Niedoceniony za życia, zyskał sławę po śmierci, ale za jaką cenę? 29 lipca 1890 roku to dzień śmierci Vincenta van Gogh’a. Przypominany dziś postać słynnego holenderskiego malarza za sprawą W. Kalickiego:

Polowe łóżko i krzesło zajmują całą przestrzeń. Bielona wapnem izba na poddaszu jest tak wąska, że przypomina celę. Wrażenie to pogłębia małe, skośne okienko. Ale to pokój gościnny w kawiarni Gustave’a Ravoux w Auvers-sur-Oise. Na łóżku, oparty o poduszki, w na wpół leżącej pozycji spoczywa nieruchomo niewysoki rudawy mężczyzna z krótką brodą. Słychać kroki na schodkach. Do pokoju wchodzi szczupły mężczyzna o wymizerowanej, zdradzającej chorobę i wielkie zmęczenie twarzy. Obejmuje czule leżącego, całuje go w policzki. Płacze.

 „Nie płacz, zrobiłem to dla dobra nas wszystkich” – mówi cicho rudzielec.

Zrobił to poprzedniego popołudnia. Vincent van Gogh, 37-letni malarz, wynajmujący mansardę w domu państwa Ravoux, wyszedł tego dnia wcześnie. Zawsze wstawał skoro świt i rankiem brał się do pracy przy sztalugach. Popołudniami pracował w tylnej sali oberży, udostępnionej mu przez pana Ravoux na atelier. Tej niedzieli był jednak zaproszony na wczesne popołudnie na rodzinny obiad u państwa Ravoux.

Mimo to van Gogh po południu wyszedł z oberży ze sztalugami pod pachą. Ustawił je przy stogu siana, na polu za zamkiem. Spacerował w lipcowej spiekocie po okolicznych polach. Mówił do siebie. Jednemu z wieśniaków zdawało się, że mijając malarza, usłyszał: „Nie, to niemożliwe, niemożliwe!”. Późnym popołudniem wyciągnął rewolwer. Dał mu go oberżysta, bo van Gogh usilnie prosił go, że chce sobie postrzelać do wron.

Holender przyłożył lufę do piersi i pociągnął za spust. Upadł, ale nie stracił przytomności. Żył. Pocisk przeszedł poniżej serca. Właściwie nie wiadomo, dlaczego po raz drugi nie pociągnął za spust. Na pewno nie chciał żyć, ratować się. Raczej poczucie niemocy, bezsensu, braku nadziei, niechęci do samego siebie, które od kilku dni zatruwało van Gogha, nie pozwoliło mu unieść lufy raz jeszcze.

Po dłuższej chwili poczuł, że może się ruszać. Wstał i powoli, krok za krokiem, ruszył w stronę rynku. Po drodze trzykrotnie tracił siły, przewracał się, ale wstawał i szedł dalej.

Państwo Ravoux czekali na niego z obiadem, ale w końcu zasiedli sami do stołu. Gdy trzymając się za bok, pojawił się na rynku, przy którym stała ich kawiarnia, gospodarze siedzieli przed domem. Minął ich bez słowa, wszedł do kawiarni i po schodach poczłapał na mansardę, do swej klitki. Pani Ravoux zauważyła, że z Holendrem jest coś nie tak, i wysłała męża w ślad za nim. Może chory?

Van Gogh nie odpowiedział na pukanie. Gospodarz usłyszał jego głośne jęki i wszedł bez zaproszenia. Van Gogh leżał zakrwawiony na łóżku, z twarzą przy ścianie. Na natarczywe pytania oberżysty odpowiedział z irytacją, że chciał się zabić, ale niestety, chybił. Oberżysta pobiegł do miejscowego lekarza doktora Mazery. Doktor zjawił się bez zwłoki, założył opatrunek. Van Gogh poprosił, by sprowadzono jego dobrego znajomego doktora Gachet. Ale Gachet był nad rzeką na rybach – w pokoju rannego zjawił się dopiero o 21.00.

Zbadał van Gogha i skonstatował, że rana jest poważna. Pocieszał malarza, ale ten najwyraźniej nie oczekiwał słów otuchy. „Ach, tak? Znowu więc będę musiał to powtórzyć” – mruknął i poprosił o fajkę i tytoń. Doktor chciał natychmiast wzywać z Paryża brata Vincenta Thea. Van Gogh odmówił podania adresu.

Obaj lekarze po naradzie postanowili nie wyjmować kuli. Uznali, że to zbyt niebezpieczne.

W nocy Vincent van Gogh nie spał. Leżał nieruchomo, nie zważając na czuwającego przy łóżku syna doktora Gachet. Palił fajkę. Milczał.

Rankiem zjawiają się policjanci. Oznajmiają, że prowadzą dochodzenie w sprawie użycia broni. Malarz zbywa ich opryskliwie: „To nikogo nie obchodzi!”. W końcu strzelał do siebie.

Dr Gachet pisze list do Thea i młody holenderski malarz Anton Hirsing, mieszkający w Auvers, jedzie z nim do paryskiej galerii, w której pracuje Theo. Szczęśliwie brat Vincenta tego dnia w południe wrócił do Paryża z Amsterdamu. Na wieść o nieszczęściu rzuca wszystko i oto jest w klitce Vincenta.

Stara się pocieszać rannego brata, jak zawsze być dla niego opoką w świecie zmiennym i często nieprzyjaznym.

Vincent od dzieciństwa z trudem przystosowywał się do społecznych rygorów i konwencji. Długo szukał swego miejsca w życiu. W młodości uważał, że jako syn pastora powinien zostać wychowawcą, potem bezskutecznie próbował zostać kaznodzieją misyjnym. Z poświęceniem otaczał opieką biednych i pokrzywdzonych. Niezrozumiany przez otoczenie i najbliższych, daremnie łaknący bliskości, miłości, przyjaźni, odtrącany przez kobiety, które obdarzał uczuciem, znalazł się na społecznym marginesie. Stracił stałą pracę w firmie handlującej sztuką, na pewien czas związał się z ciężarną kobietą lekkich obyczajów. Ukojenie znalazł w sztuce.

Skupiony, samotny, odkrywał w swych płótnach szlaki i krainy, których inni malarze nie przeczuwali nawet. Pracował zajadle, niesamowicie intensywnie. W Auvers malował więcej niż jeden obraz dziennie – w ciągu 10 lat pracy stworzył ponad 800 dzieł. Jego twórczość doceniali jedynie brat i nieliczni z przyjaciół. Po spowodowanym załamaniem nerwowym pobycie w zakładzie psychiatrycznym w St. Rémy van Gogh pozostawił tam mnóstwo swoich prac. Większość posłużyła synowi tamtejszego lekarza dr. Peyrona za tarcze, do których strzelał z dubeltówki. Także zegarmistrz Vanel lubił sobie postrzelać do płócien van Gogha. A miejscowy fotograf pracowicie zeskrobywał farbę z olejów van Gogha, by zyskać darmowe płótna dla własnych malowideł.

Do dziś Vincent sprzedał tylko jedno płótno – przepiękną Czerwoną winnicę w Arles, którą kupiła Anna Bloch, siostra belgijskiego malarza Eugène’a Blocha. Nie miał nigdy środków do życia. Od dawna utrzymuje go comiesięcznymi przekazami w wysokości 150 franków brat Theo.

Namiętne pragnienie życia na osobności i jednocześnie bliskości innych ludzi, pragnienie pogodzenia się ze światem poprzez swoją twórczość, wyrzuty sumienia, że zmusza ukochanego brata do utrzymywania go, gorycz niedocenienia nasilały psychiczne kłopoty Vincenta. Ataki splecionych w niemożliwym do rozsupłania węźle melancholii, depresji, szaleństwa, autoagresji zmuszały go do podejmowania kuracji, także w zakładach zamkniętych. Po ostatniej, w St. Rémy, wyjechał do Auvers, by pod okiem dr. Gachet, lekarza, erudyty, artysty amatora i melancholika w jednej osobie, dochodzić do siebie. Van Gogh ocenił go jako drugiego, po nim samym, osobnika muśniętego miękkim skrzydłem szaleństwa, ale bardzo polubił.

Szczęśliwe dni w Auvers przerwane zostały wieściami o chorobie i kłopotach w pracy brata, zapewne także i jakimś nieostrożnym wyrzutem ze strony Thea podczas ostatniej rozmowy w Paryżu. Egzystencjalne cierpienie, wzmocnione poczuciem winy wobec brata, ostatnio borykającego się z chorobami żony i małego synka, także z własnymi niedomaganiami, stało się nie do zniesienia.

Vincent pali fajkę i cichym głosem rozmawia po holendersku z Theo. Robi się późno. Theo w nocy schodzi do kawiarni na kolację. Pisze list do żony, która pozostała z synkiem w Amsterdamie: „Dziś rano holenderski malarz, który też mieszka w Auvers, przyniósł mi list od doktora Gachet ze złymi wiadomościami dotyczącymi Vincenta i z prośbą, abym przyjechał. Rzuciłem wszystko i zjawiłem się, znalazłem go w stanie trochę lepszym, niż się spodziewałem. Nie będę pisał szczegółów, są zbyt smutne, musisz jednak wiedzieć, że jego życiu zagraża niebezpieczeństwo. […] Był zadowolony, że się zjawiłem, jesteśmy razem cały czas… Biedak, nie zaznał wiele szczęścia i stracił już wszelkie złudzenia. Przygniata go zbyt wielki ciężar, jest tak samotny. Często pyta o Ciebie i dziecko, mówi, że nie możesz sobie wyobrazić, ile w życiu jest smutku. Ach, gdybyśmy mogli dać mu nowej otuchy do życia! Nie niepokój się za bardzo; bywał już wcześniej w sytuacji równie beznadziejnej, jego silna konstytucja wyprowadzała lekarzy w pole”.

Mija północ. Theo nie odstępuje łóżka Vincenta. Pociesza brata, że rano może ujrzy go w lepszym stanie. Vincent odpowiada: „Smutek trwać będzie zawsze. Tak bardzo chciałbym odejść”. Parę chwil później zaczyna się dusić. Fajka upada na pościel. Agonia nie trwa nawet minuty. Wykrwawiony Vincent gaśnie cicho, spokojnie.

Rankiem dr Gachet rysuje twarz swego podopiecznego na łożu śmierci.

Zgon zostaje zgłoszony w merostwie. Theo i znajomi Vincenta załatwiają druk zawiadomień o pogrzebie nazajutrz, w Auvers. Ale to na nic. Ksiądz odmawia parafialnego karawanu i odprawienia nabożeństwa, bo Vincent był samobójcą. Na szczęście sąsiednia gmina zgadza się na użyczenie karawanu.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.