15 marca 44 p.n.e. - zabójstwo rzymskiego dyktatora Juliusza Cezara. Tradycja podaje, że zginął od ciosów 23 sztyletów. Ostatnim, który zadał cios był jego przyjaciel Brutus, od którego Juliusz Cezar nie spodziewał się zdrady. Stąd ta słynna rzymska sentencja wypowiadana właśnie w podobnych sytuacjach: „Et tu Brute contra me” (I ty Brutusie przeciw mnie). W. Kalicki przypomina nam dziś tamto wydarzenie:

To jest niedobra noc. Gajusz Juliusz Cezar nie może zasnąć. Rankiem czuje się bardzo kiepsko. Jego żonę Kalpurnię dręczyły straszne sny. Widziała w nich, jak nagle otwierają się wszystkie drzwi i okna w ich sypialni, jak wali się fronton ich domu. I widziała Cezara: leżącego na jej kolanach, martwego.

Cezar ma dziś udać się na posiedzenie senatu. Kalpurnia błaga go, by pozostał w domu. Popiera ją lekarz przyboczny. Cezar, dla którego obowiązek ma pierwszeństwo przed własną słabością, tym razem skłonny jest ulec namowom żony. Tym bardziej że przypomina sobie niedawne ostrzeżenie haruspika, czyli urzędowego wróżbity, Spurinny, który przepowiedział mu nieszczęście w idy marcowe. Idy marcowe, czyli dziś.

Spurinna nie rzuca słów na wiatr. W Rzymie zawiązał się spisek na życie Cezara. Spiskowców jest ponad 60.

Marek Juniusz Brutus wcześniej walczył przeciw Cezarowi w wojnie domowej po stronie Pompejusza, ale zwycięski Gajusz Juliusz wybaczył mu. Mało tego, nadał wysokie godności. Nienawiść Brutusa wzmaga jego niepewność, czy Cezar nie jest aby jego nieślubnym ojcem. Serwilia, matka Brutusa, była ongiś kochanką Cezara.

Gajusz Kasjusz Longinus też walczył w armii Pompejusza. I jemu Cezar wybaczył, i jego obdarzył godnościami.

Kwintus Ligarius to kolejny weteran armii Pompejusza, któremu Cezar po zwycięstwie wybaczył winy.

Decymus Juniusz Brutus był oficerem Cezara w Galii. Podobnie jak Gajusz Treboniusz, Serwiusz Sulpicjusz Galba, Lucjusz Minucjusz Basylus. Ich wszystkich Cezar nagradzał wysokimi urzędami i nadaniami majątków. Tak jak kolejnych spiskowców – swoich politycznych stronników – Publiusza Serwiliusza Kaskę i Lucjusza Tiliusza Cymbra.

Chcą zabić Cezara, bo uważają, że wkrótce ogłosi się królem Rzymu i zlikwiduje ich ukochaną republikę. Plotkuje o tym od pewnego czasu cały Rzym. Spiskowców do zamachu skłaniają wydarzenia ostatniego miesiąca. W połowie lutego Cezar oficjalnie przyjął tytuł dożywotniego dyktatora, dictator perpetuo. W swoim ręku skupił ogromną władzę. Ba, nie zachowywał nawet pozorów, irytując arogancją wobec republikańskiego mitu. 15 lutego, w dniu Luperkaliów, święta płodności, młodzi mężczyźni wybiegli na ulice Rzymu okryci jedynie przepaskami na biodrach i zgodnie ze starożytnym obyczajem smagali młode kobiety rzemykami z koźlęcej skóry. Cezar obserwował później ich uroczystą defiladę przybrany w królewską szatę, siedząc na zdobnym krześle na honorowej trybunie. Nieoczekiwanie jego stronnik Licyniusz na oczach tłumu nałożył na jego czoło królewski diadem. Gest był oczywisty – oto dyktatorowi ofiarowuje się władzę królewską. Nagle jednak Kasjusz diadem zerwał ze skroni Cezara i położył na kolanach. Sytuację próbował ratować stronnik Cezara – Marek Antoniusz. Podbiegł, chwycił diadem i włożył ponownie na głowę dyktatora. Ale zirytowany Cezar sam zerwał go i odrzucił. Tłum nagrodził ten gest entuzjastyczną owacją.

Spiskowcy chcą zabić Cezara nie tylko z powodów ideowych, z obawy, że zasiądzie na tronie. Nie potrafią pogodzić się z faktem, że opływają w dostatki (a niektórzy – że po prostu żyją) tylko dzięki jego łasce. Nazwali siebie „wyzwolicielami”, zaprzysięgli sobie lojalność i ustalili, że zaatakują w idy marcowe podczas obrad senatu. Każdy z zamachowców ma uderzyć dyktatora sztyletem.

Senat obraduje dziś w budynku wzniesionym przez Pompejusza przy jego teatrze. Przed budynkiem zbierają się konspiratorzy. W szatach ukryli sztylety. Wtem dociera do nich wieść, że Cezar nie ma zamiaru przybyć. Decydują się szybko. Do domu Cezara rusza Decymus Brutus. Przekonuje gospodarza, że nie powinien opuszczać posiedzenia – wszak senat zwołał je na jego osobiste życzenie. Brutus bierze Cezara za rękę i wyciąga z domu. Dyktator zmierza do senatu całkiem bezbronny. Niedawno oddalił swą osobistą ochronę złożoną z wiernych weteranów. Droga dłuży się. Na ulicach do lektyki cisną się liczni petenci, którzy wtykają podania i memoriały. Znudzony dyktator jak zwykle odkłada takie pisma na bok. Do lektyki dociska się wreszcie Grek Artemidoros z Knidos, agent Cezara, który biegł za nią aż od domu dyktatora. Od przyjaciół Brutusa usłyszał o spisku i czym prędzej spisał ostrzeżenie na papirusie. Artemidoros wręcza rulon i z naciskiem prosi, by go niezwłocznie przeczytać. Cezar rozwija go, ale oto już gmach senatu. Wysiada więc i wchodzi na schody, trzymając zrolowane pismo w ręku.

Zauważa z boku haruspika Spurinnę, który przepowiadał mu nieszczęście.

 – Oto nadeszły idy marcowe – mówi doń drwiąco.

 – Ale jeszcze nie minęły, Cezarze – odpowiada wróżbita.

Jak jest w zwyczaju, przed wkroczeniem Cezara do senatu Spurinna bada ptaki ofiarne. Pierwsza ofiara ma nieprawidłowo ukształtowane wnętrzności. Cezar poleca zbadać następne zwierzę. Ta wróżba też jest zła. Czas płynie, świta Cezara niecierpliwi się, dogaduje, że stał się zabobonny. Cezar macha ręką, zostawia haruspika z wypatroszonymi ptakami i rusza do senatu.

Nie zauważa, że Treboniusz, Decymus Brutus i kilku senatorów zatrzymują w przedsionku towarzyszącego mu Marka Antoniusza. Brutus od początku spisku upierał się, by Antoniusza oszczędzić. Poza tym zamachowcy boją się tego wiernego, dzielnego żołnierza.

Cezar wkracza na salę senatu. Wszyscy powstają z miejsc. Gość siada na pozłacanym krześle. Nieoczekiwanie powstaje zamęt. Cezara otacza kilkudziesięciu senatorów. Jeden z nich, Tiliusz Cymber, zaczyna gorąco prosić o zgodę na powrót jego brata z wygnania. Dyktator odmawia. Reszta senatorów popiera błagania kolegi, całuje Cezara po rękach, chwyta jego togę. Dyktator jest zirytowany. Usiłuje wstać z krzesła, ale w tym momencie Tiliusz Cymber mocnym szarpnięciem zrywa mu togę z ramion. To umówiony sygnał do ataku. Rozwścieczony Cezar krzyczy: „To jest gwałt!”. W tej chwili stojący za nim Serwiliusz Kaska uderza go sztyletem w szyję. Cezar odwraca się z okrzykiem „Co czynisz, przeklęty Kasko!?”, i przebija mu rękę jedyną bronią, jaką ma przy sobie – niedużym rysikiem do pisania. Szamoce się, usiłuje wyrwać. Ale ze wszystkich stron godzą weń sztylety. Jako drugi zadaje cios Kasjusz. Kolejne uderzenia. Po ciosie Brutusa Cezar zasłania głowę togą i osuwa się na ziemię. Zamachowcy tłoczą się nad leżącym – zaprzysięgli przecież, że każdy z nich zada mu cios – wymachują na oślep sztyletami, raniąc Cezara i współspiskowców. Krew tryska na wszystkie strony. Cezar straszliwie krzyczy.

Senatorowie niemający o spisku pojęcia patrzą na tę rzeź skamieniali ze zgrozy.

Pokrwawione zwłoki leżą pod statuą Pompejusza – najpierw zięcia Cezara, potem sojusznika w triumwiracie, ostatecznie zażartego przeciwnika w wojnie domowej.

Brutus, cały powalany krwią, staje przed senatorami i usiłuje wygłosić jakieś podniosłe przemówienie. Ale w tym momencie osłupienie przedstawicieli Rzymu mija i wszyscy rzucają się do ucieczki. Zamachowcy nie mają żadnych planów na tę chwilę, gdy już nie będzie dyktatora. Zamierzali jedynie wyrzucić jego zwłoki do Tybru, unieważnić jego rozporządzenia, a majątek skonfiskować. Teraz trochę deliberują, wreszcie składają podziękę bogom i uciekają z miejsca zbrodni. Wszyscy ukrywają się u znajomych. Antoniusz, na wieść o zbrodni, zrzuca togę konsula i ucieka w te pędy. Gdy wieść o zbrodni trafia w miasto, przerażony lud barykaduje się w domach. Wszyscy oczekują jakichś strasznych zdarzeń – zemsty, kary, mordów, rozruchów, buntu gladiatorów. Ale nie dzieje się nic. Gdzieniegdzie tylko motłoch rabuje sklepy.

Broczące krwią ciało Cezara leży pod statuą Pompejusza aż do późnego popołudnia. Wreszcie przybywa 3 niewolników. Wkładają zwłoki do lektyki. Idą nieśpiesznie przez wymarłe ulice miasta. Spod zasłony zwisa bezwładna ręka.

Do domu Cezara docierają wieczorem. Kalpurnia, której stosunki z mężem dalekie były od ciepła i serdeczności, teraz rozdzierająco krzyczy z rozpaczy. Przyboczny lekarz Antystiusz obmywa ciało, ogląda 23 rany. Tylko jedna, jego zdaniem, jest śmiertelna.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

12 marca 1917 roku to finał tzw. Rewolucji Lutowej, która na trwałe obaliła monarchię w Rosji. W. Kalicki przypomina tamte wydarzenia:

Żołnierze batalionu zapasowego Wołyńskiego Pułku Gwardii śpią jak zabici w pułkowych koszarach w Piotrogrodzie. Do wieczora brali udział w akcji rozpędzania zrewoltowanej ludności na pl. Znamieńskim. Na rozkaz oficerów oddali do tłumów kilka salw ostrą amunicją. Byli zabici i ranni. Bezpośrednio po powrocie batalionu do koszar dowództwo wydało rozkaz: „Natychmiast spać!”. Sołdaci karnie położyli się na pryczach, ale podoficerowie, wbrew rozkazowi, po północy ukradkiem zbierają się w jednej z sal. Długo szepcą o sytuacji na mieście. W końcu postanawiają, że odmówią wykonania rozkazów tłumienia protestów ludności.

Rewolta mieszkańców Piotrogrodu zaczęła się przed 4 dniami, 8 marca, dość niewinnie: z okazji Międzynarodowego Święta Kobiet działaczki robotnicze zorganizowały nielegalne manifestacje antywojenne. Nieoczekiwanie przyszło ponad 100 tys. robotnic i robotników – wszyscy mieli dość wojny, klęsk na frontach, korupcji, drożyzny, braku chleba. Policja i żandarmi rozproszyli demonstracje, ale odtąd z każdym dniem na ulicach protestowało coraz więcej ludzi. I coraz więcej piotrogrodzkich fabryk ogłaszało strajk. Władze jednak nie okazywały niepokoju: dopóki wojsko pozostaje lojalne wobec rządu i cara, dopóty żadnej rewolucji nie będzie. Car Mikołaj II w ogóle niczym się nie przejmował i nad niczym nie panował. W kwaterze głównej armii w Mohylewie zajmował się głównie celebrowaniem śniadań, kolacji i długimi spacerami.

O 4.20 w gmachu rosyjskiego rządu w Piotrogrodzie telegrafista kończy wystukiwać tekst depeszy carskiego ministra spraw wewnętrznych Aleksandra Protopopowa do gen. Władimira Wojejkowa, komendanta pałacu carskiego i zaufanego Mikołaja II: „Dziś porządek w mieście utrzymywał się do godz. 16.00, kiedy na Newskim Prospekcie zaczęły się zbierać tłumy niereagujące na rozkaz rozejścia się. Wobec czego oddział wojska, znajdujący się w pobliżu Rady Miejskiej, oddał 3 salwy ślepymi nabojami, rozpraszając zbiegowisko. W tym samym czasie na ul. Ligowskiej zgromadziły się wielkie tłumy, podobnie jak na pl. Znamieńskim oraz na skrzyżowaniu Newskiego Prospektu z Prospektem Władimirowskim i ul. Sadową. We wszystkich wymienionych punktach tłum zachowywał się agresywnie, obrzucając wojsko kamieniami i kawałami lodu. Dlatego kiedy strzały na postrach nie odniosły skutku, wywołując jedynie kpiny z żołnierzy, wojsko, by położyć kres zamieszkom, musiało uciec się do strzelania ostrymi nabojami, w wyniku czego padło kilku zabitych i rannych, którzy przeważnie zostali zabrani przez uciekających”.

O 6.00 w koszarach Wołyńskiego Pułku Gwardii zbuntowani w nocy podoficerowie robią żołnierzom pobudkę i namawiają ich do buntu.

Ale na rozkaz dowódcy batalionu żołnierze karnie fasują ostrą amunicję i wychodzą na plac apelowy. Tam, przed frontem oddziału, odczytany zostaje rozkaz dzienny wyższego dowództwa: znów tłumienie demonstracji i zamieszek na ulicach Piotrogrodu. Sołdaci łamią szyk, protestują. Kpt. Łaszkiewicz wzywa ich do posłuchu. Kilku żołnierzy strzela doń z paru kroków. Kapitan ginie na miejscu.

Zbuntowany batalion wychodzi na ulicę. Na wieść o tym buntują się stacjonujące po sąsiedzku pułki Litewski i Wołyński. Potężny tłum uzbrojonych żołnierzy i rozgorączkowanych cywilów skręca w prospekt Litejny.

O 7.00 dowódca zapasowego batalionu Wołyńskiego Pułku Gwardii telefonuje do dowódcy Piotrogrodzkiego Okręgu Wojskowego gen. Sergiusza Chabałowa z informacją, że zbuntowała się część jego batalionu. Całkowicie nieudolny gen. Chabałow nie zdaje sobie sprawy z powagi sytuacji – beztrosko poleca zamknąć zbuntowany oddział w koszarach.

Tymczasem część zrewoltowanych żołnierzy wdziera się do gmachu sądu okręgowego na prospekcie Litejnym. Plądrują budynek i podpalają go.

O 11.12 carowa Aleksandra, przebywająca wraz z dziećmi w pałacu w nieopodal Piotrogrodu Carskim Siole, telegrafuje do Mikołaja II: „Rewolucja przybrała wczoraj groźne rozmiary. Wiem, że przyłączyły się do niej jednostki wojskowe. Takich złych wiadomości dotychczas jeszcze nie było”.

Car telegramem żony nie przejmuje się.

O 12.40 telegrafuje z Piotrogrodu do Mikołaja II Michaił Rodzianko, przewodniczący Dumy Państwowej, rosyjskiego parlamentu: „Sytuacja pogarsza się. Trzeba natychmiast podjąć środki zaradcze, bo jutro będzie za późno. Nadeszła ostatnia godzina, w której rozstrzygają się losy ojczyzny i dynastii”. Car czyta depeszę i z irytacją zauważa: „Ten tłuścioch Rodzianko znów pisze do mnie jakieś nonsensy, na które nawet nie mam zamiaru odpowiadać”.

Przed 2 dniami car wydał dekret o przerwaniu obrad Dumy. Część deputowanych nie ma pojęcia o dekrecie i jak zwykle przybywa późnym rankiem do Pałacu Taurydzkiego. Przewodniczący Rodzianko odczytuje im tekst dekretu. Deputowani zawieszonej Dumy postanawiają jednak, że odbędą zebranie prywatne. Rodzianko zostaje z nimi. Po krótkiej naradzie powołują Tymczasowy Komitet Dumy Państwowej, z Michaiłem Rodzianką na czele. W jego skład wchodzą znani politycy: Paweł Milukow, książę Lwow, Aleksander Kiereński. Komitet wydaje oświadczenie, w którym stwierdza, że zmuszony jest samodzielnie przywrócić porządek w państwie. To w istocie deklaracja przejęcia władzy w Rosji.

Ani z carem, ani z rządem, który chaotycznie obraduje w piotrogrodzkim Pałacu Maryjskim, nikt się już nie liczy.

Tłum zrewoltowanych żołnierzy i cywilów, po spaleniu gmachu sądu na prospekcie Litejnym, rozbija Zamek Litewski, w którym mieszczą się więzienia wojskowe i kobiece, podpala pałac ministra dworu Fredericksa, willę dworskiego lekarza Badmajewa, budynki komisariatów policji. Uwolnieni z więzień kryminaliści rabują sklepy i podpalają prywatne domy. W mieście szerzy się chaos.

W dzielnicy Wyborskiej bolszewicy od początku strajków przygotowywali się do przeciągnięcia na swą stronę oddziałów wojskowych i rozpalenia rewolucji. Od rana rozrzucają ulotki głoszące, że na Dworcu Finlandzkim urzęduje sztab rewolucyjny. Ale zrewoltowany tłum żołnierzy i cywilów nie zastaje tam żadnego sztabu, ba, żadnego bolszewika. Bolszewicy są za słabi, by pokierować rodzącą się rewolucją. Spóźniony Michaił Kalinin, widząc na dworcu fiasko planów swoich towarzyszy, rzuca tylko hasło: „Rozbić więzienia, uwolnić politycznych!”. Tłumy spontanicznie ruszają w miasto.

Wszelkie szanse opanowania sytuacji grzebie swą nieudolnością gen. Chabałow. Najpierw zbiera raptem 6 kompanii piechoty i wysyła je, by spacyfikowały batalion zapasowy Wołyńskiego Pułku Gwardii. Gdy zaś dowiaduje się, że zbuntowały się 3 pułki, w sumie 10 tys. żołnierzy, wpada w panikę i rozkazuje wszystkim oddziałom garnizonu piotrogrodzkiego pozostanie w koszarach. Naiwnie liczy, że to najlepszy sposób uchronienia wojska przed rewolucyjną agitacją. Na jego rozkaz ponad 170 tys. doskonale uzbrojonych sołdatów, wyposażonych w artylerię, samochody pancerne, nowoczesne środki łączności, zostawia stolicę na łasce losu.

O 16.00 Piotrogród, z wyjątkiem Twierdzy Pietropawłowskiej, Pałacu Zimowego, gmachu Admiralicji, jest już w rękach zrewoltowanych, uzbrojonych tłumów.

Jednym z nielicznych wojskowych wysokiej rangi, którzy nie tracą tego dnia głowy, jest minister spraw wojskowych gen. Michaił Bielajew. Po południu poleca gen. Michaiłowi Zankiewiczowi przejęcie obowiązków od nieudolnego, spanikowanego gen. Chabałowa i wydaje rozkaz wprowadzenia w Piotrogrodzie stanu oblężenia. Niewiele już jednak może zrobić. O godz. 23.53 wysyła do kwatery głównej w Mohylewie depeszę, w której przyznaje się do bezsilności: z żołnierzy z pułków zapasowych w Carskim Siole udało się zorganizować tylko niewielkie oddziały, zapasowa bateria artylerii odmówiła załadowania się do wagonów, artyleria szkół wojskowych nie ma amunicji.

O północy gen. Bielajew poleca swojemu sekretarzowi telefonować do Pałacu Maryjskiego, siedziby rządu, i wezwać do aparatu ministra Krieger-Wojnowskiego. Sekretarz dzwoni, przedstawia się i prosi o połączenie z ministrem. Po dłuższej chwili słyszy w słuchawce stłumione głosy jakichś osób znajdujących się w pobliżu telefonu. Jedna z nich woła, żeby być ostrożnym i zachować ciszę, bo telefonuje minister spraw wojskowych. Wreszcie ktoś bierze słuchawkę i przedstawia się jako minister Krieger-Wojnowski. Sekretarz zdaje sobie jednak sprawę, że to nie jest znajomy głos Kriegera. Cicho uprzedza o tym gen. Bielajewa i oddaje mu słuchawkę. Generał nie odzywa się, czeka. Po dłuższej chwili słyszy stłumione głosy: „Tamtą paczkę już sprawdziłem, zabierz te dokumenty!”. Generał rozłącza się i zabrania odtąd telefonować do Pałacu Maryjskiego. Carski rząd przestał istnieć.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

11 marca 1801 rok – zamach na cara Pawła I Romanowa w relacji W. Kalickiego:

Car Paweł I budzi się o 4.00 w świetnym humorze, ale przez resztę dnia jest rozdrażniony i zły. Przy różnych okazjach napomyka, że nadeszła pora rozprawy z zagrażającym mu spiskiem.

Intuicja go nie zawodzi. Spisek istnieje. Od roku konspiracja wśród wojskowych i dworzan zatacza coraz szersze kręgi, sięga najwyższych sfer. Kieruje nią gubernator Petersburga Piotr Pahlen, praktycznie druga osoba w cesarstwie rosyjskim. Przeciw monarsze spiskują wpływowi bracia Płaton, Mikołaj i Walerian książęta Zubowowie oraz dowódcy i oficerowie elitarnych pułków stacjonujących w Petersburgu. Z konspiratorami kontaktuje się i popiera ich plany zdetronizowania cara jego syn, następca tronu Aleksander.

Spisek rozrósł się błyskawicznie, gdyż powszechne jest niezadowolenie z cara. Przed 4 laty Paweł I objął tron wbrew woli matki, Katarzyny II, która chciała, by władzę przejął nie jej syn, lecz jej wnuk Aleksander. Cesarz Paweł I natychmiast zanegował dziedzictwo rządów matki. Ogłosił amnestię, zwolnił z więzienia Tadeusza Kościuszkę oraz więźniów stanu. Szybko jednak okazał się bezlitosnym tyranem, obsesyjnie usiłującym kontrolować każdy drobiazg w 42-milionowym państwie. Zakazał noszenia fryzur opuszczonych na czoło, bokobrodów, niemieckich surdutów z kolorowymi kołnierzami, białych spódnic, okrągłych kapeluszy, tańczenia walca, bicia braw, noszenia przez kobiety różnobarwnych wstążek przez ramię. Popadających za byle co w niełaskę kazał okrutnie karać; nawet szlachetnie urodzeni karani są chłostą. Oficerowie idący w Petersburgu na służbę zawsze biorą z sobą większą ilość pieniędzy – w każdej chwili, bez powodu, mogą być zesłani na Syberię. W całym kraju lawinowo rośnie liczba śledztw i represji przeciw – najczęściej wyimaginowanej – obrazie majestatu. W strachu przed uwięzieniem żyją nawet synowie cara i jego żona.

W tej atmosferze hrabia Piotr Pahlen nie miał kłopotu z pozyskaniem kolejnych spiskowców. Nie wyjawił im jednak szczegółowych planów – wiedzą oni tylko tyle, że władzę powinien objąć Aleksander. Szczegółowo obmyślany scenariusz zamachu stanu hrabia Pahlen zamierza wyjawić dopiero tej nocy, podczas zaplanowanych przez siebie wielu kolacji i bankietów, na jakie wzywa spiskowców i tych, którzy rokują na przystąpienie do spisku.

Po zmroku hrabia Pahlen rusza saniami w mrok zaśnieżonego Petersburga. Objeżdża zaaranżowane przez siebie kolacje, wyjawia plany akcji, rozdaje role, wznosi toasty i pędzi saniami na następne przyjęcie.

Wieczorem w mieszkaniu księcia Płatona Zubowa zbiera się na kolacji 30 uczestniczących w spisku wyższych oficerów. Wszyscy są w mundurach galowych, z wstęgami orderowymi i krzyżami. Wiele z nich otrzymali od cara Pawła, ale tej nocy wstęgi są znakami rozpoznawczymi zamachowców. O 22.00 u księcia Zubowa zjawia się gen. Leoncjusz Bennigsen. Zubow informuje go, że przewrót ma być dokonany o północy, i wyjawia szczegóły planu. Bennigsen pyta, kto stoi na czele spisku. Gdy słyszy, że następca tronu Aleksander, wyciąga dłoń do Zubowa i mówi: „Na śmierć i życie”. Po 23.00 wszyscy ruszają do mieszkającego w Pałacu Zimowym szefa Pułku Preobrażenskiego gen. Piotra Tałyzina. Bankietuje tam tłum ponad 60 oficerów i podoficerów. Sprowadziły ich odręcznie pisane przez hrabiego Pahlena liściki z zaproszeniami. Zaufany oficer policji sprawdza je przy drzwiach i dopiero wtedy daje znać lokajowi, by gościa prowadził do środka.

Co rusz przybywają następne grupki spiskowców, które spotykały się na inscenizowanych przez hrabiego Pahlena, solennie zakrapianych kolacjach w restauracjach i prywatnych domach. W sali u gen. Tałyzina robi się tłoczno. Pułkownicy i chorążowie, tęgo już podchmieleni, siedzą pospołu przy długich stołach, spełniają szampanem kolejne toasty.

Dobrze po 23.00 hrabia Pahlen odkrywa karty. Wznosi toast za zdrowie nowego cesarza. Zapada cisza. Płaton Zubow wyjaśnia, że za wiedzą i zgodą następcy tronu Aleksandra wkrótce Paweł I zostanie obalony. Pijący składają przysięgę na wierność Aleksandrowi.

Kilku oficerów, przekrzykując gwar biesiady, pyta, co będzie z Pawłem I.

Hrabia Pahlen odpowiada: „Żeby zrobić jajecznicę, trzeba rozbić jajko”.

Po 23.00 w Zamku Michajłowskim car Paweł I kładzie się spać.

Aleksander także idzie spać w swym apartamencie w zamku. Damę dworu swej żony prosi jednak, by natychmiast zbudziła go, gdy zjawi się hrabia Pahlen.

O północy Pahlen prowadzi mocno podpitych uczestników biesiady u Tałyzina do sąsiedniego pokoju. Jest tu pełno broni. Pahlen poleca spiskowcom uzbroić się. Potem dzieli ich na 2, liczące po kilkudziesięciu oficerów, grupy. Pierwszą sam prowadzi do Zamku Michajłowskiego. Na czele drugiej, mającej zamordować cara, idą Płaton Zubow i Bennigsen.

Grupa Bennigsena i Zubowa przemierza korytarze Zamku Michajłowskiego. Co bardziej pijani oficerowie gubią się w zakamarkach. Do drzwi przedpokoju przed sypialną cara dociera 10 spiskowców. Zubow tnie szablą w kark stojącego tam na warcie szer. Agapiewa, który zlany krwią, wali się na podłogę. Któryś z zamachowców puka do sypialni Pawła I. Kamerdyner cara budzi się i pyta, o co chodzi. Jeden ze spiskowców przydzielonych Bennigsenowi, adiutant Pułku Preobrażeńskiego Aleksander Argamakow, ma o 6.00 złożyć carowi raport. Argamakow udaje oburzonego: przedstawia się i wyjaśnia, że skoro jest już 6.00, przyszedł złożyć raport carowi. „Jaka 6.00, przecież nie ma jeszcze północy” – dziwi się kamerdyner. „Myli się pan, pański zegarek musiał stanąć” – przekonuje Argamakow. Kamerdyner otwiera masywne drzwi, spiskowcy wbiegają do przedpokoju, wyłamują drzwi do sypialni cara. Paweł I, zbudzony hałasami w przedpokoju, zrywa się z łóżka i chowa za kotarą. Oficerowie znajdują go i sadzają na krześle. Przed dygocącym ze strachu carem, przyodzianym tylko w koszulę nocną, stoi Bennigsen i mierzy w monarchę ostrzem szabli. Reszta spiskowców nieco trzeźwieje i – przerażona swym czynem – wybiega z sypialni. Bennigsen nieoczekiwanie zostaje sam na sam z Pawłem. Nie wpada w panikę, przytrzymuje szablą cara przez kilka minut, do chwili, gdy zamachowcy wracają. Płaton Zubow wyciąga z kieszeni przygotowany zawczasu akt abdykacji i żąda od Pawła I złożenia podpisu. Paweł gwałtownie odmawia, trąca Płatona w rękę. Mikołaj Zubow łapie ze stolika masywną złotą tabakierkę i uderza silnie cara w lewą skroń. Paweł upada na ziemię. Bennigsen i Zubowowie wychodzą z sypialni. Kilkunastu pijanych spiskowców rzuca się na leżącego Pawła, okłada go pięściami. Kpt. Jakow Skariatin zdejmuje ze swego ramienia szarfę orderową i dusi cara.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

10 marca 1876 roku odbyła się pierwsza w historii rozmowa telefoniczna. O czym rozmawiali panowie Bell i Watson opowie mam dziś W. Kalicki:

Alexander Graham Bell wstaje z łóżka późno, ok. południa. Jest zmęczony. Od 2,5 roku prowadzi wyniszczający tryb życia. Mieszka w domu przy Exeter Place w Bostonie. Jego wspólnik Gardiner Greene Hubbard wynajmuje dlań na piętrze, nad knajpą, jeden pokój na mieszkanie i drugi z przeznaczeniem na laboratorium. Bell pracuje na bostońskim uniwersytecie. Za dnia prowadzi zajęcia ze studentami, wieczorami wraz ze swym współpracownikiem Thomasem Watsonem udoskonala telegraf i pracuje nad skonstruowaniem pierwszego w świecie telefonu. Do łóżka kładzie się zwykle koło 4.00. Knajpa, jej zapachy i gwar klientów nie przeszkadzają mu, przeciwnie, gdy podczas pracy zgłodnieje, zbiega na dół i stojąc przy barze, zjada cokolwiek, byle szybko. Przez ostatnie dwa lata nieustannie śpieszył się. Grał o wielką stawkę – sławę, bogactwo, rękę ukochanej kobiety, a konkurenci jeszcze przed 2 tygodniami deptali mu po piętach. Teraz może już zwolnić – od 10 dni ma w kieszeni patent na urządzenie do przekazywaniu ludzkiego głosu na odległość.

Choć pracuje w Ameryce, Alexander jest Szkotem. Urodził się w Edynburgu, w rodzinie nauczyciela dykcji i wymowy. To rodowa profesja, zajmował się nią już dziadek Alexandra. Ojciec, także Alexander, osiągnął wielkie sukcesy w przywracaniu społeczeństwu ludzi głuchych. Wynalazł język migowy, zwany mową widzialną, w którym każdą z liter alfabetu reprezentuje inny układ dłoni i palców mówiącego. Alexander Graham pod wpływem apodyktycznego ojca także zajął się kształceniem głuchoniemych. Profesja ta wymagała dobrego rozumienia zasady powstawania dźwięków mowy i w tej dziedzinie, zresztą w ogóle w sprawach akustyki, młody Bell od dawna jest ekspertem.

W Anglii system mowy Bella seniora – wbrew jego nadziejom na edukacyjny, ale także komercyjny sukces – przyjmował się nad wyraz opornie, więc w roku 1870 zdecydował się on wyemigrować do kraju wielkich możliwości – Ameryki. Alexander Graham miał wtedy 23 lata, studiował na londyńskim uniwersytecie, z powodzeniem uczył w szkole dla głuchych, wykorzystując system mowy wynaleziony przez ojca, zabiegał o rękę ówczesnej ukochanej. Nie chciał jednak rozstać się, być może na zawsze, z rodzicami. Rzucił wszystko, także swą wybrankę, i popłynął z nimi do Kanady. Za oceanem ostatecznie osiadł w Bostonie, mieście jak na Amerykę europejskim i kulturalnym (właśnie przed 4 laty założono tu nową uczelnię techniczną – Massachussets Institute of Technology). Alexander Graham z powodzeniem zaczął uczyć w szkole dla głuchych. O dziwo, choć udręczony przez ojca, sam nie nasiąkł jego autorytarnym stylem bycia. Zasłynął jako pedagog miły w obejściu, cierpliwy i nadzwyczaj skuteczny. To dlatego rzutki bostoński przedsiębiorca Gardiner Greene Hubbard, który majątek zbił na dostarczaniu miastu usług komunalnych, powierzył młodemu profesorowi wymowy opiekę nad swą jedyną córką Mabel (2 jej siostrzyczki zmarły w niemowlęctwie). Śliczna Mabel straciła słuch, gdy chorowała na szkarlatynę. Wysoki, uchodzący za przystojnego Alexander zakochał się w głuchej 15-latce na zabój. Choć panna była niesłycząca, nie przestawała jednak być znakomitą partią, nieosiągalną dla ubogiego profesora wymowy. Ani rodzice, ani córka nie chcieli nawet słyszeć o małżeńskich marzeniach Alexandra.

Pierwsza przekonała się do niego pani Hubbard, gdy odkryła, że Alexander jest mężczyzną ciepłym, życzliwym ludziom, zawsze skłonnym do pomagania pozostającym w potrzebie.

Jako drugi przekonał się do niego pan Hubbard, gdy dowiedział się, że niewątpliwie uzdolniony i pracowity nauczyciel jego córki po nocach eksperymentuje z udoskonaleniem telegrafu – tak by zamiast wysyłania zakodowanych alfabetem Morse’a wiadomości jedna po drugiej można było ekspediować ich kilka lub nawet kilkanaście naraz, wykorzystując różne pasma wysokości dźwięku. Gardiner Hubbard był bardzo bystrym biznesmenem i w mig zrozumiał, że patent na taki telegraf, nazwany przez Alexandra harmonicznym, wydrze monopol na przesyłanie informacji z rąk wielkich amerykańskich kompanii telegraficznych, umożliwi stworzenie konkurencyjnej, o wiele wydajniejszej sieci telegraficznej i uczyni go krezusem. Za udział w przyszłych zyskach bez zwłoki wynajął Bellowi pokoje na laboratorium z sypialnią i opłacił mu pomocnika, Thomasa Watsona, który świetnie zna się na elektryczności, naukowej pięcie achillesowej Alexandra.

Jako ostatnia do miłego, nieskończenie cierpliwego adoratora przekonała się sama Mabel.

Przesyłanie ludzkiego głosu na znaczne odległości od dawna pasjonowało naukowców i wynalazców. Już w roku 1667 Anglik Robert Hook eksperymentował z ekspediowaniem dźwięków za pomocą drgającej nitki. Skończyło się jednak na dowcipnych zabawkach.

Przełomem w badaniach nad przesyłaniem głosu okazało się odkrycie dokonane przez Amerykanina prof. Page’a – pręcik metalowy, poddawany szybko po sobie następującym magnetyzowaniu i odmagnetyzowaniu, wytwarzał dźwięk. Rozmaici fizycy badali później to zjawisko. Sullivan odkrył, iż drgania drutu wykonanego z dwóch różnych metali wytwarzają prąd elektryczny, który płynie przez cały czas drgania. A w roku 1855 drukarz z Martinville Leon Scott skonstruował urządzenie nazwane przezeń fonautografem: naprężona na niewielkiej obręczy skóra pod wpływem głosu drgała, zaś umocowany na niej rysik kreślił na kartce papieru graficzne przedstawienie ludzkiego głosu.

Gdy Alexander Graham Bell wespół z Thomasem Watsonem eksperymentowali w swoim laboratorium, konkurenci nie spali. Utalentowany wynalazca Elisha Gray pośpiesznie kroczył tą samą drogą, wykorzystując te same pomysły, na które wpadali Bell z Watsonem. Od 1,5 roku Alexander pracuje ze świadomością, że Gray idzie z nim łeb w łeb. A co gorsza, zagrożona rewolucyjnym wynalazkiem przesyłania na odległość ludzkiego głosu wielka kompania telegraficzna Western Union wynajęła i zaopatrzyła w środki, o jakich Bell mógł tylko marzyć, sławnego wynalazcę Thomasa Alvę Edisona.

Jakby tego wszystkiego było mało, wyobraźnia w końcu opuściła Gardinera Hubbarda. Domagał się on kontynuowania przede wszystkim pracy nad wielopasmowym telegrafem, uznając telefon za li tylko ciekawostkę. Co gorsza, chcąc przymusić Alexandra do pracy nad telegrafem, przyszły teść zaszantażował go zgodą na ożenek Mabel.

Ale Bell, pracując z Watsonem nad trzypasmowym telegrafem harmonicznym, wskutek przypadkowej awarii odkrył 2 czerwca zeszłego roku efekt przedłużonego stanu namagnesowania elektromagnesu, już po wyłączeniu zmiennego prądu elektrycznego – efekt pozwalający drgać włączonemu w obwód rezonatorowi, który z kolei generował dźwięk. To był milowy krok w pracy nad telefonem. Obaj wynalazcy rzucili wtedy prace nad telegrafem w kąt.

Przed 2 tygodniami wniosek patentowy opisujący zasadę działania telefonu był gotów. Bell i Watson, świadomi, że Gray depcze im po piętach, nawet nie próbowali zbudować prototypu. Gardiner Hubbard bez chwili zwłoki pojechał z ich wnioskiem do Federalnego Urzędu Patentowego w Waszyngtonie. Z Waszyngtonu przysłał jednak – telegrafem, a jakże by inaczej – hiobową wieść: tego samego dnia, w którym złożył wniosek w urzędzie, swoje wnioski patentowe złożyli też Gray i Edison!

Bell był pełen najczarniejszych myśli – Waszyngton słynął z korupcji. Ale wtedy jego wspólnik i przyszły teść pokazał lwi pazur. Dopilnował, by niczego nie załatwiano poza prawem. Eksperci najpierw odrzucili wniosek Edisona, jako najmniej zaawansowany technicznie. W końcu, po długich debatach, patent przyznali Alexandrowi Bellowi.

Od kilku dni obaj wynalazcy, Bell i Watson, z uczuciem ogromnej ulgi pracują nad ukończeniem prototypu telefonu.

Thomas Watson sadowi się na łóżku w pokoju sypialnym Bella i pochyla się nad odbiornikiem. Podłączone do baterii druty łączą odbiornik z urządzeniem nadawczym w pokoju laboratoryjnym. Bell nachyla się nad otworem w górnej części niewielkiej drewnianej skrzynki. Zamiast dna ma ona cienką, napiętą membranę, do środka której eksperymentatorzy przykleili korek z wystającym zeń sztywnym drucikiem. Drucik zanurzony jest w szklanym naczyniu wypełnionym wodą, w której zanurzona jest także delikatna mosiężna taśma włączona do obwodu elektrycznego. To urządzenie powinno przekształcać głos Bella na zmiany prądu w obwodzie, które skonstruowany na tej samej zasadzie odbiornik przetworzyć ma z powrotem w głos.

Alexander powoli, wyraźnie wykrzykuje do dziurki w skrzynce:

 „Panie Watson, proszę tu przyjść. Chcę pana zobaczyć!”.

Watson słyszy w pokoju sypialnym jego głos i natychmiast przybiega. Zrozumiał wszystko. Teraz Alexander przechodzi do swej sypialni, a Thomas ma mówić. Watson czyta fragment książki. Bell w sypialni kręci głową z udręką. Zdania są zniekształcone, raczej domyśla się, niż rozumie, co czyta jego kolega.

Ale ostatnie zdanie słyszy zupełnie wyraźnie:

 „Panie Bell, czy rozumie pan, co mówię?”.

Pierwsza w historii rozmowa telefoniczna kończy się. Bell pędzi jak na skrzydłach do Gardinera Hubbarda. I do Mabel.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

9 marca 1862 rok – pierwsza w historii bitwa okrętów pancernych oczyma W. Kalickiego:

W ciemnościach nocy po wodach Hampton Roads, rozległego zlewiska kilku żeglownych rzek, w tym rzeki Elisabeth, przy której ujściu leży Norfolk, główny port wojenny Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej, płynie okrągła stalowa buda, wysoka na 3,5 m. Uważny obserwator mógłby dostrzec, że kilkanaście metrów za okrągłą budą dziarsko pruje fale coś w rodzaju spłaszczonej jak naleśnik piramidy, wysokości niewiele większej od metra. Ki diabeł? To najnowocześniejszy okręt wojenny marynarki Unii stanów północnych – „Monitor”.

Wojna secesyjna między północną Unią i Konfederacją zbuntowanych stanów południowych toczy się w najlepsze. Północ ma przewagę – 22 mln mieszkańców i praktycznie cały amerykański przemysł ciężki na swym terytorium. Południe liczy ledwie 9 mln ludzi, w tym 3,5 mln niewolników. Na lądzie zaciekle walczą 100-tysięczne armie, ale równie ważne są zmagania na morzu. Konfederatom brakuje broni, sprzętu wojskowego, amunicji. Wojska Południa zależne są od zamorskich dostaw wyposażenia. Flota Unii blokuje jednak wybrzeża stanów Konfederacji. Tylko nielicznym szybkim statkom konfederatów, wyspecjalizowanym w łamaniu blokady Północy, udaje się dowieźć zaopatrzenie do portów Południa. Mniej liczna flota Konfederacji w końcu musi siłą przełamać blokadę – w przeciwnym razie wojna będzie nieuchronnie przegrana.

Konfederaci znaleźli sposób na rozgromienie silniejszej floty Północy. Przed rokiem nagłym atakiem zdobyli wielkie zakłady zbrojeniowe floty w Norfolk w stanie Wirginia. W ręce wpadło im artyleryjskie eldorado: 1200 ciężkich dział okrętowych, w tym 300 najnowocześniejszych armat systemu Dahlgrena. Ze stojącymi na redzie zbrojowni statkami poszło południowcom znacznie gorzej. Komodor McCauley polecił podpalić wszystkie 4 okręty, w tym najnowocześniejszą, napędzaną śrubą fregatę parową „Merrimack”. Drewniane jednostki spłonęły jak pochodnie.

Południowcy podnieśli jednak z dna niespalone resztki kadłuba „Merrimacka” i zamiast odbudowywać drewnianą górną partię kadłuba, wznieśli potężną kazamatę z bali dębowych grubości 10 cm. Ściany długiej na 61 m konstrukcji budowniczowie nachylili pod kątem 35°, przez co zgrabna ongiś fregata zamieniła się w gigantyczną, pokraczną stodołę. Dębowy dach konstruktorzy Południa pokryli płytami pancernymi grubości 50 mm, a na wierzchu poukładali jeszcze szyny kolejowe. Dziób przemianowanej na „Virginię” pokraki zaopatrzono tradycyjnie w potężny żelazny taran, na pokładzie dziobowym zaś ustawiono 3 ciężkie działa kalibru 230 mm. Na burtach umieszczono artylerię lżejszą.

Tak powstał pierwszy w dziejach okręt opancerzony.

„Virginia” nie jest ani piękna, ani szybka (rozwija prędkość zaledwie 5 węzłów), ale jest odporna na ogień znakomitej większości armat okrętowych.

Wywiad Unii wcześnie dowiedział się o budowie „Virginii”. Rzutki minister marynarki Północy Gideon Welles doprowadził do przyspieszenia budowy 3 okrętów pancernych, pod które stępki położono we wrześniu zeszłego roku. Dwa z nich, fregata i kanonierka, to konwencjonalne drewniane okręty wojenne, które miały być jedynie obłożone płytami pancernymi. Największe emocje wśród specjalistów wzbudziła od początku trzecia jednostka – „Monitor”.

Jej konstruktor inż. John Ericsson postanowił stworzyć okręt, jakiego jeszcze świat nie widział. Ponieważ w okrętach parowych najbardziej narażoną na ostrzał częścią jest kadłub, Ericsson schował go pod wodę. Nieduży kadłub „Monitora”, o długości 35 m, szeroki na 12,5 m, wystaje nad lustro wody zaledwie na 20 cm. Gdzie zatem ustawić armaty? Gdzie umieścić dowódcę i sternika? Ericsson znalazł wyjście. Na pustym, gładkim jak stół pokładzie umieścił okrągłą wieżę pancerną, w której zmieścił 2 ciężkie działa systemu Dahlgrena kalibru 280 mm i kilku artylerzystów. By zaś nie trzeba było celować za pomocą manewrowania kadłubem, konstruktor Unii wprowadził trzeci rewolucyjny wynalazek – wieża obraca się, i to o 360 stopni. Ericsson w środku wieży zaprojektował potężny podnośnik. Gdy wieża ma się obrócić, podnośnik unosi ją nieznacznie w powietrze i obraca, nakierowując 2 działa na cel. Potem maszyneria opuszcza wieżę w jej łoże i armaty mogą strzelać.

Ericsson obudował pokład „Monitora” płytami stalowymi o grubości 50 mm, zanurzone burty zaś – pancerzem 114 mm. Najpotężniejszy pancerz chroni sterczącą wysoko wieżę artyleryjską: 8 warstw stalowej blachy, o grubości 25 mm każda, połączonych jest wielkimi, gęsto bitymi nitami.

„Monitor” napędzany jest maszyną parową i śrubą. Kominy paleniska sterczą nad jego pancerną wieżą.

Dowódcę i sternika umieścił Ericsson na rufie, w spłaszczonej opancerzonej sterówce w kształcie piramidy.

Konfederaci od dawna wiedzieli o budowie „Monitora”. Tak zemściła się na Unii wolność prasy – dziennikarze gazet z Północy od dawna rozpisywali się o nowatorskiej konstrukcji, mającej rzucić na kolana flotę zbuntowanych stanów południowych. Kilka miesięcy temu w stoczniach obu stron ruszył szaleńczy wyścig budowniczych. Było jasne, że kto pierwszy ukończy pionierski okręt pancerny, ten rozniesie drewniane okręty przeciwnika.

Wyścig wygrali o jeden dzień konfederaci. Gdy dowódca Virginii kmdr Franklin Buchanan i załoga wkroczyli wczoraj na jej pokład, stoczniowcy jeszcze pośpiesznie kończyli ostatnie roboty. Oficerowie i załoga nie znali się wzajem, nie znali też mechanizmów ani zachowania się na wodzie swego dziwacznego okrętu, ale kmdr Buchanan, świadom wyścigu z budowniczymi „Monitora”, postanowił nie tracić ani minuty. 2 holowniki wyprowadziły okręt z portu w Norfolk. Robotnicy pracowali na pokładzie do ostatniej chwili. Przesiedli się na holowniki dopiero wtedy, gdy „Virginia” wyszła na otwarte wody Hampton Roads. Nie tracąc ani minuty, pancernik ruszył pełną parą, choć tylko z prędkością 5 węzłów, w stronę okrętów Eskadry Blokady Północnego Atlantyku kmdr. Louisa Goldsborougha. Załoga przeprowadziła pierwsze próby. Wypadły fatalnie: zawodziły maszyny parowe i urządzenie sterownicze. W takiej sytuacji, w obliczu silnej eskadry wroga, każdy dowódca zawróciłby do macierzystego portu. Ale nie kmdr Buchanan i jego ogarnięci patriotycznym zapałem podkomendni.

„Virginia” podpłynęła do fregaty unionistów „Congress” i otworzyła ogień z odległości 1300 m. Jej ciężkie pociski wchodziły w drewniany kadłub jak w masło, zaś granaty „Congressa” odbijały się od silnie nachylonych pancernych płyt i szyn pływającego dziwoląga południowców.

„Virginia” ominęła płonący „Congress” i skierowała się w stronę żaglowej fregaty „Cumberland”. Zanim pozbawiony własnego napędu żaglowiec zdołał wykonać jakikolwiek manewr, żelazny taran „Virginii” głęboko wbił się w jego burtę. Fregata szybko nabrała wody i poszła na dno. O mało nie pociągnęła w odmęty swego pogromcy, lecz w ostatniej chwili końcówka tarana pękła i „Virginia” oswobodziła się. „Cumberland” przewrócił się na burtę. Na jego pokładzie zginęło 129 marynarzy.

Po rozprawieniu się z fregatą kmdr Buchanan postanowił przypieczętować los „Congressa”. Jego dowódca, widząc, że nie ma szans, wyrzucił okręt na brzeg w pobliżu nadbrzeżnych baterii Unii. „Virginia” podpłynęła na odległość 130 m, nic sobie nie robiąc z ostrzału baterii. Po kilku salwach „Congress” zapłonął jak pochodnia. Wtedy jednak odłamek pocisku baterii nadbrzeżnej ranił w nogę kmdr. Buchanana. Dowództwo pancernika musiał objąć kpt. Thomas Jones.

„Virginia” ruszyła jeszcze na kolejne 3 okręty Północy. Dwóm udało się uciec, ale „Minnestota” wpadła na mieliznę. Przed losem „Congressa” uratował ją odpływ.

Kpt. Jones postanowił wrócić na noc na redę pobliskiego portu Unii Sewell’s Point i rozprawić się z Minnesotą następnego ranka, gdy wody w Hampton Roads podniosą się.

Wieść o pogromie floty Północy błyskawicznie rozeszła się w Unii i w Konfederacji. Południe świętuje długo w nocy – niezwyciężona, pancerna „Virginia” jest dla niego światełkiem nadziei.

Dowódca „Monitora” kpt. John L. Worden nie ma kłopotów z nawigowaniem w ciemnościach po wodach Hampton Roads – zmasakrowany przez „Virginię” „Congress” ciągle płonie jak gigantyczna pochodnia. O północy ogień dochodzi do komór amunicyjnych i fregata wylatuje w powietrze. Wkrótce potem „Monitor” rzuca kotwicę w pobliżu unieruchomionej na mieliźnie „Minnesoty”.

O 6.30 kpt. Jones daje rozkaz wypłynięcia „Virginii” z Sewell’s Point i rozprawienia się z „Minnesotą”. Pancernik południowców jest już blisko swej ofiary, gdy „Monitor” rusza mu naprzeciw. Marynarze „Virginii” z osłupieniem wpatrują się w osobliwe kształty przeciwnika.

Kpt. Jones nie wytrzymuje nerwowo i rozkazuje strzelać już z dalszej odległości. Żadna z salw nie trafia Monitora.

Kpt. Worden czeka, aż jego okręt zbliży się do Virginii. Dopiero wtedy dwie krótkolufowe armaty „Monitora” rozpoczynają ostrzał. Z minimalnej odległości trudno nie trafić. Pociski „Monitora” co rusz uderzają w pancerz „Virginii”, a jej granaty eksplodują na wieży okrętu Unii. Pancerze obu jednostek są jednak silniejsze – bitwa przypomina obrzucanie się kamieniami przez ciężkozbrojnych rycerzy. Zwinny „Monitor” bez trudu unika prób staranowania przez „Virginię”.

Kpt. Jones postanawia zatem rozprawić się z ciągle sterczącą na mieliźnie „Minnesotą”. Już pierwsze pociski „Virginii” wywołują na „Minnesocie” gwałtowny pożar. Widząc, że za chwilę będzie po niej, kpt. Worden kieruje „Monitora” między fregatę a pancernik południowców. Ostrzał z najbliższej odległości jest skuteczny. Pociski „Monitora” trafiają w sumie „Virginię” 41 razy: wywołują pożar, urywają kotwicę, zwalają komin i rozbijają dwa działa. Zabitych i rannych jest 27 marynarzy. Uszkodzona „Virginia” osiada na mieliźnie nieopodal „Minnesoty”.

Jej los wydaje się przesądzony, ale jej pociski też są teraz skuteczne. W sumie 20 razy uderzają w wieżę „Monitora”. Eksplozje wybijają z pancerza wieży nity, które wpadają do środka i poważnie ranią 3 marynarzy. Na domiar złego jeden z granatów trafia w rufową piramidkę, w której znajdują się dowódca okrętu, nawigator i sternik. Wybuch granatu na pancerzu, blisko szczeliny obserwacyjnej, oślepia kpt. Wordena. Przekazuje on komendę pierwszemu oficerowi Samuelowi Greene’owi. Ale Greene siedzi w wieży artyleryjskiej i pod ostrzałem nie może przedostać się do piramidki na rufie. Komendę przejmuje sternik i na wszelki wypadek odpływa z pola walki na wschód.

„Virginia” jest uratowana. Załoga ściąga okręt z mielizny, ale zniszczenia na pokładzie są tak wielkie, że nikt nie myśli o dobiciu ciągle unieruchomionej „Minnesoty”. Pancernik południowców z trudem wlecze się do portu.

Pierwsza w historii bitwa okrętów pancernych tylko na pozór kończy się remisem. Wieczorem w portach Konfederacji nad Hampton Roads nastrój jest ponury. „Virginia” nie będzie stalową maczugą na drewnianą flotę Północy. Od dziś ma silniejszego od siebie przeciwnika. O likwidacji blokady w zwycięskiej bitwie nie ma co marzyć.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

8 marca 1968 roku to dzień, w którym rozpoczęły się protesty studenckie, które w marcu’68 wywołały poważny kryzys polityczny w Polsce. Ważną rolę w przebiegu wypadków odgrywał wtedy niedawno tragicznie zmarły Jan Lityński. W. Kalicki daje nam dziś okazję do przypomnienia sobie tamtych wydarzeń, jak i osoby Lityńskiego:

6.00 Funkcjonariusze Służby Bezpieczeństwa zjawiają się w mieszkaniu Seweryna Blumsztajna na Żoliborzu. Poprzedniego dnia wieczorem Blumsztajn z Janem Lityńskim i Mirosławem Sawickim byli w kinie Wars na westernie. Ponieważ przez cały dzień tajniacy, nie kryjąc się nawet, deptali im po piętach, Blumsztajn zaproponował Lityńskiemu, by dla bezpieczeństwa nocował u niego.

Teraz esbecy aresztują obu. Lityńskiego wiozą do Komendy Dzielnicowej MO w Śródmieściu, Blumsztajna – do komendy żoliborskiej na Żeromskiego.

Inna ekipa SB wkracza do mieszkania Henryka Szlajfera i aresztuje go.

Przed 4 dniami Szlajfer i Adam Michnik decyzją ministra oświaty i szkolnictwa wyższego zostali relegowani z Uniwersytetu Warszawskiego. To kolejna represja władz wobec opozycyjnie nastawionych studentów – potocznie nazywanych „komandosami”. Krąg kilkudziesięciu krytycznie myślących, zbuntowanych wobec gomułkowskiej rzeczywistości studentów, którym ton nadają Seweryn Blumsztajn, Teresa Bogucka, Józef Dajczgewand, Wiktor Górecki, Jan Gross, Irena Grudzińska, Irena Lasota, Jan Lityński, Adam Michnik, Eugeniusz Smolar, Henryk Szlajfer, Barbara Toruńczyk, nazwano tak, gdyż niczym prawdziwi komandosi, lądujący z zaskoczenia na tyłach wroga, zjawiali się oni na zebraniach dyskusyjnych organizowanych przez ZMS – zatem na terenie ideologicznego przeciwnika – i wszczynali polemiki z przedstawicielami władz. Przed 2 miesiącami „komandosi” zorganizowali protest przeciw zdjęciu przez władze ze sceny Teatru Narodowego Dziadów Mickiewicza w inscenizacji Kazimierza Dejmka. Na ostatnim przedstawieniu studenci zgotowali aktorom ostentacyjną owację, a po spektaklu ruszyli z transparentem i kwiatami pod pomnik Mickiewicza na Krakowskim Przedmieściu. Pochód zaatakowała milicja, aresztowano ponad 30 osób.

Nazajutrz Adam Michnik i Henryk Szlajfer spotkali się z korespondentem „Le Monde” Bernardem Margueritte. Opowiedzieli mu o manifestacji przed pomnikiem Mickiewicza oraz o wystąpieniu z PZPR 2 znanych naukowców: Włodzimierza Brusa i Zygmunta Baumana. Rozmawiając z Margueritte’em Michnik i Szlajfer przełamali polityczne tabu gomułkowskiej Polski – przekazywanie zachodnim dziennikarzom informacji niewygodnych dla władzy komuniści traktowali jak zdradę państwa.

Styczeń i luty upłynęły „komandosom” na zbieraniu podpisów pod protestem przeciw zdjęciu Dziadów.

Po usunięciu z uczelni Michnika i Szlajfera – pod zarzutem kontaktów z zagranicznym korespondentem – „komandosi” zwołali na dzisiaj, w samo południe, wiec protestacyjny przed gmachem Biblioteki UW.

Przed 8.00 trzej funkcjonariusze dzwonią do mieszkania Adama Michnika. Przynoszą wezwanie na przesłuchanie. Ale Michnik nie traci głowy. Oświadcza, że jest chory, leży w łóżku i nigdzie nie pójdzie. Zaskoczeni milicjanci wychodzą. Michnik aż do wieczora zostaje w domu. Wie, że esbecy czyhają na niego przed wejściem do kamienicy.

 „Komandosi” boją się, że władze, chcąc zapobiec wiecowi, zamkną przed 12.00 dziedziniec UW. Mirosław Sawicki przychodzi więc na uniwersytet już o 9.00. Idzie do biblioteki. W BUW-ie, jak co dzień, uczy się kilkuset studentów. Sawicki wypożycza komedie Fredry. Czyta dla odprężenia.

O 9.00 zjawiają się na dziedzińcu uniwersyteckim studentka III roku socjologii Teresa Bogucka i Irena Lasota z V roku filozofii. Czekają. Boją się, że studenci zignorowali ulotki rozrzucane od paru dni przez „komandosów” – do godz. 12.00 brakuje zaledwie paru minut, a na dziedzińcu nic nie zapowiada wiecu. Nagle zewsząd zjawiają się studenci. Śpieszą z Krakowskiego Przedmieścia, nadchodzą z uniwersyteckich budynków. W ciągu 10 minut przed wejściem do biblioteki stoi ok. 1000 osób. Niektóre z dziewcząt mają w rękach kwiaty – dziś przecież Święto Kobiet, pilnie celebrowane przez władze i większość społeczeństwa.

Irena Lasota zamierza odczytać projekt rezolucji studenckiej, stojąc na murku od strony Instytutu Historii. Przed czterema laty w tym miejscu miał się odbyć nielegalny studencki wiec poparcia dla sygnatariuszy Listu 34. Zjawiło się wtedy aż 1000 studentów. Na murek wyszedł Józef Jankowski i opowiedział o Liście 34. Gdy krzyknął: „My, studenci, popieramy pisarzy!”, na murek wskoczył rektor Stanisław Turski i wezwał zebranych do rozejścia się. Niestety, skutecznie.

Ale teraz Irenę Lasotę i Teresę Bogucką oddziela od historycznego murku zwarty szereg aktywistów uczelnianego ZMS, zawczasu zmobilizowanych przez władze uniwersytetu.

O 12.00 Irena Lasota wchodzi więc na ławkę przed budynkiem biblioteki, niższą od murku, i odczytuje projekt rezolucji. Studenci sprzeciwiają się w niej naruszaniu Konstytucji PRL, represjonowaniu kolegów, którzy protestowali przeciw zdjęciu z afisza Dziadów, żądają unieważnienia decyzji o relegowaniu z uczelni Michnika i Szlajfera. Domagają się też odpowiedzi na swe żądania od ministra oświaty i szkolnictwa wyższego oraz od rektora UW najpóźniej za 2 tygodnie.

Głos Ireny Lasoty słychać słabo, bo z boku zagłuszają ją chóralnymi okrzykami zetemesowcy. Na ławkę wchodzi Mirosław Sawicki i rezolucję odczytuje jeszcze raz. Potem czyta drugą rezolucję „komandosów”, popierającą oświadczenie nadzwyczajnego zebrania warszawskiego oddziału ZLP. Literaci potępili w niej zaostrzenie cenzury i aferę ze zdjęciem ze sceny Dziadów.

Tłum studentów przyjmuje obie rezolucje przez aklamację. Wiec kończy się, ale studentów ciągle przybywa. Wtem z Krakowskiego Przedmieścia wjeżdża na dziedziniec 7 autokarów z napisami „Wycieczka”. Zatrzymują się między bramą a Instytutem Historii. Wysiadają z nich zmobilizowani przez władze partyjni aktywiści z zakładów pracy: jesionki w jodełkę, kapelusze z wąskim rondem i ostatni krzyk partyjnej mody, barankowe czapki szyte na podobieństwo furażerek. W rękawach chowają kawałki grubych, powleczonych gumą kabli. Ormowcy spychają studentów pod budynek rektoratu. Niektórzy wyciągają gumowane pręty, biją studentów, ciągną do autobusów. Atakowani rzucają w ormowców monety i krzyczą: „Płatne pachołki!” „Gestapo!”, „Wolności!”. Wiktor Górecki z IV roku filozofii wskakuje na postument na tyłach biblioteki. Woła: „Nie ma chleba bez wolności!”. Tłum podchwytuje hasło i skanduje na przemian z: „Rektor! Rektor!”.

Wreszcie na balkon wychodzi prorektor Zygmunt Rybicki. Odziany jest ceremonialnie, w birecie i z łańcuchem na piersi. Oznajmia, że studenci w ciągu kwadransa mają opuścić teren uczelni. Do ormowców zaś woła: „Dziękuję wam, towarzysze!”. Ale studenci nie rozchodzą się, żądają przyjęcia przez rektora swojej delegacji. Rybicki zgadza się. Do jego gabinetu idą studenci i związani z opozycją młodzi asystenci: Irena Lasota, Barbara Toruńczyk, Michał Osóbka-Morawski, Ryszard Bugaj, Marcin Król i Jadwiga Staniszkis. Domagają się od Rybickiego wycofania z terenu uniwersytetu ormowców, uwolnienia kolegów zawleczonych do autokarów.

Profesorowie Czesław Bobrowski i Stanisław Herbst chcą zapobiec biciu i aresztowaniom. Z łańcuchami dziekańskimi na piersiach wychodzą na dziedziniec. Towarzyszą im socjolog Jan Strzelecki i historyk dr Andrzej Garlicki. Przekonują młodzież, że dzisiejszy wiec spełnił swe zadanie, a następny wiec, już legalny, odbędzie się za 3 dni, w Auditorium Maximum.

Prof. Bobrowski w ceremonialnym stroju podchodzi do autobusu, do którego ormowcy, na rozkaz dowodzących akcją oficerów, wrzucają odebrane uczestnikom wiecu legitymacje studenckie. Potem mają być one podstawą do postępowań dyscyplinarnych. Prof. Bobrowski z kamienną twarzą zbiera z podłogi autobusu dziesiątki legitymacji i chowa za pazuchę. Oniemiałym ormowcom profesor tłumaczy, że to on i prof. Herbst przeprowadzą postępowania dyscyplinarne wobec studentów.

Uczestnicy wiecu rozchodzą się już, gdy na teren UW wkracza od Oboźnej 400 ormowców i brutalnie bije pałkami osaczonych studentów. Pół godziny później pojawiają się zwarte oddziały milicji w hełmach, goglach, z długimi pałkami.

Aktywiści, milicjanci i ormowcy ze szczególną zajadłością atakują ciemnowłose dziewczęta i brunetów – to efekt antysemickich szkoleń prowadzonych od pewnego czasu w milicji i zakładowych organizacjach partyjnych. Prof. Bobrowski próbuje osłaniać i wyprowadzić z dziedzińca grupkę studentów. W zamieszaniu dostaje pałką przez plecy. Uniwersyteckie urzędniczki wciągają profesora przez okno Pałacu Kazimierzowskiego.

Dziedziniec uniwersytecki pustoszeje. Milicjanci ścigają, biją i aresztują studentów przed kościołem św. Krzyża, na Nowym Świecie, na Karowej, przed Pałacem Staszica. Masakrowani krzyczą nieodmiennie: „Gestapo!”. Jedna z grup manifestantów dociera aż do pl. Konstytucji.

Po południu milicjanci przewożą Seweryna Blumsztajna z komendy na Żoliborzu do komendy stołecznej w Pałacu Mostowskich. Na korytarzu milicjant prowadzi chłopca, który na płaszczu napisał białą farbą hasło „Wolność słowa!” i przez pół dnia paradował tak po Warszawie. Z gabinetu wyskakuje oficer milicji. Wrzeszczy na chłopca: „Zmaż to, gnoju!”. Eskortujący milicjant tłumaczy zakłopotany: „Obywatelu kapitanie, nie można, to jest dowód rzeczowy”.

Po 16.00 także protestujący studenci politechniki usiłują ruszyć pochodem w miasto. Milicja bije ich i rozprasza na pl. Jedności Robotniczej. Ostatnie demonstracje milicjanci rozbijają późnym wieczorem.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

5 marca 1953 roku – śmierć Stalina w relacji W. Kalickiego:

Jadalnię daczy w podmoskiewskim Kuncewie zamieniono na salę szpitalną. Józef Stalin leży bez ruchu na szerokiej kanapie. Jest nieprzytomny. Nieopodal stoi aparat rentgenowski. Tuż obok – wielkie pudło aparatu do sztucznego oddychania. Na dużym, ozdobnym kredensie, na którym podczas nocnych kolacji Stalina z najbardziej zaufanymi członkami politbiura służba rozstawiała srebrną zastawę i potrawy, teraz stoją metalowe pojemniki z wyposażeniem medycznym i lekarstwami. Obok nich – słój z pijawkami i dziennik choroby. Przy chorym krząta się kilkunastu profesorów medycyny ściągniętych z najlepszych moskiewskich klinik.

Po północy lekarski areopag zasiada do redagowania oficjalnego komunikatu o stanie zdrowia chorego. Profesorowie nie mają złudzeń: po wylewie wódz jest w agonii. Piszą o ostrej niewydolności układu krążenia, o zmianach w tylnej ściance serca, o ciężkiej zapaści pacjenta. Gdy kończą pracę nad komunikatem, jest 2.00.

Ostatni raz ochrona daczy Stalina widziała go w dobrej formie przed 4 dniami, 1 marca, o 4.00 nad ranem, gdy skończyło się jego nocne spotkanie z członkami politbiura Gieorgijem Malenkowem, Ławrentijem Berią, Nikitą Chruszczowem i Nikołajem Bułganinem – przy kolacji i lekkim winie Madżari. Gdy goście odjechali, wódz wrócił do pracy nad papierami. Spać chodził krótko przed świtem. Wstawał zwykle o 10.00, 11.00. Dopóki nie zadzwonił, nikt z obsługi nie miał prawa wejść do jego pokoi.

Nazajutrz jednak Stalin przez cały dzień nie dawał znaku życia. Dopiero o 18.30 w gabinecie zapaliło się światło. Dzwonek jednak milczał. O 23.00 oficer ochrony Paweł Łozgaczow przełamał strach i pod pozorem dostarczenia świeżej poczty, nieproszony, wszedł do prywatnych pokoi wodza. Stalina zastał w małej jadalni. Generalissimus leżał na podłodze. Z trudem podniósł lewą rękę, ale nie był w stanie mówić. Wymamrotał jedynie: „Dz… dz…”. Obok niego leżał egzemplarz „Prawdy”. Gdy przerażony Łozgaczow dopytywał się, co zaszło, Stalin zsiusiał się w spodnie i stracił przytomność.

Ochrona przeniosła sparaliżowanego wodza na kanapę i przed wezwaniem lekarzy zaalarmowała ministra spraw wewnętrznych Siemiona Ignatiewa. Ten poradził, by zawiadomić Berię i Gieorgija Malenkowa. Berię znaleziono późno w nocy, pijanego, w trakcie erotycznej orgietki w jednej z rządowych willi.

Dopiero o 3.00 obaj dygnitarze zjawili się w Kuncewie. Malenkow zdjął buty, by nie skrzypiały, i do Stalina podszedł w skarpetkach. Beria zaś nawrzeszczał na oficerów ochrony, że wódz tylko mocno śpi, nie pozwolił wzywać lekarzy, i w ogóle telefonować dokądkolwiek, by nie wzbudzać paniki. Protesty ochroniarza Łozgaczowa zignorował.

Po raz wtóry Beria i Malenkow, wraz z Chruszczowem, zjawili się przed 9.00. Lekarze dotarli do Kuncewa jeszcze później. Beria sprawił, że powalony przez wylew Stalin pozostawał bez opieki medycznej przez wiele godzin.

Strach tak sparaliżował profesorów medycyny zwiezionych do Kuncewa, że nie byli w stanie rozebrać generalissimusa i zmierzyć mu ciśnienia. Aż nadto wymowną przestrogą była dla nich tzw. sprawa lekarzy-trucicieli. W zeszłym roku osobisty lekarz Stalina prof. Władimir Winogradow podczas badania wodza stwierdził pogorszenie stanu zdrowia i zalecił mu przejście na emeryturę. Podejrzliwy Stalin uznał swego lekarza za agenta obcych mocarstw. Wkrótce prof. Winogradow został aresztowany, a przed niespełna 2 miesiącami TASS opublikował Komunikat o wykryciu terrorystycznej grupy lekarzy-trucicieli. Wielu wybitnych lekarzy aresztowano i oskarżono o mordowanie – pod pozorem leczenia – wybitnych sowieckich działaczy partyjnych.

Przed 3 dniami członkowie politbiura zorganizowali dyżury w jadalni daczy. Umierającego Stalina pilnowali dwójkami: Beria z Malenkowem, Kaganowicz z Woroszyłowem i Chruszczow z Bułganinem. Przyjeżdżali też mniej ważni członkowie prezydium KC, niektórzy ministrowie. W obszernej jadalni czasami robił się tłok. Choć niejeden z partyjnych dygnitarzy domyślał się, że ciężka choroba wodza zapobiegła kolejnej krwawej czystce na szczytach władzy i zapewne uratowała im życie, większość z obecnych nie mogła powstrzymać się od płaczu. Jedynie Beria, rozluźniony, pewny siebie, nie skrywał doskonałego humoru. Od dawna był w niełasce u wodza, toczył z nim podjazdową wojnę i świetnie wiedział, że w nadchodzącej czystce miał dać głowę jako jeden z pierwszych. Tylko raz Berii puściły nerwy. Gdy Stalin otworzył oczy i usiłował coś powiedzieć, przerażony rzucił się do ręki wodza i zaczął ją całować. Przekonawszy się jednak, że chory nie odzyskuje przytomności, ostentacyjnie rzucił jego rękę na pościel.

Do Kuncewa przyjechały także dorosłe dzieci Stalina: Wasilij i Swietłana. Wasilij, nieudacznik, alkoholik, playboy i generał lotnictwa w jednej osobie, u łoża śmierci zjawił się pijany. Chwilę pokrzyczał: „Dranie, zgubili ojca!”, po czym poszedł pić z ochroną daczy.

Przez ostatnie 4 dni generalissimus nie odzyskał przytomności.

Po północy, w tym samym czasie gdy w Kuncewie lekarze redagują komunikat medyczny, na Kremlu obraduje biuro Prezydium Komitetu Centralnego. Obecni są m.in. Beria, Bułganin, Woroszyłow, Kaganowicz, Malenkow, Chruszczow.

Powołane parę miesięcy temu nieformalne biuro Prezydium KC jest prywatnym pomysłem Stalina, jednym ze wstępnych posunięć w planowanej przez niego wielkiej czystce. W statucie KPZR twór taki nie występuje, ale oczywiście nikt pomysłu wodza nie śmiał oprotestować.

Teraz biuro postanawia się samo zlikwidować i przywrócić statutowe władze partii. Jego członkowie dzielą między siebie władzę po ciągle jeszcze żyjącym Stalinie i ustalają oficjalną wersję jego śmierci: wódz zmarł na Kremlu, a nie w daczy w Kuncewie.

Od wczesnego ranka do Kuncewa zjeżdżają członkowie Biura Politycznego. Przy łożu śmierci Stalina ściśle przestrzegają partyjnej hierarchii. Najbliżej stoją Malenkow i Beria, trochę dalej Woroszyłow, Kaganowicz, Bułganin i Mikojan. Chruszczow stoi przy drzwiach do jadalni. Działacze niższej rangi tylko zaglądają przez drzwi. Po południu zaczyna się agonia.

O 20.00 rozpoczyna się wspólne posiedzenie KC KPZR, Rady Ministrów i Prezydium Rady Najwyższej ZSRR, mające zatwierdzić ustalenia nocnej narady nieistniejącego już biura Prezydium KC. O 20.40 jest już po naradzie – najważniejsi dygnitarze sowieccy podzielili się władzą i wpływami.

Nieprzytomny Stalin dusi się. Twarz mu ciemnieje, puchnie. Nagle unosi powieki i obrzuca stojących nad nim dygnitarzy straszliwym, pełnym gniewu i grozy spojrzeniem. Jego lewa ręka nieoczekiwanie unosi się. Po chwili opada na pościel. Oddech ustaje. Jest 21.50.

W ciszy jak makiem zasiał rozlega się radosny, tryumfalny okrzyk Berii: „Chrustalow, samochód!”. Beria pędzi na Kreml dopilnować, by wytargowany przezeń podczas nocnej narady zakres władzy nie wymknął mu się z rąk. Wala Istomina, prosta kobieta, która od 20 lat prowadziła domowe gospodarstwo Stalina, pada na kolana przy kanapie, przytula się do zwłok i przenikliwie zawodzi. Członkowie politbiura z szacunkiem stoją nad zmarłym, po chwili jednak wybiegają do swoich limuzyn. Czarne zisy-110 pędzą jeden za drugim na Kreml. Żałoba żałobą, ale przede wszystkim trzeba pilnować swoich interesów. Oficerowie ochrony wynoszą ciało Stalina do samochodu i ukradkiem wywożą na Kreml. W trakcie nocnej narady partyjni dygnitarze uchwalili przecież, że Stalin umarł na Kremlu.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

4 marca 1766 roku odbył się pojedynek pomiędzy światowej sławy awanturnikiem Giacomo Casanovą a Franciszkiem Ksawerym Branickim. Poszło oczywiście o kobietę. W. Kalicki przypomina nam dziś to wydarzenie:

Giacomo Casanova, jak zwykle w ostatnich dniach, stawia się rankiem na Zamku Królewskim w Warszawie, by asystować przy porannej toalecie króla Stanisława Augusta. Casanova zabawia go rozmową: polski monarcha świetnie rozumie po włosku, choć mówi słabo i niechętnie. Przywilej asystowania przy królewskiej toalecie to spory sukces towarzyski weneckiego podróżnika, awanturnika i intelektualisty w jednej osobie. Casanovie, ustawicznie tonącemu w długach, ostatnio wiodło się wyjątkowo kiepsko. Napisał list do króla Fryderyka Wielkiego z prośbą o audiencję. Uzyskał ją w parku Sans-Souci, ale pruski monarcha nie chciał słyszeć o zorganizowaniu przez Włocha loterii państwowej w Berlinie. Zamiast tego zaoferowano mu posadę wykładowcy w pruskiej szkole kadetów. Casanova rozsądnie podziękował i w poszukiwaniu szczęścia ruszył do Petersburga. Okazał się mistrzem uzyskiwania audiencji w parkach. Rozmawiając na spacerze z carycą Katarzyną II, wywarł na niej dobre wrażenie, ale żadnej lukratywnej posady nie uzyskał. Wyjechał zatem do Polski.

Do Warszawy przybył przed 5 miesiącami. Z listami polecającymi od ambasadora angielskiego w Petersburgu zjawił się u księcia Adama Czartoryskiego, który przedstawił go Stanisławowi Augustowi. Król od razu polubił Casanovę i swoją sympatię okazał w najbardziej pożądany przez niego sposób – podarował mu 200 złotych dukatów. Starczyło na spłatę najpilniejszych karcianych długów. Czarujący, elokwentny Włoch, zaproszony do królewskich apartamentów na poranną rozmowę o literaturze, zaczął odtąd regularnie bywać u Stanisława Augusta.

Casanova od pewnego czasu odnosi wrażenie, że król nie odmówi mu lukratywnej posady sekretarza. Wenecjanin jest w siódmym niebie i pilnie wystrzega się skandali, które perspektywę sekretarzowania mogłyby oddalić. Casanova zrezygnował ze swych ulubionych rozrywek: snucia intryg i gry w karty, stara się także spełniać wszelkie oczekiwania monarchy.

Dziś po porannej rozmowie przy czesaniu Stanisława Augusta zjawia się u króla na obiedzie.

Po miłej dwornej rozmowie król, już wstając od stołu, zwraca się do Casanovy: „Proszę, przyjdź pan na przedstawienie”.

Wieczorem w warszawskiej operalni wystawione będzie premierowe przedstawienie komedii Małżeństwo z kalendarza Franciszka Bohomolca. Spektakl ten ma uświetnić dworską galę z okazji imienin brata króla, Kazimierza, ale król wiąże z nim przede wszystkim poważne nadzieje polityczne. Stanisław August i skupiony wokół niego, oraz redakcji „Monitora”, krąg reformatorów wydał walkę rodzimemu sarmackiemu obskurantyzmowi. Formą rozprawy z obyczajowym, społecznym i politycznym zacofaniem ma być, wedle koncepcji króla, obrona i nobilitacja doświadczeń państw Europy Zachodniej. „Monitor” opublikował niedawno cykl artykułów demonstrujących cywilizacyjne zapóźnienie Polski. Na scenie głosem w obronie zalet i honoru cudzoziemców ma być komedia Bohomolca.

Casanova świetnie wie, że królowi bardzo zależy na sukcesie przedstawienia, ale wymawia się grzecznie, bo komedia ma być grana po polsku. Stanisław August nalega jednak. Włoch obiecuje przybyć do loży królewskiej, jednak bez entuzjazmu, gdyż na premierze niewątpliwie musi zetknąć się z kobietami, z którymi kontakt oznacza dlań kłopoty.

W warszawskiej operalni występują bowiem 2 sławne włoskie tancerki: Anna Binetti i Teresa Casacci. Casanova poznał obie jeszcze przed przybyciem do Polski. Panie wzajem szczerze się nie cierpią i zawzięcie intrygują, by zaszkodzić jedna drugiej. Stołeczna widownia podzieliła się w głośno manifestowanej sympatii dla tancerek, także wśród możnych i na dworze powstały 2 frakcje zawzięcie kibicujące każdej z artystek. Casanova sympatyzuje z Binetti, ale nie afiszuje się z tym, gdyż nie chce ściągnąć na siebie gniewu wpływowego stronnictwa Czartoryskich, którzy namiętnie kibicują Casacci. Frakcji Binetti przewodzi szambelan królewski Ksawery Branicki, niespełna 30-letni, przystojny pułkownik jazdy, który uchodzi za kochanka Teresy. Swą ostrożność przed wpadnięciem w sieć intryg tancerek posuwa Casanova aż do nietaktu – by nie sprowokować kłopotów, podczas pobytu w Warszawie unikał do tej pory spotkania z Casacci.

Wenecjanin nudzi się podczas przedstawienia Małżeństwa z kalendarza jak mops. Cóż go obchodzą zaloty niemieckiego szlachcica płk. Ernesta oraz polskiego szlachcica, łowcy posagów Marnotrawskiego, o względy Elizy, córki imć Staruszkiewicza? Casanova ożywia się, gdy na scenie pojawia się włoski balet, ale potem znów nuda: Agata, służąca Elizy, sprowadza kupca Anzelmowicza, wierzyciela Marnotrawskiego, który demaskuje i kompromituje swego dłużnika, cudzoziemiec Ernest zaś zachowuje się honorowo i zdobywa rękę Elizy.

Na szczęście balet po raz wtóry pojawia się na scenie.

Król wychodzi z loży. Casanova także. Wenecjanin idzie do Casacci, której występ bardzo podobał się Stanisławowi Augustowi, by złożyć jej gratulacje. Po drodze zauważa otwarte drzwi do loży Binetti i składa jej kurtuazyjną wizytę. Wita się, zamienia parę zdań. Do loży nieoczekiwanie wpada szambelan Ksawery Branicki. Casanova składa mu powściągliwy ukłon i natychmiast wychodzi. Branicki nie dość, że jest kochankiem Binetti, to jeszcze gwałtownikiem niecofającym się przed najdzikszymi awanturami.

Casanova idzie teraz do loży Casacci. Tancerka zrazu wypomina mu nietakt, jakim było unikanie jej, ale rozpromienia się, gdy słyszy komplementy wenecjanina.

W czasie tej uroczej rozmowy do loży w ślad za Włochem wbiega, rozwścieczony jego chłodnym ukłonem w loży Binetti, Ksawery Branicki w towarzystwie oficera swojego pułku ppłk. Arnolda Byszewskiego.

 – Przyznaj pan, panie Casanova, że przychodzę jak najbardziej nie w czas. Zdaje się, że pan się kochasz w tej damie – syczy Branicki. To ordynarna zaczepka, gdyż faworytą Branickiego jest rywalka Casacci – Anna Binetti.

 – Ależ panie hrabio, czy nie uważasz, że jest czarująca? – odpowiada Casanova.

 – Tak bardzo, że oświadczam ci tutaj, iż się w niej kocham na zabój i nie zniosę żadnego rywala – odwarkuje Branicki.

 – Skoro tak, nie roszczę sobie najmniejszych praw – ucina sprawę Casanova.

Ale Branicki prowokuje dalej:

 – Przezorny z pana człowiek, panie Casanova. A zatem schodzisz mi z drogi?

 – Natychmiast, panie hrabio! Znalazłbyż się taki gbur, co by się ważył iść w paragon z człowiekiem o twoich zaletach? – odpowiada z ironicznym uśmiechem Włoch.

Wściekły Branicki odpala:

 – Za tchórza mam tego, co przy pierwszej groźbie ustępuje z pola.

Na takie dictum Casanova chwyta za gardę szpady, ale po chwili uspokaja się. Walka z szambelanem króla w loży Casacci, wobec tłumu widzów, skompromitowałaby go nieodwołalnie w oczach Stanisława Augusta. Posada królewskiego sekretarza stałaby się jedynie wspomnieniem. Włoch wzrusza pogardliwie ramionami i wychodzi. Na korytarzu słyszy okrzyk Branickiego:

 – Tchórz wenecki!

Tego już za wiele:

 – Panie hrabio, dowiodę ci o każdej godzinie i w każdym miejscu, że wenecki tchórz nie boi się polskiego magnata.

Casanova czeka w ciemnościach na ulicy przed teatrem, licząc, że zmusi tu Branickiego do walki. Ale szambelan nie wychodzi. Zrezygnowany Casanova idzie na kolację do wojewody kijowskiego księcia Stanisława Lubomirskiego. Gospodarz proponuje przed kolacją partię kart. Casanova przegrywa bez sensu kolejne rozdania. Książę Lubomirski pyta Włocha, gdzie bawi myślami. Włoch odpowiada, że o 10 mil dalej, i wyjawia awanturę z Branickim. Gospodarz jest zirytowany, w czasie kolacji nie odzywa się do Casanovy. Po kolacji Lubomirski przyznaje jednak, że awanturę sprowokował Branicki. Zdesperowanemu, przestraszonemu Casanovie daje radę, by postępował zgodnie z własnym rozumem. To zawoalowana, ale czytelna zachęta do pojedynku.

Casanova długo w nocy rozmyśla o swej sytuacji. Uchylenie się od pojedynku skompromitowałoby go w Warszawie ostatecznie. Zabicie Branickiego w pojedynku – tym bardziej. W obu wypadkach – nici z wymarzonego sekretarzowania Stanisławowi Augustowi. Właściwie tylko podłożenie się Branickiemu w pojedynku i pozwolenie, by go zabił, byłoby wyjściem honorowym i nieprzysparzającym kłopotów. Tyle że także odsuwającym w niebyt miraż bycia królewskim sekretarzem.

O świcie Włoch wysyła Branickiemu list, w którym podejmuje wyzwanie, zgadza się na pojedynek i prosi o przysłanie karety. Po godzinie nadchodzi odpowiedź Branickiego: „Przyjmuję Pańską propozycję. Wskaż jeno godzinę, w której Cię zastanę. Proszę, wybierz broń i skończmy z tym co prędzej”.

O 15.00 po Casanovę zajeżdża berlinka z Branickim. Pojedynkowicze z sekundantami udają się do jednego z warszawskich parków. Casanova i Branicki strzelają niemal jednocześnie. Kula hrabiego rani Włocha w lewą rękę. Kula Casanovy przebija prawe płuco hrabiego. Branicki, pewien, że umiera, zachowuje się z klasą: „Zabiłeś mnie pan, ratuj teraz własną głowę. Znajdujesz się w starostwie, a ja jestem oficerem króla. Maszże tu moją wstęgę Orła Białego na glejt i sakiewkę, gdybyś jej potrzebował”.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

3 marca 1945 roku to niechlubna data w historii relacji ukraińsko-polskich. W tym dniu doszło do wydarzenia, które historia zapamiętała jako „ Zbrodnie w Pawłokomie”. Oto jak przebiegały wypadki oczyma W. Kalickiego:

Jest 4.00, ciemno, gdy ze wsi Siennica wymaszerowuje oddział partyzancki, do niedawna oddział AK, dowodzony przez por. Józefa Bissa „Wacława”. Oddział ten składa się z 2 plutonów, których dowódcami są Zdzisław Żypowski „Syrokomla” oraz Tadeusz Kowal „Szary”. Z oddziałem „Wacława” maszerują oddziałki lokalnej samoobrony ze wsi Pawłokoma, z miasteczka Dynów i z okolicznych wsi zamieszkanych przez ludność polską – Dylągowej, Sielnicy, Bartkówki. W sumie to ponad 250 uzbrojonych mężczyzn.

O świcie oddziały otaczają Pawłokomę.

Ta duża, licząca przed wojną niemal 1200 mieszkańców, wieś nad Sanem zamieszkana jest w przytłaczającej większości przez ludność ukraińską. Otaczają ją jednak wioski, w których przeważają Polacy. W miarę zgodne współżycie 2 nacji – oraz 2 wyznań, greckokatolickiego i katolickiego – zaczęło się wyraźnie załamywać u progu niepodległości Polski. Niektórzy z pawłokomian pochodzenia ukraińskiego brali udział w wojnie polsko-ukraińskiej po stronie swych rodaków. Poważnym zarzewiem konfliktu była parcelacja pobliskiego majątku Skrzyńskich, w wyniku której większość ziemi otrzymali polscy gospodarze z Pawłokomy i okolicznych wsi. A głód ziemi był w Pawłokomie zawsze wielki – na niemal 1200 mieszkańców przypadało jej niespełna 1000 ha. W latach międzywojennych Pawłokoma stała się lokalnym matecznikiem Organizacji Ukraińskich Nacjonalistów. Spory i niechęć między obu nacjami rosły, tym bardziej że polska administracja popierała polski żywioł, a utrudniała życie społeczności ukraińskiej.

Po wybuchu wojny Ukraińcy poczuli, że nastał ich czas. Czas rewanżu, czas budowy własnego państwa. Już we wrześniu zdarzały się na tych terenach zabójstwa wycofujących się polskich żołnierzy. Niemców traktowali Ukraińcy jako wyzwolicieli. Zdarzały się wypadki denuncjowania Polaków podejrzewanych o udział w konspiracji; pod koniec okupacji zaczęły mnożyć się zabójstwa polskich gospodarzy. Polacy obawiali się na tym terenie swych sąsiadów tak bardzo, że zdarzyło się, iż w pobliskiej Dylągowej o ochronę przed nimi poprosili niemieckich oficerów dowodzących ekspedycją pacyfikacyjną.

Ale najgorsze przyszło wraz z wieściami o straszliwych, masowych zbrodniach Ukraińców na Polakach na Wołyniu. Pod koniec okupacji mnożyły się wzajemne podejrzenia o donosy do Niemców, uprowadzenia, zabójstwa, nakręcała się spirala przemocy i odwetu.

Po wyzwoleniu we wsi przez jakiś czas stacjonował silny oddział sowiecki. Pod jego bokiem sytuacja uspokoiła się. Ale czerwonoarmiści w końcu odeszli. Przed dwoma tygodniami we wsi pojawił się oddział 60 umundurowanych mężczyzn, którzy uprowadzili 7 Polaków oraz sympatyzującą z nimi młodą Ukrainkę. Uprowadzonych nikt więcej nie zobaczył.

Polscy mieszkańcy są przekonani, że porwania i mordu dokonał oddział UPA. W lokalnych strukturach partyzanckich dawnej AK zapadła decyzja o akcji odwetowej – otoczeniu wsi i rozstrzelaniu wszystkich ukraińskich mężczyzn. Polscy mieszkańcy pod przysięgą, że nie pisną słówka nikomu, nawet ukraińskim współmałżonkom, jeśli ich mają, zostali zobowiązani do nagłego opuszczenia wsi i pozostawienia dobytku. I wszyscy wyszli wczoraj z Pawłokomy. W pobliżu wsi skoncentrowane zostały oddziały por. „Wacława” oraz lokalnej samoobrony.

Licząca 12 ludzi drużyna Czesława Sputy „Żelaznego” szybko przechodzi przez pacyfikowaną wieś i otacza cerkiew. Por. „Wacław” spodziewa się, że w cerkwi znajduje się magazyn broni i amunicji UPA, i właśnie murowana cerkiew stanie się głównym punktem ukraińskiego oporu. Polecił nawet zaopatrzyć pluton „Jerzego” w 5 kg trotylu, na wypadek gdyby opór w cerkwi był tak silny, że trzeba by ją wysadzić. Ale cerkwi nikt nie broni.

Podwładni „Żelaznego” zajmują świątynię. Inni z napastników sukcesywnie, w miarę przeczesywania zabudowań, w miarę odkrywania kolejnych schowków, doprowadzają ukraińskich mieszkańców. Cerkiew szybko zapełnia się, na oko jest w niej dobrze ponad 300 osób.

Wczesnym rankiem ludzie „Jerzego” prowadzą na cmentarz sporą grupę Ukraińców. Po drodze zatrzymani muszą zabierać z opuszczonych domostw łopaty. Na miejscu, pod północnym ogrodzeniem, wieśniacy z trudem kopią pod lufami pistoletów maszynowych niezbyt głęboki grób o wymiarach 6 na 8 m. Jest zimno, leży śnieg, ziemia jest zamarznięta. Po ukończeniu pracy zostają w nim rozstrzelani jako pierwsze ofiary.

Pod dom Anny Radoń podchodzi grupa kilkudziesięciu partyzantów. Część z nich ma na sobie polskie mundury, większość – rogatywki. Kilku z nich wyprowadza gospodynię wraz z 3 dzieci przed dom. Jeden z partyzantów chce zastrzelić ją na miejscu. Repetuje broń, ale w ostatniej chwili inny partyzant nie pozwala na zastrzelenie Anny. Odprowadza ją z dziećmi do cerkwi.

Tam miejscowi Polacy wybierają grupki Ukraińców, które odprowadzane są pod eskortą na stary, nieczynny już cmentarz greckokatolicki i tam rozstrzeliwane.

Anna jest z pochodzenia Ukrainką, z domu Wasarab, ale wyszła za mąż za Polaka Radonia i jej dzieci uznane zostają za Polaków. Przy okazji pilnujący cerkwi partyzanci pozwalają także jej samej wrócić do domu.

Zaraz po zajęciu cerkwi Roman Tworzydło „Jerzy” zaczyna przesłuchiwać miejscowego księdza greckokatolickiego Wołodymyra Łemcia. Miejscowi Polacy wiedzą, że był on zaangażowany w lokalną ukraińską konspirację, i są przekonani, że doskonale wie, gdzie zamordowano niedawno uprowadzonych ze wsi 7 Polaków. Pop Łemcio, mimo bicia po głowie przez „Jerzego”, nie przyznaje się do niczego, powtarza, że w cerkwi nie ma ukrytej żadnej broni. Partyzanci biją go kijami i w końcu dołączają do jednej z grup prowadzonych na cmentarz. Matkę popa, jego żonę i jego dzieci napastnicy zostawiają w spokoju.

Członkowie samoobrony z Pawłokomy wyprowadzają z cerkwi małe grupki ukraińskich sąsiadów. Biorą mężczyzn i chłopców od 12. roku życia. Czasem dołączane są do nich kobiety. Gdy wyprowadzani mają na sobie ubrania w dobrym gatunku, przed wyjściem muszą je zdjąć i zostawić w cerkwi. Na zapleczu sortują je 2 łączniczki oddziału „Wacława”.

Na cmentarzu grupy pawłokomian pochodzenia ukraińskiego są rozstrzeliwane na skraju grobu. Egzekucji dokonuje pluton Tadeusza Kowala „Szarego” z oddziału por. „Wacława”. Większość ofiar zabijana jest strzałem w tył głowy. Od czasu do czasu do strzelających dołączają członkowie innych plutonów, także wiejskich samoobron. Wtedy słychać serie pistoletów maszynowych.

Członek samoobrony w Dynowie Antoni Gerula, krewny uprowadzonych niedawno ze wsi i zamordowanych Aleksandra Geruli, jego brata oraz ich szwagra Jana Gąseckiego, na wieść o akcji podziemia w Pawłokomie wydobywa z ukrycia karabin Mauser, który przed kilkoma dniami dostał od swego znajomego Bronisława Gąseckiego, i rusza w stronę pacyfikowanej wsi. Na miejscu orientuje się w sytuacji i idzie na cmentarz. Nad wykopanym grobem dostrzega kilku Ukraińców, do których strzelają członkowie oddziału por. „Wacława”. W pobliżu zauważa także samego porucznika. Na dnie zbiorowego grobu leżą już ciała kilkunastu zabitych. Gerula odchodzi na bok, ale po chwili na cmentarz wchodzi 10 Ukraińców prowadzonych przez ludzi „Wacława”. Na ich wezwanie Gerula dołącza się do egzekucji. Na skraju grobu strzela do ukraińskich mieszkańców Pawłokomy: Dziwika i Aftanasa. W egzekucji biorą udział, oprócz członków oddziału „Wacława”, liczni członkowie polskiej samoobrony z Pawłokomy i z sąsiednich wsi.

Gdy zbiorowy grób wypełniają już ciała zabitych, kolejna grupa Ukraińców kopie pod bocznym ogrodzeniem cmentarza drugi, mniejszy dół. Kolejne ofiary rozstrzeliwane są nad drugim grobem.

Z upływem godzin w Pawłokomie pojawia się coraz więcej mieszkańców okolicznych wiosek. Egzekucjami nie interesują się. Rabują opuszczone domy Ukraińców.

Dowodzący akcją odwetową por. „Wacław” kręci się po całej wsi. Raz jest w cerkwi, to znów pojawia się na cmentarzu. Z biegiem godzin traci jednak kontrolę nad akcją. Coraz więcej zależy od członków samoobrony z Pawłokomy i z okolicznych wsi. Rosną okrucieństwo i brutalność napastników. Do grup wyprowadzanych na egzekucje coraz częściej dołącza się kobiety, nawet małe dzieci.

Po południu do wsi przyjeżdżają samochodem dowódcy miejscowej organizacji AK – formalnie rozwiązanej już w tym czasie: por. „Wraża” i por. „Rózga”. Pytają partyzanta z oddziału „Wacława”, gdzie jest dowódca. Chwilę później spotykają go. Po paru zdaniach między „Wacławem” a przybyłymi oficerami wybucha gwałtowna kłótnia. Straszliwie zdenerwowani por. „Wraża” i por. „Rózga” wyjeżdżają z Pawłokomy. Wygląda na to, że oficerowie interweniowali oburzeni wieściami o masowych rozstrzeliwaniach cywilów.

Por. „Wacław” zarządza uwolnienie przetrzymywanych w cerkwi kobiet i dzieci. Wiele z nich wychodzi bez wierzchnich ubrań, zarekwirowanych w cerkwi.

Na rozkaz por. „Wacława” uczestnicy akcji kopią na starym cmentarzu trzeci grób zbiorowy. Znoszą do niego ciała mieszkańców zastrzelonych w domach i obejściach podczas porannej obławy.

Po zasypaniu grobów na cmentarzu sterczą 3 pryzmy świeżej ziemi.

O 16.00 akcja odwetowa kończy się. Oddziały wycofują się.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

Dziś gratka dla kibiców koszykówki. W. Kalicki przypomina przebieg meczu pomiędzy Philadelphią Warriors a New York Knickerbockers, który odbył się 2 marca 1962 roku:

Potężny, liczący ponad 210 cm wzrostu Murzyn, o 8.00 wskakuje na nowojorskim dworcu do pociągu do Filadelfii. Jest zmęczony. Przez pół nocy baraszkował w swoim luksusowym apartamencie na rogu 97 Ulicy i Zachodniej Central Park z jedną z chmary ładnych dziewcząt, które nieustannie przewijają się przez jego łóżko, przez resztę nocy zaś pilnował się, by nie zasnąć i nie spóźnić się na pociąg. Wilt Chamberlain, choć ma 26 lat, jest zawodowcem – jak na gwiazdę amerykańskiej ligi koszykówki NBA przystało. Mieszka w Nowym Jorku i na mecze oraz treningi dojeżdża do Filadelfii pociągiem. Nawet skacowany i zmaltretowany po całonocnych igraszkach z jedną, a czasem i dwiema dziewczętami, nigdy nie spóźnia się na trening ani tym bardziej na mecz. A dziś o 21.30 w odległym o 150 km od Filadelfii Hershey jego Philadelphia Warriors grają z New York Knickerbockers.

Wilt, a właściwie Wilton Norman, urodził się w rodzinie ciężko pracującego sprzątacza filadelfijskich biurowców.

W dzieciństwie nic nie zapowiadało, że Wilt stanie się wielkoludem spoglądającym z góry na koszykarzy NBA. Jego rodzice byli wzrostu tylko nieco ponad przeciętną, on sam jako noworodek wcale nie wyróżniał się ani wagą, ani wielkością.

Ale w podstawówce zaczął rosnąć jak na drożdżach. W 4. klasie był już o 10 cm wyższy od rówieśników. Wyglądał nad wiek poważnie i rzeczywiście był taki i nad wyraz odpowiedzialny. Jako 5-latek wstawał przed świtem, by pomagać mleczarzowi. Gdy był nieco starszy, czyścił rynny, przycinał trawniki, pomagał w sklepie. Zarobione grosze oddawał matce.

Już w szkole zwracał uwagę swoim osobliwym wyglądem. Niebywale wysoki, rozbudowany w barach, miał niezwykle, wręcz chorobliwie chude nogi. Lubił biegać i w szkolnych zawodach lekkoatletycznych odniósł kilka zwycięstw. Koszykówką wtedy gardził, uważał ją za grę dla maminsynków. Tak naprawdę zainteresował się nią dopiero w liceum.

Grając w szkolnej drużynie, bał się o piszczele swoich chudych łydek. Zakładał na nie ochraniacze i wysokie aż do kolan skarpety. Żeby nie opadały, podtrzymywał je gumowymi ściągaczami. Te gumowe opaski podczas gry często pękały, więc zakładał na nadgarstek całą wiązkę zapasowych. Teraz, jako gwiazda NBA, nadal gra w białych podkolanówkach i na ręku nosi wiązkę gumowych opasek. To jego znak firmowy, który zaczynają naśladować inni koszykarze.

Jak burza przeszedł przez drużyny uniwersyteckie, grał sezon w Harlem Globetrotters. W 1959 roku Eddie Gottlieb, jeden z założycieli NBA i właściciel Philadelphia Warriors, nagiął przepisy NBA, by móc ściągnąć Wilta do swego klubu.

Wilt, który już w Globetrotters miał gwiazdorski kontrakt, zarabia w Warriors fantastyczne pieniądze. Stać go na drogi apartament w Nowym Jorku i kupno bajecznie drogiego bentleya. Ale Gottlieb zrobił świetny interes. Z roku na rok Wilt gra coraz skuteczniej. W tym sezonie uzyskuje fenomenalną średnią ponad 50 punktów w każdym meczu. Jest koszykarską gwiazdą pierwszej wielkości.

Choć Wilt jest już porządnie zmęczony, w pociągu walczy ze snem. Boi się, że prześpi Filadelfię i obudzi się gdzieś w Wirginii. Przed dworcem w Filadelfii na zawodników i ekipę techniczną Warriors czeka już wynajęty autobus.

NBA nie narzeka na nadmiar popularności. Dlatego czołowe drużyny koszykówki część meczów, które powinny rozegrać we własnych halach, rozgrywają w mniejszych miejscowościach, zwykle w swoim stanie. To sposób na spopularyzowanie koszykówki w ogóle, a klubu i jego gwiazd w szczególności.

Wieczorny mecz nie ma praktycznie żadnego znaczenia dla układu tabeli. Do końca sezonu pozostało tylko 5 kolejek i już nic nie może odebrać pierwszego miejsca Boston Celtics. Na drugim miejscu jest niezagrożona drużyna Wilta Chamberlaina, Philadelphia Warriors.

W czasie jazdy autobusem Wilt jest coraz bardziej senny. Gra z kolegami z drużyny w pokera. Pokaźna wygrana wyraźnie go ożywia. Chamberlain ma skłonność do hazardu. Namiętnie grywa w karty na pieniądze, zakłada się o byle co, wyżywa się godzinami na flipperach.

O 17.00 autobus zatrzymuje się przed Hershey Sports Arena. Jak niemal wszystko w Hershey tutejsza hala sportowa sponsorowana jest przez słynną wytwórnię popularnych w całych Stanach batoników Hershey.

Do imprezy pozostały jeszcze 3 godziny. Wilt i koledzy idą do flipperów ustawionych w hallu. Chamberlain gra jak wirtuoz i ogrywa prawnika swojej drużyny Ike’a Richmana na ładnych parę dolarów. Zwycięstwo nakręca go. Zmęczenie znika i Wilt czuje, że to jeszcze nie koniec sukcesów tego wieczoru.

Krótko przed 20.00 4124 widzów zasiada na liczącej 7200 miejsc hali. Koszykarski wieczór w Hershey składa się z 2 meczów. Najpierw, na przekąskę, Harlem Globetrotters grają spotkanie towarzyskie z drużyną skomponowaną na tę okazję z graczy w futbol amerykański zaproszonych z drużyn Philadelphia Eagles i Baltimore Colts.

O 21.30 zaczyna się prawdziwe wydarzenie wieczoru – Warriors kontra Knicks.

Warriors zaczynają z impetem. Po kilku minutach prowadzą 19:3. Gracze Knicks opanowują jednak sytuację i powoli odrabiają straty. Nie potrafią jednak zatrzymać Chamberlaina. W pierwszej kwarcie zdobywa 22 punkty.

Pierwsza połowa kończy się rezultatem 79:68 dla Warriors. Wilt zdobywa w tym czasie 41 punktów. Wspaniałe osiągnięcie, ale widowni wcale ono nie porywa. W tym sezonie Chamberlain miał już nieraz zbliżone rezultaty na półmetku o wiele ważniejszych meczów.

W trzeciej kwarcie Wilt zdobywa 28 punktów. Tego wieczoru jest piekielnie skuteczny. Wychodzą mu wszystkie zagrania. Rzuca pod rząd 10 osobistych.

Gdy kończy się trzecia kwarta i Chamberlain ma już na koncie 69 punktów, widownię i szatnię Warriors ogarnia podniecenie – Wilt może poprawić swój rekord liczby punktów zdobytych w jednym meczu! Przed 2 miesiącami, w meczu przeciwko Chicago, Chamberlain ustanowił rekord liczby punktów zdobytych przez jednego zawodnika w regulaminowym czasie gry – 73. Jeszcze więcej, bo 78, punktów zdobył w grudniu ubiegłego roku w przegranym przez Philadelphia Warriors meczu z potrójną dogrywką z Los Angeles Lakers.

Do końca gry brakuje 10 min 25 s, gdy Wilt zdobywa 73. punkt i wyrównuje swój rekord. 0,5 minuty później ma na koncie już 75 punktów. Jego koledzy klubowi skaczą z radości po ławce rezerwowych. Każdy kolejny celny rzut Chamberlaina to nowy rekord NBA. Sala skanduje: „Podaj Wiltowi! Podaj Big Fella Wielkiemu Kolesiowi!”.

Guy Rodgers podaje piłkę do Wilta, który rzuca z linii faulu.

Chamberlain ma na koncie 79 punktów i przed sobą jeszcze 8 minut gry. Niecałe 2 minuty później konto Wilta rośnie do 84 punktów. Reporter Bill Campbell, relacjonujący na żywo mecz dla jednej z filadelfijskich rozgłośni radiowych, woła do mikrofonu: „Jeśli znacie kogoś, kto teraz tego nie słucha, zawołajcie go przed głośniki! Jesteśmy świadkami kawałka historii!”.

Kibice i koledzy Chamberlaina z drużyny myślą już tylko o jednym – czy Wilt zdobędzie 100 punktów?

O tym samym myślą jego przeciwnicy z Nowego Jorku. Tu już nie chodzi o to, że filadelfijczycy wyraźnie prowadzą i z pewnością wygrają ten mecz. Zawodnicy Knicks za wszelką cenę chcą uniemożliwić Chamberlainowi ustanowienie symbolicznego rekordu NBA, który kompromitowałby przecież ich drużynę. Gdy tylko któryś z zawodników Warriors dotknie piłki, natychmiast faulują go, by nie zdążył podać jej Wiltowi. Gdy zaś sami dostają piłkę, przetrzymują ją za wszelką cenę, rezygnując z rzutów nawet w 100-procentowo pewnych sytuacjach.

Piłkę dostaje Al Attles, podaje do Wilta, który wsadza ją do kosza. 89. punkt! I tylko 3,5 minuty do końcowego gwizdka sędziego!

Darrall Imhoff i Cleveland Bickner z Knicks, którzy mieli blokować grę Wilta, od początku meczu nie dają sobie rady. Kolejny faul Imhoffa eliminuje go z gry. Zastępuje go Green. Warriors zmieniają taktykę. Liczy się teraz tylko wynik Wilta. Ted Luckenbill wchodzi za Toma Meschery’ego, Joe Ruklick za Eda Conina, York Larese za Ala Attlesa. Atutem wchodzących na parkiet jest mała liczba popełnionych fauli. Ich zadaniem – faulowanie graczy Knicks, by Warriors mogli przejąć piłkę. Dla Chamberlaina.

Na 2 min 28 s przed końcem gry Wilt rzutem z odskoku zdobywa 91. i 92.  punkt. Widownia szaleje. Kolejne 2 punkty zalicza 16 sekund później. Wszyscy wstają z miejsc. I jest 96!

Larese wystawia Wiltowi piłkę, a ten pięknym wsadem zdobywa 98. punkt.

Została 1 min. 19 sekund.

Luckenbill fauluje gracza Knicks Richie Guerina. Ten zdobywa punkty z wolnego. Napięcie sięga szczytu. Wilt przechwytuje rzut Knicks do kosza i sam strzela z linii faulu. Pudło!

Knicks kontratakują i też pudłują. Teraz Warriors zbliżają się do ich kosza. Ruklick podaje piłkę Wiltowi. Ten rzuca – i pudłuje. Przechwytuje ją jednak, dobija. Pudło! Piłkę chwyta Luckenbill i podaje do Ruklicka. Ten dostrzega Wilta pod koszem i wysoko lobuje piłkę w stronę obręczy Knicks. Chamberlain chwyta ją oburącz w locie i wpycha do kosza.

 „Zrobił to! »Dipper« wsadził z czapy! Udało mu się!” – krzyczy do mikrofonu Campbell. »Dipper«, czyli pluszcz, amerykański ptak nurkujący, to ulubiona ksywka Wilta. Tłum widzów wbiega na parkiet. Gra jest wstrzymana. Kibice poklepują Wilta, skaczą z radości jak dzieci. Ktoś z drużyny Warriors oddaje piłkę, którą Wilt zdobył 100. punkt, szefowi wyposażenia Warriors Jeffowi Millmanowi, który zamyka ją w szafce Chamberlaina.

Zostało jeszcze 46 sekund meczu. Kibice schodzą z parkietu i sędziowie wznawiają grę. Knicks zdobywają punkty po faulach przeciwników. Chamberlain stoi na środku boiska, patrzy na biegających kolegów i przeciwników. Nie rusza się. Nie chce zdobyć jeszcze jednego punktu. Wystarczy okrągłe 100. Warriors wygrywają 169:147.

Po meczu Harvey Pollack, szef public relations Warriors, wyrywa skądś kawałek papieru i bazgrze na nim wielkie „100”. Potem wręcza papier Wiltowi i wypycha go z powrotem na parkiet.

Po meczu oszołomiony Wilt wraca do szatni. Tego wieczoru ustanowił 9 rekordów NBA, w tym ten najważniejszy – 100 punktów w meczu. Gdy w nocy drzemie w autobusie do Nowego Jorku, nawet mu się nie śni, że z tą setką nigdy nie uporają się najwięksi giganci NBA.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

1 marca 1921 roku miało miejsce wydarzenie, które historia zapamiętała, jako powstanie w Kronsztadzie. W Rosji rozwijała się bolszewicka rewolucja a mieszkańcy Kronsztadu (miejscowość na wyspie Kotlin) wystąpili przeciw bolszewikom. Wydarzenie to opisuje W. Kalicki:

Mróz nie odpuszcza. Lód skuł wody Zatoki Fińskiej. Do Kronsztadu, bazy sowieckiej marynarki wojennej na wyspie Kotlin, strzegącej dostępu do Piotrogrodu, można swobodnie dojechać po lodzie z lądu. Lód unieruchomił w kronsztadzkim porcie dumę sowieckiej floty bałtyckiej, okręty liniowe „Pietropawłowsk” i „Sewastopol”. Śnieg grubą czapą okrywa umocnienia twierdzy i domy Kronsztadu.

Tuż po obiedzie marynarz Żukow zapisuje w swoim notatniku: „Niespokojnie, od samego rana w mieście zauważało się podniecenie. Rozchodziły się niejasne, póki co, pogłoski o czymś nieznanym, lecz nieuniknionym, i jak wszystko, co nieuniknione, strasznym. Nikt niczego nie wiedział, ale wszyscy czuli, że »coś« się wydarzy”. Żukow przerywa pisanie i śpieszy na największy w Kronsztadzie pl. Kotwiczny. O 15.00 zaczyna się wiec mieszkańców i marynarzy.

Nie od dziś wszyscy czują, że coś strasznego musi się wydarzyć. 2 lata z okładem po wzięciu władzy w Rosji przez bolszewików brakuje żywności, opału, odzieży, leków. W Piotrogrodzie robotnicy mają dosyć. Tydzień temu stanęły największe fabryki zbrojeniowe: Laferm, Trubocznyj, Patronnyj, Bałtijskij. Robotnicy domagają się zniesienia kartek, wolnego handlu i, coraz częściej, wolności słowa, wolnych wyborów do rad, zniesienia stanu wojennego. Władza bolszewicka powołała specjalny komitet do walki z oddolnym ruchem robotniczym w Piotrogrodzie. Na jego czele stanął członek Biura Politycznego KC partii bolszewickiej Grigorij Zinowiew. Czekiści i oddziały wiernych bolszewikom elewów dokonują tysięcy aresztowań. Władza straszy strajkujących, że jeśli nie wrócą do pracy, to krwawo rozprawią się z nimi marynarze z Kronsztadu. W Piotrogrodzie wszyscy pamiętają, jak brutalnie i krwawo marynarze przed 2 laty stłumili bunty przeciw władzy bolszewickiej, w leżących na lądzie fortach Krasnaja Gorka i Sieraja Łoszad.

Ale czas gdy marynarze byli wierną gwardią bolszewików, minął. Mimo cenzury, mimo zakazu udzielania urlopów załogi okrętów wiedzą o głodzie i chaosie w kraju. Niepokorni, pyskaci marynarze Floty Bałtyckiej sami zdążyli już doświadczyć represji wszechobecnej Czeka.

Przedwczoraj, na wieść o aresztowaniach i egzekucjach w Piotrogrodzie, załogi okrętów „Pietropawłowsk” i „Sewastopol” zażądały wyborów niezależnych, bezpartyjnych delegatów, którzy mieliby pojechać do Piotrogrodu i zorientować się w sytuacji. Komisarz Floty Bałtyckiej Kuzmin oponował, ale w końcu musiał ustąpić. 32 reprezentantów marynarzy z Kronsztadu dotarło do Piotrogrodu jeszcze przedwczoraj. Bolszewickie władze najpierw usiłowały nie dopuścić ich do fabryk. W końcu zezwoliły na spotkania – ale pod czujnym okiem czekistów. Dziwne to były wiece. Rozognieni delegaci floty pytali o strajki, o postulaty. Robotnicy, ze zwieszonymi głowami, milczeli. Bystrzy marynarze zorientowali się, że boją się mówić – i zaprosili ich przedstawicieli na rozmowy do Kronsztadu.

Wczoraj przez cały dzień tam wiecowano. Na każdym z okrętów delegaci zdawali sprawozdania z wyprawy do Piotrogrodu. Rozeźlone załogi, jedna po drugiej, uchwalały rezolucje domagające się natychmiastowych, tajnych wyborów do rad i zwołania jutro po południu ogólnego wiecu na pl. Kotwicznym.

Dochodzi godz. 15.00. Na placu ogromny tłum, ponad 16 tys. marynarzy i mieszkańców Kronsztadu. Krążą najdziksze pogłoski. Ponoć w tłumie przekrada się przebrany za prostego marynarza Zinowiew i spisuje, co kto mówi. Ponoć z Moskwy zmierza już do Kronsztadu cała armia, by krwawo zaprowadzić dyscyplinę.

Orkiestra gra marsza. To organizatorzy wiecu witają Michaiła Kalinina, przewodniczącego Centralnego Komitetu Wykonawczego, czyli – formalną głowę sowieckiej Rosji. Władza komunistyczna na wieść o niepokojach we flocie reaguje błyskawicznie.

Gość w towarzystwie komisarza floty Kuzmina i przewodniczącego kronsztadzkiej Rady Delegatów Wasiljewa wchodzi na podwyższenie. Po oficjalnym powitaniu Kalinin zabiera głos. Gniewnie tłumaczy, że wiec jest nielegalny, że trzeba spokojnie, odpowiedzialnie, że nie wolno dać się sprowokować eserowcom, mieńszewikom i białogwardzistom. Tłum buczy gniewnie. Kalinin żąda, by przenieść zgromadzenie do budynku Maneżu Morskiego. Rzecz jasna, zmieści się tam tylko niewielka część uczestników wiecu. Tłum buczy, Kalinin milknie. Teraz delegaci wysłani do Piotrogrodu opowiadają o represjach wobec robotników. Marynarz Pietriczenko z okrętu „Pietropawłowsk” odczytuje projekt rezolucji uchwalony przez załogę pancernika. Marynarze „Pietropawłowska” żądają realizacji 15 postulatów:

 „Wobec tego, że obecne sowiety nie wyrażają woli robotników i włościan, dokonać natychmiastowych nowych wyborów do sowietów przez głosowanie tajne […]. Wolność słowa i prasy dla robotników i włościan […]. Wolność zebrań i związków zawodowych oraz zrzeszeń włościańskich […]. Uwolnić wszystkich więźniów politycznych […]. Zrównać rację żywnościową dla wszystkich pracujących […]. Dać włościanom całkowite prawo rozporządzania wszystką ziemią wedle własnej woli […]”.

Głosowanie.

Za: 16 tys.

Przeciw: 3. Kalinin, Kuzmin i Wasiljew.

Wściekły Kalinin oświadcza: „Kronsztad nie reprezentuje całej Rosji i dlatego my, bolszewicy, liczyć się z wami nie będziemy”.

Marynarze burzą się. Wykrzykują, że dotąd władza bolszewicka uważała Kronsztad za centrum rewolucji i jej opokę.

Już po 17.00. Ciemno, zimno. Wiec kończy się. Marynarze rozchodzą się w nie najlepszych nastrojach. Kalinin wyjeżdża do Piotrogrodu. Nikt nie usiłuje go zatrzymać.

Po godz. 20.00 komisarz sztabu Floty Bałtyckiej wysyła z Piotrogrodu do Moskwy alarmujący meldunek: „Od komisarza twierdzy Kronsztad tow. Nowikowa dowiedziałem się, że załogi okrętów liniowych przyjęły rezolucje: rozwiązać Czeka, wypuścić wszystkich więźniów politycznych i wolność prasy”.

O 22.15 Zinowiew śle do Lenina telegram z informacją, że w wypadku wybuchu powstania w Kronsztadzie władza bolszewicka w Piotrogrodzie może liczyć jedynie na 5 tys. uczniów szkół wojskowych i pewnych członków partii. I to wszystko. Ale Zinowiew jeszcze ma nadzieję, że to nie powstanie, tylko bunt, który można będzie spacyfikować bez walki.

 „W Kronsztadzie wszystko jest jeszcze niejasne” – łudzi wodza bolszewików.

W samym Kronsztadzie nikt nie ma złudzeń. Rezolucja przyjęta na wiecu na pl. Kotwicznym to praktycznie ogłoszenie powstania przeciw władzy bolszewickiej. W nocy na okrętach poszeptuje się, że jutro trzeba będzie ruszyć do walki z komuną. Marynarz Jurin zapomina, że poza Kronsztadem działa bolszewicka cenzura. Późną nocą zasiada nad listem do ojca: „Przegnaliśmy komunę, nie ma u nas komuny”.

A jego kolega Sziłow do swego ojca pisze po prostu: „U nas w Kronsztadzie powstali wszyscy marynarze”.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.