8 marca 1968 roku to dzień, w którym rozpoczęły się protesty studenckie, które w marcu’68 wywołały poważny kryzys polityczny w Polsce. Ważną rolę w przebiegu wypadków odgrywał wtedy niedawno tragicznie zmarły Jan Lityński. W. Kalicki daje nam dziś okazję do przypomnienia sobie tamtych wydarzeń, jak i osoby Lityńskiego:

6.00 Funkcjonariusze Służby Bezpieczeństwa zjawiają się w mieszkaniu Seweryna Blumsztajna na Żoliborzu. Poprzedniego dnia wieczorem Blumsztajn z Janem Lityńskim i Mirosławem Sawickim byli w kinie Wars na westernie. Ponieważ przez cały dzień tajniacy, nie kryjąc się nawet, deptali im po piętach, Blumsztajn zaproponował Lityńskiemu, by dla bezpieczeństwa nocował u niego.

Teraz esbecy aresztują obu. Lityńskiego wiozą do Komendy Dzielnicowej MO w Śródmieściu, Blumsztajna – do komendy żoliborskiej na Żeromskiego.

Inna ekipa SB wkracza do mieszkania Henryka Szlajfera i aresztuje go.

Przed 4 dniami Szlajfer i Adam Michnik decyzją ministra oświaty i szkolnictwa wyższego zostali relegowani z Uniwersytetu Warszawskiego. To kolejna represja władz wobec opozycyjnie nastawionych studentów – potocznie nazywanych „komandosami”. Krąg kilkudziesięciu krytycznie myślących, zbuntowanych wobec gomułkowskiej rzeczywistości studentów, którym ton nadają Seweryn Blumsztajn, Teresa Bogucka, Józef Dajczgewand, Wiktor Górecki, Jan Gross, Irena Grudzińska, Irena Lasota, Jan Lityński, Adam Michnik, Eugeniusz Smolar, Henryk Szlajfer, Barbara Toruńczyk, nazwano tak, gdyż niczym prawdziwi komandosi, lądujący z zaskoczenia na tyłach wroga, zjawiali się oni na zebraniach dyskusyjnych organizowanych przez ZMS – zatem na terenie ideologicznego przeciwnika – i wszczynali polemiki z przedstawicielami władz. Przed 2 miesiącami „komandosi” zorganizowali protest przeciw zdjęciu przez władze ze sceny Teatru Narodowego Dziadów Mickiewicza w inscenizacji Kazimierza Dejmka. Na ostatnim przedstawieniu studenci zgotowali aktorom ostentacyjną owację, a po spektaklu ruszyli z transparentem i kwiatami pod pomnik Mickiewicza na Krakowskim Przedmieściu. Pochód zaatakowała milicja, aresztowano ponad 30 osób.

Nazajutrz Adam Michnik i Henryk Szlajfer spotkali się z korespondentem „Le Monde” Bernardem Margueritte. Opowiedzieli mu o manifestacji przed pomnikiem Mickiewicza oraz o wystąpieniu z PZPR 2 znanych naukowców: Włodzimierza Brusa i Zygmunta Baumana. Rozmawiając z Margueritte’em Michnik i Szlajfer przełamali polityczne tabu gomułkowskiej Polski – przekazywanie zachodnim dziennikarzom informacji niewygodnych dla władzy komuniści traktowali jak zdradę państwa.

Styczeń i luty upłynęły „komandosom” na zbieraniu podpisów pod protestem przeciw zdjęciu Dziadów.

Po usunięciu z uczelni Michnika i Szlajfera – pod zarzutem kontaktów z zagranicznym korespondentem – „komandosi” zwołali na dzisiaj, w samo południe, wiec protestacyjny przed gmachem Biblioteki UW.

Przed 8.00 trzej funkcjonariusze dzwonią do mieszkania Adama Michnika. Przynoszą wezwanie na przesłuchanie. Ale Michnik nie traci głowy. Oświadcza, że jest chory, leży w łóżku i nigdzie nie pójdzie. Zaskoczeni milicjanci wychodzą. Michnik aż do wieczora zostaje w domu. Wie, że esbecy czyhają na niego przed wejściem do kamienicy.

 „Komandosi” boją się, że władze, chcąc zapobiec wiecowi, zamkną przed 12.00 dziedziniec UW. Mirosław Sawicki przychodzi więc na uniwersytet już o 9.00. Idzie do biblioteki. W BUW-ie, jak co dzień, uczy się kilkuset studentów. Sawicki wypożycza komedie Fredry. Czyta dla odprężenia.

O 9.00 zjawiają się na dziedzińcu uniwersyteckim studentka III roku socjologii Teresa Bogucka i Irena Lasota z V roku filozofii. Czekają. Boją się, że studenci zignorowali ulotki rozrzucane od paru dni przez „komandosów” – do godz. 12.00 brakuje zaledwie paru minut, a na dziedzińcu nic nie zapowiada wiecu. Nagle zewsząd zjawiają się studenci. Śpieszą z Krakowskiego Przedmieścia, nadchodzą z uniwersyteckich budynków. W ciągu 10 minut przed wejściem do biblioteki stoi ok. 1000 osób. Niektóre z dziewcząt mają w rękach kwiaty – dziś przecież Święto Kobiet, pilnie celebrowane przez władze i większość społeczeństwa.

Irena Lasota zamierza odczytać projekt rezolucji studenckiej, stojąc na murku od strony Instytutu Historii. Przed czterema laty w tym miejscu miał się odbyć nielegalny studencki wiec poparcia dla sygnatariuszy Listu 34. Zjawiło się wtedy aż 1000 studentów. Na murek wyszedł Józef Jankowski i opowiedział o Liście 34. Gdy krzyknął: „My, studenci, popieramy pisarzy!”, na murek wskoczył rektor Stanisław Turski i wezwał zebranych do rozejścia się. Niestety, skutecznie.

Ale teraz Irenę Lasotę i Teresę Bogucką oddziela od historycznego murku zwarty szereg aktywistów uczelnianego ZMS, zawczasu zmobilizowanych przez władze uniwersytetu.

O 12.00 Irena Lasota wchodzi więc na ławkę przed budynkiem biblioteki, niższą od murku, i odczytuje projekt rezolucji. Studenci sprzeciwiają się w niej naruszaniu Konstytucji PRL, represjonowaniu kolegów, którzy protestowali przeciw zdjęciu z afisza Dziadów, żądają unieważnienia decyzji o relegowaniu z uczelni Michnika i Szlajfera. Domagają się też odpowiedzi na swe żądania od ministra oświaty i szkolnictwa wyższego oraz od rektora UW najpóźniej za 2 tygodnie.

Głos Ireny Lasoty słychać słabo, bo z boku zagłuszają ją chóralnymi okrzykami zetemesowcy. Na ławkę wchodzi Mirosław Sawicki i rezolucję odczytuje jeszcze raz. Potem czyta drugą rezolucję „komandosów”, popierającą oświadczenie nadzwyczajnego zebrania warszawskiego oddziału ZLP. Literaci potępili w niej zaostrzenie cenzury i aferę ze zdjęciem ze sceny Dziadów.

Tłum studentów przyjmuje obie rezolucje przez aklamację. Wiec kończy się, ale studentów ciągle przybywa. Wtem z Krakowskiego Przedmieścia wjeżdża na dziedziniec 7 autokarów z napisami „Wycieczka”. Zatrzymują się między bramą a Instytutem Historii. Wysiadają z nich zmobilizowani przez władze partyjni aktywiści z zakładów pracy: jesionki w jodełkę, kapelusze z wąskim rondem i ostatni krzyk partyjnej mody, barankowe czapki szyte na podobieństwo furażerek. W rękawach chowają kawałki grubych, powleczonych gumą kabli. Ormowcy spychają studentów pod budynek rektoratu. Niektórzy wyciągają gumowane pręty, biją studentów, ciągną do autobusów. Atakowani rzucają w ormowców monety i krzyczą: „Płatne pachołki!” „Gestapo!”, „Wolności!”. Wiktor Górecki z IV roku filozofii wskakuje na postument na tyłach biblioteki. Woła: „Nie ma chleba bez wolności!”. Tłum podchwytuje hasło i skanduje na przemian z: „Rektor! Rektor!”.

Wreszcie na balkon wychodzi prorektor Zygmunt Rybicki. Odziany jest ceremonialnie, w birecie i z łańcuchem na piersi. Oznajmia, że studenci w ciągu kwadransa mają opuścić teren uczelni. Do ormowców zaś woła: „Dziękuję wam, towarzysze!”. Ale studenci nie rozchodzą się, żądają przyjęcia przez rektora swojej delegacji. Rybicki zgadza się. Do jego gabinetu idą studenci i związani z opozycją młodzi asystenci: Irena Lasota, Barbara Toruńczyk, Michał Osóbka-Morawski, Ryszard Bugaj, Marcin Król i Jadwiga Staniszkis. Domagają się od Rybickiego wycofania z terenu uniwersytetu ormowców, uwolnienia kolegów zawleczonych do autokarów.

Profesorowie Czesław Bobrowski i Stanisław Herbst chcą zapobiec biciu i aresztowaniom. Z łańcuchami dziekańskimi na piersiach wychodzą na dziedziniec. Towarzyszą im socjolog Jan Strzelecki i historyk dr Andrzej Garlicki. Przekonują młodzież, że dzisiejszy wiec spełnił swe zadanie, a następny wiec, już legalny, odbędzie się za 3 dni, w Auditorium Maximum.

Prof. Bobrowski w ceremonialnym stroju podchodzi do autobusu, do którego ormowcy, na rozkaz dowodzących akcją oficerów, wrzucają odebrane uczestnikom wiecu legitymacje studenckie. Potem mają być one podstawą do postępowań dyscyplinarnych. Prof. Bobrowski z kamienną twarzą zbiera z podłogi autobusu dziesiątki legitymacji i chowa za pazuchę. Oniemiałym ormowcom profesor tłumaczy, że to on i prof. Herbst przeprowadzą postępowania dyscyplinarne wobec studentów.

Uczestnicy wiecu rozchodzą się już, gdy na teren UW wkracza od Oboźnej 400 ormowców i brutalnie bije pałkami osaczonych studentów. Pół godziny później pojawiają się zwarte oddziały milicji w hełmach, goglach, z długimi pałkami.

Aktywiści, milicjanci i ormowcy ze szczególną zajadłością atakują ciemnowłose dziewczęta i brunetów – to efekt antysemickich szkoleń prowadzonych od pewnego czasu w milicji i zakładowych organizacjach partyjnych. Prof. Bobrowski próbuje osłaniać i wyprowadzić z dziedzińca grupkę studentów. W zamieszaniu dostaje pałką przez plecy. Uniwersyteckie urzędniczki wciągają profesora przez okno Pałacu Kazimierzowskiego.

Dziedziniec uniwersytecki pustoszeje. Milicjanci ścigają, biją i aresztują studentów przed kościołem św. Krzyża, na Nowym Świecie, na Karowej, przed Pałacem Staszica. Masakrowani krzyczą nieodmiennie: „Gestapo!”. Jedna z grup manifestantów dociera aż do pl. Konstytucji.

Po południu milicjanci przewożą Seweryna Blumsztajna z komendy na Żoliborzu do komendy stołecznej w Pałacu Mostowskich. Na korytarzu milicjant prowadzi chłopca, który na płaszczu napisał białą farbą hasło „Wolność słowa!” i przez pół dnia paradował tak po Warszawie. Z gabinetu wyskakuje oficer milicji. Wrzeszczy na chłopca: „Zmaż to, gnoju!”. Eskortujący milicjant tłumaczy zakłopotany: „Obywatelu kapitanie, nie można, to jest dowód rzeczowy”.

Po 16.00 także protestujący studenci politechniki usiłują ruszyć pochodem w miasto. Milicja bije ich i rozprasza na pl. Jedności Robotniczej. Ostatnie demonstracje milicjanci rozbijają późnym wieczorem.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

5 marca 1953 roku – śmierć Stalina w relacji W. Kalickiego:

Jadalnię daczy w podmoskiewskim Kuncewie zamieniono na salę szpitalną. Józef Stalin leży bez ruchu na szerokiej kanapie. Jest nieprzytomny. Nieopodal stoi aparat rentgenowski. Tuż obok – wielkie pudło aparatu do sztucznego oddychania. Na dużym, ozdobnym kredensie, na którym podczas nocnych kolacji Stalina z najbardziej zaufanymi członkami politbiura służba rozstawiała srebrną zastawę i potrawy, teraz stoją metalowe pojemniki z wyposażeniem medycznym i lekarstwami. Obok nich – słój z pijawkami i dziennik choroby. Przy chorym krząta się kilkunastu profesorów medycyny ściągniętych z najlepszych moskiewskich klinik.

Po północy lekarski areopag zasiada do redagowania oficjalnego komunikatu o stanie zdrowia chorego. Profesorowie nie mają złudzeń: po wylewie wódz jest w agonii. Piszą o ostrej niewydolności układu krążenia, o zmianach w tylnej ściance serca, o ciężkiej zapaści pacjenta. Gdy kończą pracę nad komunikatem, jest 2.00.

Ostatni raz ochrona daczy Stalina widziała go w dobrej formie przed 4 dniami, 1 marca, o 4.00 nad ranem, gdy skończyło się jego nocne spotkanie z członkami politbiura Gieorgijem Malenkowem, Ławrentijem Berią, Nikitą Chruszczowem i Nikołajem Bułganinem – przy kolacji i lekkim winie Madżari. Gdy goście odjechali, wódz wrócił do pracy nad papierami. Spać chodził krótko przed świtem. Wstawał zwykle o 10.00, 11.00. Dopóki nie zadzwonił, nikt z obsługi nie miał prawa wejść do jego pokoi.

Nazajutrz jednak Stalin przez cały dzień nie dawał znaku życia. Dopiero o 18.30 w gabinecie zapaliło się światło. Dzwonek jednak milczał. O 23.00 oficer ochrony Paweł Łozgaczow przełamał strach i pod pozorem dostarczenia świeżej poczty, nieproszony, wszedł do prywatnych pokoi wodza. Stalina zastał w małej jadalni. Generalissimus leżał na podłodze. Z trudem podniósł lewą rękę, ale nie był w stanie mówić. Wymamrotał jedynie: „Dz… dz…”. Obok niego leżał egzemplarz „Prawdy”. Gdy przerażony Łozgaczow dopytywał się, co zaszło, Stalin zsiusiał się w spodnie i stracił przytomność.

Ochrona przeniosła sparaliżowanego wodza na kanapę i przed wezwaniem lekarzy zaalarmowała ministra spraw wewnętrznych Siemiona Ignatiewa. Ten poradził, by zawiadomić Berię i Gieorgija Malenkowa. Berię znaleziono późno w nocy, pijanego, w trakcie erotycznej orgietki w jednej z rządowych willi.

Dopiero o 3.00 obaj dygnitarze zjawili się w Kuncewie. Malenkow zdjął buty, by nie skrzypiały, i do Stalina podszedł w skarpetkach. Beria zaś nawrzeszczał na oficerów ochrony, że wódz tylko mocno śpi, nie pozwolił wzywać lekarzy, i w ogóle telefonować dokądkolwiek, by nie wzbudzać paniki. Protesty ochroniarza Łozgaczowa zignorował.

Po raz wtóry Beria i Malenkow, wraz z Chruszczowem, zjawili się przed 9.00. Lekarze dotarli do Kuncewa jeszcze później. Beria sprawił, że powalony przez wylew Stalin pozostawał bez opieki medycznej przez wiele godzin.

Strach tak sparaliżował profesorów medycyny zwiezionych do Kuncewa, że nie byli w stanie rozebrać generalissimusa i zmierzyć mu ciśnienia. Aż nadto wymowną przestrogą była dla nich tzw. sprawa lekarzy-trucicieli. W zeszłym roku osobisty lekarz Stalina prof. Władimir Winogradow podczas badania wodza stwierdził pogorszenie stanu zdrowia i zalecił mu przejście na emeryturę. Podejrzliwy Stalin uznał swego lekarza za agenta obcych mocarstw. Wkrótce prof. Winogradow został aresztowany, a przed niespełna 2 miesiącami TASS opublikował Komunikat o wykryciu terrorystycznej grupy lekarzy-trucicieli. Wielu wybitnych lekarzy aresztowano i oskarżono o mordowanie – pod pozorem leczenia – wybitnych sowieckich działaczy partyjnych.

Przed 3 dniami członkowie politbiura zorganizowali dyżury w jadalni daczy. Umierającego Stalina pilnowali dwójkami: Beria z Malenkowem, Kaganowicz z Woroszyłowem i Chruszczow z Bułganinem. Przyjeżdżali też mniej ważni członkowie prezydium KC, niektórzy ministrowie. W obszernej jadalni czasami robił się tłok. Choć niejeden z partyjnych dygnitarzy domyślał się, że ciężka choroba wodza zapobiegła kolejnej krwawej czystce na szczytach władzy i zapewne uratowała im życie, większość z obecnych nie mogła powstrzymać się od płaczu. Jedynie Beria, rozluźniony, pewny siebie, nie skrywał doskonałego humoru. Od dawna był w niełasce u wodza, toczył z nim podjazdową wojnę i świetnie wiedział, że w nadchodzącej czystce miał dać głowę jako jeden z pierwszych. Tylko raz Berii puściły nerwy. Gdy Stalin otworzył oczy i usiłował coś powiedzieć, przerażony rzucił się do ręki wodza i zaczął ją całować. Przekonawszy się jednak, że chory nie odzyskuje przytomności, ostentacyjnie rzucił jego rękę na pościel.

Do Kuncewa przyjechały także dorosłe dzieci Stalina: Wasilij i Swietłana. Wasilij, nieudacznik, alkoholik, playboy i generał lotnictwa w jednej osobie, u łoża śmierci zjawił się pijany. Chwilę pokrzyczał: „Dranie, zgubili ojca!”, po czym poszedł pić z ochroną daczy.

Przez ostatnie 4 dni generalissimus nie odzyskał przytomności.

Po północy, w tym samym czasie gdy w Kuncewie lekarze redagują komunikat medyczny, na Kremlu obraduje biuro Prezydium Komitetu Centralnego. Obecni są m.in. Beria, Bułganin, Woroszyłow, Kaganowicz, Malenkow, Chruszczow.

Powołane parę miesięcy temu nieformalne biuro Prezydium KC jest prywatnym pomysłem Stalina, jednym ze wstępnych posunięć w planowanej przez niego wielkiej czystce. W statucie KPZR twór taki nie występuje, ale oczywiście nikt pomysłu wodza nie śmiał oprotestować.

Teraz biuro postanawia się samo zlikwidować i przywrócić statutowe władze partii. Jego członkowie dzielą między siebie władzę po ciągle jeszcze żyjącym Stalinie i ustalają oficjalną wersję jego śmierci: wódz zmarł na Kremlu, a nie w daczy w Kuncewie.

Od wczesnego ranka do Kuncewa zjeżdżają członkowie Biura Politycznego. Przy łożu śmierci Stalina ściśle przestrzegają partyjnej hierarchii. Najbliżej stoją Malenkow i Beria, trochę dalej Woroszyłow, Kaganowicz, Bułganin i Mikojan. Chruszczow stoi przy drzwiach do jadalni. Działacze niższej rangi tylko zaglądają przez drzwi. Po południu zaczyna się agonia.

O 20.00 rozpoczyna się wspólne posiedzenie KC KPZR, Rady Ministrów i Prezydium Rady Najwyższej ZSRR, mające zatwierdzić ustalenia nocnej narady nieistniejącego już biura Prezydium KC. O 20.40 jest już po naradzie – najważniejsi dygnitarze sowieccy podzielili się władzą i wpływami.

Nieprzytomny Stalin dusi się. Twarz mu ciemnieje, puchnie. Nagle unosi powieki i obrzuca stojących nad nim dygnitarzy straszliwym, pełnym gniewu i grozy spojrzeniem. Jego lewa ręka nieoczekiwanie unosi się. Po chwili opada na pościel. Oddech ustaje. Jest 21.50.

W ciszy jak makiem zasiał rozlega się radosny, tryumfalny okrzyk Berii: „Chrustalow, samochód!”. Beria pędzi na Kreml dopilnować, by wytargowany przezeń podczas nocnej narady zakres władzy nie wymknął mu się z rąk. Wala Istomina, prosta kobieta, która od 20 lat prowadziła domowe gospodarstwo Stalina, pada na kolana przy kanapie, przytula się do zwłok i przenikliwie zawodzi. Członkowie politbiura z szacunkiem stoją nad zmarłym, po chwili jednak wybiegają do swoich limuzyn. Czarne zisy-110 pędzą jeden za drugim na Kreml. Żałoba żałobą, ale przede wszystkim trzeba pilnować swoich interesów. Oficerowie ochrony wynoszą ciało Stalina do samochodu i ukradkiem wywożą na Kreml. W trakcie nocnej narady partyjni dygnitarze uchwalili przecież, że Stalin umarł na Kremlu.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

4 marca 1766 roku odbył się pojedynek pomiędzy światowej sławy awanturnikiem Giacomo Casanovą a Franciszkiem Ksawerym Branickim. Poszło oczywiście o kobietę. W. Kalicki przypomina nam dziś to wydarzenie:

Giacomo Casanova, jak zwykle w ostatnich dniach, stawia się rankiem na Zamku Królewskim w Warszawie, by asystować przy porannej toalecie króla Stanisława Augusta. Casanova zabawia go rozmową: polski monarcha świetnie rozumie po włosku, choć mówi słabo i niechętnie. Przywilej asystowania przy królewskiej toalecie to spory sukces towarzyski weneckiego podróżnika, awanturnika i intelektualisty w jednej osobie. Casanovie, ustawicznie tonącemu w długach, ostatnio wiodło się wyjątkowo kiepsko. Napisał list do króla Fryderyka Wielkiego z prośbą o audiencję. Uzyskał ją w parku Sans-Souci, ale pruski monarcha nie chciał słyszeć o zorganizowaniu przez Włocha loterii państwowej w Berlinie. Zamiast tego zaoferowano mu posadę wykładowcy w pruskiej szkole kadetów. Casanova rozsądnie podziękował i w poszukiwaniu szczęścia ruszył do Petersburga. Okazał się mistrzem uzyskiwania audiencji w parkach. Rozmawiając na spacerze z carycą Katarzyną II, wywarł na niej dobre wrażenie, ale żadnej lukratywnej posady nie uzyskał. Wyjechał zatem do Polski.

Do Warszawy przybył przed 5 miesiącami. Z listami polecającymi od ambasadora angielskiego w Petersburgu zjawił się u księcia Adama Czartoryskiego, który przedstawił go Stanisławowi Augustowi. Król od razu polubił Casanovę i swoją sympatię okazał w najbardziej pożądany przez niego sposób – podarował mu 200 złotych dukatów. Starczyło na spłatę najpilniejszych karcianych długów. Czarujący, elokwentny Włoch, zaproszony do królewskich apartamentów na poranną rozmowę o literaturze, zaczął odtąd regularnie bywać u Stanisława Augusta.

Casanova od pewnego czasu odnosi wrażenie, że król nie odmówi mu lukratywnej posady sekretarza. Wenecjanin jest w siódmym niebie i pilnie wystrzega się skandali, które perspektywę sekretarzowania mogłyby oddalić. Casanova zrezygnował ze swych ulubionych rozrywek: snucia intryg i gry w karty, stara się także spełniać wszelkie oczekiwania monarchy.

Dziś po porannej rozmowie przy czesaniu Stanisława Augusta zjawia się u króla na obiedzie.

Po miłej dwornej rozmowie król, już wstając od stołu, zwraca się do Casanovy: „Proszę, przyjdź pan na przedstawienie”.

Wieczorem w warszawskiej operalni wystawione będzie premierowe przedstawienie komedii Małżeństwo z kalendarza Franciszka Bohomolca. Spektakl ten ma uświetnić dworską galę z okazji imienin brata króla, Kazimierza, ale król wiąże z nim przede wszystkim poważne nadzieje polityczne. Stanisław August i skupiony wokół niego, oraz redakcji „Monitora”, krąg reformatorów wydał walkę rodzimemu sarmackiemu obskurantyzmowi. Formą rozprawy z obyczajowym, społecznym i politycznym zacofaniem ma być, wedle koncepcji króla, obrona i nobilitacja doświadczeń państw Europy Zachodniej. „Monitor” opublikował niedawno cykl artykułów demonstrujących cywilizacyjne zapóźnienie Polski. Na scenie głosem w obronie zalet i honoru cudzoziemców ma być komedia Bohomolca.

Casanova świetnie wie, że królowi bardzo zależy na sukcesie przedstawienia, ale wymawia się grzecznie, bo komedia ma być grana po polsku. Stanisław August nalega jednak. Włoch obiecuje przybyć do loży królewskiej, jednak bez entuzjazmu, gdyż na premierze niewątpliwie musi zetknąć się z kobietami, z którymi kontakt oznacza dlań kłopoty.

W warszawskiej operalni występują bowiem 2 sławne włoskie tancerki: Anna Binetti i Teresa Casacci. Casanova poznał obie jeszcze przed przybyciem do Polski. Panie wzajem szczerze się nie cierpią i zawzięcie intrygują, by zaszkodzić jedna drugiej. Stołeczna widownia podzieliła się w głośno manifestowanej sympatii dla tancerek, także wśród możnych i na dworze powstały 2 frakcje zawzięcie kibicujące każdej z artystek. Casanova sympatyzuje z Binetti, ale nie afiszuje się z tym, gdyż nie chce ściągnąć na siebie gniewu wpływowego stronnictwa Czartoryskich, którzy namiętnie kibicują Casacci. Frakcji Binetti przewodzi szambelan królewski Ksawery Branicki, niespełna 30-letni, przystojny pułkownik jazdy, który uchodzi za kochanka Teresy. Swą ostrożność przed wpadnięciem w sieć intryg tancerek posuwa Casanova aż do nietaktu – by nie sprowokować kłopotów, podczas pobytu w Warszawie unikał do tej pory spotkania z Casacci.

Wenecjanin nudzi się podczas przedstawienia Małżeństwa z kalendarza jak mops. Cóż go obchodzą zaloty niemieckiego szlachcica płk. Ernesta oraz polskiego szlachcica, łowcy posagów Marnotrawskiego, o względy Elizy, córki imć Staruszkiewicza? Casanova ożywia się, gdy na scenie pojawia się włoski balet, ale potem znów nuda: Agata, służąca Elizy, sprowadza kupca Anzelmowicza, wierzyciela Marnotrawskiego, który demaskuje i kompromituje swego dłużnika, cudzoziemiec Ernest zaś zachowuje się honorowo i zdobywa rękę Elizy.

Na szczęście balet po raz wtóry pojawia się na scenie.

Król wychodzi z loży. Casanova także. Wenecjanin idzie do Casacci, której występ bardzo podobał się Stanisławowi Augustowi, by złożyć jej gratulacje. Po drodze zauważa otwarte drzwi do loży Binetti i składa jej kurtuazyjną wizytę. Wita się, zamienia parę zdań. Do loży nieoczekiwanie wpada szambelan Ksawery Branicki. Casanova składa mu powściągliwy ukłon i natychmiast wychodzi. Branicki nie dość, że jest kochankiem Binetti, to jeszcze gwałtownikiem niecofającym się przed najdzikszymi awanturami.

Casanova idzie teraz do loży Casacci. Tancerka zrazu wypomina mu nietakt, jakim było unikanie jej, ale rozpromienia się, gdy słyszy komplementy wenecjanina.

W czasie tej uroczej rozmowy do loży w ślad za Włochem wbiega, rozwścieczony jego chłodnym ukłonem w loży Binetti, Ksawery Branicki w towarzystwie oficera swojego pułku ppłk. Arnolda Byszewskiego.

 – Przyznaj pan, panie Casanova, że przychodzę jak najbardziej nie w czas. Zdaje się, że pan się kochasz w tej damie – syczy Branicki. To ordynarna zaczepka, gdyż faworytą Branickiego jest rywalka Casacci – Anna Binetti.

 – Ależ panie hrabio, czy nie uważasz, że jest czarująca? – odpowiada Casanova.

 – Tak bardzo, że oświadczam ci tutaj, iż się w niej kocham na zabój i nie zniosę żadnego rywala – odwarkuje Branicki.

 – Skoro tak, nie roszczę sobie najmniejszych praw – ucina sprawę Casanova.

Ale Branicki prowokuje dalej:

 – Przezorny z pana człowiek, panie Casanova. A zatem schodzisz mi z drogi?

 – Natychmiast, panie hrabio! Znalazłbyż się taki gbur, co by się ważył iść w paragon z człowiekiem o twoich zaletach? – odpowiada z ironicznym uśmiechem Włoch.

Wściekły Branicki odpala:

 – Za tchórza mam tego, co przy pierwszej groźbie ustępuje z pola.

Na takie dictum Casanova chwyta za gardę szpady, ale po chwili uspokaja się. Walka z szambelanem króla w loży Casacci, wobec tłumu widzów, skompromitowałaby go nieodwołalnie w oczach Stanisława Augusta. Posada królewskiego sekretarza stałaby się jedynie wspomnieniem. Włoch wzrusza pogardliwie ramionami i wychodzi. Na korytarzu słyszy okrzyk Branickiego:

 – Tchórz wenecki!

Tego już za wiele:

 – Panie hrabio, dowiodę ci o każdej godzinie i w każdym miejscu, że wenecki tchórz nie boi się polskiego magnata.

Casanova czeka w ciemnościach na ulicy przed teatrem, licząc, że zmusi tu Branickiego do walki. Ale szambelan nie wychodzi. Zrezygnowany Casanova idzie na kolację do wojewody kijowskiego księcia Stanisława Lubomirskiego. Gospodarz proponuje przed kolacją partię kart. Casanova przegrywa bez sensu kolejne rozdania. Książę Lubomirski pyta Włocha, gdzie bawi myślami. Włoch odpowiada, że o 10 mil dalej, i wyjawia awanturę z Branickim. Gospodarz jest zirytowany, w czasie kolacji nie odzywa się do Casanovy. Po kolacji Lubomirski przyznaje jednak, że awanturę sprowokował Branicki. Zdesperowanemu, przestraszonemu Casanovie daje radę, by postępował zgodnie z własnym rozumem. To zawoalowana, ale czytelna zachęta do pojedynku.

Casanova długo w nocy rozmyśla o swej sytuacji. Uchylenie się od pojedynku skompromitowałoby go w Warszawie ostatecznie. Zabicie Branickiego w pojedynku – tym bardziej. W obu wypadkach – nici z wymarzonego sekretarzowania Stanisławowi Augustowi. Właściwie tylko podłożenie się Branickiemu w pojedynku i pozwolenie, by go zabił, byłoby wyjściem honorowym i nieprzysparzającym kłopotów. Tyle że także odsuwającym w niebyt miraż bycia królewskim sekretarzem.

O świcie Włoch wysyła Branickiemu list, w którym podejmuje wyzwanie, zgadza się na pojedynek i prosi o przysłanie karety. Po godzinie nadchodzi odpowiedź Branickiego: „Przyjmuję Pańską propozycję. Wskaż jeno godzinę, w której Cię zastanę. Proszę, wybierz broń i skończmy z tym co prędzej”.

O 15.00 po Casanovę zajeżdża berlinka z Branickim. Pojedynkowicze z sekundantami udają się do jednego z warszawskich parków. Casanova i Branicki strzelają niemal jednocześnie. Kula hrabiego rani Włocha w lewą rękę. Kula Casanovy przebija prawe płuco hrabiego. Branicki, pewien, że umiera, zachowuje się z klasą: „Zabiłeś mnie pan, ratuj teraz własną głowę. Znajdujesz się w starostwie, a ja jestem oficerem króla. Maszże tu moją wstęgę Orła Białego na glejt i sakiewkę, gdybyś jej potrzebował”.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

3 marca 1945 roku to niechlubna data w historii relacji ukraińsko-polskich. W tym dniu doszło do wydarzenia, które historia zapamiętała jako „ Zbrodnie w Pawłokomie”. Oto jak przebiegały wypadki oczyma W. Kalickiego:

Jest 4.00, ciemno, gdy ze wsi Siennica wymaszerowuje oddział partyzancki, do niedawna oddział AK, dowodzony przez por. Józefa Bissa „Wacława”. Oddział ten składa się z 2 plutonów, których dowódcami są Zdzisław Żypowski „Syrokomla” oraz Tadeusz Kowal „Szary”. Z oddziałem „Wacława” maszerują oddziałki lokalnej samoobrony ze wsi Pawłokoma, z miasteczka Dynów i z okolicznych wsi zamieszkanych przez ludność polską – Dylągowej, Sielnicy, Bartkówki. W sumie to ponad 250 uzbrojonych mężczyzn.

O świcie oddziały otaczają Pawłokomę.

Ta duża, licząca przed wojną niemal 1200 mieszkańców, wieś nad Sanem zamieszkana jest w przytłaczającej większości przez ludność ukraińską. Otaczają ją jednak wioski, w których przeważają Polacy. W miarę zgodne współżycie 2 nacji – oraz 2 wyznań, greckokatolickiego i katolickiego – zaczęło się wyraźnie załamywać u progu niepodległości Polski. Niektórzy z pawłokomian pochodzenia ukraińskiego brali udział w wojnie polsko-ukraińskiej po stronie swych rodaków. Poważnym zarzewiem konfliktu była parcelacja pobliskiego majątku Skrzyńskich, w wyniku której większość ziemi otrzymali polscy gospodarze z Pawłokomy i okolicznych wsi. A głód ziemi był w Pawłokomie zawsze wielki – na niemal 1200 mieszkańców przypadało jej niespełna 1000 ha. W latach międzywojennych Pawłokoma stała się lokalnym matecznikiem Organizacji Ukraińskich Nacjonalistów. Spory i niechęć między obu nacjami rosły, tym bardziej że polska administracja popierała polski żywioł, a utrudniała życie społeczności ukraińskiej.

Po wybuchu wojny Ukraińcy poczuli, że nastał ich czas. Czas rewanżu, czas budowy własnego państwa. Już we wrześniu zdarzały się na tych terenach zabójstwa wycofujących się polskich żołnierzy. Niemców traktowali Ukraińcy jako wyzwolicieli. Zdarzały się wypadki denuncjowania Polaków podejrzewanych o udział w konspiracji; pod koniec okupacji zaczęły mnożyć się zabójstwa polskich gospodarzy. Polacy obawiali się na tym terenie swych sąsiadów tak bardzo, że zdarzyło się, iż w pobliskiej Dylągowej o ochronę przed nimi poprosili niemieckich oficerów dowodzących ekspedycją pacyfikacyjną.

Ale najgorsze przyszło wraz z wieściami o straszliwych, masowych zbrodniach Ukraińców na Polakach na Wołyniu. Pod koniec okupacji mnożyły się wzajemne podejrzenia o donosy do Niemców, uprowadzenia, zabójstwa, nakręcała się spirala przemocy i odwetu.

Po wyzwoleniu we wsi przez jakiś czas stacjonował silny oddział sowiecki. Pod jego bokiem sytuacja uspokoiła się. Ale czerwonoarmiści w końcu odeszli. Przed dwoma tygodniami we wsi pojawił się oddział 60 umundurowanych mężczyzn, którzy uprowadzili 7 Polaków oraz sympatyzującą z nimi młodą Ukrainkę. Uprowadzonych nikt więcej nie zobaczył.

Polscy mieszkańcy są przekonani, że porwania i mordu dokonał oddział UPA. W lokalnych strukturach partyzanckich dawnej AK zapadła decyzja o akcji odwetowej – otoczeniu wsi i rozstrzelaniu wszystkich ukraińskich mężczyzn. Polscy mieszkańcy pod przysięgą, że nie pisną słówka nikomu, nawet ukraińskim współmałżonkom, jeśli ich mają, zostali zobowiązani do nagłego opuszczenia wsi i pozostawienia dobytku. I wszyscy wyszli wczoraj z Pawłokomy. W pobliżu wsi skoncentrowane zostały oddziały por. „Wacława” oraz lokalnej samoobrony.

Licząca 12 ludzi drużyna Czesława Sputy „Żelaznego” szybko przechodzi przez pacyfikowaną wieś i otacza cerkiew. Por. „Wacław” spodziewa się, że w cerkwi znajduje się magazyn broni i amunicji UPA, i właśnie murowana cerkiew stanie się głównym punktem ukraińskiego oporu. Polecił nawet zaopatrzyć pluton „Jerzego” w 5 kg trotylu, na wypadek gdyby opór w cerkwi był tak silny, że trzeba by ją wysadzić. Ale cerkwi nikt nie broni.

Podwładni „Żelaznego” zajmują świątynię. Inni z napastników sukcesywnie, w miarę przeczesywania zabudowań, w miarę odkrywania kolejnych schowków, doprowadzają ukraińskich mieszkańców. Cerkiew szybko zapełnia się, na oko jest w niej dobrze ponad 300 osób.

Wczesnym rankiem ludzie „Jerzego” prowadzą na cmentarz sporą grupę Ukraińców. Po drodze zatrzymani muszą zabierać z opuszczonych domostw łopaty. Na miejscu, pod północnym ogrodzeniem, wieśniacy z trudem kopią pod lufami pistoletów maszynowych niezbyt głęboki grób o wymiarach 6 na 8 m. Jest zimno, leży śnieg, ziemia jest zamarznięta. Po ukończeniu pracy zostają w nim rozstrzelani jako pierwsze ofiary.

Pod dom Anny Radoń podchodzi grupa kilkudziesięciu partyzantów. Część z nich ma na sobie polskie mundury, większość – rogatywki. Kilku z nich wyprowadza gospodynię wraz z 3 dzieci przed dom. Jeden z partyzantów chce zastrzelić ją na miejscu. Repetuje broń, ale w ostatniej chwili inny partyzant nie pozwala na zastrzelenie Anny. Odprowadza ją z dziećmi do cerkwi.

Tam miejscowi Polacy wybierają grupki Ukraińców, które odprowadzane są pod eskortą na stary, nieczynny już cmentarz greckokatolicki i tam rozstrzeliwane.

Anna jest z pochodzenia Ukrainką, z domu Wasarab, ale wyszła za mąż za Polaka Radonia i jej dzieci uznane zostają za Polaków. Przy okazji pilnujący cerkwi partyzanci pozwalają także jej samej wrócić do domu.

Zaraz po zajęciu cerkwi Roman Tworzydło „Jerzy” zaczyna przesłuchiwać miejscowego księdza greckokatolickiego Wołodymyra Łemcia. Miejscowi Polacy wiedzą, że był on zaangażowany w lokalną ukraińską konspirację, i są przekonani, że doskonale wie, gdzie zamordowano niedawno uprowadzonych ze wsi 7 Polaków. Pop Łemcio, mimo bicia po głowie przez „Jerzego”, nie przyznaje się do niczego, powtarza, że w cerkwi nie ma ukrytej żadnej broni. Partyzanci biją go kijami i w końcu dołączają do jednej z grup prowadzonych na cmentarz. Matkę popa, jego żonę i jego dzieci napastnicy zostawiają w spokoju.

Członkowie samoobrony z Pawłokomy wyprowadzają z cerkwi małe grupki ukraińskich sąsiadów. Biorą mężczyzn i chłopców od 12. roku życia. Czasem dołączane są do nich kobiety. Gdy wyprowadzani mają na sobie ubrania w dobrym gatunku, przed wyjściem muszą je zdjąć i zostawić w cerkwi. Na zapleczu sortują je 2 łączniczki oddziału „Wacława”.

Na cmentarzu grupy pawłokomian pochodzenia ukraińskiego są rozstrzeliwane na skraju grobu. Egzekucji dokonuje pluton Tadeusza Kowala „Szarego” z oddziału por. „Wacława”. Większość ofiar zabijana jest strzałem w tył głowy. Od czasu do czasu do strzelających dołączają członkowie innych plutonów, także wiejskich samoobron. Wtedy słychać serie pistoletów maszynowych.

Członek samoobrony w Dynowie Antoni Gerula, krewny uprowadzonych niedawno ze wsi i zamordowanych Aleksandra Geruli, jego brata oraz ich szwagra Jana Gąseckiego, na wieść o akcji podziemia w Pawłokomie wydobywa z ukrycia karabin Mauser, który przed kilkoma dniami dostał od swego znajomego Bronisława Gąseckiego, i rusza w stronę pacyfikowanej wsi. Na miejscu orientuje się w sytuacji i idzie na cmentarz. Nad wykopanym grobem dostrzega kilku Ukraińców, do których strzelają członkowie oddziału por. „Wacława”. W pobliżu zauważa także samego porucznika. Na dnie zbiorowego grobu leżą już ciała kilkunastu zabitych. Gerula odchodzi na bok, ale po chwili na cmentarz wchodzi 10 Ukraińców prowadzonych przez ludzi „Wacława”. Na ich wezwanie Gerula dołącza się do egzekucji. Na skraju grobu strzela do ukraińskich mieszkańców Pawłokomy: Dziwika i Aftanasa. W egzekucji biorą udział, oprócz członków oddziału „Wacława”, liczni członkowie polskiej samoobrony z Pawłokomy i z sąsiednich wsi.

Gdy zbiorowy grób wypełniają już ciała zabitych, kolejna grupa Ukraińców kopie pod bocznym ogrodzeniem cmentarza drugi, mniejszy dół. Kolejne ofiary rozstrzeliwane są nad drugim grobem.

Z upływem godzin w Pawłokomie pojawia się coraz więcej mieszkańców okolicznych wiosek. Egzekucjami nie interesują się. Rabują opuszczone domy Ukraińców.

Dowodzący akcją odwetową por. „Wacław” kręci się po całej wsi. Raz jest w cerkwi, to znów pojawia się na cmentarzu. Z biegiem godzin traci jednak kontrolę nad akcją. Coraz więcej zależy od członków samoobrony z Pawłokomy i z okolicznych wsi. Rosną okrucieństwo i brutalność napastników. Do grup wyprowadzanych na egzekucje coraz częściej dołącza się kobiety, nawet małe dzieci.

Po południu do wsi przyjeżdżają samochodem dowódcy miejscowej organizacji AK – formalnie rozwiązanej już w tym czasie: por. „Wraża” i por. „Rózga”. Pytają partyzanta z oddziału „Wacława”, gdzie jest dowódca. Chwilę później spotykają go. Po paru zdaniach między „Wacławem” a przybyłymi oficerami wybucha gwałtowna kłótnia. Straszliwie zdenerwowani por. „Wraża” i por. „Rózga” wyjeżdżają z Pawłokomy. Wygląda na to, że oficerowie interweniowali oburzeni wieściami o masowych rozstrzeliwaniach cywilów.

Por. „Wacław” zarządza uwolnienie przetrzymywanych w cerkwi kobiet i dzieci. Wiele z nich wychodzi bez wierzchnich ubrań, zarekwirowanych w cerkwi.

Na rozkaz por. „Wacława” uczestnicy akcji kopią na starym cmentarzu trzeci grób zbiorowy. Znoszą do niego ciała mieszkańców zastrzelonych w domach i obejściach podczas porannej obławy.

Po zasypaniu grobów na cmentarzu sterczą 3 pryzmy świeżej ziemi.

O 16.00 akcja odwetowa kończy się. Oddziały wycofują się.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

Dziś gratka dla kibiców koszykówki. W. Kalicki przypomina przebieg meczu pomiędzy Philadelphią Warriors a New York Knickerbockers, który odbył się 2 marca 1962 roku:

Potężny, liczący ponad 210 cm wzrostu Murzyn, o 8.00 wskakuje na nowojorskim dworcu do pociągu do Filadelfii. Jest zmęczony. Przez pół nocy baraszkował w swoim luksusowym apartamencie na rogu 97 Ulicy i Zachodniej Central Park z jedną z chmary ładnych dziewcząt, które nieustannie przewijają się przez jego łóżko, przez resztę nocy zaś pilnował się, by nie zasnąć i nie spóźnić się na pociąg. Wilt Chamberlain, choć ma 26 lat, jest zawodowcem – jak na gwiazdę amerykańskiej ligi koszykówki NBA przystało. Mieszka w Nowym Jorku i na mecze oraz treningi dojeżdża do Filadelfii pociągiem. Nawet skacowany i zmaltretowany po całonocnych igraszkach z jedną, a czasem i dwiema dziewczętami, nigdy nie spóźnia się na trening ani tym bardziej na mecz. A dziś o 21.30 w odległym o 150 km od Filadelfii Hershey jego Philadelphia Warriors grają z New York Knickerbockers.

Wilt, a właściwie Wilton Norman, urodził się w rodzinie ciężko pracującego sprzątacza filadelfijskich biurowców.

W dzieciństwie nic nie zapowiadało, że Wilt stanie się wielkoludem spoglądającym z góry na koszykarzy NBA. Jego rodzice byli wzrostu tylko nieco ponad przeciętną, on sam jako noworodek wcale nie wyróżniał się ani wagą, ani wielkością.

Ale w podstawówce zaczął rosnąć jak na drożdżach. W 4. klasie był już o 10 cm wyższy od rówieśników. Wyglądał nad wiek poważnie i rzeczywiście był taki i nad wyraz odpowiedzialny. Jako 5-latek wstawał przed świtem, by pomagać mleczarzowi. Gdy był nieco starszy, czyścił rynny, przycinał trawniki, pomagał w sklepie. Zarobione grosze oddawał matce.

Już w szkole zwracał uwagę swoim osobliwym wyglądem. Niebywale wysoki, rozbudowany w barach, miał niezwykle, wręcz chorobliwie chude nogi. Lubił biegać i w szkolnych zawodach lekkoatletycznych odniósł kilka zwycięstw. Koszykówką wtedy gardził, uważał ją za grę dla maminsynków. Tak naprawdę zainteresował się nią dopiero w liceum.

Grając w szkolnej drużynie, bał się o piszczele swoich chudych łydek. Zakładał na nie ochraniacze i wysokie aż do kolan skarpety. Żeby nie opadały, podtrzymywał je gumowymi ściągaczami. Te gumowe opaski podczas gry często pękały, więc zakładał na nadgarstek całą wiązkę zapasowych. Teraz, jako gwiazda NBA, nadal gra w białych podkolanówkach i na ręku nosi wiązkę gumowych opasek. To jego znak firmowy, który zaczynają naśladować inni koszykarze.

Jak burza przeszedł przez drużyny uniwersyteckie, grał sezon w Harlem Globetrotters. W 1959 roku Eddie Gottlieb, jeden z założycieli NBA i właściciel Philadelphia Warriors, nagiął przepisy NBA, by móc ściągnąć Wilta do swego klubu.

Wilt, który już w Globetrotters miał gwiazdorski kontrakt, zarabia w Warriors fantastyczne pieniądze. Stać go na drogi apartament w Nowym Jorku i kupno bajecznie drogiego bentleya. Ale Gottlieb zrobił świetny interes. Z roku na rok Wilt gra coraz skuteczniej. W tym sezonie uzyskuje fenomenalną średnią ponad 50 punktów w każdym meczu. Jest koszykarską gwiazdą pierwszej wielkości.

Choć Wilt jest już porządnie zmęczony, w pociągu walczy ze snem. Boi się, że prześpi Filadelfię i obudzi się gdzieś w Wirginii. Przed dworcem w Filadelfii na zawodników i ekipę techniczną Warriors czeka już wynajęty autobus.

NBA nie narzeka na nadmiar popularności. Dlatego czołowe drużyny koszykówki część meczów, które powinny rozegrać we własnych halach, rozgrywają w mniejszych miejscowościach, zwykle w swoim stanie. To sposób na spopularyzowanie koszykówki w ogóle, a klubu i jego gwiazd w szczególności.

Wieczorny mecz nie ma praktycznie żadnego znaczenia dla układu tabeli. Do końca sezonu pozostało tylko 5 kolejek i już nic nie może odebrać pierwszego miejsca Boston Celtics. Na drugim miejscu jest niezagrożona drużyna Wilta Chamberlaina, Philadelphia Warriors.

W czasie jazdy autobusem Wilt jest coraz bardziej senny. Gra z kolegami z drużyny w pokera. Pokaźna wygrana wyraźnie go ożywia. Chamberlain ma skłonność do hazardu. Namiętnie grywa w karty na pieniądze, zakłada się o byle co, wyżywa się godzinami na flipperach.

O 17.00 autobus zatrzymuje się przed Hershey Sports Arena. Jak niemal wszystko w Hershey tutejsza hala sportowa sponsorowana jest przez słynną wytwórnię popularnych w całych Stanach batoników Hershey.

Do imprezy pozostały jeszcze 3 godziny. Wilt i koledzy idą do flipperów ustawionych w hallu. Chamberlain gra jak wirtuoz i ogrywa prawnika swojej drużyny Ike’a Richmana na ładnych parę dolarów. Zwycięstwo nakręca go. Zmęczenie znika i Wilt czuje, że to jeszcze nie koniec sukcesów tego wieczoru.

Krótko przed 20.00 4124 widzów zasiada na liczącej 7200 miejsc hali. Koszykarski wieczór w Hershey składa się z 2 meczów. Najpierw, na przekąskę, Harlem Globetrotters grają spotkanie towarzyskie z drużyną skomponowaną na tę okazję z graczy w futbol amerykański zaproszonych z drużyn Philadelphia Eagles i Baltimore Colts.

O 21.30 zaczyna się prawdziwe wydarzenie wieczoru – Warriors kontra Knicks.

Warriors zaczynają z impetem. Po kilku minutach prowadzą 19:3. Gracze Knicks opanowują jednak sytuację i powoli odrabiają straty. Nie potrafią jednak zatrzymać Chamberlaina. W pierwszej kwarcie zdobywa 22 punkty.

Pierwsza połowa kończy się rezultatem 79:68 dla Warriors. Wilt zdobywa w tym czasie 41 punktów. Wspaniałe osiągnięcie, ale widowni wcale ono nie porywa. W tym sezonie Chamberlain miał już nieraz zbliżone rezultaty na półmetku o wiele ważniejszych meczów.

W trzeciej kwarcie Wilt zdobywa 28 punktów. Tego wieczoru jest piekielnie skuteczny. Wychodzą mu wszystkie zagrania. Rzuca pod rząd 10 osobistych.

Gdy kończy się trzecia kwarta i Chamberlain ma już na koncie 69 punktów, widownię i szatnię Warriors ogarnia podniecenie – Wilt może poprawić swój rekord liczby punktów zdobytych w jednym meczu! Przed 2 miesiącami, w meczu przeciwko Chicago, Chamberlain ustanowił rekord liczby punktów zdobytych przez jednego zawodnika w regulaminowym czasie gry – 73. Jeszcze więcej, bo 78, punktów zdobył w grudniu ubiegłego roku w przegranym przez Philadelphia Warriors meczu z potrójną dogrywką z Los Angeles Lakers.

Do końca gry brakuje 10 min 25 s, gdy Wilt zdobywa 73. punkt i wyrównuje swój rekord. 0,5 minuty później ma na koncie już 75 punktów. Jego koledzy klubowi skaczą z radości po ławce rezerwowych. Każdy kolejny celny rzut Chamberlaina to nowy rekord NBA. Sala skanduje: „Podaj Wiltowi! Podaj Big Fella Wielkiemu Kolesiowi!”.

Guy Rodgers podaje piłkę do Wilta, który rzuca z linii faulu.

Chamberlain ma na koncie 79 punktów i przed sobą jeszcze 8 minut gry. Niecałe 2 minuty później konto Wilta rośnie do 84 punktów. Reporter Bill Campbell, relacjonujący na żywo mecz dla jednej z filadelfijskich rozgłośni radiowych, woła do mikrofonu: „Jeśli znacie kogoś, kto teraz tego nie słucha, zawołajcie go przed głośniki! Jesteśmy świadkami kawałka historii!”.

Kibice i koledzy Chamberlaina z drużyny myślą już tylko o jednym – czy Wilt zdobędzie 100 punktów?

O tym samym myślą jego przeciwnicy z Nowego Jorku. Tu już nie chodzi o to, że filadelfijczycy wyraźnie prowadzą i z pewnością wygrają ten mecz. Zawodnicy Knicks za wszelką cenę chcą uniemożliwić Chamberlainowi ustanowienie symbolicznego rekordu NBA, który kompromitowałby przecież ich drużynę. Gdy tylko któryś z zawodników Warriors dotknie piłki, natychmiast faulują go, by nie zdążył podać jej Wiltowi. Gdy zaś sami dostają piłkę, przetrzymują ją za wszelką cenę, rezygnując z rzutów nawet w 100-procentowo pewnych sytuacjach.

Piłkę dostaje Al Attles, podaje do Wilta, który wsadza ją do kosza. 89. punkt! I tylko 3,5 minuty do końcowego gwizdka sędziego!

Darrall Imhoff i Cleveland Bickner z Knicks, którzy mieli blokować grę Wilta, od początku meczu nie dają sobie rady. Kolejny faul Imhoffa eliminuje go z gry. Zastępuje go Green. Warriors zmieniają taktykę. Liczy się teraz tylko wynik Wilta. Ted Luckenbill wchodzi za Toma Meschery’ego, Joe Ruklick za Eda Conina, York Larese za Ala Attlesa. Atutem wchodzących na parkiet jest mała liczba popełnionych fauli. Ich zadaniem – faulowanie graczy Knicks, by Warriors mogli przejąć piłkę. Dla Chamberlaina.

Na 2 min 28 s przed końcem gry Wilt rzutem z odskoku zdobywa 91. i 92.  punkt. Widownia szaleje. Kolejne 2 punkty zalicza 16 sekund później. Wszyscy wstają z miejsc. I jest 96!

Larese wystawia Wiltowi piłkę, a ten pięknym wsadem zdobywa 98. punkt.

Została 1 min. 19 sekund.

Luckenbill fauluje gracza Knicks Richie Guerina. Ten zdobywa punkty z wolnego. Napięcie sięga szczytu. Wilt przechwytuje rzut Knicks do kosza i sam strzela z linii faulu. Pudło!

Knicks kontratakują i też pudłują. Teraz Warriors zbliżają się do ich kosza. Ruklick podaje piłkę Wiltowi. Ten rzuca – i pudłuje. Przechwytuje ją jednak, dobija. Pudło! Piłkę chwyta Luckenbill i podaje do Ruklicka. Ten dostrzega Wilta pod koszem i wysoko lobuje piłkę w stronę obręczy Knicks. Chamberlain chwyta ją oburącz w locie i wpycha do kosza.

 „Zrobił to! »Dipper« wsadził z czapy! Udało mu się!” – krzyczy do mikrofonu Campbell. »Dipper«, czyli pluszcz, amerykański ptak nurkujący, to ulubiona ksywka Wilta. Tłum widzów wbiega na parkiet. Gra jest wstrzymana. Kibice poklepują Wilta, skaczą z radości jak dzieci. Ktoś z drużyny Warriors oddaje piłkę, którą Wilt zdobył 100. punkt, szefowi wyposażenia Warriors Jeffowi Millmanowi, który zamyka ją w szafce Chamberlaina.

Zostało jeszcze 46 sekund meczu. Kibice schodzą z parkietu i sędziowie wznawiają grę. Knicks zdobywają punkty po faulach przeciwników. Chamberlain stoi na środku boiska, patrzy na biegających kolegów i przeciwników. Nie rusza się. Nie chce zdobyć jeszcze jednego punktu. Wystarczy okrągłe 100. Warriors wygrywają 169:147.

Po meczu Harvey Pollack, szef public relations Warriors, wyrywa skądś kawałek papieru i bazgrze na nim wielkie „100”. Potem wręcza papier Wiltowi i wypycha go z powrotem na parkiet.

Po meczu oszołomiony Wilt wraca do szatni. Tego wieczoru ustanowił 9 rekordów NBA, w tym ten najważniejszy – 100 punktów w meczu. Gdy w nocy drzemie w autobusie do Nowego Jorku, nawet mu się nie śni, że z tą setką nigdy nie uporają się najwięksi giganci NBA.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

1 marca 1921 roku miało miejsce wydarzenie, które historia zapamiętała, jako powstanie w Kronsztadzie. W Rosji rozwijała się bolszewicka rewolucja a mieszkańcy Kronsztadu (miejscowość na wyspie Kotlin) wystąpili przeciw bolszewikom. Wydarzenie to opisuje W. Kalicki:

Mróz nie odpuszcza. Lód skuł wody Zatoki Fińskiej. Do Kronsztadu, bazy sowieckiej marynarki wojennej na wyspie Kotlin, strzegącej dostępu do Piotrogrodu, można swobodnie dojechać po lodzie z lądu. Lód unieruchomił w kronsztadzkim porcie dumę sowieckiej floty bałtyckiej, okręty liniowe „Pietropawłowsk” i „Sewastopol”. Śnieg grubą czapą okrywa umocnienia twierdzy i domy Kronsztadu.

Tuż po obiedzie marynarz Żukow zapisuje w swoim notatniku: „Niespokojnie, od samego rana w mieście zauważało się podniecenie. Rozchodziły się niejasne, póki co, pogłoski o czymś nieznanym, lecz nieuniknionym, i jak wszystko, co nieuniknione, strasznym. Nikt niczego nie wiedział, ale wszyscy czuli, że »coś« się wydarzy”. Żukow przerywa pisanie i śpieszy na największy w Kronsztadzie pl. Kotwiczny. O 15.00 zaczyna się wiec mieszkańców i marynarzy.

Nie od dziś wszyscy czują, że coś strasznego musi się wydarzyć. 2 lata z okładem po wzięciu władzy w Rosji przez bolszewików brakuje żywności, opału, odzieży, leków. W Piotrogrodzie robotnicy mają dosyć. Tydzień temu stanęły największe fabryki zbrojeniowe: Laferm, Trubocznyj, Patronnyj, Bałtijskij. Robotnicy domagają się zniesienia kartek, wolnego handlu i, coraz częściej, wolności słowa, wolnych wyborów do rad, zniesienia stanu wojennego. Władza bolszewicka powołała specjalny komitet do walki z oddolnym ruchem robotniczym w Piotrogrodzie. Na jego czele stanął członek Biura Politycznego KC partii bolszewickiej Grigorij Zinowiew. Czekiści i oddziały wiernych bolszewikom elewów dokonują tysięcy aresztowań. Władza straszy strajkujących, że jeśli nie wrócą do pracy, to krwawo rozprawią się z nimi marynarze z Kronsztadu. W Piotrogrodzie wszyscy pamiętają, jak brutalnie i krwawo marynarze przed 2 laty stłumili bunty przeciw władzy bolszewickiej, w leżących na lądzie fortach Krasnaja Gorka i Sieraja Łoszad.

Ale czas gdy marynarze byli wierną gwardią bolszewików, minął. Mimo cenzury, mimo zakazu udzielania urlopów załogi okrętów wiedzą o głodzie i chaosie w kraju. Niepokorni, pyskaci marynarze Floty Bałtyckiej sami zdążyli już doświadczyć represji wszechobecnej Czeka.

Przedwczoraj, na wieść o aresztowaniach i egzekucjach w Piotrogrodzie, załogi okrętów „Pietropawłowsk” i „Sewastopol” zażądały wyborów niezależnych, bezpartyjnych delegatów, którzy mieliby pojechać do Piotrogrodu i zorientować się w sytuacji. Komisarz Floty Bałtyckiej Kuzmin oponował, ale w końcu musiał ustąpić. 32 reprezentantów marynarzy z Kronsztadu dotarło do Piotrogrodu jeszcze przedwczoraj. Bolszewickie władze najpierw usiłowały nie dopuścić ich do fabryk. W końcu zezwoliły na spotkania – ale pod czujnym okiem czekistów. Dziwne to były wiece. Rozognieni delegaci floty pytali o strajki, o postulaty. Robotnicy, ze zwieszonymi głowami, milczeli. Bystrzy marynarze zorientowali się, że boją się mówić – i zaprosili ich przedstawicieli na rozmowy do Kronsztadu.

Wczoraj przez cały dzień tam wiecowano. Na każdym z okrętów delegaci zdawali sprawozdania z wyprawy do Piotrogrodu. Rozeźlone załogi, jedna po drugiej, uchwalały rezolucje domagające się natychmiastowych, tajnych wyborów do rad i zwołania jutro po południu ogólnego wiecu na pl. Kotwicznym.

Dochodzi godz. 15.00. Na placu ogromny tłum, ponad 16 tys. marynarzy i mieszkańców Kronsztadu. Krążą najdziksze pogłoski. Ponoć w tłumie przekrada się przebrany za prostego marynarza Zinowiew i spisuje, co kto mówi. Ponoć z Moskwy zmierza już do Kronsztadu cała armia, by krwawo zaprowadzić dyscyplinę.

Orkiestra gra marsza. To organizatorzy wiecu witają Michaiła Kalinina, przewodniczącego Centralnego Komitetu Wykonawczego, czyli – formalną głowę sowieckiej Rosji. Władza komunistyczna na wieść o niepokojach we flocie reaguje błyskawicznie.

Gość w towarzystwie komisarza floty Kuzmina i przewodniczącego kronsztadzkiej Rady Delegatów Wasiljewa wchodzi na podwyższenie. Po oficjalnym powitaniu Kalinin zabiera głos. Gniewnie tłumaczy, że wiec jest nielegalny, że trzeba spokojnie, odpowiedzialnie, że nie wolno dać się sprowokować eserowcom, mieńszewikom i białogwardzistom. Tłum buczy gniewnie. Kalinin żąda, by przenieść zgromadzenie do budynku Maneżu Morskiego. Rzecz jasna, zmieści się tam tylko niewielka część uczestników wiecu. Tłum buczy, Kalinin milknie. Teraz delegaci wysłani do Piotrogrodu opowiadają o represjach wobec robotników. Marynarz Pietriczenko z okrętu „Pietropawłowsk” odczytuje projekt rezolucji uchwalony przez załogę pancernika. Marynarze „Pietropawłowska” żądają realizacji 15 postulatów:

 „Wobec tego, że obecne sowiety nie wyrażają woli robotników i włościan, dokonać natychmiastowych nowych wyborów do sowietów przez głosowanie tajne […]. Wolność słowa i prasy dla robotników i włościan […]. Wolność zebrań i związków zawodowych oraz zrzeszeń włościańskich […]. Uwolnić wszystkich więźniów politycznych […]. Zrównać rację żywnościową dla wszystkich pracujących […]. Dać włościanom całkowite prawo rozporządzania wszystką ziemią wedle własnej woli […]”.

Głosowanie.

Za: 16 tys.

Przeciw: 3. Kalinin, Kuzmin i Wasiljew.

Wściekły Kalinin oświadcza: „Kronsztad nie reprezentuje całej Rosji i dlatego my, bolszewicy, liczyć się z wami nie będziemy”.

Marynarze burzą się. Wykrzykują, że dotąd władza bolszewicka uważała Kronsztad za centrum rewolucji i jej opokę.

Już po 17.00. Ciemno, zimno. Wiec kończy się. Marynarze rozchodzą się w nie najlepszych nastrojach. Kalinin wyjeżdża do Piotrogrodu. Nikt nie usiłuje go zatrzymać.

Po godz. 20.00 komisarz sztabu Floty Bałtyckiej wysyła z Piotrogrodu do Moskwy alarmujący meldunek: „Od komisarza twierdzy Kronsztad tow. Nowikowa dowiedziałem się, że załogi okrętów liniowych przyjęły rezolucje: rozwiązać Czeka, wypuścić wszystkich więźniów politycznych i wolność prasy”.

O 22.15 Zinowiew śle do Lenina telegram z informacją, że w wypadku wybuchu powstania w Kronsztadzie władza bolszewicka w Piotrogrodzie może liczyć jedynie na 5 tys. uczniów szkół wojskowych i pewnych członków partii. I to wszystko. Ale Zinowiew jeszcze ma nadzieję, że to nie powstanie, tylko bunt, który można będzie spacyfikować bez walki.

 „W Kronsztadzie wszystko jest jeszcze niejasne” – łudzi wodza bolszewików.

W samym Kronsztadzie nikt nie ma złudzeń. Rezolucja przyjęta na wiecu na pl. Kotwicznym to praktycznie ogłoszenie powstania przeciw władzy bolszewickiej. W nocy na okrętach poszeptuje się, że jutro trzeba będzie ruszyć do walki z komuną. Marynarz Jurin zapomina, że poza Kronsztadem działa bolszewicka cenzura. Późną nocą zasiada nad listem do ojca: „Przegnaliśmy komunę, nie ma u nas komuny”.

A jego kolega Sziłow do swego ojca pisze po prostu: „U nas w Kronsztadzie powstali wszyscy marynarze”.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

26 lutego 1936 roku – próba zamachu stanu w Japonii oczyma W. Kalickiego:

Na ulicach leży śnieg. W Tokio to wielka rzadkość. Mieszkańcy stolicy Japonii wierzą, że w mroźne i śnieżne dni musi zdarzyć się coś niezwykłego. Tej nocy 3. Pułk Piechoty miał załadować się do wagonów i ruszyć w drogę na kontynent, do Mandżurii. Kontrolę nad pułkiem przejmują nad ranem młodzi oficerowie. Żołnierze pobierają na ich rozkaz ostrą amunicję i w ciemnościach ruszają w stronę centrum Tokio. Oprócz 3. Pułku Piechoty zmierzają tam oddziały 1. Pułku Piechoty i elitarnej 1. Dywizji Straży Przybocznej. W sumie pod dowództwem 21 zbuntowanych młodych oficerów maszeruje ok. 1400 żołnierzy.

O 5.00 300 szeregowców pod dowództwem niespełna 30-letniego por. Kurihary Yasuhide otacza oficjalną rezydencję premiera Okady Keisuke. Strzegą jej uzbrojeni policjanci. Po krótkiej strzelaninie część rebeliantów wdziera się do rezydencji. Premier Okada, zaalarmowany strzałami, przytomnie ucieka z domu do ogrodowej szopy. Żołnierze nie znają twarzy Okady i jego charakterystycznego, malutkiego wąsika. Gdy natrafiają w domu na szwagra premiera płk. Matsuo Denzo biorą go za Okadę i strzelają doń bez namysłu. Płk Matsuo ginie na miejscu. Napastnicy – przekonani, że zabili premiera – wycofują się zadowoleni z rezydencji. Premier Okada pozostaje ukryty w szopie; patrole rebeliantów ciągle krążą przed jego rezydencją.

Inna grupa buntowników, licząca ponad 120 żołnierzy z 3. Pułku Straży Przybocznej pod dowództwem por. Nakahashiego Motoakiego, w dzielnicy Asakusa wdziera się w tym czasie do rezydencji 82-letniego, siwobrodego ministra finansów Takahashiego Korekiyo. Gdy napastnicy wbiegają do sypialni, sędziwy minister jeszcze śpi. Por. Nakahashi strzela do śpiącego, a chwilę później por. Nakajima Kanji z okrzykiem „tenchu!” (kara niebios!) zadaje starcowi cios samurajskim mieczem.

O 5.05 grupa 150 żołnierzy z 3. Pułku Piechoty prowadzona przez por. Sakai Tadashiego zjawia się przed domem hrabiego Saito Makoto, Strażnika Tajnej Pieczęci. Ochrona rezydencji nie stawia żadnego oporu. Część żołnierzy pozostaje przed domem na straży, część wpada do wnętrza. Dostępu do sypialni sędziwego osobistego doradcy cesarza broni jego żona. Napastnicy nie zważają na nią. Kilku z nich wpada do sypialni i z bliska oddaje do hrabiego śmiertelne strzały.

Punktualnie o 5.00 inna grupa, 150 buntowników z 3. Pułku, otacza rezydencję marszałka dworu cesarskiego barona Suzukiego Kantaro. Kilku oficerów strzela do barona i rani go. Gdy dowódca napastników kpt. Ando Teruzo dobywa samurajskiego miecza, by dobić rannego, żona barona prosi go, by pozwolił jej honorowo zadać mężowi śmiertelny cios łaski. Kpt. Ando nieraz bywał towarzysko w domu Suzukiego, jego żonę zna bardzo dobrze. Zgadza się, by to ona pozbawiła męża życia, i rozkazuje żołnierzom opuścić rezydencję. Tymczasem żona opatruje mężowi rany i ukrywa go w głębi domu.

W mieście Yugawara kpt. Kono Hisashi prowadzi ośnieżonymi ulicami 6 cywilnych spiskowców w stronę hotelu Itoya. Zatrzymał się tu były Strażnik Tajnej Pieczęci Makino Nobuaki. Policjanci pilnujący hotelu nie chcą ich wpuścić. Wybucha krótka strzelanina, w której ranny zostaje kpt. Kono. Napastnicy łamią opór policjantów i wdzierają się do hotelu. Tymczasem zaalarmowany strzałami Makino opuszcza swój pokój i ukrywa się w jakimś hotelowym zakamarku. Rebelianci nie potrafią go znaleźć. W tej sytuacji podpalają cały hotel – co prawda, spalą się postronni goście, ale spłonie także i Makino. Cesarski dygnitarz wymyka się jednak z pułapki i ucieka oprawcom.

Dopiero o 6.00 zamachowcy docierają do prywatnego domu generalnego inspektora oświaty wojskowej gen. Watanabe Jotaro. Wysocy rangą wojskowi i politycy w Tokio już wiedzą o licznych zabójstwach popełnianych przez zbuntowanych żołnierzy, ale nikomu nie przyszło do głowy zaalarmować gen. Watanabego. Por. Yasuda Masaru bez przeszkód wdziera się do domu generała. Zabija Watanabego strzałem z pistoletu.

Jeszcze inna grupa buntowników w mundurach napada na redakcję wielkiego dziennika „Asahi Shimbun”.

Bunt jest dziełem ruchu młodych oficerów nazywanych oficerami-reformistami. W większości pochodzą ze wsi, nie mają szans na ukończenie elitarnej Wyższej Szkoły Wojskowej i awanse. Sfrustrowanych młodych wojskowych ożywia skrajnie nacjonalistyczna ideologia tzw. japonizmu. Marzą, by wzorem samurajów, uczestniczących w dziewiętnastowiecznym przewrocie Meiji, przywrócić cesarzowi pełnię władzy, odbudować kokutai, narodowy charakter Japonii, i wypełnić dziejową misję Japonii, czyli dokonać wojennej ekspansji – na początek w Azji. Marzą także o rozprawie ze zdrajcami, do których zaliczają zwolenników systemu kapitalistycznego: wielką finansjerę i posiadaczy ziemskich, cywilnych polityków, niektórych wyższych oficerów. Za zdrajców uważają, rzecz jasna, wszystkich zaatakowanych tego ranka dygnitarzy. W ciągu ostatnich lat młodzi oficerowie przeprowadzili szereg zamachów na osobistości, które uznali za zdrajców. Zamachy te japońscy nacjonaliści enigmatycznie nazywali „incydentami”.

Młodzi oficerowie nie są w armii osamotnieni. Patronują im wysocy oficerowie armii lądowej, zaliczający się to Kodoha, Ugrupowania Cesarskiej Drogi. Rozpoczęty tego ranka zamach stanu i młodzi oficerowie, i sprzyjający im generałowie, traktują jako ostatni „incydent”: finałowy akord walki o wpływ na cesarza i o nacjonalistyczną przebudowę kraju.

Po dokonaniu o świcie serii zabójstw wysokich rangą wojskowych i polityków zamachowcy przegrupowują swoje siły. O 10.00 zajmują rozległy teren na południowy wschód od pałacu cesarskiego, na którym znajdują się gmachy kluczowych instytucji cesarstwa. Zbuntowani żołnierze pod wodzą młodych oficerów zajmują budynek parlamentu, gmach Ministerstwa Armii, sztabu generalnego, otaczają kordonami ambasady i rezydencje najważniejszych japońskich osobistości. Rebelianci nie napotykają żadnego oporu. Policja, która o 5.00 broniła rezydencji premiera Okady, teraz zachowuje się całkiem biernie. Dowódca tokijskiego garnizonu gen. Kashii Kohei przekazuje buntownikom gratulacje z powodu sprawnie przeprowadzonej akcji. Nic w tym jednak dziwnego – gen. Kashii należy do Kodohy. Na bunt swoich żołnierzy nie reagują dowódcy 1. i 3. Pułku Piechoty. Dowódca 1. Dywizji Piechoty gen. Hori poleca im zignorować udział podwładnych w rebelii i morderstwach. Co więcej, pułkowe kuchnie na rozkaz zwierzchników wydają buntownikom regulaminowe posiłki. Armia milcząco sprzyja rebelii.

Ale nie wszyscy czekają biernie na rozwój wypadków. Akcję przeciw zamachowcom podejmuje dowództwo floty wojennej. Wieloletni konflikt między japońską armią i cesarską marynarką wojenną jest tajemnicą poliszynela. 2 główne rodzaje sił zbrojnych mają odmienne poglądy na kierunki przyszłej ekspansji Japonii, rywalizują o prestiż, o fundusze na zbrojenia, o wpływy na dworze. Na dobitkę zamordowany rankiem hrabia Saito Makoto był admirałem. Admirałami są także dwaj dygnitarze, którym cudem udało się unieść głowy z porannych zamachów: premier Okada i marszałek dworu baron Suzuki. Już wczesnym rankiem dowództwo marynarki wojennej sprowadza z Jokosuki oddział piechoty morskiej, który obsadza gmach ministerstwa marynarki. Dowództwo floty wydaje rozkaz przybycia na redę Tokio dla części floty wojennej.

Nikt nie ma jednak wątpliwości, że o losach zamachu zadecyduje sam cesarz. Jaką decyzję podejmie, nie jest wcale jasne. Z jednej strony rebelianci dopuścili się zamachu stanu, kilku zabójstw wysokich dostojników. Z drugiej jednak – zrobili to w imię wzmocnienia władzy cesarskiej i nieustannie deklarują wierność cesarzowi. Młodzi oficerowie od początku zdają sobie sprawę, że klucz do powodzenia ich akcji jest w rękach władcy. Zaplanowali, że przedstawią mu swoje racje i plany osobiście, gdyż nie ufają otoczeniu cesarza, uważają, że dworzanie i doradcy oszukują go i izolują. Wkroczenie siłą na teren pałacu cesarskiego jest wykluczone. Silne oddziały straży przybocznej stawiłyby opór i strzelanina oznaczałaby podniesienie ręki na cesarski majestat. Ale dziś służbę w pałacu pełni jeden ze spiskujących młodych oficerów, porucznik straży przybocznej Nakahashi Motoaki. Ma on otworzyć bramę grupie rebeliantów i umożliwić im dotarcie aż do tronu. Por. Motoaki nie jest jednak w stanie przekonać podległych mu żołnierzy do wpuszczenia rebeliantów. Brama pozostaje zamknięta. Los zamachu jest od tej chwili przesądzony.

Młodzi oficerowie nie tracą jednak nadziei. Po południu ich delegacja udaje się do sympatyzującego z ruchem zamachowców ministra armii lądowej gen. Yoshiyukiego Kawashimy. Oficerowie wręczają mu 2 dokumenty. W manifeście Idea powstania wykładają zasady swojej ideologii. Przypominają, że są wiernymi żołnierzami cesarza, postulują odbudowę kokutai, żądają przywrócenia cesarzowi pełni władzy. W Liście żądań skierowanych do ministra armii domagają się, by nie użyto wobec nich siły, zaś główni oponenci ich ruchu w armii zostali usunięci ze stanowisk lub aresztowani. Gen. Yoshiyuki gra na zwłokę: obiecuje życzliwie rozpatrzyć żądania rebeliantów. Młodzi oficerowie, nieświadomi, że czas pracuje na ich niekorzyść, zadowoleni wracają do swoich oddziałów.

W starej szopie w ogrodzie swej rezydencji nadal ukrywa się premier Okada. Nie ma zamiaru ujawnić się, zanim rebelia nie zostanie stłumiona. Japonia i świat przekonane są, że premier został zamordowany. Prawdę znają tylko Okada i jego służący, który ukradkiem donosi mu pożywienie.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

25 lutego 1831 roku miała miejsce bitwa o Olszynkę Grochowską, jedna z najbardziej krwawych bitew powstania listopadowego. O tym wydarzeniu przypomina nam dziś W. Kalicki:

Rada wojenna kończy się późną nocą. Mróz, skrzypiący śnieg, jak okiem sięgnąć – łuny żołnierskich ognisk. Na równinie pod warszawską Pragą biwakują naprzeciw siebie armie polska i rosyjska. Front ciągnie się bez mała 6-kilometrowym półkolem od lasu tarchomińskiego i Białołęki do bagien Gocławia. O świcie zacznie się walna bitwa powstania listopadowego. Siły polskie liczą 23 tys. piechoty, 9,5 tys. jazdy i 120 armat. Rosjanie mają prawie dwukrotną przewagę liczebną: 60 tys. żołnierzy i 200 armat.

Gen. Józef Chłopicki wychodzi z zajętego przez sztab domku, przedziera się przez chaszcze w stronę ognisk wroga. Towarzyszy mu tylko paru adiutantów. Generał dociera do ostatniej linii polskich czat, staje w odsłoniętym miejscu i pykając z fajeczki, długo wpatruje się w ognie obozowisk nieprzyjaciela. To już czwarta z rzędu noc, gdy Chłopicki zakrada się jak najdalej w stronę linii rosyjskich, by z ułożenia i intensywności ognisk dociec, czy jego przeciwnik feldmarsz. Iwan Dybicz Zabałkański nie zmienił skrycie ustawienia swych wojsk.

Jest już dobrze po północy, gdy gen. Chłopicki wraca na tyły, na biwak dywizji gen. Szembeka. Owija się płaszczem i nierozpoznany przez żołnierzy, kładzie się obok jednego z ognisk. Tu, w środku nocy, między śpiącymi na śniegu piechurami, 60-letni generał wreszcie czuje się na swoim miejscu.

Bo Chłopicki jest zawodowym żołnierzem. Bił się przez całe życie, pod tyloma sztandarami, że złośliwi towarzysze broni po cichu nazywają go kondotierem. Miał 14 lat, gdy uciekł ze szkoły bazylianów i zaciągnął się jako ochotnik do polskiego wojska. Po 3 latach porzucił służbę i zaciągnął się do armii rosyjskiej, potem jednak wrócił do armii polskiej i w wojnie roku 1792 dzielnie bił się z Rosjanami pod Zieleńcami. Po insurekcji kościuszkowskiej wyjechał do Włoch, gdzie zaraz znalazł się w szeregach pierwszej legii polsko-włoskiej. Na Półwyspie Apenińskim walczył przez 9 lat: z Austriakami, Anglikami, wojskami rosyjskimi, neapolitańskimi, milicjami kalabryjskimi, partyzantami. Z Włoch wysłał Napoleon Chłopickiego do Hiszpanii – tam generał na czele legii nadwiślańskiej bił się krwawo przez 4 lata. Podczas wyprawy na Moskwę został ranny i już pod sztandary Napoleona nie wrócił.

Lata nieustannych walk zrobiły swoje. Chłopicki stał się świetnym dowódcą liniowym, ale zarazem człowiekiem twardym, wręcz okrutnym, wierzącym w swą nieomylność, niebywale drażliwym.

Pogodził się ze zwycięstwem cara Aleksandra i przyjął dowództwo dywizji wojsk polskich tworzonych przez wielkiego księcia Konstantego. Z wielkim księciem był w dobrych stosunkach, ale w 1817 roku podczas rewii wojskowej na pl. Saskim gwałtownie się z nim pokłócił. Car i wielki książę Konstanty chcieli zajście załagodzić, lecz urażony Chłopicki zażądał dymisji.

Przez 12 lat był osobą prywatną.

Wybuch powstania listopadowego zaskoczył go na widowni Teatru Rozmaitości. Jeszcze w teatrze odmówił oficerom przyłączenia się do ich akcji. Dla polityków konserwatywnych, chcących spacyfikować powstanie, stał się mężem opatrznościowym. W ciągu tygodnia awansowali go na naczelnika sił zbrojnych, a na koniec sam ogłosił się dyktatorem. Przez następnych 5 tygodni jako polityk zrobił wszystko, by powstanie zdławić i jakoś ułożyć się z carem. Dopuścił do wymknięcia się wielkiego księcia Konstantego i jego korpusu gwardii, opóźniał organizację powstańczego wojska, obsesyjnie sabotował wyśmienite plany działań zaczepnych przeciw Rosjanom przygotowane przez wybitnych oficerów jego sztabu: Chrzanowskiego i Prądzyńskiego.

Kompromitacja Chłopickiego jako polityka nastąpiła przed 5 tygodniami, gdy okazało się, że car Mikołaj żąda bezwarunkowej kapitulacji, a na Warszawę zmierza potężna armia felmarsz. Dybicza. Po zmarnowaniu czasu i powstańczego zapału Polaków Chłopicki złożył władzę dyktatorską. I natychmiast zapragnął władzy nad wojskiem.

Wodzem naczelnym jednak mianowano wcześniej księcia Radziwiłła. Ale Chłopicki wziął dowództwo kuchennymi drzwiami. Poproszony przez księcia Radziwiłła, by mu tylko doradzał w sprawach wojskowych, błyskawicznie przejął faktyczne dowodzenie. Przed 2 dniami książę Radziwiłł wydał osobliwy rozkaz – gen. Chłopicki zostaje dowódcą wojsk pierwszej linii. Prości żołnierze na pierwszej linii na wieść o tym wiwatowali tak ochoczo, że trzeba było wydać rozkaz kolejny, zabraniający wiwatowania w obliczu wroga. Ale generałowie, zwłaszcza dowódca dywizji kawalerii gen. Łubieński i dowódca dywizji piechoty gen. Krukowiecki, nie akceptują Chłopickiego w roli dowódcy, za przełożonego uważają księcia Radziwiłła.

Na długo przed świtem Chłopicki budzi się. Przemarznięci na kość żołnierze wstają i ustawiają się w szyku bojowym.

Rosjanie jednak nie atakują. O świcie żołnierze rozpalają ogniska, gotują strawę. Chłopicki wraca do domku swego sztabu. Właśnie podjeżdża konno gen. Prądzyński z meldunkiem, że na pierwszej linii spokój, gdy 12-funtowa kula rosyjskiej armaty uderza w ścianę domku, tuż obok nieporuszonego tą niespodzianką Chłopickiego. Huk 200 dział Dybicza ogłasza początek bitwy.

Zręczny plan ułożony przez Chłopickiego wymaga utrzymania możliwie skąpymi siłami Olszynki Grochowskiej, lasku będącego kluczową pozycją polskich linii. Na bronioną początkowo przez 2 pułki dywizji gen. Żymirskiego Olszynkę ruszają rosyjskie kolumny. Wkrótce lasek i jego przedpole spowija dym wystrzałów.

Chłopicki ze sztabem idzie pieszo w stronę pierwszej linii. Kilkunastu jego oficerów chowa się przez rosyjskimi granatami do rowu. Chłopicki stoi wyprostowany, z cygarem w zębach. Pierwszy raz od niepamiętnych czasów uśmiecha się. Świst odłamków, zapach prochu wprawiają go w znakomity nastrój. Rozkazy wydaje klarowne.

Godzina po godzinie Polacy w Olszynce odpierają szturmy coraz silniejszych sił wroga. Żołnierze 4. Pułku stoją w obronie jak skała. W końcu jednak trzykrotna przewaga Rosjan robi swoje. Chłopicki zauważa, że piechurzy zaczynają ustępować z lasku. Podjeżdża do oddziałów odwodowych i osobiście prowadzi je do kontrataku. Grają werble, adiutanci intonują „Jeszcze Polska nie zginęła”. Generał jedzie na czele kolumny z cygarem w zębach. Wyprostowany, z błyszczącym wzrokiem, wygląda, jakby ubyło mu 12 lat. Kilka pocisków przeszywa jego surdut, jedna kula rani w nogę. Adiutanci podają mu drugiego wierzchowca. 6,5 tys. żołnierzy Chłopickiego wypiera z lasku 16,5 tys. rosyjskich jegrów.

Dybicz rzuca na Olszynkę 22,5 tys. bagnetów.

Chłopicki odzyskuje wigor napoleońskiego weterana. Szóstym zmysłem wyczuwa, że przechodzące przez bagno, ścieśnione kolumny rosyjskie można zmiażdżyć uderzeniem rezerw i całkiem pobić Dybicza. Jest szansa na wielkie zwycięstwo, ale teraz mści się niejasny status Chłopickiego jako dowódcy „pierwszej linii”. Generał śle adiutantów z rozkazem ataku do dywizji gen. Łubieńskiego i gen. Krukowieckiego. Łubieński odpowiada, że Chłopicki jest dla niego niczym, i zostaje na miejscu. Krukowiecki stwierdza, że rozkazów Chłopickiego nie przyjmuje. Obaj za wodza uważają księcia Radziwiłła.

Rosyjskie bataliony wypierają obrońców Olszynki, obchodzą lasek.

Gen. Chłopicki podjeżdża bliżej, bezskutecznie wypatruje wezwanych odwodów. Rosyjski granat wybucha pod jego koniem. Generał ma nogi całkiem poszarpane odłamkami. Kosynierzy odnoszą go do powozu. Wielki sen o wielkim zwycięstwie skończył się.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

24 lutego 1920 roku powstaje Narodowosocjalistyczna Niemiecka Partia Robotników. To data szczególna dla Europy i świata, gdyż są to początki totalitarnej władzy Hitlera. W. Kalicki przypomina dziś tamte wydarzenia:

Monachium ogarnięte jest polityczną gorączką. Dopiero niedawno, przed niespełna 2 miesiącami, zniesiony został w Bawarii obowiązujący od 1914 roku stan wojenny. Słupy ogłoszeniowe i mury oblepione są plakatami. Wśród tej pstrokacizny wyróżniają się jaskrawymi kolorami i grafiką plakaty zawiadamiające o dzisiejszym spotkaniu członków i sympatyków Deutsche Arbeiterpartei, Niemieckiej Partii Robotników.
Mityng ma się odbyć o 19.00 w Festsaal, sali bankietowej w Hofbrauhaus, popularnej piwiarni w centrum Monachium. Program partii ma przedstawić jeden z członków komitetu wykonawczego liczącej niewiele ponad 200 osób Deutsche Arbeiterpartei – Adolf Hitler.
Ten 31-letni niespełniony artysta malarz ma za sobą ładną kartę wojenną. Walczył na froncie zachodnim – sam wziął do niewoli 4 żołnierzy francuskich, został dwukrotnie odznaczony Krzyżem Żelaznym.
Po wojnie odważny gefrajter z dnia na dzień zamienił się w społecznego wyrzutka – bez pracy, bez dachu nad głową. Od głodu i zupełnego upadku uratowała go armia. Pod koniec listopada 1918 roku został wcielony do batalionu rezerwy w Monachium. Gefrajter Hitler pełnił służbę wartowniczą.
Po wybuchu rewolucji w Bawarii, 2 dni po utworzeniu Republiki Rad, wybrany został na Vertrauensmanna, męża zaufania swojego batalionu. Na rękawie, jak wszyscy w koszarach, nosił czerwoną opaskę i pilnie uczęszczał na zajęcia polityczne, na których zrewoltowani żołnierze dyskutowali o zaletach rad ludowych i parlamentaryzmu. W zimie i na wiosnę 1919 roku, w czasie rewolucyjnego chaosu i przemocy w Monachium, Hitler nie wychylał się, przeciwnie, skrycie sympatyzował z prawicą.
Gdy armia Rzeszy zdławiła resztki bawarskiej rewolty, widmo życiowego krachu znów zajrzało w oczy gefrajtra. Uratował go kpt. Karl Mayr, oficer nowo utworzonej Reichswehry, spadkobierczyni armii cesarskiej.
Mayr zatrudnił Hitlera w sekcji wychowawczej. Latem 1919 roku Hitler poprowadził zajęcia dla niemieckich żołnierzy wracających z niewoli. Zabłysnął jako porywający słuchaczy orator. Nie krył swego zajadłego antysemityzmu, ale w Reichswehrze nikt z tego powodu nie robił mu najmniejszych wyrzutów.
We wrześniu zeszłego roku kpt. Mayr – który od czasu zatrudnienia Hitlera codziennie się z nim spotyka, instruuje go i rozlicza z zadań politycznych i wywiadowczych – polecił mu udać się do piwiarni Sterneckerbrau, w której miało odbyć się zebranie malutkiej Deutsche Arbeiterpartei. Założyli ją w styczniu 1919 roku 2 monachijczycy: ślusarz kolejowy Anton Drexler i dziennikarz sportowy Karl Harrer.
DAP propagowała socjalizm narodowy, chaotyczną ideologię dystansującą się zarówno od kapitalizmu, jak i marksizmu, usiłującą skleić hasła nacjonalistyczne z socjalistycznymi.
Hitler miał rozejrzeć się w sytuacji. W piwiarni zjawiło się zaledwie 40 zwolenników DAP. Zebranie było nudne, dopiero pod koniec wybuchł żywszy spór. Hitler nie wytrzymał i wdał się w dyskusję. W nagrodę dostał od Drexlera polityczną broszurę jego autorstwa.
Po przeczytaniu raportu Hitlera kpt. Mayr polecił swemu podwładnemu wstąpić do DAP i infiltrować ją. Hitler, zachwycony broszurą Drexlera, zadanie wypełnił z nawiązką. Błyskawicznie awansował do 7-osobowego zarządu, w którym odpowiadał za propagandę i werbunek. W ciągu paru miesięcy stał się czołowym mówcą partii, potrafiącym utrzymać w monachijskich piwiarniach uwagę ponad 300 słuchaczy. W końcu wdał się w zasadniczy spór z Harrerem o przyszłość DAP. Próbą sił stał się pomysł Hitlera zorganizowania dzisiejszego mityngu – pierwszego masowego mityngu w krótkiej historii DAP. Harrer na masówkę nie chciał się zgodzić i 5 stycznia odszedł z partii.
Hitler od rana martwi się o frekwencję. Górna sala w Hofbrauhaus liczy 2 tys. miejsc. Jeśli przyjdzie 200, 300 słuchaczy – a tylu do tej pory zjawiało się na piwnych spotkaniach DAP – pomysłodawca masowego mityngu zostanie skompromitowany. Sala jednak powoli wypełnia się. Kelnerki roznoszą na wąskich tacach wielkie litrowe kufle piwa.
Gdy Hitler otwiera mityng, na sali są wymarzone 2 tys. słuchaczy. Nie przeszkadza mu fakt, że co najmniej 400 z nich to socjaliści i komuniści, którzy przyszli, by zakłócić i rozbić mityng swych politycznych przeciwników. Awantura, nawet bijatyka z socjalistami jest lepsza od sennego picia piwa grupki starych bywalców w wielkiej, pustej sali.
Pierwszy przemawia dr Johannes Dingfelder. Monotonnym głosem ubolewa nad upadkiem moralności i religii, nad ekspansją egoizmu i chciwości. Nikt go nie słucha. Goście piją piwo, palą, pogadują. Ot, festyn prawicy.
Wszystko zmienia się, gdy głos zabiera Hitler. Niski, chudy, z dziwacznym kosmykiem włosów spadającym na oczy i szczotkowatym wąsikiem sprawia wręcz odstręczające wrażenie. Jego agresywny ton i żywa gestykulacja powodują jednak, że gwar na sali cichnie. Hitler obrzuca wyzwiskami czołowe postacie sceny politycznej. Najwięcej żółci wylewa na Matthiasa Erzbergera, ministra finansów Rzeszy, który w 1918 roku podpisał zawieszenie broni z aliantami i poparł przyjęcie przez Niemcy traktatu wersalskiego. To się podoba bawarskim piwoszom, na sali zrywają się okrzyki aprobaty i oklaski. Teraz mówca napada na monachijskiego finansistę żydowskiego pochodzenia Isidora Bacha. Na sali wybucha entuzjazm. Z pasją wykrzykuje kolejne oskarżenia i obelgi pod adresem Żydów. Sala odpowiada entuzjastycznym rykiem.
Teraz czas na spekulantów. Wyzwiska i pogróżki Hitlera słuchacze kwitują okrzykami: „Wychłostać ich! Powiesić ich!”.
Gdy atmosfera jest dostatecznie rozgrzana, Hitler oznajmia, że tego wieczoru Deutsche Arbeiterpartei przekształca się w Nationalsozialistische Deutsche Arbeiterpartei, NSDAP, Narodowosocjalistyczną Niemiecką Partię Robotników, i przystępuje do odczytywania jej programu. Pierwsze 3 punkty to żądanie powstania wielkich Niemiec, równego traktowania Niemców w ich stosunkach handlowych z innymi narodami i kolonii dla wyżywienia narodu. Potem mówca domaga się zarezerwowania obywatelstwa wyłącznie dla tych, w których żyłach płynie niemiecka krew, ale nie fatyguje się, by uściślić, co przez tę krew rozumie. Kolejny punkt – państwo ma obowiązek zapewnienia obywatelom środków do życia. Bardzo się to słuchaczom podoba. Potem Hitler recytuje kolejne postulaty: obywatele mają obowiązek pracować, a ci, którzy nie pracują, muszą być pozbawieni dochodów, dochody z wojny mają być skonfiskowane, przedsiębiorstwa wielkich trustów – znacjonalizowane, robotnicy mają mieć udział w zyskach przedsiębiorstw, gminy mają przejąć nieruchomości wykorzystywane do handlu hurtowego.
Słuchacze nie mają pojęcia, co oznaczają żądania „zniesienia niewoli procentu”, zastąpienia prawa rzymskiego – niemieckim, stworzenia „zdrowej klasy średniej”, ale i tak biją brawo. Biją brawo, gdy Hitler odczytuje punkt, w którym domaga się powszechnego obowiązku uprawiania gimnastyki i sportu, biją i wówczas, gdy proponuje stosowanie bezwzględnych środków wobec tych, których działalność jest sprzeczna z interesem społecznym, i gdy domaga się stworzenia armii narodowej.
Zmiana nazwy partii i lwia część programu są autorstwa Antona Drexlera. Postulaty programowe Drexler zapożyczył od różnych autorów, Hitler zaś spisał je tylko, nadając im agresywną stylistykę.
To wszystko nie ma jednak znaczenia. Liczy się fakt, że 25 punktów programu nowo powstałej NSDAP odczytuje, pośród siorbania piwa i entuzjastycznych okrzyków monachijskich piwoszy, Adolf Hitler. Od tej chwili to w nim partyjne doły widzą przywódcę NSDAP.
Pod koniec jego przemówienia socjalistyczni oponenci wszczynają wrzawę. Krzyki zagłuszają mówcę, ale Hitler na chwilę odzyskuje uwagę sali, gdy protestuje przeciwko rzekomej decyzji władz dostarczenia gminie żydowskiej 40 tys. cetnarów mąki. Oburzeni słuchacze włażą na krzesła, na stoły, wrzeszczą ile sił.
W dyskusji po wystąpieniu Hitlera najpierw zabierają głos 2 zwolennicy NSDAP, potem 2 oponenci. Gdy drugi z nich, socjalista, wykrzykuje, że dyktatura prawicy spotka się z dyktaturą lewicy, w sali wybucha dziki tumult. Nikt nie słucha Hitlera zamykającego zebranie. Sympatycy NSDAP szarpią się z niezależnymi socjalistami i komunistami, prócz wyzwisk w twarze oponentów lecą strugi piwa i piany. Awantura wylewa się z piwiarni na ulicę. Przed wejściem 100 komunistów wiwatuje na cześć Międzynarodówki i Republiki Rad, lży nacjonalistycznych bohaterów wojennych Hindenburga i Ludendorffa.
Zwolennicy NSDAP przezornie zostają wewnątrz i piją do późnej nocy.
Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

23 lutego 1981 roku – nieudany zamach stanu w Hiszpanii. Zobaczmy to wydarzenie oczyma W. Kalickiego:

„Do Kortezów! Hiszpania w niebezpieczeństwie!” – wykrzykuje kpt. Muniecas Aguilar z komendantury służby transportowej madryckiej Guardia Civil. Szeregowcy hiszpańskiej gwardii narodowej w charakterystycznych czarnych skrzydlatych kapeluszach nie zadają żadnych pytań, karnie ładują się do służbowych samochodów. Wszyscy z blisko 300 gwardzistów mają broń. Część z nich wsiada do 5 autobusów. Niedawno, pod pozorem zakładania firmy transportowej, kupiła je żona podpułkownika Guardia Civil Antonio Tejero Moliny. Kolumna rusza w stronę centrum Madrytu, do gmachu parlamentu. Na jej czele jedzie płk Antonio Tejero Molina.

Zna go cała Hiszpania. To zagorzały frankista. W 1978 roku, 3 lata po śmierci gen. Franco i przejęciu władzy przez pierwszy, od czasów wojny domowej, demokratycznie wybrany rząd, współorganizował wojskowy zamach stanu. Spiskowców aresztowano, zanim zdążyli uderzyć. Sąd wojskowy skazał Tejero na niepoważnie niską karę 7 miesięcy więzienia.

Od tego czasu sytuacja w Hiszpanii nie ustabilizowała się. Przeciwnie, demokratyczna władza od kilku miesięcy przeżywa kryzys. Społeczeństwo nękają podwyżki cen i rosnące bezrobocie. Separatyści baskijskiej ETA i drobne bojówki prawicowe podkładają bomby i strzelają do funkcjonariuszy państwowych. Policja odpłaca działaczom baskijskim brutalnością i okrucieństwem. Przed miesiącem ustąpił centrowy premier Adolfo Suarez. Kandydat na szefa rządu, dotychczasowy wicepremier Calvo Sotelo, w pierwszym głosowaniu w Kortezach nie otrzymał dostatecznej liczby głosów. Madrycka ulica coraz częściej szepce o konieczności zaprowadzenia rządów silnej ręki.

Jest 18.20. W Kortezach trwa drugie głosowanie nad kandydaturą Calvo Sotela. Deputowani w porządku alfabetycznym podnoszą się z ław i mówią krótko: „tak” lub „nie”. Wstaje 75. z kolei poseł, socjalista: „nie”. W tym momencie na korytarzu przyległym do sali obrad plenarnych rozlegają się krzyki. Potem strzały. Policjanci z ochrony parlamentu wyrywają z kabur pistolety, ale po chwili opuszczają je. Korytarzem pędzi i strzela na postrach grupa oficerów i podoficerów Guardia Civil w skrzydlatych kapeluszach. Obezwładniają policjantów, zabierają im broń i każą leżeć bez ruchu. Jeden z policjantów ma skurcz w łydce i usiłuje ją rozmasować. „Nie ruszać się, bo strzelam!” – ryczy jeden z napast-ników.

Gwardziści wpadają na salę obrad. Strzelają z pistoletów maszynowych na postrach, w sufit. Spada zestrzelony kandelabr, kaleczy jednego z deputowanych. Kilka pań dostaje histerii. Ppłk Tejero z pistoletem w dłoni wchodzi na mównicę i krzykiem domaga się, by deputowani położyli się obok foteli. Niepotrzebnie – prawie wszyscy zrobili to po pierwszych strzałach. Tylko dwaj, ustępujący premier Adolfo Suarez i sekretarz partii komunistycznej Santiago Carillo, ani myślą rzucać się na podłogę.

Gen. Gutierrez Mellado, wicepremier ustępującego rządu Suareza, domaga się od zamachowców, by podporządkowali się jego generalskiej randze. Gwardziści przewracają go na podłogę, tarmoszą. Adolfo Suarez rzuca się swemu wicepremierowi na pomoc, ale zostaje brutalnie odepchnięty.

Napastnicy wyprowadzają gen. Mellado do bocznego skrzydła gmachu Kortezów. Z sali głównej wyprowadzają też szefa rządzącej partii UCD Agustina Sahaguna, przywódcę socjalistów Felipe Gonzalesa, jego przyjaciela Antonio Guerrę i szefa partii komunistycznej Santiago Carilla. W bocznym salonie usadzają na środku Sahaguna, pozostałych rozstawiają po kątach. Strażnicy patrzą na każdy ich ruch.

Gwardziści aresztują też obsługę parlamentarnego baru. 30 deputowanych i dziennikarzy leży na podłodze pospołu z kelnerami pod lufą pistoletu sierżanta Guardia Civil. Po paru minutach któryś z leżących prosi o herbatę. Sierżant zezwala kelnerowi podać ją, ale pić wolno tylko na leżąco. Teraz każdy chce pić. Sierżant zezwala na serwowanie trunków, byle nikt z pijących nie wstawał – rozkazano mu trzymać jeńców na dywanie, ale o zamknięciu baru nie było przecież mowy. Kelnerzy uwijają się na czworakach z pełnymi kieliszkami. Wpadają gwardziści. Ci siadają przy barze i – zdenerwowani – też zdrowo popijają. Wreszcie zagląda tu na jednego głębszego jakiś porucznik. Szepce z sierżantem, coś mu klaruje. Sierżant blednie i woła: „Mój Boże, a tośmy się władowali!”.

Deputowani w sali głównej, którym w końcu pozwolono usiąść, słyszą przez głośniki komunikat zamachowców: „Za kwadrans, może za pół godziny, a może troszkę później zostanie odczytane…. no, oświadczenie kompetentnej władzy… Hm, oczywiście wojskowej”.

A więc to klasyczne golpe, wojskowy zamach stanu.

Czas płynie, oświadczenia jednak nie ma. Przy barze tłoczy się coraz więcej zamachowców. Popijają ostro. Telewizja nie nadaje programu, w radiu leci tylko muzyka poważna.

Zajazd na Kortezy to nie wyskok pojedynczego pułkownika Guardia Civil. 3 szwadrony wojsk pancernych słynnej dywizji „Brunete” pod dowództwem płk. Joaquina Valencii zajmują gmach telewizji. Dowódca okręgu wojskowego Walencji, znany z prawicowych poglądów gen. Jaime Milans del Bosch, ogłasza stan wyjątkowy. W Walencji, trzecim mieście Hiszpanii, gen. Milans del Bosch wyprowadza na ulice 1800 żołnierzy i 40 czołgów, ustanawia godzinę policyjną. Dowódcy innych okręgów wojskowych czekają na rozwój sytuacji.

Cały kraj czeka, co zrobi król.

43-letni Juan Carlos nie traci głowy. Sekretarz generalny Domu Królewskiego oraz dowódca madryckiego okręgu wojskowego gen. Guillermo Quintana Lacaci na 4 ręce wydzwaniają do dowódców okręgów. W bezpośredniej rozmowie z monarchą wojskowi deklarują lojalność. Wyjątkiem jest gen. Milans del Bosch.

2 nadzwyczajni królewscy telefoniści odnajdują na poligonie dowódcę dywizji „Brunete”, który szybko przywraca w niej porządek. Żołnierze płk. Valencii opuszczają gmach telewizji.

Ale sytuacja ciągle jest niejasna. Juan Carlos nie ma pojęcia, jak bardzo rozgałęziony jest spisek. O 21.00 król wydaje polecenie, by sekretarze wszystkich ministerstw ustępującego rządu udali się do Ministerstwa Spraw Wewnętrznych i utworzyli tam gabinet kryzysowy. Hiszpania ma rząd.

Oddziały wierne legalnej władzy otaczają opanowane przez puczystów Kortezy. Sztab sił wiernych królowi ulokował się naprzeciw parlamentu, w luksusowym hotelu Palace. Królewscy generałowie wpadają czasem przez ulicę do Kortezów i namawiają płk. Tejero do kapitulacji, ale on jest nieugięty.

Po długiej nieobecności wreszcie pojawia się u króla gen. Alfonso Armada, mąż zaufania Juana Carlosa w armii. Nakłania monarchę, by poparł zamach, i oferuje się na szefa wojskowego rządu. Juan Carlos na zdradę zaufanego wojskowego reaguje wściekłością, ale opanowuje się i działa rozważnie. Kolejne telefoniczne negocjacje upewniają go, że generalicja raczej trzyma stronę legalnych władz lub jest chwiejna. O 1.15 w nocy król w galowym mundurze występuje w telewizji. W krótkich, żołnierskich słowach wzywa, jako szef armii, do poszanowania konstytucji i powrotu do koszar. Wystąpienie monarchy robi wielkie wrażenie. 2,5 godziny później gen. Milans del Bosch anuluje ogłoszenie stanu wyjątkowego w Walencji.

O 3.00 nad ranem zamachowcy wypuszczają z gmachu Kortezów grupkę dziennikarzy. Ci potwierdzają, że większość puczystów zdążyła się już zdrowo zaprawić w parlamentarnym barze. Nikt nie ma wątpliwości, że jest już po zamachu golpe, nikt z wyjątkiem płk. Tejero. Szef zamachowców do bladego świtu domaga się osobistej rozmowy z królem. W końcu stawia warunki kapitulacji: żadnych fotoreporterów, szeregowcy Guardia Civil nie poniosą kary, a oficerów aresztują ich przełożeni. O 11.00 potężnie skacowani gwardziści wychodzą z parlamentu. Płk. Tejero aresztuje osobiście jego przełożony gen. Jose Aramburu Topete.

Radość hiszpańskiej klasy politycznej podszyta jest zażenowaniem. Nie ma wątpliwości, że gdyby Hiszpania była republiką, a nie monarchią, gdyby Juan Carlos nie miał tyle zimnej krwi, zdecydowania, autorytetu i politycznej zręczności, wojskowi wzięliby władzę. Demokrację uratował król.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

22 lutego 1900 roku to istotna data w życiorysie Józefa Piłsudskiego. Tego dnia zostaje aresztowany wraz żoną. Po roku ucieknie z carskiego więzienia a żona zostanie zwolniona. Zanim do tego dojdzie W. Kalicki przypomni nam okoliczności ich aresztowania:

Mija północ, ul. Wschodnia w Łodzi tonie już w ciemnościach, ale w wychodzących na malutki balkonik szybach okna na pierwszym piętrze kamienicy nr 19 ciągle widać światło. W sporym pokoju krzątają się 3 mężczyźni. Gospodarz, szczupły, średniego wzrostu trzydziestoparolatek, z wymizerowaną twarzą ozdobioną krótko przystrzyżoną bródką z długimi, zwisającymi wąsami, to Józef Piłsudski, redaktor „Robotnika”, nielegalnego organu Polskiej Partii Socjalistycznej. 2 jego goście właśnie zbierają się do wyjścia. Kazimierz Rożnowski „Karol” jest zecerem „Robotnika”. Zecerskiego fachu nauczył się przed 2 laty w Londynie wysłany tam przez partię. „Karol” w ślad za tajną drukarnią „Robotnika” przeniósł się z Wilna do Łodzi i teraz wynajmuje mieszkanie przy ul. Zawackiej.

Drugim gościem Piłsudskiego jest Aleksander Malinowski „Władek”, członek Centralnego Komitetu Robotniczego PPS. Przed 2 dniami przyjechał z Warszawy, by omówić z Piłsudskim kwestie organizacyjne i redakcyjne „Robotnika”. „Władek” zjawił się potężnie przeziębiony i przez 2 dni nie wychodził z mieszkania. Większość czasu przesiedział w tym pokoju, czyli w podziemnej drukarni „Robotnika”.

Już 6 lat carska policja poluje na nieuchwytną tajną drukarnię organu PPS. Niewiele krócej redaktorem, głównym autorem, a i drukarzem „Robotnika” jest Józef Piłsudski. Przed niedawną przeprowadzką do Łodzi, do wynajętego mieszkania przy Wschodniej, drukarnia z powodzeniem pracowała w Wilnie. W Wilnie też Piłsudski wciągnął do współpracy Marię z Koplewskich Juszkiewiczową, córkę wileńskiego lekarza, rozwiedzioną z mężem inż. Juszkiewiczem. Maria za współpracę z konspiracyjną grupą „Głosu” była wcześniej aresztowana, w konspiracji socjalistycznej pełniła funkcję „dromaderki”, łączniczki roznoszącej bibułę. Z powodu wielkiej urody Marię Juszkiewiczową nazywano w PPS „Piękną Panią”, w skrócie „PP”, albo, żartobliwie, „PPS bez S”. Piłsudski romans z Piękną Panią i wspólne z nią drukowanie bibuły zakończył kilka miesięcy temu małżeństwem. Nie bez pewnego wyrachowania – wedle carskiego prawa żona mogła bezkarnie odmówić zeznawania na niekorzyść męża.

W Łodzi Piłsudscy wynajęli mieszkanie na Wschodniej i na pozór prowadzili życie przeciętnych, niezbyt zamożnych burżujów. By nie wypaść z roli, wbrew konspiracyjnemu abecadłu przyjęli na stałe niezorientowaną w ich prawdziwej działalności służącą. Konspirować się musieli zatem podwójnie – przed ochraną, a we własnym mieszkaniu – przed służącą. Pierwszą pannę musieli zwolnić, gdyż usiłowała uwieść zecera Rożnowskiego. Dopiero druga, Kazimiera Drzewiecka, zwana Władzią, przyjęła się na dobre i bardzo polubiła panią Marię.

Krótko po północy Malinowski i Rożnowski wychodzą od Piłsudskiego. Rożnowski wraca do mieszkania na Zawackiej, Malinowski śpieszy na dworzec, by złapać nocny pociąg do Warszawy. Gdy wychodzą z solidnych, dębowych, zdobnych snycerką drzwi wejściowych kamienicy na kocie łby Wschodniej, z konspiracyjnego przyzwyczajenia uważnie rozglądają się po ulicy. Nie widać niczego niepokojącego. Carscy szpicle znają swój fach. Schowani daleko od bramy, w załomkach murów, śledzą wzrokiem 2 konspiratorów. Gdy „Karol” i „Władek” żegnają się, szpicel rusza w ślad za „Władkiem”. Obserwowany od niemal 2 tygodni „Karol” codziennie wieczorem wracał do swego mieszkania na Zawackiej i teraz też kieruje się w tę stronę. Jego będzie można bez problemu aresztować później.

Piłsudski, choć ogromnie zmęczony, nie kładzie się spać. Siada przy stojącym na środku pokoju biurku i kończy swój artykuł wstępny Tryumf swobody słowa – o zmianach zasad wydawania prasy w Austrii. Wstępniak przeznaczony jest do drukowanego właśnie 36. numeru „Robotnika” i jutro, po porannej herbacie, „Karol” powinien zacząć składać go w kaszcie. Piłsudski nie ma pojęcia, że szpicle i żandarmi obstawili już oba wejścia do tego skrzydła kamienicy – frontowe, od Wschodniej, i boczne, od ul. Średniej. Teraz pilnie wpatrują się w światełko migające w oknie za balkonikiem.

Na ślad drukarni ochrana trafiła podczas najbardziej ryzykownego dla każdego podziemnego wydawnictwa przedsięwzięcia – zaopatrywania się w wielką ilość papieru. Przed 2 tygodniami Aleksander Malinowski kupił większą partię ryz papieru w składzie wyrobów papierniczych Tybera na rogu Piotrkowskiej i Zielnej. Sprzedawcy jak zwykle opowiedział historyjkę o swojej firmie, w której zużywa mnóstwo papieru. Kupcy zwykle przymykali oczy na nawet całkiem niewiarygodne opowieści – w końcu chodziło o sprzedaż papieru w ilości niemal hurtowej, za to w cenie detalicznej. Malinowski nie przewidział jednak, że szpicle łódzkiej ochrany rutynowo obstawili wszystkie sklepy z papierem, i przywlókł do drukarni na Wschodniej policyjny „ogon”.

Na dworcu śledzący Malinowskiego szpicel przywołuje policyjny patrol, który aresztuje „Władka”.

O 2.30 Piłsudski kończy wstępniaka, gasi światło i kładzie się spać. Reszta domowników dawno już śpi. Żona Maria – w sypialni po lewej stronie korytarza wejściowego, służąca Władzia – w kuchni na końcu korytarza.

Ochrana przywiązuje tak wielką wagę do nalotu na drukarnię „Robotnika”, że akcją dowodzi osobiście wysoki stopniem oficer żandarmerii – ppłk Gnoiński.

O 3.00 w nocy ppłk Gnoiński daje znak. Rewirowy prowadzi żandarmów schodami kuchennymi na piętro. Do drzwi puka niezbyt głośno, tak by nie zbudzić domowników, lecz tylko służącą. Zerwana ze snu Władzia słyszy przez drzwi głos rewirowego, domagającego się, by otworzyła natychmiast. Przekręca klucz. Kuchnia i korytarz w mgnieniu oka wypełniają się żandarmami. Wpadają do jadalni, saloniku i sypialni. Piłsudskiego budzi hałas. Otwiera oczy i widzi pochylających się nad nim rewirowego i żandarma. Nie ma szans, by cokolwiek zniszczyć. O jakimkolwiek oporze nie może być nawet mowy.

Żandarmi zakuwają w kajdanki Piłsudskiego i jego żonę. Władzia na ten widok głośno płacze:

 – Pana, jak pana, ale po co panią zabierać?

Piłsudski, zapytany o nazwisko, przytomnie podaje fikcyjne, na które wynajął mieszkanie. Korzystając z chwili nieuwagi obstawy, szepce do żony, by nie przyznawała się do swego prawdziwego nazwiska.

Żandarmi wchodzą przez salonik do ostatniego pokoju, z balkonem. Wszędzie walają się zapisane i zadrukowane kartki papieru. Ppłk Gnoiński poleca przyprowadzić Piłsudskiego. Zaczyna się rewizja.

W szufladach biurka żandarmi znajdują obfity łup. Wyciągają stos korespondencji. Przeglądają 2 listy podpisane Baj – jeden do Wiktora, drugi do Kazimierza. Nie mają pojęcia, że Baj to działacz socjalistyczny Bolesław Antoni Jędrzejowski, Wiktor to Piłsudski, zaś Kazimierz to jeden z partyjnych pseudonimów Aleksandra Malinowskiego. Indagują Piłsudskiego o ich imiona i nazwiska. Piłsudski z zimną krwią odpowiada, że ich nie zna.

Po przejrzeniu kolejnych listów, wszystkich podpisanych pseudonimami lub fikcyjnymi nazwiskami, padają kolejne pytania o autorów, adresatów i osoby w korespondencji wzmiankowane: Tytusa Filipowicza, Stanisława Wojciechowskiego, Witolda Jodko, Bolesława Limanowskiego i samego Piłsudskiego. Gospodarz zaprzecza, by ich znał osobiście.

Łup w biurku jest nader obfity. Żandarmi wyciągają spis adresów w Lipsku i w Anglii, służących do bezpiecznego wysyłania z Królestwa zaszyfrowanej korespondencji, pokwitowania za kupiony papier, kilka relacji z terenu, w tym z warszawskiej fabryki Frageta i z Kolei Dąbrowskiej, które nie zostały jeszcze wydrukowane w „Robotniku”, rękopisy jeszcze niepublikowanych artykułów, partyjne broszury, kilka więziennych kartek z Pawiaka, parę wierszy, mnóstwo książek, z czego większość zakazana przez carską cenzurę.

Żandarmi otwierają otomanę. W środku znajdują istny skład hurtowy czystego, niezadrukowanego papieru oraz stosy wydrukowanych już 9 stron 36. numeru. Przeglądają wielki kosz na śmieci. Wypełniony jest po brzegi ścinkami drukarskimi i zmiętymi kartkami z wadliwie odbitymi stronami 36. numeru „Robotnika”.

Otwierają stojącą przy ścianie szafkę. Jest! Maszyna drukarska systemu Model-Press firmy Boston, przez konspiratorów pieszczotliwie nazywana bostonką. Każdego wieczoru, po skończeniu drukowania, Piłsudski z Rożnowskim chowali ją do szafki. Teraz żandarmi wyciągają ją, ciężko sapiąc. Tylko żeliwna podstawa waży 53 kg, mechanizmy ruchome niemal drugie tyle. Ppłk Gnoiński z radosnym uśmiechem, jak urzeczony wpatruje się w osobliwy kształt bostonki, przypominającej wysokiego na 60 cm słonia z podwójnym ogonem i wielką metalową tarczą zamiast głowy. Policja całego Priwislinskiego Kraju od kilku lat dosłownie stawała na głowie, by ją znaleźć, a wpadła w ręce pułkownika z prowincjonalnej Łodzi!

Ten typ niedużych maszyn drukarskich przeznaczony jest do odbijania niewielkich ogłoszeń i kart wizytowych, ale w rękach dwóch pepeesowskich fachowców bostonka biła rekordy wydajności. Piłsudski z Rożnowskim potrafili wydrukować na niej w ciągu godziny od 300 do 400 stron „Robotnika”. Przy nakładzie 1900 egzemplarzy pisma wydrukowanie w całości tylko jednej strony zajmowało im 8 godzin morderczej pracy.

Tajniacy z podziwem dotykają mechanizmów maszyny. W ramce tkwi jeszcze pierwsza strona 36. numeru. Ppłk Gnoiński poleca odbić ją. Potem bierze świeżutką odbitkę i dyktuje do protokołu rewizji:

 – Trzydziesty szósty numer „Robotnika”, data dwudziesty piąty lutego. Artykuł wstępny Tryumf swobody słowa.

Potem, już tylko z ciekawości, pułkownik czyta na głos: „Orłow, szef żandarmów »żandarma Europy«, Mikołaja I, odprowadzając razu pewnego swego znajomego odjeżdżającego za granicę, prosił go o załatwienie tam małego interesu, Gdy będziesz pan w Norymberdze – mówił mu – zajdź pan pod pomnik Gutenberga, wynalazcy druku, i pluń mu pan ode mnie w oczy. Od niego całe zło na świecie pochodzi!”.

 – Wot wam i Gutienberg! Da, kak widitie, ot niewo wsio zło! – rzuca na koniec w stronę Piłsudskiego.

Żandarmi wyciągają z szafki kasztę z polskimi czcionkami petitowymi i garmondowymi oraz pewną ilością czcionek żydowskich.

Są tak zaaferowani łupami, że nie zauważają, jak Maria Piłsudska szepce do służącej Władzi, by skoczyła do mieszkania pana Rożnowskiego i zawiadomiła o najściu żandarmów. Władzia wymyka się niepostrzeżenie.

Wstępne przesłuchanie Piłsudskiego i jego żony przeciąga się. Ppłk Gnoiński jest dość uprzejmy, nie podnosi głosu ani nawet zbytnio nie naciska na przesłuchiwanego. Piłsudski umyślnie przedłuża rozmowę – chce, by wyprowadzono go za dnia, na oczach przechodniów. I udaje mu się. Żandarmi wyprowadzają go z Marią w samo południe. Sadzają małżonków osobno do dwóch dorożek i odwożą do więzienia przy ul. Długiej.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.