22 lutego 1900 roku to istotna data w życiorysie Józefa Piłsudskiego. Tego dnia zostaje aresztowany wraz żoną. Po roku ucieknie z carskiego więzienia a żona zostanie zwolniona. Zanim do tego dojdzie W. Kalicki przypomni nam okoliczności ich aresztowania:

Mija północ, ul. Wschodnia w Łodzi tonie już w ciemnościach, ale w wychodzących na malutki balkonik szybach okna na pierwszym piętrze kamienicy nr 19 ciągle widać światło. W sporym pokoju krzątają się 3 mężczyźni. Gospodarz, szczupły, średniego wzrostu trzydziestoparolatek, z wymizerowaną twarzą ozdobioną krótko przystrzyżoną bródką z długimi, zwisającymi wąsami, to Józef Piłsudski, redaktor „Robotnika”, nielegalnego organu Polskiej Partii Socjalistycznej. 2 jego goście właśnie zbierają się do wyjścia. Kazimierz Rożnowski „Karol” jest zecerem „Robotnika”. Zecerskiego fachu nauczył się przed 2 laty w Londynie wysłany tam przez partię. „Karol” w ślad za tajną drukarnią „Robotnika” przeniósł się z Wilna do Łodzi i teraz wynajmuje mieszkanie przy ul. Zawackiej.

Drugim gościem Piłsudskiego jest Aleksander Malinowski „Władek”, członek Centralnego Komitetu Robotniczego PPS. Przed 2 dniami przyjechał z Warszawy, by omówić z Piłsudskim kwestie organizacyjne i redakcyjne „Robotnika”. „Władek” zjawił się potężnie przeziębiony i przez 2 dni nie wychodził z mieszkania. Większość czasu przesiedział w tym pokoju, czyli w podziemnej drukarni „Robotnika”.

Już 6 lat carska policja poluje na nieuchwytną tajną drukarnię organu PPS. Niewiele krócej redaktorem, głównym autorem, a i drukarzem „Robotnika” jest Józef Piłsudski. Przed niedawną przeprowadzką do Łodzi, do wynajętego mieszkania przy Wschodniej, drukarnia z powodzeniem pracowała w Wilnie. W Wilnie też Piłsudski wciągnął do współpracy Marię z Koplewskich Juszkiewiczową, córkę wileńskiego lekarza, rozwiedzioną z mężem inż. Juszkiewiczem. Maria za współpracę z konspiracyjną grupą „Głosu” była wcześniej aresztowana, w konspiracji socjalistycznej pełniła funkcję „dromaderki”, łączniczki roznoszącej bibułę. Z powodu wielkiej urody Marię Juszkiewiczową nazywano w PPS „Piękną Panią”, w skrócie „PP”, albo, żartobliwie, „PPS bez S”. Piłsudski romans z Piękną Panią i wspólne z nią drukowanie bibuły zakończył kilka miesięcy temu małżeństwem. Nie bez pewnego wyrachowania – wedle carskiego prawa żona mogła bezkarnie odmówić zeznawania na niekorzyść męża.

W Łodzi Piłsudscy wynajęli mieszkanie na Wschodniej i na pozór prowadzili życie przeciętnych, niezbyt zamożnych burżujów. By nie wypaść z roli, wbrew konspiracyjnemu abecadłu przyjęli na stałe niezorientowaną w ich prawdziwej działalności służącą. Konspirować się musieli zatem podwójnie – przed ochraną, a we własnym mieszkaniu – przed służącą. Pierwszą pannę musieli zwolnić, gdyż usiłowała uwieść zecera Rożnowskiego. Dopiero druga, Kazimiera Drzewiecka, zwana Władzią, przyjęła się na dobre i bardzo polubiła panią Marię.

Krótko po północy Malinowski i Rożnowski wychodzą od Piłsudskiego. Rożnowski wraca do mieszkania na Zawackiej, Malinowski śpieszy na dworzec, by złapać nocny pociąg do Warszawy. Gdy wychodzą z solidnych, dębowych, zdobnych snycerką drzwi wejściowych kamienicy na kocie łby Wschodniej, z konspiracyjnego przyzwyczajenia uważnie rozglądają się po ulicy. Nie widać niczego niepokojącego. Carscy szpicle znają swój fach. Schowani daleko od bramy, w załomkach murów, śledzą wzrokiem 2 konspiratorów. Gdy „Karol” i „Władek” żegnają się, szpicel rusza w ślad za „Władkiem”. Obserwowany od niemal 2 tygodni „Karol” codziennie wieczorem wracał do swego mieszkania na Zawackiej i teraz też kieruje się w tę stronę. Jego będzie można bez problemu aresztować później.

Piłsudski, choć ogromnie zmęczony, nie kładzie się spać. Siada przy stojącym na środku pokoju biurku i kończy swój artykuł wstępny Tryumf swobody słowa – o zmianach zasad wydawania prasy w Austrii. Wstępniak przeznaczony jest do drukowanego właśnie 36. numeru „Robotnika” i jutro, po porannej herbacie, „Karol” powinien zacząć składać go w kaszcie. Piłsudski nie ma pojęcia, że szpicle i żandarmi obstawili już oba wejścia do tego skrzydła kamienicy – frontowe, od Wschodniej, i boczne, od ul. Średniej. Teraz pilnie wpatrują się w światełko migające w oknie za balkonikiem.

Na ślad drukarni ochrana trafiła podczas najbardziej ryzykownego dla każdego podziemnego wydawnictwa przedsięwzięcia – zaopatrywania się w wielką ilość papieru. Przed 2 tygodniami Aleksander Malinowski kupił większą partię ryz papieru w składzie wyrobów papierniczych Tybera na rogu Piotrkowskiej i Zielnej. Sprzedawcy jak zwykle opowiedział historyjkę o swojej firmie, w której zużywa mnóstwo papieru. Kupcy zwykle przymykali oczy na nawet całkiem niewiarygodne opowieści – w końcu chodziło o sprzedaż papieru w ilości niemal hurtowej, za to w cenie detalicznej. Malinowski nie przewidział jednak, że szpicle łódzkiej ochrany rutynowo obstawili wszystkie sklepy z papierem, i przywlókł do drukarni na Wschodniej policyjny „ogon”.

Na dworcu śledzący Malinowskiego szpicel przywołuje policyjny patrol, który aresztuje „Władka”.

O 2.30 Piłsudski kończy wstępniaka, gasi światło i kładzie się spać. Reszta domowników dawno już śpi. Żona Maria – w sypialni po lewej stronie korytarza wejściowego, służąca Władzia – w kuchni na końcu korytarza.

Ochrana przywiązuje tak wielką wagę do nalotu na drukarnię „Robotnika”, że akcją dowodzi osobiście wysoki stopniem oficer żandarmerii – ppłk Gnoiński.

O 3.00 w nocy ppłk Gnoiński daje znak. Rewirowy prowadzi żandarmów schodami kuchennymi na piętro. Do drzwi puka niezbyt głośno, tak by nie zbudzić domowników, lecz tylko służącą. Zerwana ze snu Władzia słyszy przez drzwi głos rewirowego, domagającego się, by otworzyła natychmiast. Przekręca klucz. Kuchnia i korytarz w mgnieniu oka wypełniają się żandarmami. Wpadają do jadalni, saloniku i sypialni. Piłsudskiego budzi hałas. Otwiera oczy i widzi pochylających się nad nim rewirowego i żandarma. Nie ma szans, by cokolwiek zniszczyć. O jakimkolwiek oporze nie może być nawet mowy.

Żandarmi zakuwają w kajdanki Piłsudskiego i jego żonę. Władzia na ten widok głośno płacze:

 – Pana, jak pana, ale po co panią zabierać?

Piłsudski, zapytany o nazwisko, przytomnie podaje fikcyjne, na które wynajął mieszkanie. Korzystając z chwili nieuwagi obstawy, szepce do żony, by nie przyznawała się do swego prawdziwego nazwiska.

Żandarmi wchodzą przez salonik do ostatniego pokoju, z balkonem. Wszędzie walają się zapisane i zadrukowane kartki papieru. Ppłk Gnoiński poleca przyprowadzić Piłsudskiego. Zaczyna się rewizja.

W szufladach biurka żandarmi znajdują obfity łup. Wyciągają stos korespondencji. Przeglądają 2 listy podpisane Baj – jeden do Wiktora, drugi do Kazimierza. Nie mają pojęcia, że Baj to działacz socjalistyczny Bolesław Antoni Jędrzejowski, Wiktor to Piłsudski, zaś Kazimierz to jeden z partyjnych pseudonimów Aleksandra Malinowskiego. Indagują Piłsudskiego o ich imiona i nazwiska. Piłsudski z zimną krwią odpowiada, że ich nie zna.

Po przejrzeniu kolejnych listów, wszystkich podpisanych pseudonimami lub fikcyjnymi nazwiskami, padają kolejne pytania o autorów, adresatów i osoby w korespondencji wzmiankowane: Tytusa Filipowicza, Stanisława Wojciechowskiego, Witolda Jodko, Bolesława Limanowskiego i samego Piłsudskiego. Gospodarz zaprzecza, by ich znał osobiście.

Łup w biurku jest nader obfity. Żandarmi wyciągają spis adresów w Lipsku i w Anglii, służących do bezpiecznego wysyłania z Królestwa zaszyfrowanej korespondencji, pokwitowania za kupiony papier, kilka relacji z terenu, w tym z warszawskiej fabryki Frageta i z Kolei Dąbrowskiej, które nie zostały jeszcze wydrukowane w „Robotniku”, rękopisy jeszcze niepublikowanych artykułów, partyjne broszury, kilka więziennych kartek z Pawiaka, parę wierszy, mnóstwo książek, z czego większość zakazana przez carską cenzurę.

Żandarmi otwierają otomanę. W środku znajdują istny skład hurtowy czystego, niezadrukowanego papieru oraz stosy wydrukowanych już 9 stron 36. numeru. Przeglądają wielki kosz na śmieci. Wypełniony jest po brzegi ścinkami drukarskimi i zmiętymi kartkami z wadliwie odbitymi stronami 36. numeru „Robotnika”.

Otwierają stojącą przy ścianie szafkę. Jest! Maszyna drukarska systemu Model-Press firmy Boston, przez konspiratorów pieszczotliwie nazywana bostonką. Każdego wieczoru, po skończeniu drukowania, Piłsudski z Rożnowskim chowali ją do szafki. Teraz żandarmi wyciągają ją, ciężko sapiąc. Tylko żeliwna podstawa waży 53 kg, mechanizmy ruchome niemal drugie tyle. Ppłk Gnoiński z radosnym uśmiechem, jak urzeczony wpatruje się w osobliwy kształt bostonki, przypominającej wysokiego na 60 cm słonia z podwójnym ogonem i wielką metalową tarczą zamiast głowy. Policja całego Priwislinskiego Kraju od kilku lat dosłownie stawała na głowie, by ją znaleźć, a wpadła w ręce pułkownika z prowincjonalnej Łodzi!

Ten typ niedużych maszyn drukarskich przeznaczony jest do odbijania niewielkich ogłoszeń i kart wizytowych, ale w rękach dwóch pepeesowskich fachowców bostonka biła rekordy wydajności. Piłsudski z Rożnowskim potrafili wydrukować na niej w ciągu godziny od 300 do 400 stron „Robotnika”. Przy nakładzie 1900 egzemplarzy pisma wydrukowanie w całości tylko jednej strony zajmowało im 8 godzin morderczej pracy.

Tajniacy z podziwem dotykają mechanizmów maszyny. W ramce tkwi jeszcze pierwsza strona 36. numeru. Ppłk Gnoiński poleca odbić ją. Potem bierze świeżutką odbitkę i dyktuje do protokołu rewizji:

 – Trzydziesty szósty numer „Robotnika”, data dwudziesty piąty lutego. Artykuł wstępny Tryumf swobody słowa.

Potem, już tylko z ciekawości, pułkownik czyta na głos: „Orłow, szef żandarmów »żandarma Europy«, Mikołaja I, odprowadzając razu pewnego swego znajomego odjeżdżającego za granicę, prosił go o załatwienie tam małego interesu, Gdy będziesz pan w Norymberdze – mówił mu – zajdź pan pod pomnik Gutenberga, wynalazcy druku, i pluń mu pan ode mnie w oczy. Od niego całe zło na świecie pochodzi!”.

 – Wot wam i Gutienberg! Da, kak widitie, ot niewo wsio zło! – rzuca na koniec w stronę Piłsudskiego.

Żandarmi wyciągają z szafki kasztę z polskimi czcionkami petitowymi i garmondowymi oraz pewną ilością czcionek żydowskich.

Są tak zaaferowani łupami, że nie zauważają, jak Maria Piłsudska szepce do służącej Władzi, by skoczyła do mieszkania pana Rożnowskiego i zawiadomiła o najściu żandarmów. Władzia wymyka się niepostrzeżenie.

Wstępne przesłuchanie Piłsudskiego i jego żony przeciąga się. Ppłk Gnoiński jest dość uprzejmy, nie podnosi głosu ani nawet zbytnio nie naciska na przesłuchiwanego. Piłsudski umyślnie przedłuża rozmowę – chce, by wyprowadzono go za dnia, na oczach przechodniów. I udaje mu się. Żandarmi wyprowadzają go z Marią w samo południe. Sadzają małżonków osobno do dwóch dorożek i odwożą do więzienia przy ul. Długiej.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

Sporo narzekamy dziś na zimową aurę, że za dużo śniegu, że za zimno, że nie posypane. W takich sytuacjach warto sięgnąć pamięcią wstecz. W. Kalicki przypomina nam dziś co działo się w pogodzie 19 lutego 1929 roku:

Natura oszalała. Fala mrozów dotarła znad Europy nad Saharę. W nocy nad Pustynią Libijską między Marsa Matruh i oazą Siwe padał deszcz, który natychmiast zamarzał. Od rana osłupiali Beduini wpatrują się w piaski pustyni po horyzont skute grubą, lśniącą jak stal warstwą lodu.

W Grecji – którą od dwóch tygodni paraliżowały mrozy i śnieżyce – od 4 dni jest odwilż. Zaspy śniegu znikły z Akropolu. Od 3 dni jednak bez przerwy padają ulewne deszcze. Wezbrane rzeki w Macedonii zalały ogromne obszary. Ociepliło się także w południowych Włoszech, na Sycylii i w Hiszpanii. Spod zwałów śniegu wyłaniają się tam winnice, zdemolowane gaje oliwne, połamane drzewka pomarańczowe.

Rząd węgierski oświadcza rano, że dzięki akcji wojska przejezdne są już wszystkie główne linie kolejowe w kraju. Od dziś pociągi docierają do wszystkich kopalni węgla.

Na Bałkanach zima przypuszcza kolejny, 4. już atak. Po 2 dniach spokoju burze śnieżne atakują Jugosławię. Belgrad znów jest całkowicie odcięty od świata.

W Paryżu po 2-dniowej odwilży rankiem słupek rtęci znów spadł poniżej zera. To nic w porównaniu z 11 stopniami mrozu sprzed 3 dni, ale miasto jest praktycznie sparaliżowane: ulice puste, zaopatrzenie fatalne. Co odważniejsi z mieszkańców ślizgają się na łyżwach po zamarzniętej Sekwanie. Od dziś w Paryżu obowiązuje zarządzenie władz miejskich, by lombardy niezwłocznie zwracały biedakom zastawioną ciepłą odzież o wartości nieprzekraczającej 50 franków od sztuki. Koszty poniesie miasto. Od rana do południa lombardy zwracają grubo ponad 1000 sztuk palt i płaszczy. Trzykrotnie zwiększono ilość wydawanej ubogim darmowej gorącej zupy. Niestety, po tej nocy znów znaleziono zwłoki kilku kloszardów zamarzniętych pod mostami i w śmietnikach.

W Irlandii szaleją śnieżyce. W Londynie rano wrócił siarczysty mróz. Zwały utworzone na morzu przez potrzaskane tafle lodu, ogromne zaspy na drogach i torach kolejowych i huraganowe wichury całkowicie odcięły od świata Danię. W Kopenhadze przedwczoraj skończyły się zapasy drożdży i z tego powodu brakuje chleba. Rankiem z lotniska w Hamburgu startuje samolot z 650 kg drożdży piekarskich na pokładzie. Z najwyższym trudem ląduje na kopenhaskim lotnisku, na którym ruchome zaspy osiągają ponad metr wysokości. Skandynawia od wielu dni odcięta jest od reszty Europy.

Zamarzły północny Bałtyk i Zatoka Ryska. Huraganowe wiatry wschodnie od wielu dni pędzą masy lodu na zachód, w stronę Danii. W polach lodowych u wybrzeży Danii i Niemiec ugrzęzło 5 statków, w tym polski SS „Tczew”. Jednostkom tym z powodu uszkodzeń kadłuba może grozić zatonięcie. W szczególnie ciężkim położeniu jest „Tczew”, który od rana nabiera wody. Niepowodzeniem zakończyła się próba uwolnienia statków z lodowej pułapki przez 2 niemieckie pancerniki. „Schlezwig Holstein” z uszkodzeniami powrócił do Świnoujścia, a „Elsass” ugrzązł na dobre w polu lodowym.

Dobre wiadomości napływają za to od rana z Gdańska i z Gdyni. Wynajęty w Finlandii wielki lodołamacz „Sampo”, który przed 3 dniami wyrąbał w lodach skuwających Zatokę Gdańską kanał z Gdańska na pełne morze, od rana wyprowadza statki na Bałtyk. Władze Gdyni zaś wynajęły w Szwecji lodołamacz „Balder”, który od 3 dni z powodzeniem utrzymuje połączenie portu z pełnym morzem.

Warszawa od rana cieszy się z przywrócenia połączeń telefonicznych z resztą kraju. Podczas niemal 30-stopniowych mrozów przewody telefoniczne kurczyły się tak bardzo, że nagminnie wyrywały 4-calowe haki, którymi były mocowane do słupów telegraficznych.

Na ulicach ruch jest minimalny. Jedynie przed składami węgla kłębią się tłumy zdesperowanych mieszkańców. Od 3 tygodni w Warszawie, tak jak i niemal w całym kraju, dramatycznie brakuje opału. W mieszkaniach biedoty od wielu dni temperatura nie przekracza zera. Od tygodnia, zgodnie z zarządzeniem władz, stołeczne składy opałowe są otwarte przez 24 godziny na dobę – nawet wtedy gdy nie ma w nich choćby kilograma węgla. Chodzi o to, by każdy mógł sprawdzić, że właściciele nie chowają opału i nie spekulują nim. Przed składami węglowymi od świtu dyżurują policjanci. To reakcja na wczorajsze rozruchy przed składem węglowym przy ul. Dzielnej 27. Tłum, zniecierpliwiony kilkugodzinnym, daremnym oczekiwaniem na węgiel, zaczął demolować skład. Wezwany przez właścicieli posterunkowy policji Machlewski usiłował uspokoić wzburzonych biedaków, ale ci rzucili się na niego. Posterunkowy otworzył z pistoletu ogień w tłum. Ciężko ranił Szmula Seporowicza i Joska Czosnka. Przed zlinczowaniem uchroniła Machlewskiego interwencja przechodzącego w pobliżu silnego patrolu policyjnego.

W okolicach Stanisławowa 5200 zmobilizowanych robotników i 1300 żołnierzy od świtu usiłuje oczyścić tory kolejowe z zasp śnieżnych. Na razie bez powodzenia – ten rejon Polski od 3 tygodni odcięty jest od świata.

Zima stulecia zaatakowała Europę w początkach grudnia zeszłego roku. Takiej fali mrozów nie pamiętali najstarsi ludzie; lód pojawił się na Tybrze, Sekwanie i na Tamizie. Pl. św. Marka w Wenecji zablokowały 1,5-metrowe zaspy śniegu. Od niemal 3 miesięcy zima atakuje nieustannie – gdy tylko słabły mrozy, zaczynały się śnieżne nawałnice, po których natychmiast wracały rekordowo niskie temperatury. W Polsce już kilka tygodni temu mrozy i śniegi sparaliżowały komunikację i łączność. Temperatura w Katowicach spadła do –39 stopni C, w Wilnie do –41. W Rabce zanotowano –45 stopni C. Zaspy na drogach Wileńszczyzny osiągnęły 4 m wysokości, w okolicach Stanisławowa – 7 m. Zasypywane przez zadymki tory i zamarzająca oliwa w lokomotywach sprawiły, że większość pociągów przez wiele dni nie wyruszała na trasy. Opóźnienia na kolei sięgały 700 minut. W odciętym od świata Żyrardowie, po całkowitym wyczerpaniu zapasów węgla, rada miejska uchwaliła porąbanie płotów publicznych i prywatnych na opał – koszt odbudowy pokryć ma kasa miejska na wiosnę.

Przed 10 dniami, gdy mróz w Warszawie sięgnął 25 stopni, redakcja „Kuriera Porannego” ogłosiła zbiórkę gotówki, ciepłych ubrań i talonów na węgiel celem ratowania zamarzających najbiedniejszych dzieci. Dziś po południu redaktorzy podliczają gotówkę – w sumie ofiarowano niemal 60 tys. zł. Niemało.

Nie wszędzie w Warszawie jest zimno. W Sejmie – wręcz gorąco. O 16.30 premier Kazimierz Bartel oświadcza z trybuny, że zapowiadany przez opozycję wniosek o pociągnięcie do odpowiedzialności konstytucyjnej ministra skarbu Gabriela Czechowicza za przekroczenie budżetu 1927/1928 roku i nieprzedstawienie Sejmowi ustawy o dodatkowych kredytach traktować będzie jako obrazę całego rządu. To jawny szantaż, bo w tym wypadku prezydent może rozwiązać Sejm. Ale opozycja nie poddaje się: prezes PSL „Wyzwolenie” składa w imieniu swej partii oraz PPS i Stronnictwa Chłopskiego wniosek o postawienie Czechowicza przed Trybunałem Stanu.

O 18.00 w Colosseum zaczyna się uroczysta premiera filmu według dramatu Żeromskiego Ponad śnieg bielszy się stanę.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

18 lutego 1943 roku zdekonspirowano i uwięziono członków niemieckiej, antyfaszystowskiej organizacji „Biała róża”. Po pokazowym procesie wszyscy zostali skazani na śmierć. Zanim jednak do tego doszło Gestapo musiało zebrać odpowiednie dowody przeciwko nim. W. Kalicki przypomina mam dziś tę historię:

O 11.00 do gmachu uniwersytetu w Monachium wchodzi 2 młodych ludzi. Ciemnowłosej dziewczynie o szczupłej, ściągniętej zmęczeniem twarzy towarzyszy przystojny chłopak w mundurze szeregowca Wehrmachtu. Żołnierz niesie niewielki, podróżny kuferek. Na uniwersytecie jest cicho i spokojnie, korytarze są puste. Trwają wykłady. Oboje pewnym krokiem idą na najwyższe piętro. Znają tu każdy zakątek – Sophie Scholl i jej brat Hans są studentami uniwersytetu. Rozglądają się uważnie, czy nikt ich nie widzi. Z kuferka wyjmują po kilkanaście, kilkadziesiąt ulotek i rzucają pod drzwi kolejnych sal wykładowych. Rozkładając kartki, docierają na parter, wychodzą na ulicę. Nikt ich nie zauważył. Są bezpieczni. Sophie przekonuje jednak brata, że musi wrócić. Na dnie kuferka zostało trochę ulotek. I oboje wracają. Z drugiego piętra krużganka, otaczającego przeszklony dziedziniec uniwersytetu, Sophie rzuca tę resztę. Gruby plik rozsypuje się, kartki wirują w powietrzu.

Z dołu dostrzega to uniwersytecki woźny Jakob Schmid. Gorliwy służbista i przekonany hitlerowiec wbiega na górę. Na korytarzu zastaje Hansa i Sophie. Wykrzykuje, że są aresztowani. Nie stawiają oporu, nie próbują uciekać. Schmid sprowadza ich na parter i telefonuje po Gestapo.

Policja zjawia się błyskawicznie. Funkcjonariusze przede wszystkim blokują wszystkie wejścia do uniwersytetu. Hitlerowskie tajne służby od wielu miesięcy wychodzą ze skóry, by dopaść nieuchwytnych konspiratorów rozrzucających w niemieckich miastach ulotki przeciwko narodowemu socjalizmowi i wojnie.

Pierwsza ulotka, zaczynająca się słowami: „Nie ma nic podlejszego i bardziej niegodnego dla cywilizowanego narodu niż poddanie się bez oporu rządom nieodpowiedzialnej kliki panujących”, pojawiła się w skrzynkach pocztowych kilkuset monachijskich domów w maju 1942 roku. Napisali ją na maszynie Hans Scholl i jego przyjaciel Aleksander Schmorell. Niezgoda na zło nazizmu brała się z ich głębokiej wiary. Hans, Sophie i wielu ich przyjaciół spotykali się w domu wybitnego katolickiego intelektualisty prof. Karla Mutha, krytycznie nastawionego do ugodowej wobec nazizmu linii niemieckiego Kościoła. U prof. Mutha rozmawiali o konieczności czynnego przeciwstawienia się Hitlerowi.

Scholl i Schmorell podpisali swą pierwszą ulotkę jako Biała Róża. Kolejne ulotki powielali w setkach, potem tysiącach egzemplarzy. Wysyłali je w zwykłych kopertach na nazwiska i adresy znalezione w książkach telefonicznych. Pół roku po wysłaniu pierwszej ulotki w konspiracji Białej Róży działało – także poza Monachium – kilkudziesięciu młodych Niemców, w większości studentów.

Gestapo obserwowało w Monachium skrzynki pocztowe i sklepy z papeterią, ale spiskowcom dopisywało niezwykłe szczęście i przez ponad pół roku żaden z nich nie wpadł. Przed paru tygodniami młodzi konspiratorzy Białej Róży wycięli z kartonu szablony i nocą namalowali smolistą farbą na ścianach domów monachijskiej starówki hasła: „Wolność” i „Precz z Hitlerem!”. Po tej akcji Gestapo nazwało grupę Białej Róży „malarzami”.

Na pozór wszystko szło świetnie – o kolejnych akcjach Białej Róży mówiło całe Monachium, wiedzieli o nich nawet więźniowie w obozie koncentracyjnym w Dachau. Gestapo było bezradne. Ale hitlerowska tajna policja jest coraz bliżej; na swych listach podejrzanych ma od kilku tygodni – wśród wielu setek przypadkowych nazwisk – także nazwiska konspiratorów. Brakuje tylko dowodów. Aktywiści Białej Róży, zmęczeni, przepracowani, psychicznie wypaleni, podejmują się coraz bardziej ryzykanckich akcji, popełniają coraz więcej nieostrożności i błędów. Rozkładanie w biały dzień ulotek na uniwersytecie jest jednym z nich. A powrót z ulicy, by rozrzucić resztę na dziedzińcu – to już wręcz wyzywanie losu.

Gestapowcy przesłuchują zatrzymanych na dziedzińcu uczelni. Sophie i Hans są spokojni, logicznie i rzeczowo odpowiadają na pytania. Są nawet trochę oburzeni: z ulotkami nie mają nic wspólnego, po prostu przyszli na uczelnię i znienacka, bez żadnego powodu zostali zatrzymani przez woźnego, a tymczasem prawdziwi sprawcy zdołali uciec. Ulotki widzą pierwszy raz w życiu.

Gestapowcy sprawdzają ich dokumenty – są w porządku. Sophie Scholl studiuje tu psychologię i biologię, Hans – medycynę. W czasie wojny wielu młodych żołnierzy Wehrmachtu studiuje podczas krótkich przerw w służbie frontowej. Spokój zatrzymanych, nutka oburzenia w ich głosach, trochę też mundur Hansa robią swoje; przesłuchujący ich oficer zaczyna wątpić, czy to nie pomyłka, czy prawdziwi sprawcy nie zdołali się jednak wymknąć.

Studenci wychodzą z sal. Jedni podnoszą i czytają ulotki, inni przyglądają się z krużganków scenie przesłuchania na dziedzińcu. Na rozkaz prowadzącego akcję gestapowca hitlerowscy szefowie grup studenckich ustawiają się obok sal wykładowych. Studenci, którzy podnieśli ulotki, muszą je teraz oddać. Po chwili aktywiści wręczają gestapowcom pliki kartek. Ci starannie układają je w stosiki i wkładają do kuferka odebranego Hansowi Schollowi.

Jeden z funkcjonariuszy telefonuje z sekretariatu kanclerza uczelni do siedziby monachijskiego Gestapo w pałacu Wittelsbachów. „Złapaliśmy »malarzy«!” – melduje tryumfalnie.

Gestapowcy wyprowadzają Sophie i Hansa pośród gęstego szpalerów studentów. Oboje idą spokojnie, nieporuszeni.

W siedzibie Gestapo przesłuchiwani więźniowie trzymani są w celach w piwnicach. Niektórych z nich gestapowcy wykorzystują do prac pomocniczych: sprzątania korytarzy, pracy w kuchni, roznoszenia posiłków. Więźniarka Else Gebel pracuje w sali przyjęć. Pod okiem gestapowca ma obowiązek jeszcze raz zrewidować nowych więźniów, odebrać im zakazane przedmioty, wydać miskę i sztućce.

Krótko po południu podnieceni czymś gestapowcy przenoszą więźniów z celi do celi. Ale dlaczego? Else Gebel pyta nadzorującego ją funkcjonariusza, kto trafi dziś to zwalnianych cel. „Malarze” – odpowiada z tryumfem.

Po południu Gebel zostaje wezwana do izby przyjęć. Ma zrewidować i wpisać do ksiąg więzienia Sophie Scholl. Podczas rewizji Else Gebel szepce jej do ucha: „Jeśli masz przy sobie ulotkę, zniszcz ją teraz”. Ale Sophie nie ma przy sobie nic kompromitującego. Jest opanowana, prawie pogodna. Else pyta ją, dlaczego została aresztowana. Sophie nie odpowiada wprost, wyjaśnia tylko, że jej przypadek jest bardzo ciężki i powinna spodziewać się najgorszego. Obie doskonale wiedzą, że za konspirację przeciw Hitlerowi droga z kazamatów Gestapo prowadzi tylko na szafot. Else szepce do ucha Sophie, żeby nie załamywała się podczas przesłuchania i nie przyznawała się do niczego, na co Gestapo nie ma niepodważalnych dowodów – choćby nawet zaprzeczenia brzmiały niezbyt wiarygodnie. Sophie martwi się, że gestapowcy mogą jeszcze znaleźć przeciw niej jakieś poważne dowody.

Na razie jednak nic nie mają. Po południu podczas pośpiesznej rewizji w mieszkaniu Sophie przy ulicy Franza Josepha niczego kompromitującego nie udało się im znaleźć.

W pałacu Wittelsbachów rodzeństwo przesłuchiwane jest w sąsiednich pokojach. Sophie przesłuchuje Robert Mohr, przed wojną funkcjonariusz policji kryminalnej. Jest rzeczowy, spokojny, wręcz kulturalny. Uważnie słucha wyjaśnień Sophie. Wieczorem nawet częstuje ją prawdziwą kawą, w wojennych Niemczech nadzwyczajnym rarytasem. W pewnym momencie Mohr, który zaczyna wątpić w winę tej spokojnej dziewczyny, zapowiada, że najwyraźniej prawdziwi sprawcy zdołali się wymknąć i w tej sytuacji Sophie wkrótce będzie zwolniona.

W nocy ton rozmowy zmienia się. Gestapowcy przeprowadzili drugą rewizję w mieszkaniu Hansa. Mohr pokazuje Sophie znaleziony w skrytce w pokoju brata zapas kilkuset ośmiofenigowych znaczków. Takich, jakie naklejane były na koperty z ulotkami. Co gorsza, gestapowcy rewidując Hansa, znaleźli starannie podartą kartkę z odręcznie spisanym przez Christopha Probsta projektem jednej z ulotek, złożyli skrawki papieru i odczytali tekst.

To katastrofa. O 4.00 Hans decyduje się zeznawać, by osłonić siostrę i resztę konspiratorów. Bierze całą winę na siebie, ale doświadczeni funkcjonariusze Gestapo orientują się już, że w konspiracji Białej Róży musiało aktywnie uczestniczyć dużo więcej osób.

Sophie, mimo pokazanych jej znaczków i notatki Probsta, twardo powtarza, że jest niewinna, a aresztowanie jej to zwykłe nieporozumienie. Przesłuchanie kończy się o 8.00. Zmęczona Sophie wraca do celi, którą dzieli z Else Gebel. Już wie, że jej los jest przesądzony. Opowiada o przesłuchaniu. Twarz Sophie rozjaśnia się tylko wtedy, gdy mówi współwięźniarce, że najdalej za 8 tygodni w Europie powinni wylądować alianci.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

17.02.1904 roku odbyła się premiera opery Giacomo Pucciniego „Madame Butterfly”. Wielka gala zamieniła się w wielką klapę, ale Puccini się nie poddał. Po kilku zmianach w utworze doszło do kolej premiery, po której opera przeniosła się na deski Metropolitan Opery w Nowym Jorku i odniosła wielki sukces. Zanim jednak to się stało trzeba było zmierzyć się z porażką. O tym jak się z nią mierzono opowiada W. Kalicki:

Kompozytor Giacomo Puccini od rana jest radośnie podniecony. Wieczorem prapremiera jego najnowszej opery Madame Butterfly. Po wielkich sukcesach Manon Lescaut, Cyganerii, Toski jego sława wielkiego kompozytora, następcy Verdiego, zostanie bezapelacyjnie ugruntowana!

Gwiazdą wieczoru ma być młoda, 28-letnia śpiewaczka Rosina Storchio. Urodzona w Wenecji, ukończyła konserwatorium w Mediolanie. Debiutowała przed 12 laty na scenie mediolańskiego Teatro dal Verme w Carmen Georges’a Bizeta. Do roli tytułowej w Madame Butterfly wybrał ją rządzący w Teatro alla Scala, wespół z Giuliem Gatti-Casazza, legendarny Arturo Toscanini. Storchio jest jego kochanką.

Puccini, zawsze czuły na wdzięki dam, uwielbia śliczną, delikatną Rosinę. Przede wszystkim jednak wierzy w jej wspaniały sopran i aktorski kunszt. Storchio z prawdziwym poświęceniem przygotowywała się do tytułowej roli japońskiej gejszy Cho Cho San. Godzinami, a czasem przez całe noce, ćwiczyła pod okiem Pucciniego charakterystyczny drobny krok wytwornej Japonki, jej teatralne gesty, pokorę i posłuszeństwo wobec kochanego mężczyzny – ale i dumę. Muzyka Pucciniego od razu porwała młodą śpiewaczkę, Storchio jest jednak osobą egzaltowaną i łatwo poddającą się nastrojowi chwili. Podczas prób nieraz śpiewała arie, płacząc ze wzruszenia. Czasem rozpływała się przed Puccinim nad urodą muzyki Madame Butterfly, to znów załamywała ręce i przepowiadała swą artystyczną klęskę w prapremierowym spektaklu.

 – Położę pańskie arcydzieło, maestro – prowokowała los.

Puccini nieodmiennie traktował ją z wielką wyrozumiałością, jak nadwrażliwe dziecko, a takiego typu artystów na operowych scenach nie brakuje przecież – pocieszał, dodawał ducha, nie zwracał uwagi na jej depresje.

Po śniadaniu maestro nie zapomina o psychicznej dyspozycji gwiazdy wieczoru. Zasiada do pisania listu:

 „Kochana Rosino.

To całkiem zbędne, abym życzył Pani szczęścia. Sztuka Pani jest tak prawdziwa, tak subtelna, tak porywająca, że publiczność na pewno odda Jej pokłon.

Mam nadzieję, że z Pani pomocą wywalczymy zwycięstwo.

A więc do widzenia wieczorem! Pozdrawiam Panią, najdroższa przyjaciółko, ze spokojnym sercem i największą przyjaźnią. Oddany pani Puccini”.

Kompozytor nie udaje optymizmu. Tym razem rzeczywiście jest pewien sukcesu.

Nad Madame Butterfly pracował zapamiętale przez wiele miesięcy. Poznana przez niego na przedstawieniu w operze żona posła Japonii w Rzymie pani Oyama na życzenie swego męża przeprowadziła się do Viareggio, gdzie mieszkał Puccini, by móc pomagać mu w pracy. Poseł Oyama od razu pojął, że nic tak nie poprawi wizerunku cesarstwa w Europie jak oparta na japońskich motywach opera maestro Pucciniego. Pani Oyama tłumaczyła Pucciniemu japońskie obyczaje, śpiewała tradycyjne pieśni miłosne, wyjaśniała tajniki stroju i ceremonii.

Sceptykiem pozostał jedynie dobrodziej Pucciniego, król włoskich wydawców muzycznych Giulio Ricordi. Nie podobało mu się ryzykowne zredukowanie liczby aktów do dwóch i rozdęcie ich przez kompozytora do rozmiarów trudnych do zniesienia dla widza. Ale Puccini pozostał głuchy na jego perswazje.

Do Teatro alla Scala widzowie napływają już grubo przed 20.00. W loży honorowej zasiada Puccini z żoną Elwirą i synem Tonio. Na widowni są też wszyscy ci, którzy przyczynili się do powstania opery: wydawcy Giulio i Tito Ricordi z rodzinami, autorzy libretta – poeci Luigi Illica i Giuseppe Giacosa, jest mnóstwo przyjaciół z kolonii artystów w Torre del Lago, gdzie Puccini z Elwirą i Toniem spędzili wiele miesięcy.

W loży na parterze, dokładnie naprzeciw loży Pucciniego, siedzą pani Oyama i jej mąż. Wśród widzów jest sporo Japończyków. To dyplomaci, biznesmeni, studenci. Na wieść, iż dzieło włoskiego kompozytora rozsławić ma na Starym Kontynencie ich ojczyznę, ściągnęli do La Scali z całej Europy.

Ale przede wszystkim na widowni jest artystyczna śmietanka muzycznych Włoch. Prapremiera najnowszej opery Pucciniego to przecież wielkie światowe wydarzenie. Jest więc kompozytor Pietro Mascagni i gwiazdy młodego pokolenia kompozytorów, wśród nich Francesco Cilea, Alberto Franchetti, Umberto Giordano. Starsi mistrzowie, konkurujący z Puccinim, dyplomatycznie zostali w domu.

Okazji do ujrzenia nowego dzieła mistrza – i ewentualnego zakontraktowania go do swego repertuaru – nie mogli pominąć dyrektorzy największych europejskich oper. Tego wieczoru są na widowni niemal w komplecie, z dyrektorem paryskiej Opera Comique André Messagerem na czele.

O 20.30, na pół godziny przed rozpoczęciem spektaklu, za kulisami wszystko zapięte jest na ostatni guzik. Reżyserujący Madame Butterfly syn wydawcy Giulia Ricordiego, Tito, poleca zawołać wszystkich artystów na zasłoniętą kurtyną scenę. Ricordi uważnie lustruje stroje – wszystko jest w porządku.

No, nie wszystko. Widownia jest tego wieczoru dziwnie niespokojna, wręcz rozdrażniona. Puccini nie przejmuje się, nerwowy gwar na sali bierze za ożywienie publiczności przed premierą. Za to Rosina Storchio jest pełna najgorszych przeczuć.

Skąd ta dziwna nieobecność jej kochanka Toscaniniego, który bez słowa czmychnął z La Scali akurat w dniu prapremiery?!

Maestro Toscanini wiedział, co robi. Nietypowa, dwuaktowa konstrukcja Madame Butterfly jest ciężkim wyzwaniem dla wyrobionej, ale i konserwatywnej widowni w Mediolanie. Akty są za długie, przeładowane epizodami, intryga przez to staje się niezbyt logiczna. Co ważniejsze, do Toscaniniego doszły słuchy, że Sonzogno, wielki rywal wydawcy Giulia Ricordiego, dowiedział się od swych szpiegów na próbach Madame Butterfly, że najnowsze dzieło protegowanego Ricordiego nie jest wolne od poważnych usterek. Sonzogno ponoć zmobilizował i opłacił klakierów na widowni, by wywołać skandal i ośmieszyć konkurenta. A na dobitkę Giulio Ricordi nie przepada za Toscaninim i publicznie daje mu to odczuć…

O 21.00 dyrygent Cleofonte Campanini staje za pulpitem. Gwar na widowni nie cichnie. Puccini zachodzi za kulisy, zbliża się do Storchio:

 – Zaczynamy. Campanini już zszedł do orkiestry.

Storchio podchodzi do kurtyny. Zza grubej tkaniny dochodzi dziwny, nerwowy gwar. Zdenerwowana Storchio lewą rękę kładzie na sercu, prawą żegna się 3 razy.

Puccini, choć nie podejrzewa niczego złego, uchodzi na stronę, by również po trzykroć przeżegnać się.

Zaczyna się. Tenor Giovanni Zenatello w roli porucznika amerykańskiej marynarki, nudzącego się w japońskim porcie Nagasaki, żąda od tenora Gaetano Pini-Corsiego, grającego japońskiego stręczyciela Goro, by za opłatą ułatwił mu znajomość z młodziutką gejszą Cio-Cio-san, zwaną także Butterfly. Dalej akcja wikła się w kolejnych epizodach. Publiczność, zwykle wysłuchująca nieznanych oper z zapartym tchem, nieustannie kaszle, chrząka, wierci się.

Za kulisy wpada jeden ze śpiewaków:

 – Psiakrew, co za publiczność, nic nie robi, tylko kaszle!

Przerażonej Rosinie Storchio zimny pot zmywa biały makijaż z czoła.

Na scenę wychodzą służące Cio-Cio-san, zaraz po nich zjawia się na deskach sama Storchio jako gejsza Butterfly. Rosina śpiewa arię Idzie od morza i od lądu radosny powiew wiosny. Widownia milczy złowrogo. Nagle jakiś mężczyzna drze się z galerii:

 „Cyganeria! Cyganeria!”.

Odpowiada mu mnóstwo innych głosów: „Cyganeria, Cyganeria! Już to słyszeliśmy!”.

Zarzut autoplagiatu Pucciniego na jego operze Cyganeria nie mógł zrodzić się w tylu głowach w trakcie pierwszego słuchania Madame Butterfly. To zorganizowana nagonka. Świetnie rozumie to część widowni życzliwa Pucciniemu i klaszcze co sił. Rozjuszeni klakierzy opłaceni przez Sonzogna drą się jeszcze głośniej.

Przydługi pierwszy akt kończy się przy akompaniamencie wrogich okrzyków i nielicznych oklasków. Śpiewacy zachowują zimną krew. Jak każe obyczaj, wychodzą z kompozytorem przed kurtynę i kłaniają się publiczności. Puccini nie chce się pokazywać, artyści ciągną go za połę fraka.

Innym powszechnym zwyczajem operowym jest odwiedzanie śpiewaków za kulisami po pierwszym akcie przez możnych miłośników opery, przyjaciół, dziennikarzy. Tego wieczoru za kulisami nie zjawia się nikt. Śpiewacy są przerażeni, oszołomieni. Puccini, z twarzą pokrytą purpurowymi plamami, pali papierosa za papierosem, niedopałki ciska na drewnianą podłogę. Strażacy patrzą na to bez słowa albo udają, że nie widzą. Wielki kompozytor wygląda jak skazaniec na chwilę przed egzekucją.

Tylko jedna osoba za kulisami zachowuje zimną krew. Tito Ricordi przechadza się nieporuszony. Poklepuje śpiewaków po ramieniu, pociesza: „Już się wyładowali. W drugim akcie przełamią się. Zobaczycie, zwyciężymy”.

Ale w drugim akcie agresja widowni wzmaga się. Do klakierów dołączają neutralni widzowie. To już zbiorowa histeria. Gdy Cio-Cio-san układa do snu dziecko jej i porucznika Pinkertona, który z zimną krwią porzucił biedną, kochająca gejszę, przeciąg nieoczekiwanie wzdyma suknię Rosiny Storchio.

 – Butterfly jest jeszcze brzemienna po Pinkertonie – wrzeszczy po chamsku któryś z klakierów.

Storchio płacze. Gdy śpiewa arię Un bel di vedremo, głos jej się łamie. To oczywiście powód do kolejnych gwizdów i krzyków. Przejmująca scena przygotowywania przez Butterfly samobójstwa wywołuje tylko grubiańskie śmiechy i gwizdy.

Gdy kurtyna opada, żaden z artystów nie wychodzi, by zebrać oklaski nielicznych na widowni przyjaciół. Śpiewacy milczą, nie patrzą sobie w oczy. Takiej klęski, takiego skandalu nikt w Mediolanie nie pamięta. Nagle za kulisy wbiega syn Pucciniego Tonio, rzuca się ojcu na szyję i płacze: „Och papo, mój papo!”.

Senior wydawniczego rodu Ricordich Giulio, tak jak wcześniej reżyserujący spektakl jego syn Tito, nie traci opanowania. Nie zwlekając, prosi na stronę Pucciniego i obu librecistów i proponuje, że zwróci dyrekcji La Scali niemałą sumę 20 tys. lirów zainkasowaną już z tytułu praw autorskich i wynajmu zapisów nutowych, po czym natychmiast wycofa operę z repertuaru.

Puccini zgadza się ochoczo. O nie, za jego życia La Scala nawet nie powącha Madame Butterfly!

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

16.02.1937 rok to finał historii, której bohatera historia nazwała „trucicielem z Sosnowca”. W Kalicki przypominana nam dziś tę bulwersującą sprawę, którą żył nie tylko Sosnowiec, ale cała przedwojenna Polska:

Dziś powinna się obudzić. Lekarze krakowskiego Szpitala św. Łazarza zapowiedzieli wczoraj, że najsłynniejsza w Polsce, od 3 dni, pacjentka następnego dnia będzie na tyle przytomna, by móc rozmawiać. I rzeczywiście. Wczesnym rankiem pielęgniarka wizytująca salę nr 4 dostrzega przytomny wzrok Pelagii Grzeszolskiej. Zbiega się personel medyczny. Pacjentka jest wymizerowana po ciężkim zatruciu luminalem i trzydniowej śpiączce, ale myśli logicznie i z każdym pytaniem lekarzy przypomina sobie coraz więcej. Opowiada, że swego męża Pawła kochała tak bardzo, iż postanowiła umrzeć razem z nim. Mgliście przypomina sobie ostatni dzień spędzony z mężem. Przed kilkoma dniami oboje przyjechali do Krakowa i zatrzymali się w Hotelu Polskim przy ul. Floriańskiej. Wypełniając hotelowy meldunek, Grzeszolski podał się za Antoniego Woźniaka, brata swej żony Pelagii, a ją samą, dużo od siebie młodszą, przedstawił jako swą córkę. Przed 3 dniami mąż przyniósł do hotelowego pokoju 6 fiolek luminalu. W każdej było 10 tabletek. Wyliczył, że jako dorosły mężczyzna, dwukrotnie starszy od 24-letniej Pelagii, powinien brać porcje po 3,5 tabletki, a ona – po 2,5. Siedli na łóżkach i co pewien czas zażywali je naprzemian.

 „Gdy po kolejnej porcji mąż stracił przytomność, szybko połknęłam resztę pigułek i natychmiast zasnęłam” – kończy opowiadać Pelagia Grzeszolska i w tym samym momencie nagle zasypia. Lekarze czekają, aż sama się ocknie. Budzi się wkrótce. Płacze. Przez łzy mówi o mężu. Kilka razy powtarza:

 – Za co go wtrącili do więzienia, przecież on jest niewinny i swoje dzieci kochał!

Lekarze orientują się w tym momencie, że ich pacjentka jest przekonana, iż skoro uratowano ją, to i jej mąż żyje. Następuje chwila konsternacji, ale nikt nie daje po sobie poznać, że jest inaczej. Grzeszolska znów nagle zasypia.

Gdy budzi się, czeka na nią lekkie śniadanie. Pokrzepiona, dopytuje się o matkę i swoje siostry. Powtarza, że matkę bardzo kocha. Ktoś z personelu pyta ją, dlaczego wobec tego przysporzyła jej tak wielkiego zmartwienia. Pelagia Grzeszolska odpowiada bez namysłu:

 – Bo męża swego kocham jeszcze bardziej!

Ich związek zaczął się przed 7 laty w Krakowie. Dobrze sytuowany handlowiec sosnowieckiej spółki akcyjnej rur i wodociągów, a przy tym właściciel niewielkiego przedsiębiorstwa spawania rur, stateczny mąż i ojciec dwojga 12-letnich bliźniąt, zakochał się bez pamięci w urodziwej 17-latce Pelagii Staciwińskiej. Z wzajemnością. Jego żona rychło dowiedziała się o romansie. Za wszelką cenę usiłowała zatrzymać męża i wybić mu z głowy przelotną, jak uważała, miłostkę. Ale Grzeszolski nie widział życia poza piękną Pelagią. Na ukradkowych spotkaniach z ukochaną w Krakowie i awanturach w domu minęły mu ponad 2 lata. Nieoczekiwanie w styczniu 1933 roku jego żona zmarła. Tuż przed śmiercią silnie wymiotowała i skarżyła się na bóle brzucha. Lekarz bez oporów podał jako przyczynę zgonu podpowiedziane przez męża otłuszczenie serca – kobieta przy wzroście nieco mniejszym niż przeciętny ważyła ponad 100 kg.

Grzeszolski przestał ukrywać swój związek z Pelagią Staciwińską. Miał nadzieję, że jego dzieci zaakceptują ją i wszyscy zamieszkają razem. Ale Jurek i Lucyna nie szczędzili ojcu i jego ukochanej wymówek. Z czasem awantury obojga z ojcem były coraz częstsze.

W grudniu 1933 roku, po zjedzeniu obiadu, Jurek i Lucyna poczuli się bardzo źle. Męczyły ich bóle brzucha, wymioty i dotkliwe kłucie w skórze twarzy. Ich ciotka stwierdziła wieczorem, że użyta do zupy śmietana była bardzo dziwna – na jej dnie znajdowały się podejrzane grudki. Paweł Grzeszolski stanowczo sprzeciwił się jednak oddaniu zupy do zbadania przez lekarza.

Napady wymiotów i kłucia w skórze twarzy po posiłkach powtórzyły się w rodzinie Grzeszolskich jeszcze kilka razy. Rozchorowała się także służąca. Tylko sam Grzeszolski cieszył się niezmiennie dobrym zdrowiem. W lutym Jurek Grzeszolski zaczął narzekać na bóle nóg, bezsenność i ból w piersiach. Po kilku dniach z powodu okropnych bólów w stopach poprosił o zwolnienie z gimnastyki w szkole. Chłopiec marniał w oczach. Pojawiła się żółtaczka. Czuł się bardzo źle, ale mimo cierpień chodził o lasce do szkoły. Podobne objawy wystąpiły u jego siostry. Oboje zaczęli łysieć. Ojciec niechętnie zgodził się na wizytę lekarza, a potem zaczął leczyć syna wyłącznie u znachora. W marcu Jerzy zmarł. Po śmierci brata Lucyna przestała kryć się z wrogością do ojca. Wyprowadziła się do krewnych matki. Ale Paweł Grzeszolski codziennie donosił tam posiłki dla córki, które krewni – ludzie niezamożni – podawali chorej dziewczynce. Zmarła w maju.

Ocalała tylko służąca Maria. Gdy po którymś z posiłków poczuła się bardzo źle, natychmiast wyjechała do rodziny na wieś. Chorowała długo i nigdy nie wróciła do pełni zdrowia.

W Sosnowcu aż huczało od plotek o tajemniczych zgonach w rodzinie Grzeszolskich. Także lekarze stykający się z obojgiem bliźniaków mieli wątpliwości co do przyczyny ich śmierci. Władze nakazały ekshumację. Zbadanie przyczyn zgonów zlecono najsłynniejszemu polskiemu ekspertowi medycyny sądowej prof. Janowi Stanisławowi Olbrychtowi. Badania zwłok obojga dzieci wykazały obecność śmiertelnych dawek związków talu.

Paweł Grzeszolski został aresztowany. Sędziemu śledczemu wyjaśnił, że powodem śmierci Jurka i Lucyny były dziedziczne obciążenia po ich matce, które spowodowały zapalenia rdzenia kręgowego i zapalenia wielonerwowe. Nie wykluczył, że do ich upośledzenia przyczyniła się także przebyta przezeń w młodości choroba weneryczna.

Prof. Olbrycht przyjął rewelacje Grzeszolskiego sceptycznie. Z policyjnego wywiadu wynikało niezbicie, iż Jurek był chłopcem bardzo inteligentnym, mimo trudnych warunków domowych do końca świetnie uczącym się w szkole. Ani on, ani Lucyna, aż do czasu śmiertelnej choroby, nie mieli kłopotów ze zdrowiem. Ale z udowodnieniem, że padli ofiarą zabójstwa, prof. Olbrycht miał spory kłopot. Tal był trucizną rzadką, niespotykaną dotąd w medycynie sądowej. Profesor odkrył, że w literaturze fachowej pierwszy raz opisano przypadek śmierci wskutek zatrucia talem raptem przed 5 laty. Po skrupulatnych badaniach i konsultacjach ze sławami światowej kryminalistyki prof. Olbrycht ustalił, że śmierć Jurka i Lucyny nastąpiła wyłącznie wskutek zatrucia talem (w zwłokach ich matki trucizny nie znaleziono, w organizmie dochodzącej do siebie na wsi służącej Marii – i owszem, całkiem niemało). Niemożliwe okazało się ustalenie, jaką dawkę trucizny podano dzieciom, i rozstrzygnięcie, czy było to otrucie jednorazowe czy też trucie rozciągnięte w czasie.

Z dwóch dostępnych na rynku źródeł związków talu ekspert wskazał jako narzędzie zbrodni trujące ziarna przeciw gryzoniom marki Zelio, wykluczył zaś maść depilacyjną dla pań Koremlu.

Los Pawła Grzeszolskiego wydawał się przesądzony, mimo iż jego obrony podjął się słynny – i bardzo drogi – warszawski obrońca dr Hofmokl-Ostrowski. Wzburzona opinia publiczna w Sosnowcu nie doceniła głośnego adwokata. Co prawda, nie obronił swego klienta przed wyrokiem skazującym na śmierć, ale w sądzie II instancji przekonał sędziów, że w Sosnowcu skazano go pod naciskiem wzburzonej opinii publicznej. Grzeszolski został uniewinniony.

2 miesiące później poślubił swą ukochaną. Szczęścia jednak nie zaznał. Wrogość sosnowiczan była tak wielka i powszechna, że oboje wychodzili z mieszkania tylko nocą. Spółka wodociągowa wymówiła mu posadę i utrzymywał się z żoną z zasiłku dla bezrobotnego. Co więcej, wielki dług 2 tys. zł wobec adwokata zmusił go do sprzedaży fabryczki rur grubo poniżej realnej wartości.

Nie to jednak było najgorsze. Jego sprawa trafiła do Sądu Najwyższego w Warszawie. Sąd Najwyższy uchylił uniewinniający Grzeszolskiego wyrok apelacyjny i przekazał sprawę do ponownego rozpatrzenia w Sosnowcu, tyle że przez inny skład sędziowski. Policja otrzymała nakaz aresztowania.

Małżonkowie Grzeszolscy jednak wcześniej znikli.

Ukrywali się w pensjonacie w Krynicy, potem u rodziny Pelagii. W końcu zimna krew i niebywała odporność psychiczna opuściły Pawła Grzeszolskiego. Przed tygodniem, zdecydowany popełnić samobójstwo, przyjechał z Pelagią do Krakowa. W pokoju nr 7 Hotelu Polskiego spisał 3 listy: do rodziny żony, do adwokata i do władz sądowych. Nie przyznał się do winy: „Odchodzimy stąd dlatego: 1 – mamy już dosyć widowiska, które z nami urządzono. To, cośmy przeszli, żadne serce ludzkie przejść by nie było w stanie…”. Późnym wieczorem otworzył pierwszą fiolkę luminalu.

Ok. 15.00 przed Szpitalem św. Łukasza kłębi się tłum rodzin chorych. Jest też sporo dziennikarzy. Prasa szczegółowo relacjonuje stan zdrowia niedoszłej samobójczyni. Punktualnie o 15.00 brama szpitalna zostaje otwarta dla odwiedzających. Przed izolatką, w której pod opieką pielęgniarki leży Pelagia Grzeszolska, zjawiają się jej brat i szwagier. Lekarze zobowiązują obu, by nie zdradzili chorej, że jej mąż nie żyje. Pacjentka nie zważa na obecność szpitalnego personelu w jej pokoiku. Serdecznie wita się z gośćmi, pyta o matkę. Płacze, gdy przypomina sobie, ile przysporzyła jej zgryzot, ale zaraz przypomina sobie o mężu. Na pytanie o stan jego zdrowia brat tłumaczy coś mętnie. Na szczęście Pelagia ciągle jest niezbyt przytomna (ma też jeszcze kłopoty ze wzrokiem i z oddychaniem). Wyjaśnień brata słucha nieuważnie. Nagle rozmarzona, oświadcza, że przed laty o jej rękę starało się kilku atrakcyjnych młodzieńców, którzy niewątpliwie daliby jej dużo szczęścia, ale nie tak wiele przecież, jak dało jej małżeństwo z Pawłem Grzeszolskim:

 – Choć wszyscy są przeciw memu mężowi, ja jedna stoję przy nim i jestem najgłębiej przekonana, że on dzieci nie otruł. Jakże ja jestem z nim szczęśliwa!

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

15 lutego 1898 roku wybuchł i zatonął w porcie w Hawanie amerykański krążownik pancerny USS Maine. To wydarzenie podsycane przez agresywną amerykańską prasę dało początek wojnie amerykańsko-hiszpańskiej, która rozpoczęła się dwa miesiące później. Spójrzmy na tę historię oczyma W. Kalickiego:

W ciemnościach zapadających nad portem w Hawanie na Kubie jaśnieje potężny kadłub amerykańskiego pancernika USS „Maine”. Okręt ma nietypowe barwy: na białym kadłubie jest tylko kilka niezbyt wielkich plam maskujących. „Maine” ze swymi działami kalibru 254 mm artylerii głównej i świetnie wyszkoloną, zdyscyplinowaną załogą jest dumą amerykańskiej floty. W pobliżu amerykańskiego pancernika, 200 m od jego prawej burty, kotwiczą hiszpański krążownik „Alfonso XII” i hiszpański statek „Lagazpi”. Niespełna 200 m za rufą „Maine” stoi amerykański statek handlowy „City of Washington”.

Pancernika strzeże pływająca wokół kadłuba łódka z uzbrojonymi marynarzami, na pokładzie rozmieszczone są silne warty. Grupa marynarzy na pokładzie „Maine” tęsknie wsłuchuje się w nadchodzące od nabrzeża dźwięki muzyki. Hawana pogrążona jest w szalonej zabawie karnawałowej. Ulicami ciągną korowody roztańczonych biesiadników w barwnych kostiumach i zabawnych maskach, w barach strumieniami leje się alkohol.

Dowódca „Maine” kmdr Charles Sigsbee siedzi w swojej kabinie i głowi się nad listem do żony. Przed wypłynięciem w morze znajoma żony wręczyła mu list od niej i poprosiła o przekazanie. Sigsbee wsadził kopertę do kieszeni i całkiem o niej zapomniał. List odkrył dopiero tu, w Hawanie. Uczciwy, prostolinijny komandor męczy się, wymyślając jakiś wiarygodny wykręt. Wreszcie zirytowany odkłada pióro, podchodzi do otwartego bulaja i słucha szalonej muzyki na nabrzeżu.

Tam, w barach i knajpkach, bawią się też ci, którzy spowodowali przybycie „Maine” do Hawany – amerykańscy dziennikarze.

Kuba jest od wieków kolonią hiszpańską, jednak ucisk kolonialnej administracji spowodował w ciągu ostatnich 20 lat falę buntów, poważnych zamieszek i dwa powstania zbrojne – w latach 1868 i 1895. Oba nieudane.

Stany Zjednoczone z uwagą śledzą sytuację na Kubie. Znaczna część plantacji i hoteli jest własnością amerykańską, ponadto obowiązująca w Stanach doktryna Monroe’a skłania Waszyngton do wyrwania spod władzy Hiszpanii wyspy odległej tylko o 90 km od Florydy. Powstanie sprzed 3 lat spowodowało na Kubie falę brutalnych represji. Hiszpański generał Valeriano Weyler zarządził „rekoncentrację”, czyli więzienie ludności wiejskiej, sprzyjającej powstańcom, w obozach koncentracyjnych. Okrucieństwa władzy kolonialnej są wodą na młyn 2, zaciekle ze sobą rywalizujących, wielkich amerykańskich wydawców prasy: Williama Randolpha Hearsta i Josepha Pulitzera. Obaj już od wielu miesięcy dążą do sprowokowania amerykańskiej interwencji na Kubie, ale to bardziej bezwzględny Hearst, który swoim pionierskim „Journal” wypromował nowy typ prasy brukowej, pozbawionej wszelkich zasad, gra pierwsze skrzypce w podżeganiu do wojny. Jego reporterzy wykreowali uwięzioną w hiszpańskim więzieniu, w niezłych warunkach, w wygodnej, dwupokojowej celi, 17-letnią rebeliantkę Evangelinę Cisneros na ofiarę udręczoną torturami, nieustannie zagrożoną brutalnymi gwałtami hiszpańskich żołdaków. Sprokurowaną przez Hearsta petycję o uwolnienie panny Cisneros podpisało ponad 200 tys. Amerykanek. W końcu jego reporterzy porwali ją z hawańskiego więzienia i zadbaną, świetnie prezentującą się dziewczynę tryumfalnie obwieźli w roli załamanej ofiary hiszpańskiego terroru po całych Stanach – wzywając, rzecz jasna, do interwencji zbrojnej na Kubie.

Hearst najgłośniej wzywał też do wysłania do Hawany amerykańskiego okrętu wojennego, by chronił tam amerykańskich obywateli i ich interesy. Prezydent McKinley wyekspediował tam pod koniec stycznia najlepszy okręt U.S. Navy: USS „Maine”.

George Rea i Harry Scovel ze swoją żoną Frances popijają drinki w barze przy parku Centralnym. Obaj są dziennikarzami znanymi ze skłonności do skrajnego ryzyka. Rea pracuje dla „New York Herald”, Scovel dla Pulitzerowskiego „Worlda”. Rea jest wytrawnym reporterem. Jako jeden z nielicznych z obecnych na Kubie amerykańskich dziennikarzy nie jest skrajnie cyniczny i stronniczy. W swej niedawno wydanej książce o Kubie i w bieżących korespondencjach broni Hiszpanów przed zarzutami popełniania masowych zbrodni na cywilnych Kubańczykach, choć i on nie pozostawia suchej nitki na hiszpańskiej polityce „rekoncentracji” ludności wiejskiej.

Scovel wraz z powstańcami przemierzył Kubę wzdłuż i wszerz, przez pół roku towarzyszył w dżungli oddziałowi gen. Maximo Gomeza i opisywał na łamach „Worlda” jego powstańczą epopeję. Rozwścieczone hiszpańskie władze wyrzuciły go z wyspy. Potem nielegalnie przedostał się na Kubę, ale został schwytany przez hiszpańskich żołnierzy w chwili, gdy w biurze telegraficznym próbował nadać swoją korespondencję. Trafił do więzienia. Pulitzer wyczuł szansę na wielki skandal – „World” zorganizował ogromną kampanię, by uwolnić Scovela. Ochotnicy pikietowali biura amerykańskiego Senatu, dziennikarze redagowali listy otwarte do polityków – a wszystko skrupulatnie relacjonował na pierwszej stronie „World”. W końcu pod naciskiem Waszyngtonu hiszpańskie władze na Kubie uwolniły Scovela i nawet pozwoliły mu pozostać na wyspie.

O 10.00 inny z amerykańskich dziennikarzy relacjonujących sytuację na Kubie, emerytowany oficer marynarki wojennej Walter Meriwether, wychodzi z baru i idzie do pałacu rządowego, gdzie mieści się biuro telegrafu. Znudzony, nadaje, jak w każdy wieczór bez sensacyjnych wydarzeń, telegram z jednym tylko słowem: „Tranquilo” (spokojnie).

Potem zapala cygaro i gapi się na piękną sylwetkę „Maine” majaczącą na czarnych wodach portu.

Kmdr Sigsbee o 21.40 z westchnieniem ulgi kończy wreszcie list do żony. Gdy wkłada go do koperty, silne szarpnięcie okrętem nieomal przewraca go na podłogę. Lekko oszołomiony, rusza do drzwi. Wtedy ogłusza go potężna eksplozja. Gaśnie światło, kapitańską kabinę wypełnia gęsty, gryzący dym. Wstrząs rzuca komandorem o ścianę. Sigsbee zrywa się w dzikiej, zwierzęcej panice. Po chwili jednak wraca mu zimna krew. Jest przecież oficerem, dowódcą, odpowiada za okręt i za ludzi na nim. Gdy wychodzi z kajuty na korytarz, okręt przechyla się na dziób. Dowódca „Maine” w ciemnościach dociera pochylonym korytarzem do dużego, wybitego przez eksplozję bulaja. Już chce nim wypełznąć za burtę, gdy dochodzi do wniosku, że opuszczenie okrętu w takim stylu jest poniżej godności oficera amerykańskiej marynarki wojennej. Po omacku trafia na błądzącego w ciemnościach marynarza i obaj znajdują drogę na pokład. Stoi tu już grupa zszokowanych oficerów. Okrętowy kapelan o. John Chidwick krzyczy do spanikowanych marynarzy na pokładzie, by wzywali Jezusa. Po chwili stentorowym głosem pośród huku eksplodujących pocisków z komór amunicyjnych „Maine” woła: „Rozgrzeszam cię! Rozgrzeszam cię!”.

Większość marynarzy miała swoje koje w dziobowej części okrętu, którą eksplozje zamieniły w ziejący ogniem i dymem krater. Ponad 200 z nich zginęło na miejscu. Wielu, ciężko poparzonych i rannych, zaplątało się w siatki hamaków, w których spali. Teraz, spętani, bezradni, czując, jak poziom wody w tonącym okręcie podnosi się, straszliwie krzyczą. Po chwili krzyki cichną.

Oficer dyżurny melduje dowódcy, że płonie znajdujący się w dziobowej części kadłuba magazyn najcięższych pocisków artyleryjskich kalibru 254 mm. Jakby na potwierdzenie jego słów kilka z nich kolejno eksploduje wewnątrz kadłuba. Potem eksplozje wyrzucają w powietrze, prócz metalowych i drewnianych części okrętu, także płonące pociski rozmaitych kalibrów. Eksplodują one w powietrzu, ponad wysokim na 50 m grzybem dymu i ognia wyrosłym nad pancernikiem.

Z brzegu wygląda to niemal jak karnawałowa iluminacja. Resztka załogi na pokładzie „Maine” zasypywana jest gradem odłamków. Nie działa system przeciwpożarowy, okręt szybko nabiera wody. Kmdr Sigsbee nakazuje opuszczenie „Maine”. Łodzie ratunkowe poszatkowane są odłamkami. Tylko 3 z nich nadają się do użytku. Z obu sąsiednich statków i z hiszpańskiego krążownika już płyną szalupy na ratunek. Hiszpańscy marynarze, nie bacząc, że ryzykują życiem, podpływają do płonącego wraka, wyciągają z wody zmasakrowane ciała Amerykanów.

Eksplozja wstrząsnęła miastem. W Hawanie gaśnie światło, na głowy bawiących się lecą płaty tynku z murów. Rea i Scovel najpierw rzucili się pod barowy stolik, potem pognali do portu. Przed bramą stoją hiszpańscy strażnicy, obaj dziennikarze kłamią, że są oficerami z „Maine” i już po chwili maszerują po nabrzeżu. Tylko jak dostać się w pobliże płonącego okrętu? Scovel dostrzega w doku łódkę z wioślarzami, do której wsiada szef hawańskiej policji płk José Paglieri. Obaj rozpoznają się w mgnieniu oka – niedawno Paglieri osobiście aresztował Scovela. Teraz jednak, w obliczu katastrofy, hiszpański pułkownik od razu zgadza się, oby obaj dziennikarze weszli do jego łodzi. Niedaleko od „Maine” odłamki eksplodującej w powietrzu amunicji stają się tak niebezpieczne, że hiszpańscy wioślarze odmawiają płynięcia. Paglieri bije ich po głowie laską, Scovel okłada innego kawałkiem liny okrętowej. Płyną dalej. Gdy wreszcie włącza się jakiś reflektor, obaj Amerykanie i hiszpański policjant dostrzegają, że dryfują w dywanie poszarpanych ludzkich ciał.

Kmdr Sigsbee jest przybity, ale zadziwiająco opanowany. Opuszcza okręt jako ostatni. „Maine” zanurzył się tak bardzo, że jego pokład zrównał się z lustrem wody. Dowódca robi tylko jeden krok, i już jest w szalupie.

Na brzegu najpierw idzie do swoich rannych marynarzy, układanych prowizorycznie jeden obok drugiego. Dodaje im otuchy. Hiszpanie dwoją się i troją, by ulżyć ich cierpieniom. Sigsbee płynie łódką na pokład „City of Washington” i tam, w kajucie kapitana, ołówkiem pisze depeszę do Waszyngtonu. Po chwili dopływa też łódka z płk. Paglierim i dwoma reporterami. Paglieri składa kmdr. Sigsbee kondolencje. Komandor kończy depeszę i wręcza ją Scovelowi, by ten wysłał ją do sekretarza amerykańskiej floty Johna Longa. Gdy reporter wychodzi z kabiny, Sigsbee zawraca go, odbiera depeszę i dopisuje jeszcze kilka zdań o heroicznej akcji ratunkowej hiszpańskich marynarzy. Dodaje też uwagę, by na stronę hiszpańską nie rzucać pochopnych oskarżeń o spowodowanie eksplozji.

Scovel i Rea pędzą do biura telegrafu w pałacu rządowym. Ustawiła się przed nim długa kolejka amerykańskich dziennikarzy chcących nadać swoje korespondencje, ale depesza kmdr. Sigsbee jest najlepszą przepustką. Scovel nadaje ją do Waszyngtonu, potem wysyła swoją korespondencję nabazgraną dosłownie w biegu. Hiszpański cenzor w Hawanie już dostał polecenie od przełożonych, by nie zezwalać na wysyłanie depesz z drastycznymi szczegółami katastrofy, ale sprytny Scovel przed kilku tygodniami załatwił sobie na lewo czysty blankiet telegraficzny z pieczątką cenzora. Trzymał ten skarb na wielką okazję, taką, jaka się właśnie nadarzyła. Nieocenzurowany tekst Scovela trafia do jego redakcji.

Następny nadaje ocenzurowaną depeszę Rea. Po nim reporter Associated Press. A potem hiszpańscy żołnierze zamykają biuro telegrafu.

O 1.30 w nocy posłaniec z depeszą budzi w Waszyngtonie sekretarza floty Longa. Natychmiast wydaje on polecenie, by pracownicy latarni morskiej na Florydzie bez zwłoki popłynęli do Hawany. Po chwili żąda, by zbudzono prezydenta McKinleya. Potem ubiera się i czeka w fotelu na dziennikarzy. Nie myli się. Pierwsi reporterzy dobijają się do drzwi jego domu w środku nocy.

Prezydent zostaje wyrwany ze snu przed 2.00 w nocy. Jest oszołomiony, ale szybko dochodzi do siebie. Od razu postanawia, że trzeba jakoś powstrzymać eskalację zarzutów pod adresem Hiszpanii, spacyfikować nieuchronną w Stanach żądzę odwetu i gorączkę wojenną.

Łatwo to planować, gorzej zrealizować. O 2.10 depesza o katastrofie trafia do redakcji „New York World”. Godzinę później gazeciarze już biegają po ciemnych ulicach Nowego Jorku z wydaniem nadzwyczajnym z nagłówkiem na 4 kolumny: „USS »Maine« eksplodował w porcie w Hawanie”. W ciągu tej godziny reporterzy zdążyli jeszcze napisać artykuł o samym okręcie i tekst o przebiegu jego służby pod amerykańską banderą.

Pulitzer wygrywa z Hearstem. Ale nie na długo.

Hearst wyjechał z redakcji do domu w nocy, przed dotarciem depeszy o katastrofie. Gdy ląduje ona na biurku redaktora wydania, ten natychmiast dzwoni do Hearsta. Boss pyta, co, prócz sprawy „Maine”, jest na pierwszej stronie. „Tylko inne ważne wiadomości” – odpowiada redaktor. „Nie ma żadnych innych wiadomości. Proszę umieścić tekst o »Maine« na całej pierwszej stronie. To będzie wojna!”.

I ma rację.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

12 lutego 1967 roku członkowie brytyjskiego zespołu rockowego The Rolling Stones wraz z przyjaciółmi urządzili sobie imprezę. Nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego gdyby nie najazd policji, który, jak się później okazało był wcześniej zaplanowany. Datę tę uważa się za początek wojny, jaką brytyjski establishment wydał ówczesnej młodzieży. W. Kalicki tak oto wspomina tamto wydarzenie:

O północy Acid King David (Kwasowy Król Dawid) z groteskowym namaszczeniem rozdaje bibułki nasączone LSD. Wygłasza przy tym pompatyczne pouczenie: „To jest Tao dwuetylowego kwasu lizergowego, kochani. Pozwólcie mu przemówić, niech was nauczy, jak wędrować przez Kosmos”. Nikt z częstowanych narkotykiem nie śmieje się jednak z tej napuszonej celebry – w końcu to Acid King rozdaje „kwas”, teraz to on jest tu najważniejszy.

W saloniku wiejskiej posiadłości Redlands w Sussex, niedawno kupionej przez Keitha Richardsa, gitarzysty zespołu The Rolling Stones, grupa młodych ludzi rozpoczyna trip, narkotykową podróż po zażyciu LSD. Oprócz gospodarza i Acid King Davida, czyli Kanadyjczyka Davida Schneidermanna, jest wokalista Rolling Stones Mick Jagger, jego dziewczyna Marianne Faithfull, przyjaciele Stonesów: Christopher Gibbs, Michael Cooper, Nicky Kramer i Robert Fraser. I jeszcze Mohammed, marokański służący Roberta Frasera. Parę godzin wcześniej Jagger i Richards skończyli nagranie w londyńskich Olimpic Studios, cała ta ekipa zapakowała się do pożyczonego mikrobusa i po 2 godzinach jazdy dotarła do Redlands. Plany na weekend były ambitne: degustacja prochów przywiezionych prosto z Kalifornii przez Schneidermanna oraz zwiedzanie turystycznych atrakcji, kamiennego kręgu w Stonehenge i rozmaitych ruin starych budowli.

Trip po kwasie serwowanym przez Schneidermanna kończy się po 5.00 nad ranem. Goście idą spać do 4 sypialni na piętrze. Keith Richards zasypia w fotelu w salonie.

O 9.00 budzą się Mick Jagger i Marianne Faithfull. Schneidermann podaje im herbatę i białą błyskawicę, wedle niego świetny gatunek „kwasu” robiący furorę w Stanach. Po zażyciu jej Marianne robi się trochę niedobrze. Jagger początkowo też nie czuje się po białej błyskawicy najlepiej. Schneidermann częstuje kolejnych chętnych. O 11.00 budzi się Keith Richards. W kuchni zastaje Schneidermanna i Mohameda. Reszta zasnęła po porannej dawce narkotyku. Richards wypija herbatę, bierze białą błyskawicę i wychodzi do ogrodu. Nieco później całe towarzystwo budzi się. Nastrój jest świetny – ani śladu po mdłościach, wszyscy czują się dobrze. Trip trwa. Tylko Michael Cooper jest ciut męczący. Gada bez sensu jak nakręcony.

W końcu wszyscy zbierają siły i ruszają na zaplanowaną wcześniej wycieczkę. Cel – dom Edwarda Jonesa w West Dean, w latach 30. milionera i mecenasa surrealistów, słynący z odjazdowego, surrealistycznego wyposażenia wnętrz. Za kierownicą mikrobusa siada Mohammed.

Na miejscu wycieczkę czeka wielkie rozczarowanie. Dom Jonesa jest zamknięty, nigdzie żywej duszy. Mohammed w poszukiwaniu atrakcji jeździ bez końca po okolicy. Pasażerów przeżywających trip niewiele to wzrusza. Wreszcie docierają nad morze. Wszyscy, jeszcze solidnie nakręceni, wybiegają na plażę. Jak dzieci cieszą się z widoku mew, krabów i muszelek, przewracają się, tarzają w piasku. Jest bardzo przyjemnie.

Do Redlands wracają dopiero o 18.00. Działanie narkotyku słabnie, zaczyna się łagodna faza kwasowego tripu. Mohammed przygotowuje na obiad jakąś marokańską potrawę. Niektórzy palą po obiedzie jointy. Keith Richards bierze kąpiel, przebiera się w świeżą koszulę. Kąpie się także Marianne Faithfull. Nie ma pod ręką czystej bielizny, owija się więc naga w futrzany dywanik i wraca do towarzystwa.

W salonie palą się kadzidełka. Telewizor jest ściszony; zanurzone w narkotycznym rauszu towarzystwo słucha muzyki z płyt The Who i Boba Dylana.

O 20.30 ktoś dobija się do wejściowych drzwi. Keith Richards otwiera i oczom nie wierzy: przed progiem kłębi się tłumek małych, śmiesznych ludzików w mundurach i płaszczach przeciwdeszczowych. Ale to nie są jednak stworki z głębin kwasowego tripu. Jeden z nich, w długim, jasnym płaszczu, robi krok do przodu. Z bliska okazuje się, że ma jednak normalne rozmiary, mało tego, jest nadinspektorem policji, nazywa się Gordon Dinley, a w ręku trzyma nakaz przeprowadzenia rewizji w Redlands.

Rozbawiony Richards otwiera szeroko drzwi. Do wnętrza wkracza 15 policjantów i 3 policjantki. Marianne Faithfull mocno zaciska powieki przekonana, że tupiący ogromniastymi buciorami intruzi to kreatury z narkotycznego snu, które – zignorowane – same znikną.

Ale policjanci nie znikają. Przeciwnie, stanowczo żądają, by wyłączyć adapter. Siedzący w salonie idą na kompromis: trochę ściszają muzykę. Mundurowi zaczynają myszkować za wszystkim, co przypomina narkotyki. Każdy pet, okruch popiołu i sprasowanego tytoniu, każdą fifkę pakują do foliowych torebek. Do znarkotyzowanego towarzystwa w saloniku z wolna dociera, co się tu dzieje. Sierż. John Challen w sypialni na piętrze znajduje zieloną aksamitną marynarkę, a w kieszeni trochę haszyszu i fiolkę z 4 pigułkami speedu. Schodzi do salonu i pyta, kto jest właścicielem marynarki i fiolki. Mick Jagger oświadcza, że to jego własność. Policjant nie ma pojęcia, jak wygląda haszysz, i kęs narkotyku z obrzydzeniem chowa z powrotem do kieszeni marynarki. Interesują go tylko pigułki. Jagger wyjaśnia, że przepisał mu je lekarz. Challen pyta o nazwisko. „Dr Dixon Firth, ale nie jestem pewien, czy to on dał mi receptę” – odpowiada wykrętnie Jagger i tłumaczy, że pozwalają one nie spać i długo pracować.

W kieszeni Roberta Frasera policjanci znajdują małe pudełeczko z 24 pigułkami farmaceutycznej heroiny brytyjskiej produkcji. Charakterystyczny akcent Frasera, absolwenta Eton, budzi u przeszukujących respekt. „Ależ proszę pana, czy naprawdę uważa pan to za konieczne?” – pyta Fraser policjanta, który znalazł pudełeczko i pakuje je do folii. „Bardzo pana przepraszam, sir. Na pewno wszystko się wyjaśni” – odpowiada stropiony policjant. Fraser tłumaczy, że to tabletki na cukrzycę. Mundurowi przepraszają go, ale zatrzymują jedną fiolkę: „Sir, to zwykła formalność”.

Z ramion Marianne ciągle zsuwa się futrzak. Policjantka Fuller prosi ją na górę. Chce przeprowadzić rewizję. Na schodach Marianne zrzuca futrzaka. Posągowo piękna blondynka z fantastycznym biustem woła do przyjaciół: „Oni chcą mnie zrewidować!”. Odpowiedzią jest wybuch śmiechu.

Na końcu policjanci obszukują Schneidermanna. Acid King David nie ma szans na ratunek – w jego marynarkę zawinięta jest nieduża aluminiowa walizeczka. Po otwarciu policjantom ukazuje się mnóstwo owiniętych alufolią paczuszek. Typowy neseser dealera narkotyków. Schneidermann tłumaczy idiotycznie, że jest filmowcem, a w alufolii są niewywołane rolki najnowszego filmu. I policjanci oddają mu nietkniętą walizeczkę!

Keith Richards włącza płytę Dylana Blonde on Blonde. Rewizja kończy się przy akompaniamencie zaśpiewu z głośnika: „Everybody must get stoned!”(Wszyscy muszą się najarać!).

Gdy za funkcjonariuszami zamykają się drzwi, goście Richardsa przytomnieją. Nastrój w salonie zrazu jest całkiem niezły. Nikt nie ma wątpliwości, że rewizja była bardzo pobieżna, a już pozostawienie walizeczki Schneidermanna wyglądało na numer z kiepskiej komedii.

Znarkotyzowani muzycy i przyjaciele Rolling Stones zrazu nie zdają sobie sprawy, że tego wieczoru nic nie było przypadkowe. Brytyjski establishment ruszył do generalnego starcia z kulturową rewolucją młodego pokolenia. Na początek: rozprawa z idolami młodzieży, gwiazdorami muzyki pop. Powód: narkotyki. Brukowiec „News of the World” o nakładzie 16 mln egzemplarzy parę tygodni temu rozpoczął cykl artykułów Pop Stars and Drugs (Gwiazdy popu i narkotyki). Przed tygodniem, w drugim tekście cyklu, opisano narkotykowe ekscesy kapeli The Moody Blues oraz muzyków grup Cream i The Who. I – Micka Jaggera. „News of the World” podał, że Jagger w trakcie rozmowy z dziennikarzami łykał tabletki z benzydyną, a potem poszedł zapalić haszysz. To była nieprawda i Jagger podał brukowiec do sądu o zniesławienie. W odpowiedzi redakcja błyskawicznie zmontowała prowokację. Wśród przyjaciół Jaggera i Richardsa deus ex machina zjawił się z walizeczką narkotyków Acid King Schneidermann i wyruszył z nimi do Redlands. Redakcja sama zawiadomiła policję o narkotykowej sesji w posiadłości Richardsa, a policja w czasie rewizji pod byle pozorem oszczędziła Acid Kinga.

O północy goście Richardsa zdają już sobie sprawę z powagi sytuacji. Pokazowy proces jest nieuchronny. Nikt się tylko nie domyśla, że szacownych sędziów od wszelkich narkotyków o wiele bardziej poruszy wizja pięknej, nagiej Marianne Faithfull na schodach.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

11 lutego 1858 roku miało miejsce pierwsze objawienie w Lourdes. Przypomina nam o nim W. Kalicki:

Dziś tłusty czwartek, dzień wolny od nauki. W ciemnej, wilgotnej izbie rodziny Soubirous w 4-tysięcznej mieścinie Lourdes we francuskich Wysokich Pirenejach rozrabia gromadka dzieciaków. Najstarsza Bernadetta ma 14 lat, najmłodszy Justin niespełna roczek. Trudno z nimi wszystkimi wytrzymać w ciasnocie – izba ma wymiary 4 na 5 m, prócz kufra i skrzyni, pełniącej także funkcję stołu, są tu 3 nędzne łóżka: rodziców, chłopców i dziewczynek. Choć to już 11.00, ojciec dziatwy François Subirous leży w małżeńskim łóżku. Dziś nie znalazł żadnej pracy. Jest głodny i nie chce tracić sił ruszaniem się po próżnicy. Na leżąco zresztą w pustym żołądku nie ssie tak dotkliwie.

Jeszcze parę lat temu François Soubirous prosperował całkiem nieźle: dzierżawił niewielkie młyny w okolicy, dochody pozwalały wynajmować skromne, ale schludne mieszkania. Po serii niepowodzeń finansowych Soubirous stoczyli się w otchłań wyrobniczej nędzy. Żyją z dorywczego pomagania rolnikom i komu tylko się da, mieszkają w ponurej, wilgotnej izbie na parterze dawnego lokalnego więzienia. Wynajmowane przez nich mieszkanie jest oddzielone od pracowni kamieniarskiej jedynie przepierzeniem z desek.

14-letnia Bernadetta jest grzeczną, pogodną dziewczynką. Opiekuje się własnym rodzeństwem, wysyłana jest przez matkę do pracy jako służąca i do opieki nad innymi dziećmi. Do szkoły prowadzonej przez siostry zakonne chadza rzadko. Z całej edukacji wyniosła raptem umiejętność zmówienia „Ojcze nasz”, „Zdrowaś Mario” i „Wierzę w Boga”, ale jest bardzo pobożna. Uwielbia budować miniaturowe ołtarzyki.

Jeśli już coś zwraca uwagę w tej dziewczynce, to osobliwa w jej wieku powaga, skłonność do zamykania się w sobie, częste milczenie.

Żona François Subirous Ludwika zbiera się do wyjścia po chrust, lecz wcześniej w progu zjawia się koleżanka jej córki Antoniny z klasy u sióstr zakonnych – Joanna Abadie. Dzieciaki przezywają ją w miejscowym narzeczu Baloum. Nad wiek silna i rozgarnięta Joanna pyta Ludwikę, dokąd idzie. Gdy dowiaduje się, że po chrust, natychmiast decyduje, że to ona wraz z obiema córkami Ludwiki, Antoniną i Bernadettą, przyniesie opał. Obie przytakują z radością – to okazja do wyrwania się z ciemnej i wilgotnej nory, co z tego, że na zimowe chłody. Matka przez chwilę oponuje – jest mglisto i zimno, Bernadetta, która cierpi na chroniczną astmę, od kilku dni ma katar, a żadne z dzieci nie ma ciepłej odzieży. W domu Soubirous jest jeden tylko połatany biały dziewczęcy kapturek i jedna para wełnianych pończoch.

Przeziębiona Bernadetta wkłada pończochy, wsuwa stopy w drewniane saboty, wdziewa kapturek. Jej siostra wkłada saboty na bose stopy. Bernadetta zabiera koszyk na stare walające się po polach kości. Skupują je okoliczni szmaciarze.

3 dziewczynki ruszają w stronę lasu. Mijają cmentarz, idą przez pola. Nad rzeką Gava spotykają staruszkę, mimo ziąbu piorącą jakieś łachmany. Kobieta radzi im, by poszły do posiadłości pana de Laffitte’a, który niedawno ścinał drzewa; na ziemi musiało zostać sporo gałązek. Obsadzoną topolami i bukami posiadłość otaczają wody Gavy i kanału młyńskiego zwanego Savy.

Dziewczynki nie znają tego terenu. Przy mostku zauważa je młynarz Nicolau, który jednak macha ręką na ich wyprawę. Dzieci nie są w stanie wynieść dużo chrustu. Wszędzie leżą suche gałązki. Antonina i Baloum zbierają je, ale Bernadetta chce iść dalej, w stronę wyniosłej skały zwanej w miejscowym dialekcie Massabielle. Niezbyt interesują ją gałązki, które pilnie podnoszą z ziemi siostra i jej koleżanka. Dziewczynki stają na brzegu kanału młyńskiego. Po jego drugiej stronie piętrzy się wielka, pokryta siatką głębokich rys i spękań Massabielle. W lecie skała porośnięta jest jeżyną, bluszczem i bukszpanem. Teraz, gdy krzaki nie mają liści, dobrze widać dużą, szeroką na 12 m grotę. Między grotą głęboką na 8 m a odległym o kilka metrów brzegiem kanału wystaje z piasku wielki płaski kamień.

Grota fascynuje dziewczynki. Młyn jest zepsuty i w kanale woda sięga zaledwie do kolan. Anotnina i Baloum zdejmują buty i przechodzą na drugi brzeg. Woda jest tak zimna, że płaczą. Bernadetta nie chce wejść do kanału. Pamięta, że mama zabroniła się jej przeziębić. Prosi Baloum, by ją przeniosła na ramionach. Baloum klnie jak szewc i odmawia. Bernadetta zwraca jej uwagę, by zachowywała się przyzwoicie zdejmuje saboty, pończochy i wchodzi do lodowatej wody. Na drugim brzegu, dygocąc cała z zimna, ubiera się.

Antonina i Baloum zaglądają do groty, po czym ruszają dalej brzegiem kanału w poszukiwaniu starych kości i gałązek. Bernadetta siada samotnie przed grotą. Obok groty znajduje się w skale owalna nisza porośnięta dużym krzakiem dzikiej róży. Dziewczynka już ma ruszać dalej, w ślad za siostrą i Baloum, gdy słyszy za sobą potężne uderzenie wiatru. Czyżby zbierało się na burzę? Obraca się i widzi, że gałęzie drzew są nieruchome. Gdy obraca się z powrotem w stronę groty, wydaje się jej, że poruszają się pędy jeżyn u jej wejścia. Ale tylko tam.

Bernadetta zdejmuje pończochy i szykuje się do przeprawy przez kanał z powrotem. Znów słyszy szum wiatru targającego gałązki. Zwraca się w stronę groty. Widzi, że gałązki krzaków i pędy jeżyn w skale powyżej groty poruszają się gwałtownie. Ale wokoło panuje idealny spokój.

Za gałązkami Bernadetta dostrzega nagle postać dziewczyny w długiej białej sukni, wyciągającej przed siebie ręce. Bernadetta przeciera oczy, ale zjawa nie znika. Przeciwnie, pozdrawia ją lekkim skinieniem głowy i rozkłada ramiona. Jak Najświętsza Maria Panna, której wizerunki Bernadetta tyle razy widziała na obrazkach w szkole u zakonnic.

Co się dzieje? Bernadetta boi się, chce zawołać siostrę i Baloum, ale w tym momencie wydaje się jej, że postać przed niszą uśmiecha się. Dziewczynka wyciąga z kieszeni różaniec i chce się przeżegnać, nie ma jednak siły. Ręka opada jej.

Postać spływa sprzed skalnej niszy i staje tuż obok Bernadetty. Dziewczynce wreszcie udaje się przeżegnać. Odmawia różaniec, ale co i rusz bystro przypatruje się postaci obok, tak bardzo przypominającej jej Najświętszą Pannę. Jej włosy zakrywa biały welon, tak długi, że sięga niemal do stóp. Pod szyją suknia ściągnięta jest sznureczkiem. Jego koniec zwisa wolno. Końce niebieskiego pasa sukni zwisają aż poza kolana. Na stopach niebieskookiej zjawy leżą żółte róże, a otacza ją złotawa chmura.

Bernadetta widzi, jak zjawa zdejmuje wiszący na jej prawym ramieniu wielki różaniec. Przesuwa paciorki koronki w tym samym rytmie, w jakim czyni to Bernadetta, ale jej usta pozostają nieruchome. Łańcuszek koronki jest żółty, paciorki zaś białe, wielkie. Jest cicho jak makiem zasiał.

Bernadetta kończy różaniec. Przeniknięta łagodnym światłem postać uśmiecha się do niej i znika.

Antonina i Baloum taszczą naręcza suchych gałęzi w stronę groty. Przez bezlistne krzaki dostrzegają sylwetkę klęczącej przed skalną niszą Bernadetty. Wołają do niej, ale dziewczynka nie reaguje. Jest jak skamieniała. Zirytowana Antonina rzuca w starszą siostrę kamykiem. Trafia ją w ramię. Musi boleć, ale Bernadetta nie porusza się. Dziewczynki są już przy niej. Ogarnia je przerażenie. Twarz Bernadetty jest woskowobiała, jak twarze zmarłych. Antonina boi się, że jej siostra umarła. Zaczyna płakać. Bystra Baloum rzuca jednak: „Gdyby była nieżywa, to by leżała”.

Antonina chce przejść przez kanał i pędzić do domu po pomoc. Już, już ma wejść do lodowatej wody, gdy Bernadetta jak gdyby nigdy nic wstaje z kolan.

 – Co ty robisz? – pyta ją siostra.

 – Nic.

 – Jakaś ty głupia! Modlić się tutaj?

 – Modlitwy są dobre wszędzie – odpowiada rezolutnie Bernadetta i nie czekając na dziewczynki, wchodzi do kanału. Tym razem wcale nie dygoce z zimna.

Po drugiej stronie kanału Baloum wyprzedza siostry i sama szybko idzie do swego domu. Bernadetta nie wytrzymuje i po drodze opowiada Antoninie o tym, co przeżyła.

Dziewczynki składają w korytarzyku chrust. Matka czesze Antoninę, która po cichu opowiada jej, co usłyszała od Bernadetty. Matka wpada w gniew, chwyta solidny kij, którym zwykle rozkłada kołdry przy ścieleniu łóżek, i sprawia każdej z dziewczynek potężne lanie. To najlepsze lekarstwo na jakieś tam zjawy! Antonina płacze, Bernadetta zacięcie milczy. Zrezygnowana matka tłumaczy jej, że musiała zobaczyć biały kamień. Bernadetta zaprzecza: „Nie, ona jest piękna”.

Ojciec przyłącza się awantury – a cóż to za głupstwa dzieciak zaczyna wymyślać?!

Na szczęście o 15.30 w mieszkaniu Soubirous pojawia się znów Baloum. Wszystkie 3 dziewczynki wychodzą, by sprzedać zebrane dziś kości szmaciarce Letchinie de Barraou. Dostają za nie 30 centymów, za które kupują funt chleba.

Podczas wieczornej modlitwy z oczu Bernadetty kapią łzy. Matka żąda, by przyrzekła jej, że już nigdy nie pójdzie do groty w skale Massabielle. Dziewczynka przyrzeka, ale czuje, że popędzi tam tak szybko, jak tylko możliwe. Już wie, że widzenie w skalnej niszy odmieniło jej życie. Następne widzenia odmienią oblicze Lourdes.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

Socjalistyczny charakter Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej, Polska Zjednoczona Partia Robotnicza jako "przewodnia siła polityczna społeczeństwa w budowie socjalizmu" oraz "nierozerwalna przyjaźń polsko-radziecka" - takie zmiany wprowadzono w konstytucji w połowie epoki gierkowskiej, a dokładnie 10 lutego 1976 roku. Jak to się działo przypomni nam dziś W. Kalicki:

Nieprzyjemny ranek. Mglisto, silny wiatr zacina mokrym śniegiem. Stanisław Stomma w niewesołym nastroju wchodzi do gmachu Sejmu. Dziś ma się odbyć głosowanie nad poprawkami do konstytucji PRL. Stomma wie, że wszyscy zagłosują za zmianami. Wszyscy, z wyjątkiem jego samego.

Stanisław Stomma jest katolickim działaczem społecznym z przedwojennym jeszcze stażem. Pod koniec lat 30. pracował w redakcji wydawanego przez krakowską kurię metropolitalną „Głosie Narodu”. Po wojnie współzakładał miesięcznik katolicki „Znak”, którego redaktorem był do roku 1953, od 1945 roku był też członkiem redakcji „Tygodnika Powszechnego”.

Stanisław Stomma, przedwojenny doktor praw, jest przenikliwym umysłem politycznym. Zaraz po klęsce wrześniowej zrozumiał, że kresy wschodnie są dla Polski stracone i nie pozostaje nic, jak tylko się z tym pogodzić. Od 1945 roku niezmiennie stoi na stanowisku, że realizm wymaga zaakceptowania dominacji komunistów w kraju, ale zarazem właśnie realizm wzywa do pracy u podstaw, by próbować ratować to, co najważniejsze: prawa wiernych i Kościoła oraz dorobek chrześcijańskiej cywilizacji i kultury.

W 1957 roku, na fali politycznej odwilży, Stomma wraz z kilkoma innymi działaczami katolickimi wszedł do Sejmu. Koło poselskie „Znak” przez 19 lat, pod kierownictwem Stommy, na ile to było możliwe, pełniło rolę konstruktywnej, acz z definicji symbolicznej opozycji w komunistycznym Sejmie. Gdy jednak trzeba było twardo protestować, posłowie „Znaku” nie wahali się ani chwili; w 1961 roku głosowali przeciw przejęciu przez państwo majątku kościelnego na Ziemiach Zachodnich, w 1968 roku z sejmowej trybuny sprzeciwili się antysemickiej i antyinteligenckiej nagonce władz PRL-u. Oni i tylko oni.

To posłowie „Znaku” – Konstanty Łubieński, Tadeusz Mazowiecki, Stanisław Stomma, Janusz Zabłocki i Jerzy Zawieyski pytali na Sali Sejmowej 10 kwietnia 1968 roku: „Co zamierza uczynić Rząd, aby powściągnąć brutalną akcję milicji i ORMO wobec młodzieży akademickiej i ustalić odpowiedzialność za brutalne potraktowanie tej młodzieży? Co zamierza Rząd uczynić, aby merytorycznie odpowiedzieć młodzieży na stawiane przez nią palące pytania, które nurtują też szeroką opinię społeczną, a dotyczą demokratycznych swobód obywatelskich i polityki kulturalnej rządu?”.

Rozpoczęła się bezlitosna napaść na posłów „Znaku”. Posunięto się do obelg, zniewag, pogróżek. Na tę napaść z godnością odpowiadał Jerzy Zawieyski, bronił aresztowanych studentów, opluwanych pisarzy, zmuszanych do emigracji Żydów.

W swoim dzienniku odnotował powściągliwie: „Mówiło mi się dobrze, mimo szmerów i przerywań galerii, na której siedzieli aktywiści partyjni”.

Tak naprawdę jednak na sali sejmowej tupano, śmiano się, gwizdano i walono w pulpity. Ten seans nienawiści trwał i trwał. A Jerzy Zawieyski trwał na trybunie i mówił, póki nie skończył. Trzeba go było podtrzymywać, gdy schodził z trybuny sejmowej.

Nigdy się już z tego nie podźwignął. Rok później dostał wylewu krwi do mózgu. Niemy, na wpół sparaliżowany, wydostał się ze szpitalnego łóżka, dowlókł do balkonu i runął z 4. piętra na bruk.

Ale dziś koło „Znak” to całkiem inna ekipa, niż przed laty. Bolesną pamięć o Zawieyskim, który od razu zyskał miano polskiego Rejtana, wsparł mocą swej poezji Wiktor Woroszylski:

 
Pan Rejtan

wsłuchany w sen wszystkiego

wstaje z niemocy Powstaje

nad nią Idzie przez labirynt

nocy ojczystej Staje nad krawędzią

której nazajutrz nie odgadnie nikt

i słucha drugich kurów i koszulę

po raz drugi rozdziera pan Rejtan umarły

 
Dziś czasy są jednak nie na rozdzieranie szat.

Stanisław Stomma, choć kołu przewodniczy, jest w nim osamotniony. 4 pozostałych posłów – Janusz Zabłocki, Konstanty Łubieński, Tadeusz Myślik i Wacław Auleytner – skłania się do bliższej współpracy z PZPR.

Gdy przed kilkoma tygodniami kierownictwo partii zapowiedziało rychłe wprowadzenie do konstytucji zmian, w tym zapisów, że PZPR jest kierowniczą siłą narodu, Polska jest państwem socjalistycznym, związanym sojuszem z ZSRR, zaś prawa obywateli mają być uzależnione od wypełniania przez nich obowiązków wobec socjalistycznego państwa, zaprotestował Episkopat oraz środowiska opozycyjnej inteligencji. Kluby Inteligencji Katolickiej domagały się od posłów „Znaku” głosowania przeciw poprawkom.

Pod wpływem krytyki władze wycofały się z najbardziej drastycznych zapisów zmian, m.in. zrezygnowały z uzależniania praw obywatelskich od wypełniania obowiązków.

Poza Stommą posłowie „Znaku” zdecydowali się ostatecznie głosować za poprawkami. Konstanty Łubieński postanowił nawet – mimo iż przed paru dniami Stomma przestrzegł go w liście, by tego nie czynił – poprzeć poprawki z sejmowej mównicy.

Posiedzenie Sejmu zaczyna się o 10.00 od sprawozdania Komisji Nadzwyczajnej dla przygotowania poprawek do konstytucji. Składa je przewodniczący komisji, a zarazem przewodniczący Rady Państwa Henryk Jabłoński.

Teraz czas na przemówienia w imieniu klubów poselskich oraz dyskusję.

Do głosu zapisało się 27 posłów. Przemówienie w tak ważnej dla władz partyjnych sprawie, i to pod okiem samego I sekretarza Edwarda Gierka, to wyborna okazja do popisania się wazeliniarską erudycją. Jedni posłowie, jak Stanisława Świderska z PZPR, dukają z kartki bełkotliwe komunały: „Polska Ludowa przyniosła kobiecie poczucie dumy narodowej, sprawiedliwość społeczno-klasową, stabilizację rodziny wolną od troski o niepewne jutro oraz pełnię praw obywatelskich”. Niektórzy, jak poseł Przyłuski z ZSL, bez żenady po prostu plotą od rzeczy: „Wiele problemów do rozwiązania stawia też przyspieszona mechanizacja i chemizacja rolnictwa, nowoczesna gospodarka wodna, weterynaria, wiejskie budownictwo i racjonalna gospodarka paszami. Rozwój gospodarki żywnościowej wymaga stałego dopływu fachowców. Sprawy te znajdują właściwe odzwierciedlenie w projekcie zmian konstytucyjnych”. Elita partyjnych posłów prześciga się w wychwalaniu osiągnięć Polski Ludowej i podkreślaniu, że zmiany w konstytucji, same w sobie wspaniałe, odzwierciedlają w istocie ogrom postępu w realnym budownictwie socjalizmu.

Stomma siedzi nieporuszony.

Gdy na mównicę proszony jest poseł Konstanty Łubieński z koła „Znak”, Stanisław Stomma wychodzi z sali na korytarz.

Po powrocie na salę, znużony wysłuchiwaniem partyjnej mowy-trawy Stomma zauważa, że I sekretarz Edward Gierek z ożywieniem rozmawia z sekretarzem KC PZPR, a zarazem posłem Stanisławem Kanią. Parę minut później do Stommy podchodzi jeden z urzędników administracji Sejmu i prosi go na korytarz – z katolickim posłem chce rozmawiać sekretarz Kania. Stomma natychmiast kojarzy zauważoną przez siebie rozmowę Kani z Gierkiem. Domyśla się, że sekretarz KC ma mu coś arcyważnego do zakomunikowania.

Na korytarzu Stanisław Kania nie owija niczego w bawełnę:

 – Słyszę głosy, że nie będzie pan głosował na zmianą konstytucji. Jeśli to prawda, sądzę, że byłoby dobrze, aby zechciał pan opuścić gmach Sejmu nie biorąc udziału w głosowaniu.

Sekretarz KC przekonuje Stommę, że opuszczenie Sejmu pozwoli mu zachować, jak stwierdza z lekkim przekąsem, „niezłomność przekonań”, a zarazem pozwoli uchwalić zmiany w konstytucji jednomyślnie, na czym władzom bardzo zależy.

Stomma odpowiada z rozwagą. Wyjaśnia, że nieprzerwanie od 19 lat jest w Sejmie i jego wyborcy mają pełne prawo wiedzieć, jakie stanowisko zajął on w tak ważnej kwestii. Nie może zatem przyjąć sugestii, by po prostu opuścić głosowanie. Nieobecność byłaby w jego przypadku aktem tchórzliwej ucieczki.

 – A zresztą, sprzeciw opinii jest tak szeroki i masowy, że niech przynajmniej jeden poseł będzie jego rzecznikiem – kończy Stomma.

Kania słucha ze spokojem.

 – No cóż, jak pan widzi, presji na nikogo nie wywieramy. Postąpi pan, jak sam uzna za słuszne. Ale chyba jest zrozumiałe, że krok pański będzie miał konsekwencje polityczne – kończy rozmowę.

Stomma doskonale rozumie, jakie to będą konsekwencje. Po dzisiejszym głosowaniu kończy się VIII kadencja Sejmu i tym samym skończy się jego działalność poselska. Nie ma co liczyć, że władze dopuszczą jego kandydaturę do wyborów.

Marszałek Sejmu Stanisław Gucwa poddaje pod głosowanie projekt zmian w konstytucji.

 – Kto jest za?

W górze las rąk.

 – Kto jest przeciw?

Nie widać ani jednej ręki.

 – Kto się wstrzymał?

Stanisław Stomma, z leciutko pochyloną, siwą głową, wysoko unosi prawą rękę. W niebywałej ciszy trzyma ją w górze przez dłuższą chwilę.

Jedna, jedyna ręka.

Posłowie siedzący w pobliżu Stanisława Stommy tkwią nieruchomo w fotelach. Żaden nie patrzy w stronę szczupłej postaci z podniesioną ręką.

Marszałek Sejmu ogłasza wynik głosowania.

Jest 16.25. Posłowie PZPR nieoczekiwanie wstają z miejsc i intonują „Mazurka Dąbrowskiego”. Po chwili przyłącza się do nich cała sala i galerie pełne zaproszonych gości. Śpiewa nawet obsługa techniczna Sejmu.

Marszałek Gucwa podsumowuje 4-letnią kadencję sejmową. W końcu Sejm podejmuje uchwałę o zamknięciu sesji w dniu dzisiejszym.

Mieczysław Rakowski, redaktor naczelny tygodnika „Polityka”, członek KC PZPR i poseł, głosował za poprawkami. Wieczorem Rakowski notuje w swoim dzienniku: „Posiedzenie Sejmu, na którym przyjęliśmy poprawki do konstytucji. Jabłoński, jako przewodniczący Komisji Nadzwyczajnej, złożył sprawozdanie. Kłamał jak pies, mówiąc, że dyskusja nad wprowadzonymi zmianami trwała 4 lata. Ciekawe gdzie? W prasie nie wolno było pisnąć ani jednego słowa na ten temat. Wszyscy, z wyjątkiem Stommy, który wstrzymał się od głosu, głosowali za przyjęciem poprawek. Podziwiam jego odwagę, tym bardziej, że został zaskoczony hymnem narodowym, który zaintonowali posłowie PZPR. Żeby pokazać, jacy jesteśmy patriotyczni. Ciekaw jestem, czy Stomma znajdzie się w nowym Sejmie. Znając tych moich demokratów, obawiam się, że nie raczą go zaakceptować. Jeśli do tego dojdzie, to z Sejmu zniknie ostatni człowiek, który w niektórych przypadkach miał odwagę powiedzenia NIE. Nie muszę dodawać, że gdy opuszczałem gmach Sejmu, to poza wielkim kacem moralnym niczego innego nie czułem. Polska dokonała dzisiaj kolejnego wielkiego kroku w kierunku umocnienia autorytarnych rządów. Żeby tylko to się kiedyś na nas nie zemściło”.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

9 lutego 1904 atakiem na Port Arthur rozpoczyna się wojna rosyjsko-japońska. To wydarzenie przypomina nam dziś W. Kalicki:

Jest północ 8 lutego. Przyjęcie wydane w Port Arthur przez wiceadm. Starka, dowódcę rosyjskiej Eskadry Oceanu Spokojnego, rozwija się wspaniale. Leją się strumienie szampana i wódki, goście pochłaniają ogromne ilości kawioru i przekąsek. Świetnego nastroju wiceadm. Starka nic nie jest w stanie zepsuć. Ani to, że kilkuletni spór Japonii z Rosją o wpływy w Mandżurii i Korei w opinii światowej dyplomacji wkrótce musi skończyć się wojną. Ani to, że wczoraj po południu Tokio zerwało negocjacje z Petersburgiem. Ani to wreszcie, że w Port Arthur od paru dni brakuje golibrodów; niemal wszyscy tutejsi mistrzowie brzytwy byli Japończykami, a od paru dni Japończycy pośpiesznie ewakuują się poza granice rosyjskiego imperium.

Rosyjskie pancerniki i krążowniki stoją na redzie niestrzeżone. Całe przygotowania wojenne ograniczyły się do przemalowania dziś krążowników z pokojowej białej barwy na oliwkową, wojenną.

Kwiat korpusu oficerskiego potężnej floty rosyjskiej stojącej na redzie pije, śpiewa, tańczy; do redy Port Arthur zaś skrycie zbliża się równie silna japońska Połączona Flota pod dowództwem adm. Heihahiro Togo. Japoński rząd i Admiralicja zdecydowały się zaatakować flotę rosyjską z zaskoczenia, bez wypowiadania wojny.

Japońskie niszczyciele skradają się w ciemnościach, zręcznie omijają rosyjskie okręty patrolujące. O 23.30 wystrzeliły pierwsze torpedy. Wybuchy targnęły potężnymi kadłubami pancerników „Retwizana”, „Cesariewicza” oraz krążownika „Pałłada”. Balujące dowództwo eskadry i wyżsi oficerowie w ogóle nie przejmują się eksplozjami na redzie – to na pewno jakieś manewry!

Atak torpedowców kończy się dopiero po północy, 9 lutego. Rosjanom dopisało szczęście – uszkodzenia 2 najnowszych pancerników i krążownika da się usunąć w ciągu kilkunastu tygodni.

Wiceadm. Togo nie daje za wygraną. Czeka tylko, aż wstanie świt. O 10.55, na czele swych pancerników podchodzi do redy Port Arthur i rozpoczyna morderczy ostrzał. Ale wiceadm. Stark już wytrzeźwiał po nocnym balu. Rusza w morze na czele swoich ciężkich okrętów. Zaciekła bitwa trwa niemal godzinę. Rosjanie uzyskują 38 trafień, Japończycy zaledwie 11. Wiceadm. Togo jak niepyszny wycofuje się spod Port Arthur.

Ale w koreańskim porcie Czemulpo, niedaleko od Seulu, Rosjanie nie mają szans. Koreański rząd ogłosił miasto i port strefą neutralną. Stacjonują tu, oprócz rosyjskiego krążownika „Wariag” i kanonierki „Koriejec”, także brytyjski krążownik HMS „Talbot”, francuski „Pascal”, włoski „Etna” oraz amerykańska kanonierka USS „Vicksburg”. Jeszcze wczoraj, 8 lutego, silny zespół japońskich krążowników i torpedowców pod dowództwem kontradm. Sotokichi Uriu wraz ze statkami wyładowanymi piechotą zbliżył się do redy Czemulpo. Łamiąc neutralność miasta i portu, wieczorem i nocą japońscy żołnierze wylądowali pod miastem.

O 8.30 japońskie statki transportowe i okręty zespołu kontradm. Uriu odchodzą z redy Czemulpo na morze. Desant 2,5 tys. żołnierzy piechoty, po zajęciu portu i pozostawieniu tam niewielkich sił, rusza na Seul. Kontradm. Uriu wysyła ultimatum skierowane do rosyjskiego dowódcy kmdr. Rudniewa. Wysyła je dziwną drogą. Najpierw ultimatum otrzymuje japoński konsul w Czemulpo, który następnie zjawia się z nim u konsula rosyjskiego. Carski dyplomata o 9.30 przekazuje je wreszcie na pokład rosyjskiego krążownika. Kontradm. Uriu oficjalnie zawiadamia o rozpoczęciu wojny i żąda, by „Wariag” i „Koriejec” do godz. 12.00 wyszły w morze. W przeciwnym razie eskadra japońska zaatakuje je na kotwicowisku o godz. 16.00. Pisma od japońskiego dowódcy otrzymują także dowódcy okrętów państw neutralnych. Kontradm. Uriu domaga się, by ich jednostki do godz.16.00 opuściły neutralny port, gdyż o tej porze zacznie się japoński atak.

Jest to niesłychane naruszenie prawa międzynarodowego. Dowódca brytyjskiego krążownika HMS „Talbot” kmdr Lewis Bayly znajduje się w niezbyt zręcznym położeniu. Z jednej strony Wielka Brytania jest w formalnym sojuszu z Japonią i brytyjski oficer nie powinien przysparzać kłopotów japońskiemu kontradmirałowi. Z drugiej jednak kmdr Bayly, któremu przysługuje tzw. starszeństwo wśród dowódców wszystkich okrętów stojących na redzie Czemulpo, nie może nie zareagować na łamanie prawa przez Japończyków. Znajduje jednak salomonowe wyjście. Zaprasza dowódców stacjonujących tu okrętów na naradę. Kmdr Marshall z amerykańskiego USS „Vicksburg” odmawia przybycia. Twierdzi, że musi ściśle przestrzegać zasad neutralności.

Narada okazuje się potulnym przyjęciem warunków japońskich. Wszyscy zgodnie oświadczają kmdr. Rudniewowi, że jeśli „Wariag” i „Koriejec” nie wypłyną w ciągu 2 godzin, krążowniki państw neutralnych opuszczą redę Czemulpo. Rosyjski dowódca prosi, by wobec łamania prawa międzynarodowego przez Japończyków okręty państw neutralnych eskortowały jednostki rosyjskie do granicy koreańskich wód terytorialnych, ale brytyjski oficer sprzeciwia się. Spotkanie kończy się uchwaleniem formalnego protestu, bez znaczenia dla schwytanych w potrzask okrętów rosyjskich.

Krążowniki japońskie dysponują 4 działami kalibru 203 mm, jednostki rosyjskie – tylko 2. Japończycy mają na pokładach 38 armat 152 mm, Rosjanie – zaledwie 13. Kmdr Rudniew nie ma ani jednego torpedowca, wiceadm. Uriu dysponuje aż 7. Co więcej, jego zespół ma kolosalną przewagę manewrową nad okrętami rosyjskimi, muszącymi przebijać się na otwarte morze wąskim torem wodnym.

Kmdr Rudniew wraca na pokład krążownika. Zwołuje naradę wojenną. Oficerowie są w bardzo bojowych nastrojach. Mimo miażdżącej przewagi wroga chcą siłą przebijać się do Port Arthur. A gdy nie uda się przebić – sami zatopią oba okręty. Załogi, gdy dowiadują się o decyzji oficerów, wiwatują z entuzjazmu. Wszyscy chcą się bić – aż do końca. Na przestarzałym „Koriejcu”, który ma jeszcze pomocnicze żagle, marynarze rąbią i zrzucają wysokie stengi i gafle masztów, by utrudnić Japończykom celowanie.

O 11.20 „Wariag” i „Koriejec” podnoszą kotwice i ruszają do boju. Na ich pokładach orkiestry grają marsze. Przepiękny widok płynących po honorową śmierć marynarzy porywa załogi okrętów włoskiego, francuskiego, amerykańskiego i nawet brytyjskiego. Marynarze za nic mają wcześniejsze kunktatorstwo swoich oficerów. Stają wzdłuż burt i żegnają Rosjan gromkimi „hurrraaa!”. Na włoskim krążowniku orkiestra zaczyna grać hymn rosyjski.

Z równym entuzjazmem szykują się do boju załogi okrętów japońskich. Wczoraj, w drodze do Czemulpo, krążownik „Takachiho” staranował wynurzającego się wieloryba. Marynarze biorą incydent za dobrą wróżbę. Krwawiący, zapadający się w otchłań pod dziobem japońskiego okrętu olbrzym symbolizuje dla nich Rosję.

Wiceadm. Uriu na widok ruszających do boju Rosjan podnosi na rejach swojego krążownika „Naniwa” sygnał „Proponuję poddać się bez walki”. Kmdr Rudniew nie reaguje. O 11.45 odległość między okrętami maleje do 8300 m. Jako pierwsze odzywają się działa krążownika „Asama”. Po 55 minutach walki „Wariag” płonie. Japońskie pociski rozbijają połowę jego artylerii, pomost bojowy, dalmierze, uszkadzają ster, przebijają kadłub poniżej linii wodnej. Ginie 32 marynarzy, niemal 200 jest rannych. „Koriejec” wysuwa się przed krążownik i ogniem dział osłania jego powrót do portu Czemulpo. Kmdr Rudniew, choć ranny w głowę, zarządza natychmiastowe gaszenie pożaru, naprawę uszkodzonych armat i urządzeń. Chce jak najszybciej znów wyjść w morze i wznowić walkę. Ale krążownik nabiera coraz więcej wody przez dziury po japońskich pociskach. Rośnie przechył na lewą burtę. Nie ma już mowy o drugiej bitwie. Kmdr Rudniew rozkazuje wysadzenie swych okrętów. O 15.55 potężny wybuch rozrywa przednią część kadłuba „Koriejca”. Odłamki lecą w głąb zatoki. Kmdr Bayly interweniuje u rosyjskiego dowódcy, by nie wysadzać krążownika; obawia się, że wybuch uszkodzi jego okręt. Rosjanie otwierają więc zawory w dnie. O 18.00 „Wariag” przewraca się na lewą burtę i osiada na dnie.

Okręty francuski, włoski i brytyjski przyjmują na pokład rosyjskich marynarzy. Amerykanin kmdr Marshall odmawia udzielenia pomocy – obsesyjnie zasłania się wymogami przestrzegania neutralności.

Dochodzi 20.00. Z pokładów obcych krążowników bohaterscy rosyjscy marynarze patrzą, jak tonie podpalony przez załogę rosyjski statek transportowy „Sungari”. Rozpaleni walką, oszołomieni przegraną, nawet nie przeczuwają, że dziś koniec caratu przybliżył się na wyciągnięcie ręki, a Japonia wkroczyła na drogę do mocarstwowości. Nie przypuszczają, że wkrótce obsypie ich deszcz Krzyży św. Jerzego, a oni sami przejdą do rosyjskiego panteonu.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

8 lutego 1923 roku – Archimandryta Paweł Łasztynenko – Smaragd dokonał udanego zamachu na prawosławnego metropolitę warszawskiego Jerzego Jaroszewskiego. Był to jeden najgłośniejszych zamachów politycznych w II RP. Powodem przeprowadzenia zamachu były dążenie metropolity do autokefalii – uniezależnienia Kościoła prawosławnego w Polsce od Rosyjskiej Cerkwi. Dzięki opisowi W. Kalickiego możemy przypomnieć tę zapomnianą historię:

Dochodzi 11.00, gdy przed budynkiem domu zakrystialnego cerkwi prawosławnej przy ul. Zygmuntowskiej nr 13 na warszawskiej Pradze wysiada z dorożki brodaty mężczyzna w średnim wieku. Przed bramą zatrzymuje go policjant – w tym domu mieszka prawosławny metropolita warszawski abp Jerzy, który obawiając się zamachu na swe życie, poprosił władze państwowe o ochronę. Odźwierny kiwa głową, że to swój, archimandryta Smaragd, i policjant wpuszcza przybysza do gmachu.

Archimandryta idzie od razu do sekretariatu i prosi o posłuchanie u arcybiskupa. Metropolita przed południem jest zajęty. Smaragd prosi więc o audiencję o 15.00 lub najwyżej 16.00, bo później nie zdąży na pociąg, Jerzy twardo odpowiada jednak, że to niemożliwe, że najwcześniej może przyjąć niezapowiedzianego gościa o 18.00. Smaragd zgadza się i wychodzi. Przysłuchujący się tej rozmowie 2 sekretarze abp. Jerzego diakon Szatecki oraz świecki sekretarz Kostecki oddychają z ulgą. Rozmowa była bardzo poprawna, wręcz grzeczna, a przecież wszyscy kapłani w polskiej Cerkwi wiedzą o konflikcie między metropolitą i archimandrytą.

Abp Jerzy – Jurij Jaroszewskij – jest z pochodzenia Ukraińcem, urodził się 51 lat temu w guberni podolskiej w rodzinie proboszcza parafii prawosławnej. Już w najmłodszych latach zdecydował się na życie kapłańskie. Kolejne szczeble w hierarchii rosyjskiej Cerkwi osiągał bardzo szybko – w wieku 31 lat został rektorem seminarium duchownego w Tule, a już 3 lata później odbyła się jego chirotonia, czyli udzielenie święceń, na biskupa kaszyrskiego. W 1910 roku został rektorem Petersburskiej Akademii Duchownej, obronił doktorat z homiletyki, pracował w komisji Cerkwi ds. dialogu z anglikanami.

W czasie I wojny światowej został biskupem mińskim i turowskim.

Po rewolucji lutowej wcale nie wykazywał entuzjazmu z obalenia caratu. Przez młodszych księży prawosławnych uznawany za stetryczałego biurokratę, nienadążającego za zmianami porewolucyjnego świata, latem 1917 roku wyjechał z Mińska na sobór rosyjskiej Cerkwi i już nie wrócił do swych rozgorączkowanych wiernych i kapłanów. Tuż po rewolucji bolszewickiej został wyniesiony do godności arcybiskupiej i wkrótce potem wyjechał na Chalki, najmniejszą, zamieszkiwaną zaledwie przez niespełna 200 osób wysepkę greckiego archipelagu Dodekanez na Morzu Śródziemnym. Tam w ciągu niespełna roku napisał po grecku kilka szkiców o najnowszych dziejach rosyjskiej Cerkwi.

Ale w 1919 roku znienacka wyruszył w pole. Dosłownie w pole – dołączył bowiem do wojsk białych i został biskupem eparchii charkowskiej, w granicach obszaru kontrolowanego przez oddziały kontrrewolucyjne.

Po zwycięstwie bolszewików zdołał ewakuować się z grupą księży prawosławnych z portu w Noworosyjsku. Przez Stambuł, Saloniki dotarł do Włoch, gdzie przyjął obowiązek zarządzania rosyjskimi parafiami prawosławnymi.

I właśnie we Włoszech wypatrzyła go dyplomacja odrodzonego państwa polskiego. Dla rządów II RP wyszukanie odpowiedniego kandydata na zwierzchnika Cerkwi w Polsce, kandydata, który przeprowadziłby uniezależnienie jej od Cerkwi rosyjskiej, miało pierwszorzędne znaczenie polityczne. Abp Jerzy zaś podczas sondażowych rozmów we Włoszech z wysłannikami polskiego rządu zadeklarował, że doprowadzi do usamodzielnienia prawosławia w Polsce od patriarchy moskiewskiego.

Zaraz po przyjeździe do Polski władze państwowe odsunęły od zarządzania diecezją chełmsko-warszawską biskupa grodzieńskiego Włodzimierza; tymczasowym biskupem chełmsko-warszawskim został Jerzy. W sprawie autokefalii abp Jerzy zrazu kluczył, ale w końcu, już po zakończeniu wojny polsko-bolszewickiej, w rozmowach w Moskwie z patriarchą moskiewskim i Wszechrusi Tichonem wystąpił o przyznanie polskiej cerkwi niezależności. Przekonywał Tichona, że tylko autokefalia Cerkwi w Polsce zapobiegnie konfliktom prawosławnych wiernych z państwem.

Patriarcha Tichon zgody na autokefalię nie dał, zatwierdził jednak Jerzego na diecezji chełmsko-warszawskiej. Arcybiskup krok po kroku, ze wsparciem rządu, parł do ustanowienia autokefalii. Część prawosławnych biskupów i duchownych uważała jednak, że usamodzielnienie Cerkwi w Polsce byłoby sprzeczne z prawem kanonicznym. Abp Jerzy przeciwników autokefalii zignorował, pośpiesznie wyświęcił na biskupa zwolennika autokefalii archimandrytę Aleksandra i zwoławszy sobór biskupów (w liczbie 3 zwolenników uniezależnienia Cerkwi w Polsce), doprowadził do formalnego złożenia wniosku o ustanowienie autokefalii w patriarchacie w Konstantynopolu.

Wśród prawosławnych księży w Polsce nie brakuje przeciwników polityki abp. Jerzego. Jednym z nich jest archimandryta Smaragd, Rosjanin Paweł Łatyszenkow, który otwarcie występuje przeciw arcybiskupowi. W zeszłym roku Smaragd miał zostać biskupem słuckim, ale chirotonię zablokował abp Jerzy. Pod pozorem porzucenia eparchii przez Smaragda metropolita suspendował archimandrytę. Smaragd później udowodnił, że mieszkał wtedy u chorego ojca, ale Jerzy swej decyzji nie zmienił.

O 19.00 archimandryta Smaragd znów zjawia się przed bramą domu przy Zygmuntowskiej. W sekretariacie abp. Jerzego Smaragd rozmawia dłuższą chwilę z oboma sekretarzami metropolity. Ze swego gabinetu wychodzi metropolita, prosi Smaragda do środka, zamyka drzwi na klucz. Zaniepokojeni sekretarze decydują się podsłuchać rozmowę przez drzwi, ale glosy metropolity i archimandryty są spokojne.

Mija godzina. W sekretariacie zjawia się metropolita wołyńsko-krzemieniecki abp Dionizy i pyta sekretarzy, czy mógłby rozmawiać z Jerzym. Kostecki puka i usiłuje wejść, ale drzwi są nadal zamknięte. Pyta więc przez nie, czy gość będzie przyjęty. Abp Jerzy także przez drzwi odpowiada, by Dionizy zaczekał w saloniku.

Sekretarz odprowadza abp. Dionizego do salonu gościnnego, sam zaś wraca do sekretariatu. Ledwie zaczyna przerwaną rozmowę z Szateckim, gdy za drzwiami gabinetu Jerzego rozlega się strzał. Po nim drugi. I jeszcze trzeci. Kostecki z diakonem Szateckim zrywają się na nogi. Drzwi gabinetu metropolity otwierają się. Z czerwoną jak burak twarzą wybiega z nich archimandryta Smaragd. Najwyraźniej z emocji traci orientację i wbiega do saloniku, w którym na rozmowę oczekuje abp Dionizy. Nie widzi drzwi wyjściowych i wraca do sekretariatu. Dostrzega Szateckiego i nagle ostro pyta:

 – A ty kto!?

I nie czekając na odpowiedź, woła:

 – Zabiłem metropolitę!

Smaragd robi jeszcze 2 kroki ku wyjściu, po czym opada na krzesło. Sekretarze i metropolita Dionizy wpadają do gabinetu gospodarza. Metropolita leży na podłodze, na boku. Z rany na skroni sączy się wąski strumyczek krwi.

Policjant sprzed bramy alarmuje pobliski posterunek na Wileńskiej 11. Niemal natychmiast przyjeżdżają zastępca komendanta warszawskiej policji Henryk Charlemagne i naczelnicy wydziału śledczego Sonneberg oraz Kurnatowski. Sędzia śledczy Jerzy Luksemburg zjawia się parę minut po policjantach. Podczas rewizji funkcjonariusze znajdują w kieszeni Smaragda potężny pistolet Steyr-Hahn. Zabójca strzelał 3 razy, trafił raz – w skroń.

Podczas przesłuchania Łatyszenko zeznaje, że zabił, bo metropolita go skrzywdził, suspendował na podstawie niesprawdzonych, fałszywych donosów. Skrzywdził też 4 archijerejów – dwóch z nich za drobne wykroczenia zmusił do wyjazdu z Polski.

O głównym sporze z ofiarą, o autokefalię Cerkwi w Polsce, zabójca wobec przedstawicieli władz państwowych przytomnie nawet się nie zająkuje.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.