2 czerwca 1652 roku rozegrała się bitwa pod Batohem (Mołdawia) pomiędzy wojskami polskimi a kozackimi zakończona nie tylko klęską Polaków, ale też bezlitosnym straceniem 3,5 tys. jeńców. Łącznie zginęło ponad 8 tys. Polaków z tego powodu miejsce to zyskało nazwę „sarmacki Katyń”. Tak oto wydarzenia te przypomina W. Kalicki:

Późno w nocy dowódcy chorągwi husarskich, chorągwi pancernych, regimentów rajtarii, dragonów, piechoty zdążają do namiotu hetmana koronnego polnego Marcina Kalinowskiego. Wcześniej przybyć nie mogli, walki z Tatarami na przedpolu polskiego obozu wygasły dopiero z nastaniem zmroku.

To już piąty rok kozackiego powstania pod wodzą Bohdana Zenobiusza Chmielnickiego. Po polskich klęskach pod Żółtymi Wodami, Korsuniem, Piławcami, po omal przegranej przed trzema laty bitwie pod Zborowem w zeszłym roku wojska pod wodzą króla Jana Kazimierza rozgromiły siły Chmielnickiego pod Beresteczkiem. Polska szlachta nie chciała jednak bić się dalej i zwycięstwo to nie zostało wykorzystane. Po nierozstrzygniętej bitwie we wrześniu zeszłego roku pod Białą Cerkwią Chmielnicki zawarł drugą już w czasie powstania ugodę z Rzecząpospolitą. Nie ma jednak zamiaru jej dotrzymać. Do wielkiej wojny przeciw Polsce potrzebuje sojuszników. Jednym z nich ma być Mołdawia.

Przed dwoma laty, jeszcze przed bitwą pod Beresteczkiem, Chmielnicki wraz z Tatarami najechał na Mołdawię i zmusił sprzymierzonego z Rzecząpospolitą hospodara Bazylego Lupula do zgody na małżeństwo jego córki, słynnej w połowie Europy z wielkiej urody Rozandy, ze swym synem Tymoszką Chmielnickim. Gdyby małżeństwo to doszło do skutku, Warszawa straciłaby – jedynego wśród sąsiadów – lojalnego sojusznika.

Na wieść o wymuszonej zgodzie Lupula krew zagotowała się w obu hetmanach koronnych: wielkim Mikołaju Potockim i polnym Marcinie Kalinowskim. Mikołaj Potocki wpadł we wściekłość, bo o rękę cudnej Rozandy bezskutecznie starał się Piotr Potocki. A Marcin Kalinowski? Choć liczy już 47 wiosen, sam marzy o ożenku z hospodarówną.

Bazyli Lupu do wydania córki Tymoszce nie kwapił się. Od wczesnej wiosny szykował się do obrony. Gdy pod koniec maja Chmielnicki ruszył z Tatarami na Mołdawię, by siłą dopełnić małżeństwa syna, hetman Kalinowski zdecydował się zlekceważyć wolę króla Jana Kazimierza i na własną rękę, na czele armii koronnej, bronić cnoty Rozandy. Prócz nadziei na jej rękę żywił też nadzieję na buławę wielką, rzecz jasna, po rozbiciu sił Chmielnickiego i ocaleniu Mołdawii.

Doborowe oddziały, które Kalinowski zabrał na wyprawę, były skrajnie wyczerpane, wygłodzone i przerzedzone. Co gorsza, hetman, żołnierz doświadczony, ale pozbawiony wszelkich talentów wodza, popełniał błąd za błędem. Fatalnie wybrał miejsce obozu na uroczysku Batoh, na szlaku wiodącym do Mołdawii. Nie dokończył koncentracji rozproszonych oddziałów koronnych, wskutek czego zebrał pod Batohem ledwie 12-tysięczne siły, dużo słabsze od armii Chmielnickiego.

Gen. artylerii Zygmunt Przyjemski, weteran wojny trzydziestoletniej, współtwórca, jako szef artylerii, wiktorii pod Beresteczkiem, proponuje, by hetman wraz z jazdą natychmiast wycofał się do Kamieńca, zebrał resztę wojsk koronnych i szykował odsiecz. On zaś, Przyjemski, z piechotą zmniejszy zbyt duży, praktycznie nieufortyfikowany obóz, usypie porządne szańce i będzie bronił się choćby i dwa miesiące w oczekiwaniu na odsiecz.

Plan jest dobry. To jedyna szansa na ocalenie. Ale dumny Kalinowski odrzuca go – nie będzie byle generał mówił hetmanowi, co czynić! No i jak będzie wtedy wyglądał hetman w oczach Rozandy i jej papy!?

Na wieść o decyzji Kalinowskiego w obozie powstaje ferment. W wielu chorągwiach jazdy żołnierze postanawiają porzucić hetmana i uciekać. Buntownicy skoro świt wychodzą konno z obozu, na błonia przed rzeką Boh.

Późnym rankiem posłuszna rozkazom hetmana Kalinowskiego część jazdy także wysuwa się przed obóz. Nieopodal popasają zbuntowane chorągwie. Hetman ma nadzieję, że ta część jazdy, która wymówiła mu posłuszeństwo, na widok swoich towarzyszy, dobrych znajomych z wielu pól bitewnych, teraz o rzut kamieniem zmagających się z Tatarami, opamięta się i wspomoże ich w walce. W ten sposób bunt rozejdzie się po kościach.

Część lojalnej wobec hetmana jazdy pod wodzą 25-letniego starosty krasnostawskiego Marka Sobieskiego i doświadczonego wojownika kasztelana czernihowskiego Jana Odrzywolskiego uderza na Tatarów Karaczy-beja, stojących na tych samych błoniach co buntownicy, tylko dalej od polskich armat, a bliżej Bohu. Walka jest zaciekła, kilka setek husarzy i lżej zbrojnych jeźdźców ma spore kłopoty z nieco liczniejszymi czambułami tatarskimi.

Buntownicy stoją bezczynnie o krok od walczących. Nie mają zamiaru przyłączyć się do bitwy, przeciwnie, czekają, aż wierne hetmanowi chorągwie zwiążą walką całość tatarskiej jazdy Karaczy-beja. Wtedy chcą rzucić się do ucieczki w stronę Bohu i wpław przeprawić się na drugi, zbawczy, jak mniemają, brzeg.

Jazda Sobieskiego i Odrzywolskiego bije się twardo i Tatarzy w końcu ustępują.

Zbuntowane oddziały jazdy pojmują, że nie ma już na co czekać, i ruszają w stronę Bohu.

Kalinowski w tej sytuacji powinien pozostawić buntowników własnemu losowi i zająć się wyłącznie obroną obozu.

Ale dumny i mściwy hetman nie myśli logicznie. Dotarły doń pogłoski o planach wydania go przez buntowników Tatarom w zamian za wolną drogę przez Boh, na zachód. Hetman opuszcza wierne mu chorągwie i przechodzi do oddziałów piechoty. Tych może być pewny – odmowa wykonania rozkazu przez żołnierza cudzoziemskiego autoramentu nieuchronnie karana jest gardłem.

Kalinowski popełnia kolejny z długiej listy swoich fatalnych błędów. Piechocie cudzoziemskiego autoramentu rozkazuje strzelać do buntowników.

Dochodzi trzecia po południu. Piechurzy otwierają ogień. Nie mają jednak ochoty na masakrowanie niedawnych towarzyszy broni, często ludzi wpływowych, cieszących się łaską możnych protektorów. Znakomita większość strzela Panu Bogu w okno. Tylko z rzadka kule trafiają któregoś z jeźdźców. Zbuntowana jazda płoszy tabun zapasowych koni wprost na ostrzeliwującą ją piechotę. Na szczęście pędzące konie rozpraszają się przed piechurami, którzy tylko dzięki temu unikają stratowania.

Strzelaninę na przedpolu i uciekające grupki polskiej jazdy Tatarzy widzą jak na dłoni. Ukryci w lesie po przeciwnej stronie obozu Kozacy słyszą tylko palbę. Czambuły tatarskie i pułki kozackie nie mają ze sobą łączności – dzieli je głęboki, niedostępny parów i gęsty las – w sumie dystans co najmniej 3 km. Kozacy jednak, słysząc strzelaninę na czole obozu, trafnie chwytają nadarzającą się okazję i niemal natychmiast rzucają swe siły do szturmu.

Dla Polaków w obozie to zupełne zaskoczenie. Kozacy?! Teraz?! Tutaj?!

Napastnicy dobiegają już do linii obrony, gdy w obozie trębacze wzywają służbę do walki. Kozacy uderzają na chroniące obóz od strony lasu regimenty piechoty cudzoziemskiej dowodzone przez gen. Przyjemskiego. Obrońcy to zawodowcy, w mig formują szyki. Pod ich gęstym, celnym ostrzałem, wzmocnionym ogniem umiejętnie ustawionych przez Przyjemskiego armat, Kozacy załamują się, cofają, znów ruszają do szturmu, po czym odpływają zdziesiątkowani, jeszcze raz prą naprzód. Mimo trzykrotnej przewagi liczebnej, mimo zaciętości nie są w stanie przełamać linii obrońców.

Od strony rzeki sytuacja od początku wygląda gorzej. Do czambułów Karaczy-beja dołącza z marszu niemal trzykrotnie liczniejsza orda Nuradyn-sołtana. Uciekające w stronę rzeki zbuntowane chorągwie koronne dziesiątkowane są przez chmary Tatarów. Ledwie paru setkom polskich jeźdźców udaje się dotrzeć do Bohu i przedostać na zbawczy drugi brzeg.

Hetman Kalinowski, Marek Sobieski i Jan Odrzywolski na czele wiernych chorągwi wspierają piechotę broniącą linii taboru. Przez chwilę wydaje się, że mimo zaskoczenia i wielkiej przewagi liczebnej wroga obrońcy powstrzymają i Tatarów, i Kozaków. I wtedy w wielkich zapasach furażu wewnątrz linii taborów wybucha pożar. Część piechoty rzuca się do gaszenia, ale ogień przeskakuje na kolejne stosy siana. Ściana ognia oddziela cudzoziemską piechotę pod dowództwem gen. Przyjemskiego od linii taborów od strony rzeki. Żar jest tak wielki, że piechurzy Przyjemskiego muszą opuścić część stanowisk. W lukę wdzierają się Kozacy. Nie biorą jeńców, mordują poddających się i rannych, więc piechota cudzoziemskiego autoramentu bije się do ostatniego żołnierza.

Na błoniach od strony rzeki wśród Tatarów pojawiają się Kozacy. Coraz więcej grup polskiej jazdy, dotychczas stawiających opór uderzeniom Tatarów, na widok potężnego pożaru w obozie rzuca się do ucieczki. Na czele kilkuset piechurów usiłuje uciekać także, walczący dotąd dzielnie, hetman Kalinowski. Gdy dowiaduje się, że w lesie Tatarzy pojmali jego syna Samuela, zawraca i idzie mu na odsiecz. Szybko dopadają go ordyńcy i sieką na śmierć.

Dowództwo nad frontem płonącego obozu obejmuje nieustraszony Marek Sobieski, ale nic już nie może zdziałać. Grupki jego podkomendnych otaczają Tatarzy, rozbijają i biorą szlachtę do niewoli. Tatarzy mają średniowieczne podejście do walki – pokonany przeciwnik, o ile jest znaczniejszego rodu, może liczyć na darowanie życia, nawet i troskliwą opiekę, bo okup za szlachetnie urodzonych jeńców to, oprócz zysków ze sprzedaży brańców i łupów z grabieży, jeden z najważniejszych powodów tatarskich wypraw.

Polacy, którzy usiłują przeprawić się przez Boh, mają do czynienia z Kozakami. Ci dyszą żądzą mordu, dobijają i topią uciekających. Leniwym nurtem rzeki płyną setki ciał.

Mimo rozbicia zorganizowanej obrony grupki piechoty i spieszonej jazdy bronią się przed Kozakami jeszcze ponad trzy godziny.

Szarzeje już, gdy na pobojowisku przygasają pożary i milknie szczęk oręża.

Tatarzy są szczęśliwi. Schwytali 3,5 tys. jeńców, w znakomitej większości szlachetnie urodzonych, najlepszych żołnierzy Rzeczypospolitej – okup będzie sowity.

Ale Bohdan Chmielnicki spotyka się z Karaczy-bejem. Kusi go złotem, obietnicą oddania Tatarom miasteczek nad rzeką Winogrod i przekazania im, po zdobyciu na Polakach, twierdzy Kamieniec Podolski – wszystko za wydanie mu jeńców. Karaczy chwyta przynętę i wspólnie z Chmielnickim przekonuje do kozackiej oferty Nuradyn-sołtana. Chmielnicki opłaca jeszcze Tatarów nogajskich, słynących z dzikości, by na jego zlecenie wymordowali jeńców.

Rzeź zaczyna się, gdy po bitwie wstaje świt. Nogajcy wyciągają dziesiątki, setki jeńców z tatarskich namiotów i ścinają na łąkach. Krew płynie strumieniami. Nogajcy ścinają syna hetmana Samuela Kalinowskiego, ścinają Marka Sobieskiego. Gen. Przyjemski zaklina Chmielnickiego, by wstrzymał rzeź. Za to tatarscy kaci mordują go umyślnie powoli.

Przez dwa dni giną 3 tys. jeńców. Rzeczpospolita traci kwiat kadry dowódczej wojska i najlepszych żołnierzy. Jej granice stają otworem dla najeźdźców.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.