Historia

29 czerwca 1936 odbyła się nazywana dziś przez historyków Manifestacja Chłopska w Nowosielcach. Wydarzenia te przybliża nam W. Kalicki:

We wsi Nowosielce w powiecie przeworskim tuż po północy ruch taki jak rankiem w dniu jarmarku. Szosą z Przeworska maszerują na przemian oddziały wojskowe i zwarte kolumny odświętnie odzianych chłopów – większość pieszo, część na furmankach, na rowerach, konno. Jest już dobrze po północy, gdy sołtys Nowosielec Karol Zmora poleca rozstawić chłopską straż porządkową. Pięć tysięcy chłopów z zielonymi opaskami i znaczkami staje w ciemnościach gigantycznym szpalerem po obu stronach gościńca z Przeworska do Nowosielec. Nad ranem porządkowi meldują sołtysowi Zmorze, że przybyło już ponad 50 tys. chłopów, w tym kilka tysięcy konno. W sadach wzdłuż gościńca obozują jeszcze tysiące chłopów i ich rodzin, które przybyły wczoraj z daleka.

Polscy chłopi przybyli do Nowosielec na manifestację w rocznicę wyczynu wójta Nowosielec Michała Pyrza, który od 9 do 11 czerwca 1624 roku skutecznie dowodził obroną wsi i kościoła przed tatarską hordą twórcy chanatu nogajskiego bejlerbeja Kantymira Murzy. Dla upamiętnienia tamtej chłopskiej wiktorii syn nowosieleckiego nauczyciela Tadeusz Opioła zorganizował usypanie kopca Michała Pyrza. Mieszkańcy Nowosielec i okolicznych wsi zwieźli nań ponad 2 tys. wozów ziemi. Dziś kopiec będzie uroczyście poświęcony.

Chłopskie święto ma zaszczycić swą obecnością, połączoną z wielką wojskową paradą, generalny inspektor sił zbrojnych gen. Edward Śmigły-Rydz. Skutecznie walczący o poszerzenie zakresu swej władzy wewnątrz obozu sanacyjnego Śmigły-Rydz, za radą swego głównego doradcy politycznego posła Wojciecha Stpiczyńskiego, postanowił wykorzystać ludową manifestację w Nowosielcach do przeciągnięcia chłopów na swą stronę.

To posunięcie efektowne, ale amatorskie. Chłopi są wściekli za represje władzy wobec czołowych działaczy ludowych, zaś ani Stpiczyński, ani sam Śmigły-Rydz nie poczynili przed wiecem żadnych wstępnych uzgodnień politycznych z ludowcami.

5 km od Nowosielec, we wsi Grzęska, także w ciemnościach nocy, zbiera się ponad 150 tys. uczestników politycznego wiecu zorganizowanego przez działaczy SL. Rankiem na wysoką trybunę zbitą z bali i desek wspinają się jeden z głównych organizatorów dzisiejszej manifestacji, prezes Stronnictwa Ludowego w Małopolsce i na Śląsku Bruno Gruszka, prof. Stanisław Kot i Eugeniusz Bielenin z Zarządu Okręgowego SL, były kapelan II Brygady Legionów, działacz ruchu ludowego ks. płk Józef Panaś oraz kilku działaczy powiatowych. Ks. Panaś niesie pod pachą urnę z ziemią z pobojowiska spod Bukaczowiec, gdzie w roku 1624 Stanisław Koniecpolski w ciężkiej bitwie rozbił liczniejsze wojska Kantymira Murzy. Z wysokości trybuny działacze z dumą spoglądają na morze głów ich zwolenników. Ale ci są niecierpliwi. Krzyczą: „Zaczynać! Zaczynać!”.

Takiego chłopskiego wiecu jeszcze w odrodzonej Polsce nie było. Przemawia Bruno Gruszka:

 „Przybyliście tu, aby upomnieć się o prawa chłopskie, jakie wam się należą! […] Zeszliśmy się z okazji oddania hołdu chłopu wójtowi, hołdu krwi polskiej, przelanej za polską sprawę, przelanej z własnej woli, gdy chłop w Polsce nie miał żadnych praw. Krwi przelanej na równi ze szlachtą, posiadającą wszystko w swoim ręku, która następnie kraj zaprzepaściła. Jeżeliśmy te śluby z polską ziemią, z państwem już wtedy zawarli, to my, w chwili gdy generalny inspektor armii Rydz-Śmigły wzywa do apelu całe społeczeństwo dla obrony państwa, byliśmy na to od dawna gotowi!”.

Dalej Gruszka zapowiada, że chłop nie będzie szczędził krwi dla ojczyzny, ale pod jednym warunkiem: „Muszą nam być przywrócone wszystkie prawa, któreśmy utracili w ostatnim dziesiątku lat!”. Przemówienie kwituje entuzjastyczny krzyk ogromnych tłumów.

Teraz pora na uchwalenie rezolucji. Zaczyna się ona od stwierdzenia, iż „zebrani na polach Grzęski w dniu 29 czerwca 1936 roku w liczbie 150 tysięcy członkowie Stronnictwa Ludowego stwierdzają, że nie opuszczą ani nie wyprą się emigrantów politycznych: Wincentego Witosa, Władysława Kiernika i Kazimierza Bagińskiego, którzy cierpią nie za swoje czyny osobiste, lecz za działalność stronnictw, które współdziałały pod hasłem »Obrony prawa i wolności«”.

Dalej chłopi żądają demokratycznej konstytucji, zmiany ordynacji wyborczej do Sejmu i Senatu, rozwiązania, jako kompletnie skompromitowanych, obu izb parlamentu, a także wszystkich ciał samorządowych i przeprowadzenia niezwłocznie nowych wyborów, przytemperowania samowoli administracji i odpolitycznienia wymiaru sprawiedliwości.

To prawdziwy policzek dla rządzącego obozu sanacji. Las rąk i głuchy, jednostajny krzyk poparcia nie pozostawiają wątpliwości co do nastrojów polskich chłopów.

Gdy w Grzęsce zaczyna się gigantyczny wiec, w Nowosielcach chłopi kończą wznosić przed wjazdem do wsi bramę powitalną. Drewnianą konstrukcję oplatają zielenią, ozdabiają legionowymi orłami, obwieszają biało-czerwonymi flagami. Bramę wieńczy napis „Witaj nam Naczelny Wodzu”. Po jednej stronie bramy stoi chłopska banderia konna, po drugiej – szwadron strzelców konnych.

Generał Edward Śmigły-Rydz wysiada ze służbowej limuzyny przed bramą. Sprawia świetne wrażenie: szczupły, elegancki, pełen energii. Towarzyszą mu dowódca legionowej kawalerii, dziś lwowski wojewoda Władysław Belina-Prażmowski i gen. Wacław Wieczorkiewicz. Wokół nieogarnione morze głów. Gościa wita sołtys Zmora i wręcza na tacy bochen czarnego chleba oraz sól. Śmigły-Rydz całuje bochen, rozgląda się. Nie bardzo wie, co ma dalej robić. Podbiega adiutant, odbiera tacę.

Generał uśmiecha się: „Ten chleb będziemy jedli w Warszawie”.

Wójt zaprasza Śmigłego-Rydza do chłopskiego wozu, umajonego świeżymi gałązkami, wymoszczonego sianem. Generalny inspektor sadowi się w sianie, ramię w ramię z najstarszym mieszkańcem gminy 92-letnim Adamem Wąsaczem. Miejscowy woźnica zacina czwórkę wybranych we wsi siwych koni i wóz pomyka jarem, w otoczeniu chłopskiej banderii konnej, w stronę wzniesionego na błoniach ołtarza polowego. Po drodze mija ogromny, 150-tysięczny pochód, zmierzający z wiecu w Grzęsce na nowosieleckie błonia. Idącym w pełnym słońcu chłopom towarzyszy ponad 3 tys. motocyklistów. Wrażenie – imponujące.

Gdy umajony wóz z gen. Śmigłym-Rydzem mija maszerujących chłopów, tylko z rzadka zrywają się okrzyki na cześć generalnego inspektora sił zbrojnych.

O 9.30 pod ołtarz dociera biskup przemyski ks. Barda. Pod ołtarzem gen. Śmigły-Rydz odbiera raport od dowódców jednostek wojskowych. Potem podchodzi doń Bruno Gruszka.

 „Witam pana, panie generale, na terenie mojego okręgu!” – mówi hardo.

O jedenastej, po przeglądzie oddziałów wojskowych, rozpoczyna się msza celebrowana przez bpa Bardę. Śmigły-Rydz siedzi na krześle w pierwszym rzędzie, ale częściej niż na ozdobiony prostym brzozowym żołnierskim krzyżem ołtarz i kapłana zerka na nieogarnione tłumy na błoniach, na wielokilometrową, poczwórną kolumnę chłopstwa ciągle idącego z Grząski.

Po mszy Śmigły-Rydz odjeżdża na chłopskim wozie w stronę sporego, 9-metrowej wysokości kopca ku czci bohaterskiego Michała Pyrza usypanego przez 14 tys. ochotników w pobliżu miejscowego kościoła. Tłum przerywa kordon żandarmerii, chłopi wygrażają generalnemu inspektorowi sił zbrojnych pięściami, krzyczą: „Niech Witos wróci! Żądamy amnestii dla więźniów brzeskich!”. Śmigły-Rydz zachowuje kamienną twarz, ale jest wyraźnie poirytowany. Jadący w limuzynach za jego wozem generałowie i pułkownicy wołają do rozgorączkowanych chłopów: „No, dajcie spokój, dajcie spokój, wróci!”.

Bp Barda z wysiłkiem wspina się na kopiec, kropi głaz pamiątkowy na jego szczycie. Teraz gen. Śmigły-Rydz w asyście dwóch oficerów wchodzi na szczyt i składa wieniec z szarfami o barwach wstążki Krzyża Virtuti Militari. Generalny inspektor armii bierze od ks. Panasia urnę z ziemią z pola zwycięskiej bitwy Koniecpolskiego z Tatarami Kantymira i rozsypuje ją na szczycie kopca. Armaty oddają salut 21 salw. Nie milknie jeszcze ostatnia z nich, gdy Śmigły-Rydz pojawia się w asyście gen. Beliny-Prażmowskiego i bpa Bardy na polowej trybunie obok kopca.

Grają orkiestry wojskowe, rusza parada oddziałów wojska. Nad kopcem przelatują eskadry myśliwców i bombowców. Do parady szykują się chłopi. Prof. Kot uwija się pośród pocztów sztandarowych, surowo napomina, jakie okrzyki wolno wznosić.

Idą. I rzeczywiście, pierwsze grupy wołają: „Niech żyje Najjaśniejsza Rzeczpospolita Polska! Niech żyje Armia Polska!”. Ale im dłużej chłopi maszerują, tym więcej okrzyków: „Niech żyje Witos! Niech żyje rząd ludowy!”.

Jakby tego było mało, nagle pochód zatrzymuje się i na trybunę wchodzi delegacja ruchu ludowego, z Bruno Gruszką na czele, i wręcza uchwaloną rano w Grząsce rezolucję. Gen. Śmigły-Rydz z kamienną twarzą przyjmuje jej tekst i odpowiada: „Dobrze, dziękuję”. Po czym zaprasza na trybunę posła Gruszkę.

Pochód rusza. Okrzyków na cześć Witosa, z żądaniem amnestii dla więźniów brzeskich i nowych wyborów, jest coraz więcej. W końcu Śmigły-Rydz nie wytrzymuje tego, bez słowa schodzi z trybuny wsiada do samochodu i odjeżdża.

Na trybunie Bruno Gruszka do późnego popołudnia, niczym zwycięski wódz, odbiera chłopską defiladę.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

21 czerwca 1982 roku został uniewinniony i uznany za niepoczytalnego John Hinckley, zamachowiec, który usiłował zastrzelić prezydenta Stanów Zjednoczonych Ronalda Reagana. Oto opis historii poczyniony przez W. Kalickiego:

Poniedziałek, ranek. 12 przysięgłych budzi się w oddanych do ich dyspozycji pokojach w gmachu sądu w Waszyngtonie. Siedem kobiet i pięciu mężczyzn. Woźny, pracownik kafeterii, garażowy, pracownica Pentagonu, hotelowy asystent bankietowy – wszyscy, prócz jednego, czarni. To już czwarty dzień ich narad w odosobnieniu, podczas których usiłują ustalić winę człowieka, który próbował zamordować prezydenta Stanów Zjednoczonych.

Cała dwunastka jest rozdrażniona, w złym humorze. Przysięgli czują, że problem, jaki mają rozstrzygnąć, przerasta ich. Na domiar złego prowadzący rozprawę sędzia Barrington D. Parker, chcąc zmusić ich do efektywnej pracy, zakazał im ukochanej rozrywki – gapienia się w ekran telewizora.

Po śniadaniu spotykają się w oddanej do ich dyspozycji niewielkiej sali rozpraw. Wylosowany na pierwszej naradzie przewodniczący ławy Roy Jackson, emerytowany woźny (jako jedyny miał kapelusz, więc karteczki ciągnięto z jego kapelusza), rezygnuje. Na swego przewodniczącego przysięgli wybierają teraz Lawrence’a Coffeya, asystenta bankietowego. I znów, jak wczoraj, jak przedwczoraj, jak przed dwoma dniami, muszą zmierzyć się z pytaniem, czy prezydenta chciał zabić z premedytacją opanowany morderca, czy zamachu dokonał osobnik niepoczytalny.

30 marca zeszłego roku młody, otyły mężczyzna koło południa wrócił ze śniadania do pokoju w hotelu przy Osiemnastej Ulicy w Waszyngtonie. O 12.45 zasiadł do pisania listu na poliniowanej kartce papieru: „Droga Jodie. Jest bardzo prawdopodobne, że zostanę zabity w zamachu na Reagana”. Po kwadransie napisał ostatnie zdania: „Jodie, proszę Cię, abyś wejrzała w swoje serce i abyś w końcu dała mi szansę zyskania przez ten mój historyczny czyn twojego szacunku i miłości. Kocham Cię na zawsze”. I podpis: „John Hinckley”.

Mężczyzna zakleił list w kopercie i zaadresował ją do Jodie Foster, 18-letniej studentki pierwszego roku uniwersytetu Yale i zarazem aktorki, która przed pięciu laty zagrała młodocianą prostytutkę w filmie Martina Scorsese Taksówkarz. Hinckley, który nigdy nie spotkał osobiście Foster, po wielokrotnym obejrzeniu filmu popadł na jej tle w patologiczną obsesję. Główny bohater, grany przez Roberta De Niro, tytułowy nowojorski taksówkarz, zanim zdobył uczucie nastoletniej prostytutki, usiłował w filmie dokonać zamachu na senatora. Hinckley uznał, że zabicie prawdziwego prezydenta to niezły wstęp do zainteresowania swoją osobą realnej Jodie Foster.

List do Foster pozostawił Hinckley w pokoju hotelowym. Poszedł piechotą do hotelu Hilton, w którym wybrany przed 70 dniami prezydent Ronald Reagan miał uroczyste spotkanie z 3500 przedstawicielami związków zawodowych. W przemówieniu na tym mityngu Reagan zauważył: „Gwałtowne przestępstwa wzrosły o 10 proc., czyniąc sąsiednie ulice niebezpiecznymi”. Przed wejściem dla VIP-ów do Hiltona spacerował w tym momencie, w brązowym płaszczu przeciwdeszczowym, John Hinckley. Nie rzucał się w oczy w tłumie reporterów stacji telewizyjnych z kamerami, spóźnionych, niewpuszczonych do hotelu związkowców oraz gapiów kłębiących się za plastikową taśmą, którą ochrona wytyczyła drogę od drzwi Hiltona do miejsca zaparkowania prezydenckiego, opancerzonego lincolna. Po spotkaniu ze związkowcami Reagan wyszedł wejściem dla VIP-ów, podszedł do lincolna, odwrócił się i pomachał ręką do reporterów. W tym momencie Hinckley wyjął kupiony wcześniej w lombardzie za 47 dolarów małokalibrowy rewolwer Saturday Night Special załadowany pociskami eksplodującymi Devastator i szybko wystrzelił sześć razy. Jeden z pocisków przeszył lewe płuco prezydenta, niebezpiecznie blisko serca. Inny trafił w głowę sekretarza prasowego Białego Domu Jamesa Brady’ego. Agent służb specjalnych Timothy McCarthy w chwili gdy zasłonił prezydenta, otrzymał postrzał w brzuch. Policjant Delahanty dostał ciężki postrzał w szyję.

Po dłuższej bijatyce agenci ochrony ujęli Hinckleya. Wszyscy czterej postrzeleni przeżyli. James Brady, z ciężkimi uszkodzeniami mózgu, stał się bezwładnym kaleką.

Hinckley strzelał do prezydenta przed włączonymi kamerami telewizyjnymi, na oczach 125 mln Amerykanów. Procesem zamachowca pasjonuje się dosłownie cała Ameryka. Ojciec Johna Hinckleya, milioner naftowy z Colorado, w zeszłym roku, kilka tygodni przed zamachem na prezydenta, wyrzucił syna darmozjada z domu, ale w czasie procesu sfinansował najlepszych adwokatów. Obrona od początku starała się doprowadzić do uznania zamachowca za niepoczytalnego.

W wielu stanach USA to obrona musi udowodnić, że podsądny był niepoczytalny. Ale w sprawach federalnych ciężar dowodu, że oskarżony był poczytalny w chwili popełnienia zbrodni, spoczywa na oskarżeniu. Sędzia Parker, chcąc utrudnić obronie apelacje w kwestii formalnej, przychylił się w procesie Hinckleya do rygorystycznej wykładni – to prokuratorzy musieli dowieść, że w chwili oddania strzałów był w pełni władz umysłowych.

Długi, wyczerpujący dla stron proces, który kosztował podatników 2,5 mln dolarów, wcale nie ułatwił rozstrzygnięcia tej kwestii przez 12 przysięgłych. Eksperci z tytułami uniwersyteckimi, wzywani przez obronę i oskarżenie, wydawali całkowicie sprzeczne opinie.

Przez ostatnie trzy dni zamknięci w odosobnieniu przysięgli usiłowali, tak jak potrafili, na zdrowy rozum, ocenić stan umysłu Hinckleya.

Dla woźnej na American University, 42-letniej Glynis Lassiter, fakt, że Hinckley krótko przed zamachem poleciał za ciężkie pieniądze samolotem na drugi koniec Stanów po to tylko, by powałęsać się bez celu przez jeden dzień i wrócić – też samolotem – był niepodważalnym dowodem, że to wariat. Starsza o osiem lat przysięgła Meryland Copelin uważała jednak, że jeśli stać kogoś na kupienie biletu lotniczego bez wyraźnego powodu, nie znaczy to, że zwariował. Pracownica firmy energetycznej Natalia Brown przekonywała innych przysięgłych, że człowiek, który dał radę dojechać do Waszyngtonu, zameldować się samodzielnie w hotelu i jeszcze celnie strzelić parę razy, musi być zdrów na umyśle.

Sporym problemem dla przysięgłych była poetycka twórczość Johna Hinckleya. A zwłaszcza wiersz napisany przezeń krótko przed zamachem:

 „Męczennik we mnie grał gry

A ja byłem młodym, wyalienowanym samotnikiem

[…] stałem się tym, czym chciałem

By być cały czas psychopatycznym poetą”.

Przysięgły George Blyther jako pierwszy zauważył: „Czy poczytalna osoba mogła to napisać? To przecież jasne, że coś jest z Hinckleyem nie tak!”. Ale Belinda Drake, sekretarka w Pentagonie, nie była tego tak pewna: „Ten człowiek jest pisarzem, a pisarze są dziwni”. Przysięgli pomni, że podczas rozprawy oskarżyciel Roger Adelman, zakłopotany treścią poetyckiego wynurzenia Hinckleya, przekonywał ławę, iż poezja ze swej natury jest fikcją, poprosili o słownik, by sprawdzić definicje poezji i fikcji. Ale rozeźlony ich bezproduktywnym gadulstwem sędzia Parker odmówił dostarczenia słownika.

Tak minęły trzy dni narad. Zmęczeni, poirytowani przysięgli jeden po drugim uznawali, że jedynym wyjściem z sytuacji, w jakiej się znaleźli, jest uznanie Hinckleya za niepoczytalnego.

Dziś świeżo wybrany nowy przewodniczący ławy przysięgłych Roy Jackson przechodzi do obozu zwolenników niepoczytalności oskarżonego. Już tylko panie Copelin i Brown twardo obstają przy zdrowiu psychicznym, zatem i winie, zamachowca. Późnym popołudniem, po wielu godzinach sporów, znużona Copelin ulega naciskom: „OK, jest niepoczytalny i niewinny”. Natalia Brown broni swego zdania jeszcze przez 10 minut. W końcu podnosi ramiona w geście kapitulacji i krzyczy: „Do diabła z tym!”.

Coffey zarządza przerwę na kolację. Dziś – żeberka z grilla. Coffey pożera ze smakiem kolejne porcje. Brown z nerwów nie może przełknąć nawet kęsa. Ktoś modli się.

O 19.54 w sali rozpraw nr 19 sędzia Barrington D. Parker rozpoczyna odczytywanie werdyktu przysięgłych odnośnie do 13 zarzutów stawianych Hinckleyowi. Oskarżony, w beżowym garniturze i brązowym krawacie, stoi na środku sali. Kołysze się na obcasach, twarz ma pustą, nieobecną.

Sędzia czyta: „Co do pierwszego zarzutu – niewinny z powodu niepoczytalności”.

Na galerii liczni słuchacze jęczą i syczą z zaskoczenia.

Sędzia czyta dalej: „Co do zarzutu piątego – niewinny z powodu niepoczytalności [to dotyczy postrzelenia w brzuch agenta Timothy’ego MacCarthy’ego] […] co do zarzutu siódmego – niewinny z powodu niepoczytalności… [to o postrzeleniu w głowę sekretarza Jamesa Brady’ego]…”.

Gdy sędzia odczytuje uniewinnienie z ostatniego, 13. zarzutu, sala wrze z oburzenia. Obrońcy uśmiechają się szeroko. Matka oskarżonego Jo Ann Hinckley płacze z radości. Po chwili obejmuje męża i radośnie uśmiecha się. Sam John Hinckley słucha werdyktu z obojętną miną. Sala huczy od okrzyków protestu. Zirytowany sędzia Parker woła do szeryfa: „Jeśli nie potrafi pan utrzymać porządku, to niech pan znajdzie kogoś, kto to potrafi!”. Strażnicy wyprowadzają Hinckleya. Przysięgli po raz ostatni wychodzą do swojej sali obrad. Kilkoro z nich płacze.

Zszokowany Biały Dom odmawia komentarza. Ameryka nie jest w stanie pojąć, jak można uniewinnić człowieka, który chciał zabić jej prezydenta.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

14 czerwca 1956 powrót Stanisława Cata-Mackiewicza do Polski w opisie W. Kalickiego:

Wiceprezes Zarządu Głównego Związku Literatów Polskich Jerzy Putrament zamiast jak zwykle ostatnio wypłynąć rankiem łódką na szczupaka, nagle musi pakować się i jechać z leśniczówki Pranie do Warszawy. Właśnie przyjechał po niego samochód ZLP z wiadomością, że Stanisław Mackiewicz „Cat” nieoczekiwanie przyspieszył powrót z Londynu do Polski.

Putrament ma swój sekretny udział w tym powrocie. Jego zwierzchnicy z KC PZPR chcą, by osobiście powitał Mackiewicza na lotnisku.

Dla niewtajemniczonych przylot Mackiewicza do komunistycznej Polski to wielkie zaskoczenie, choć nic już nie powinno dziwić po ucieczce w maju zeszłego roku, do Warszawy, Hugona Hankego, premiera emigracyjnego rządu RP, zresztą następcy Mackiewicza na tym stanowisku.

Stanisław Mackiewicz nigdy nie skrywał swej wrogości do komunizmu. Pochodził z ziemiańskiej rodziny, podczas wojny polsko-bolszewickiej w 1919 i 1920 roku wstąpił ochotniczo do partyzanckiego oddziału kawalerii Samoobrony Ziemi Wileńskiej mjr. Władysława Dąbrowskiego, który śmiałymi, dalekimi rajdami budził popłoch w bolszewickich szeregach. W 1922 roku 26-letni Mackiewicz brał udział w zakładaniu w Wilnie dziennika „Słowo”, gazety konserwatywnej, finansowanej przez kresowe ziemiaństwo. Od pierwszego numeru został jej naczelnym. Wybitny, niezależny, analityczny umysł, błyskotliwy erudyta, świetny stylista, znawca historii Francji i Rosji – dzięki tym cechom uczynił z prowincjonalnego pisemka wileńskich „żubrów” dziennik czytany przez elity całej Polski. Każdy szanujący się przedwojenny intelektualista sięgał po jego komentarze w „Słowie” podpisywane wziętym z kart Rudyarda Kiplinga pseudonimem „Cat”, mającym symbolizować jego intelektualną niezależność i chodzenie własnymi drogami. Także redaktorem był znakomitym – w „Słowie” stworzył dla młodych literatów dodatek „Żagary” (co na Wileńszczyźnie oznaczało chrust zbierany na podpałkę), w którym debiutowali Czesław Miłosz, Jerzy Zagórski, Ksawery Pruszyński, Karol Zbyszewski.

W 1931 roku odbył podróż po ZSRR. Po powrocie napisał książkę publicystyczną Myśl w obcęgach, bezlitośnie obnażającą sowieckie mity i krytykującą realia bolszewickiego państwa.

Choć uważał się za monarchistę – a może właśnie dlatego – podczas zamachu majowego poparł Piłsudskiego, a potem doprowadził do głośnego spotkania Marszałka z arystokracją w Nieświeżu. Dwa razy piastował mandat poselski z ramienia sanacyjnego BBWR, ale po śmierci Marszałka krytykował sanacyjne władze. W 1939 roku za krytykę polityki obronnej Becka trafił na 17 dni do obozu w Berezie Kartuskiej.

Na wojennej emigracji we Francji był członkiem Rady Narodowej, w Londynie zwalczał Władysława Sikorskiego i Stanisława Mikołajczyka. W latach 1954–1955 był premierem emigracyjnego rządu. Zaraz po wojnie, skłócony niemal ze wszystkimi, cierpiący niedostatek, wręcz biedę, skłonny był wracać do komunistycznej Polski. Już w 1947 roku rozmawiał o powrocie z Jerzym Borejszą, który sondował w tej sprawie wybitnych twórców emigracji. Wieści o tych spotkaniach skompromitowały w polskim Londynie „Cata”, ale nie zniechęciły do rozmów z komunistycznymi dygnitarzami i agentami bezpieki o powrocie. Jeszcze w 1947 roku spotkał się w Paryżu z ambasadorem Warszawy Jerzym Putramentem, potem kontaktował się z Bernardem Singerem, londyńskim dziennikarzem i zarazem agentem MBP „Rex”, oraz z konsulem Warszawy w Londynie – i rezydentem komunistycznego wywiadu – Marcelem Reichem-Ranickim. Od roku, z własnej inicjatywy, znów kontaktował się z Putramentem i agentem wywiadu Jerzym Klingerem „Oskarem”. Mackiewicz opowiadał im o kulisach życia emigracji, brał gotówkę jako pożyczki i zaliczki na wydanie broszury potępiającej agenturalne związki uchodźczych radykałów z amerykańskim wywiadem, ale stanowczo odmówił pisania raportów. Kapryśny, nerwowy, długo nie potrafił się dogadać z mocodawcami swych rozmówców – gdy on chciał jechać do Warszawy, oni go wstrzymywali, gdy znów oni ponaglali do wyjazdu, on hamletyzował. Stracił wiarę w Zachód, w sens emigracji, ale wracać zawsze chciał na swoich warunkach. Upierał się, że zjawi się bez deklaracji lojalności dla komunistycznej władzy, a w kraju pozostanie niezależnym pisarzem.

Na krajowego czytelnika i na krajowe honoraria od dawna bardzo liczy.

Gdy przed paru dniami „Cat” ogłosił w londyńskim „Dzienniku Polskim i Dzienniku Żołnierza”, że wraca do kraju, emigracyjny publicysta Tadeusz Żenczykowski wszczął wobec niego postępowanie upadłościowe – „Cat” dotąd nie zapłacił ogromnej sumy 4 tys. funtów odszkodowania za zniesławienie przed laty Żenczykowskiego. Gdyby został uznany za bankruta, nie mógłby opuścić Wielkiej Brytanii.

 „Cat” gwałtownie przyspieszył wyjazd. Na lotnisko odprowadzali go peerelowski konsul i wynajęty przezeń adwokat.

Samolot LOT-u z Mackiewiczem na pokładzie ma lądować w Warszawie wczesnym popołudniem. Samochód z Putramentem pędzi z Prania na złamanie karku i zajeżdża na Okęcie przed lądowaniem. Władze starannie wyreżyserowały przybycie byłego premiera emigracyjnego rządu. Zamiast w hali przylotów powitanie odbędzie się na płycie lotniska, jak w przypadku głów państw albo bardzo znanych artystów. Na płytę wpuszczone mają być bliska rodzina „Cata”, polscy i zagraniczni dziennikarze, kilku urzędników z przedstawicielem pełnomocnika rządu PRL ds. repatriacji.

Putrament przyjechał o czasie, ale samolot wystartował z Londynu ze sporym opóźnieniem. Mija godzina, druga, trzecia. Jest bardzo ciepło. Rodzina, dziennikarze, oficjele i spory tłumek dawnych przyjaciół, znajomych oraz wielbicieli Mackiewicza są coraz bardziej zmęczeni czekaniem.

Wreszcie wczesnym wieczorem nadlatuje douglas DC-3 z Londynu. Po wylądowaniu i wyłączeniu silników obsługa lotniskowa podtacza pod drzwi wąskie ośmiostopniowe metalowe schodki. Szybkim krokiem podchodzą do nich żona „Cata” Wanda i ich dwie córki. 35-letnia Barbara Rzepecka, były żołnierz AK na Wileńszczyźnie, do 1948 roku więziona w sowieckich łagrach w republice Komi, przyszła z nastoletnim synem Ryszardem. Młodszej córce „Cata” Aleksandrze Niemczykowej towarzyszy jej siedmioletnia córka Teresa. Są też siostra „Cata” Seweryna z Mackiewiczów Orłosiowa i jej 21-letni syn Kazimierz Orłoś, student pierwszego roku prawa Uniwersytetu Warszawskiego. Za nimi tłoczą się dziennikarze i znajomi sławnego reemigranta.

Stewardesy otwierają drzwi i jako pierwszy ukazuje się w nich „Cat”. Ubrany jest zaskakująco, jak na niemal upalny polski czerwiec: ma na sobie ciemny garnitur z kamizelką, gruby, ciemny, mocno podniszczony płaszcz i nieco jaśniejszy, solidny zimowy kapelusz. Dość otyłą twarz ma mocno zaczerwienioną, lekko posapuje. Nawet z odległości paru metrów widać, ze jest zarazem wzruszony i mocno podenerwowany.

W prawej ręce trzyma walizeczkę z maszyną do pisania. Jest w tym zarazem troska o swoje narzędzie pracy, ale i polityczna ostentacja – oto przybywa z emigracji nie przegrany polityk, premier, ale pisarz, który bynajmniej nie ma zamiaru zamilknąć. „Cat” z uśmiechem, powoli, posapując, schodzi na płytę lotniska. Pozostali pasażerowie taktownie pozostają w samolocie; ta chwila jest tylko dla niego. Ledwie staje na ziemi, wnuczka Tereska, w jasnej, letniej sukience i białej kokardzie wplecionej w upięte wysoko warkocze, wręcza mu bukiet dziewięciu czerwonych goździków. Obok niej stoi wnuk Ryszard w białej koszuli z krótkim rękawem.

 „Cat” ściska się z najbliższymi.

 – Dlaczego wróciłeś? – pyta go, ot tak, po prostu, córka Aleksandra, nieprzejednanie, podobnie jak jej starsza siostra, wroga komunistom.

 – Dla zademonstrowania, że emigranci na żadne dotrzymanie umów przez aliantów albo pomoc w innej formie z ich strony nie mogą liczyć – odpowiada „Cat”, który czuje, że żaden motyw osobisty jej nie przekona.

Przez zwarty krąg rodziny przeciskają się dziennikarze i otaczają półkolem Mackiewicza. Z tyłu pośpiesznie przepycha się Putrament. Michał Sumiński, reporter rozgłośni radiowej Kraj, powołanej przed rokiem i kierowanej przez zaufanego politruka Wiktora Grosza, której celem jest zachęcanie wojennej emigracji na Zachodzie do powrotu nad Wisłę, podsuwa mikrofon pod nos „Cata”. Mackiewicz składa oświadczenie:

 – Jestem niesłychanie wzruszony, stojąc na ziemi polskiej. Reprezentowałem zawsze kierunek polityczny, który był odwrotny temu, jaki reprezentuje dziś rząd obecnej Polski. W tym, że jestem tu tak uprzejmie witany, widzę, że Polska nie dzieli się na zwyciężonych i zwycięzców, a tylko na Polaków.

Stylistyka tej deklaracji nie jest zbyt fortunna, ale chodzi przecież tylko o sens polityczny.

Jeszcze kilka pytań dziennikarzy, dość zdawkowych, bo nazajutrz rano ma się odbyć konferencja prasowa Mackiewicza, jeszcze tylko uściski dłoni z przyjaciółmi z dawnych lat, i do akcji wkracza Putrament. Proponuje odwiezienie Mackiewicza tam, gdzie sobie życzy. „Cat” nie zważa na ledwie skrywane niezadowolenie żony i córek, które komunistycznego dygnitarza szczerze nie cierpią i wolałyby zabrać Mackiewicza zamówioną taksówką. Cała rodzina spotyka się w malutkim, jednopokojowym, ocienionym starymi drzewami za oknem, mieszkaniu Aleksandry przy ul. Raszyńskiej. Na stole czekają zrobione przez panią Wandę i córkę kołduny, rozkosz dla podniebienia Mackiewicza, smakosza i maniakalnego miłośnika litewskiej kuchni. Teraz czas na skromne prezenty: lalkę dla wnuczki, drobiazgi dla wnuka, butelkę wina. Skromne, bo też i sytuacja materialna opuszczającego Londyn „Cata” była rozpaczliwa.

Rozmowa przy stole jest chaotyczna. Mackiewicz tłumaczy powody powrotu, opowiada londyńskie anegdoty. Trzy panie relacjonują sytuację polityczną w kraju, wspominają wspólnych znajomych.

Późnym wieczorem goście rozchodzą się. „Cat”, którego małżeństwo słabo wytrzymało próbę tylu lat rozłąki, zostaje na pierwszą po powrocie noc u córki na Raszyńskiej.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

11 czerwca 1977 roku miało miejsce krwawe stłumienie jednego większych ataków terrorystycznych w Europie. Terrorystami byli obywatele indonezyjskiej prowincji Republiki Południowych Moluków. Ofiarami obywatele Holandii. Zresztą ofiar nie zabrakło także po stronie terrorystów. W. Kalicki przypomina nam dziś tamte wydarzenia:

Dochodzi trzecia w nocy. Ciemności i gęste mgły unoszące się z bagien spowijają żółte wagony stojącego na niewysokim nasypie pociągu osobowego. Podmokłe, porośnięte krzakami pustkowie wygląda na wymarłe, ale na bagnach otaczających tory kolejowe czają się dwa tysiące holenderskich żołnierzy w pełnym uzbrojeniu. Korzystając z mgły i ciemności, 30 komandosów Bijzondere Bijstands Eenheid, elitarnej jednostki antyterrorystycznej holenderskiej armii, powoli, ostrożnie zbliża się do unieruchomionego pociągu. Wreszcie zamierają w odległości kilkudziesięciu metrów od torów.

O 3.50 rozlega się potworny ryk. Sześć starfighterów, odrzutowych myśliwców holenderskiego lotnictwa, doleciało w pobliże pociągu niemal bezgłośnie, na minimalnym ciągu silników. Nad celem pilot pierwszej maszyny w szyku dodaje gazu i przelatuje zaledwie pięć metrów nad dachami wagonów. W nocy, we mgle to prawdziwy majstersztyk pilotażu. Tuż za pierwszą maszyną przelatuje z ogłuszającym rykiem następna. Gdy ostatni, szósty w szyku starfighter przelatuje na minimalnej wysokości nad pociągiem, pierwsza maszyna wraca nad cel i znów nadlatuje, niemal szorując podwoziem po dachach wagonów. Huk odrzutowych silników ma ogłuszyć, obezwładnić zabarykadowanych w pociągu porywaczy.

Terroryści zamknięci wraz z zakładnikami w pierwszym wagonie są członkami organizacji Vrije Zuidmolukse Jongeren (Młodzież Południowych Moluków).

Uzbrojeni członkowie VZJ to spadek po kolonialnej historii Holandii. Archipelag Wysp Korzennych, zwanych też Wyspami Moluckimi, odkryli przed pięcioma wiekami Portugalczycy, ale 100 lat później opanowali go na dobre Holendrzy. Dostarczające gałki muszkatołowej, goździków, pieprzu i innych cennych przypraw Moluki przez ponad trzy i pół wieku były perłą kolonialnego imperium Holandii. Po II wojnie światowej, po wyparciu okupantów japońskich z wysp dawnych Holenderskich Indii Wschodnich, jawajski ruch wyzwoleńczy proklamował w 1945 roku niepodległą Republikę Indonezji. Odmienni etnicznie i kulturowo mieszkańcy Moluków chcieli jednak przekształcić swe wyspy w niepodległe państwo, a nie w indonezyjską prowincję. Na domiar złego, w wojnie, jaką w 1945 i 1946 prowadziły przeciw Indonezji Wielka Brytania i Holandia, dawna kolonialna metropolia wykorzystywała żołnierzy z Moluków. W holenderskiej armii niezwykle bitni Molukańczycy pełnili taką funkcję, jak Gurkhowie w armii brytyjskiej. Walczyli w interesie Holendrów na wielkich wyspach Indonezji, daleko od swych rodzinnych Moluków, zaskarbiając sobie niechęć, czasem nienawiść rdzennych Indonezyjczyków. Po przegranej wojnie kolonialnej Holendrzy, wycofując się ze swych byłych Indii Wschodnich, oddali Molukańczykom jeszcze jedną niedźwiedzią przysługę: aby utrudnić sytuację Indonezji, w czasie kończącej wojnę konferencji okrągłego stołu w Hadze postawili warunek, że każda z 16 prowincji ma prawo do autonomii lub niepodległości.

Molukańczycy uwierzyli w tę deklarację, ale rząd indonezyjski nie zamierzał wypuszczać Moluki z rąk. W kwietniu 1950 roku Molukańczycy chwycili za broń. Indonezja krwawo stłumiła powstanie. Cztery tysiące molukańskich powstańców wyemigrowało wraz z rodzinami do Holandii. Uchodźcy zamieszkali w Westerbork, szybko zamieniając je w namiastkę państwa molukańskiego na holenderskiej ziemi. 35-tysięczna społeczność molukańska rządziła się swoimi prawami. Jej członkowie nie przyjęli obywatelstwa holenderskiego ani indonezyjskiego – pozostali bezpaństwowcami. W Westerbork utrzymywali własną służbę porządkową, modlili się we własnym Kościele protestanckim, który już w 1934 roku odłączył się od Kościoła holenderskiego.

Spokój skończył się w 1970 roku, gdy władze holenderskie zlikwidowały enklawę w Westerbork. Młodzi Molukańczycy, bojąc się, że ich rozproszona społeczność zacznie się asymilować, ruszyli do walki. Uważali, że Holandia powinna zrealizować swe zobowiązania z konferencji w Hadze i doprowadzić do powstania niepodległego państwa na Molukach.

W 1970 roku, przed wizytą prezydenta Indonezji Suharto w Holandii, grupa molukańskich terrorystów zajęła ambasadę indonezyjską w Hadze i wzięła ośmiu zakładników. Napastnicy domagali się niepodległości dla Moluków Południowych. Przed trzema laty aktywiści VZJ zorganizowali pod tym hasłem gwałtowne demonstracje uliczne swych rodaków w wielu miastach Holandii. Wiosną 1975 roku policja holenderska rozbiła molukańską konspirację, planującą uprowadzenie królowej Juliany, a jesienią tego roku siedmiu uzbrojonych terrorystów VZJ napadło na pociąg z Amsterdamu do Beilen, zaś inna ekipa Molukańczyków zajęła konsulat indonezyjski w Amsterdamie. Mimo że terroryści zamordowali dwóch zakładników, rząd holenderski nie zdecydował się ich zaatakować. W końcu Molukańczycy poddali się.

Przed trzema tygodniami, 23 maja, dziewięcioosobowa grupa terrorystów porwała lokalny pociąg elektryczny jadący do Groningen. Spośród ponad 100 podróżnych napastnicy wybrali 56 zakładników. Pociąg zatrzymali na bagiennych pustkowiach. W tym samym czasie czterech innych terrorystów VZJ opanowało szkołę w miejscowości Bovensmilde, biorąc jako zakładników 106 dzieci i 4 nauczycieli.

Wojsko i policja otoczyły pociąg i szkołę. Terroryści zażądali zwolnienia z więzień swych kolegów – w przeciwnym razie grozili zmasakrowaniem zakładników. Rząd chciał rozwiązać kryzys pokojowo, ale na wszelki wypadek w pobliżu oblężonej szkoły i porwanego pociągu pojawili się komandosi BBE, jednej z najlepszych na świecie formacji antyterrorystycznych utworzonej w Holandii po masakrze izraelskich sportowców na olimpiadzie w Monachium. Policja holenderska zdecydowała się na zagranie va banque – do żywności dla uwięzionych w szkole dzieci dodała środek wywołujący silną biegunkę. Policyjni lekarze poinformowali przestraszonych terrorystów, że rozpoczęła się epidemia bardzo niebezpiecznej grypy żołądkowej i dzieci bez hospitalizacji będą umierać. Molukańczycy zwolnili wszystkich uczniów, ale nadal więźli pasażerów w pociągu. I nadal nie chcieli słyszeć o kapitulacji.

Po trzech tygodniach oblężenia szef BBE doszedł do wniosku, że terroryści są dostatecznie znużeni i zobojętniali, by móc bezpiecznie uderzyć.

Gdy pierwszy starfighter kończy lot tuż nad dachami wagonów, z mokradeł podnosi się 30 komandosów BBE i szybkim krokiem rusza w stronę pociągu. Mają za zadanie dopaść nasypu kolejowego, zanim Molukańczycy otrząsną się z zaskoczenia. Od pociągu dzieli komandosów zaledwie 15 m, gdy któryś z terrorystów dostrzega ich z okna przedziału maszynisty. Molukańczycy otwierają do żołnierzy ogień z pistoletów maszynowych. W tym samym momencie na bagnach zapalają się dziesiątki ogników. To ukryci na mokradłach strzelcy wyborowi rozpoczynają huraganowy ostrzał pierwszego wagonu z karabinów automatycznych FN FAL. Terroryści rzucają się na podłogę.

Komandosi są już przy schodkach do wagonu, w którym przetrzymywani są zakładnicy. Jeden z atakujących wskakuje na schodki, szarpie drzwi. Bez efektu – są zamknięte od wewnątrz. Komandos błyskawicznie przylepia ładunek plastiku do drzwi, wtyka weń zapalnik, podpala króciutki lont. Ledwo odskakuje, a już wagonem wstrząsa potężna detonacja. Przez wyrwane drzwi komandosi wpadają do wagonu. Krzyczą: „Na ziemię!”. W tej samej chwili otwierają ogień pilnujący zakładników Molukańczycy. Komandosi odpowiadają ogniem z pistoletów maszynowych Uzi. Dwoje pasażerów, 19-letnia dziewczyna i 40-letni mężczyzna, zamiast paść na podłogę, wstaje z miejsc. Komandosi nie mają czasu na zadawanie pytań – w mroku nie są w stanie odróżnić porywaczy od ofiar. Seriami z uzi ścinają oboje pasażerów z nóg. Molukańczycy usiłują się bronić: ranią jednego z leżących zakładników. Huraganowy ogień Holendrów masakruje ich w mgnieniu oka.

Dokładnie w chwili gdy pierwszy starfighter przelatuje na pociągiem, w Bovensmilde 13 transporterów opancerzonych rusza na pełnym gazie na budynek szkoły. Czterej zabarykadowani w środku Molukańczycy, zmęczeni, apatyczni, nawet nie sięgają po broń, gdy transporter rozwala drzwi wejściowe. Komandosi BBE nie strzelają – leżący na podłodze terroryści bez oporu pozwalają się wyprowadzić i skuć. Czworo nauczycieli jest całych i zdrowych.

W pociągu komandosi BBE liczą straty. Żaden ze szturmujących nie jest ranny. Dwoje pasażerów, którzy nie zastosowali się do okrzyków antyterrorystów, nie żyje. Komandosi zastrzelili sześcioro porywaczy, w tym ich dowódcę, 24-letniego Maksa Papilayę, i jedyną kobietę w ich grupie – Hansinę Autosię. Z trzech pochwyconych Molukańczyków dwóch jest rannych.

Grupa uderzeniowa BBE świętuje swój tryumf. W telewizji specjalne orędzie wygłasza premier Joop den Uyl: „Jest to gorzkie zwycięstwo. Kosztowało ono życie dwojga pasażerów pociągu. Może też wzbudzić gniew czterdziestu tysięcy Molukańczyków, którzy stracili w tym starciu sześciu młodych ludzi, poległych pod sztandarem sprawy nacjonalistycznej. Ale innej możliwości nie było. Nie mogliśmy pozwolić im wyjechać za granicę, gdyż oznaczałoby to zachętę do dalszych aktów przemocy”.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

24 maja 1977 roku – pierwszy publiczny protest głodowy w PRL w relacji W. Kalickiego:

Choć to koniec maja, jest dość chłodno. Dochodzi dwudziesta. Do kościoła św. Marcina Sióstr Franciszkanek Służebnic Krzyża na warszawskiej Starówce nieśpiesznie schodzą się nieliczni wierni. W kościelnych ławach siedzi ok. 30 modlących się. O ósmej zacznie się spotkanie modlitewne Ruchu Odnowy w Duchu Świętym. Spotkania takie prowadzi od kilku miesięcy, w każdy wtorek, między 20.00 a 22.00, rektor kościoła św. Marcina, a zarazem kapelan warszawskiego Klubu Inteligencji Katolickiej, ks. Bronisław Dembowski. Jest cicho, trochę sennie. Tylko kilkoro siedzących pojedynczo ludzi ukradkiem lustruje wnętrze kościoła.

O 19.50 do ks. Dembowskiego podchodzi wybitny działacz warszawskiego Klubu Inteligencji Katolickiej Bohdan Cywiński. Informuje księdza, że dziś w kościele sześć osób rozpocznie głodówkę protestacyjną. Oświadczenie, dlaczego protestują, głodujący prześlą niezwłocznie do Rady Państwa.

Protest w postaci manifestacyjnej głodówki wymyśliła przed dwoma miesiącami współpracująca z Komitetem Obrony Robotników Bogusława Blajfer-Seweryn. Uznała, że dotychczasowe formy presji opozycji na władze – m.in. pisanie listów otwartych czy urządzanie konferencji prasowych dla zachodnich korespondentów – przestały być skuteczne. Pięciu robotników skazanych za udział w zamieszkach w Ursusie i Radomiu w czerwcu zeszłego roku ciągle pozostawało w więzieniu. Władze ignorowały apele i protesty.

Działacze i sympatycy opozycji wahali się jednak. Uważali, że sprawdzonymi metodami nacisku na władze można jeszcze wiele osiągnąć.

Ale w maju sytuacja się zmieniła. Po zamordowaniu przez tzw. nieznanych sprawców krakowskiego studenta Stanisława Pyjasa opozycja zorganizowała marsz protestacyjny. Władze odpowiedziały aresztowaniami. Za kratki trafiło 10 osób, w tym Jacek Kuroń, Adam Michnik, Jan Lityński, Seweryn Blumsztajn, Antoni Macierewicz. W poczuciu beznadziei i bezradności pomysł głodówki wrócił z nową mocą. Bogusława Blajfer-Seweryn przekonała do niego Bohdana Cywińskiego. Oprócz nich na głodówkę zdecydowali się: Barbara Toruńczyk, Henryk Wujec, dominikanin Aleksander Hauke-Ligowski, student matematyki Jerzy Geresz oraz Danuta i Lucyna Chomickie, żona i siostra Czesława Chomickiego, jednego z przebywających w więzieniu robotników z Radomia.

Zatem głodować, ale gdzie? Dla wszystkich było jasne, że tylko w kościele mogą być w miarę bezpieczni, choć SB w tak wyjątkowej sytuacji może wtargnąć nawet do wnętrza świątyni. A skoro w kościele, to w św. Marcinie. Ksiądz rektor Dembowski jest nie tylko kapelanem, ale i życzliwym sympatykiem niepokornych inteligentów – i tych z KIK-u, i tych z KOR-u.

Misję uprzedzenia księdza o głodówce wziął na siebie Bohdan Cywiński. Wymagała ona niemałych talentów dyplomatycznych. Zapytanie wprost, czy wolno w kościele głodować, skończyć się musiało odpowiedzią księdza, że nie wolno. Kościół nie jest wszak miejscem przeznaczonym na takie protesty. Trzeba było księdza poinformować o decyzji rozpoczęcia głodówki w taki sposób, by gospodarza świątyni nie urazić, a jednocześnie dać mu możliwość wyrażenia zgody nie wprost, niejako pod przymusem okoliczności. Bohdan Cywiński z misji tej wywiązał się znakomicie.

Ks. Dembowski zresztą wcale nie był zaskoczony. Na początku maja przyszedł do niego wyższy oficer SB, który przedstawił się jako Karczewski. Nie był księdzu całkiem obcy – przed dwoma laty załatwiał sprawę jego paszportu. Karczewski przestrzegł księdza, że jacyś ludzie przygotowują głodówkę w jego kościele. Mimo konspiracji Służba Bezpieczeństwa od co najmniej trzech tygodni wiedziała o planach ósemki protestujących.

Podobnie jak księdza rektora, Bohdan Cywiński poinformował o planach głodówki najwyższe czynniki kościelne.

Na termin rozpoczęcia protestu konspiratorzy wybrali wtorkowe spotkanie Ruchu Odnowy w Duchu Świętym, bo dzięki niemu można było późnym wieczorem wejść niezauważonym do kościoła. Zasady głodowania ustalono zawczasu. Ostre. Żadnych soków, bo zawierają cukier, tylko woda. Nikt nie miał pojęcia, co się dzieje z organizmami głodujących. Ktoś tylko kiedyś czytał o głodówce Mahatmy Gandhiego, pamiętał, że hinduski myśliciel i polityk miał podczas niej dramatyczne momenty, ale przeżył. Przygotowująca się do protestu ósemka założyła przytomnie, że głodówka ma trwać tydzień – ani godziny krócej, ani godziny dłużej. Na wyczucie uznano, że przez tydzień nic złego nikomu się nie stanie. Ale co ważniejsze, w ten sposób uniknięto pułapki głodowania aż do spełnienia swych żądań, co w przypadku twardej władzy i zdeterminowanych głodujących niesie ryzyko śmierci.

Pozostało jeszcze tylko załatwić formalności. Henryk Wujec, szef laboratorium badania niezawodności w fabryce półprzewodników TEWA, parę dni przed zjawieniem się u św. Marcina dostał wymówienie. Dyrekcja otrzymała takie polecenie od SB. Ale Wujec, człowiek praktyczny, twardo stąpający po ziemi, nie miał zamiaru dać się wyrzucić z pracy dyscyplinarnie. W czasie wypowiedzenia wziął w TEWIE, całkiem legalnie, dziesięciodniowy urlop wypoczynkowy. A że spędzi go na głodowaniu, i to w kościele – to już jego prywatna sprawa, nie kadrowego TEWY.

Dominikanin o. Hauke-Ligowski, by uniknąć nacisków SB na władze swego zakonu, formalnie zwolnił się na tydzień z klasztoru.

O. Michał, prowincjał dominikanów, na ewentualne zarzuty esbeków w sprawie jego głodówki ma już na podorędziu trudny do odparcia argument: ścisły post dla osoby duchownej nie jest zakazany, przeciwnie nawet. A zresztą o. Hauke-Ligowski jest spokrewniony z rodziną Battenberg-Mountbatten, a więc z królem Szwecji i z brytyjskim księciem małżonkiem królowej Elżbiety i represje SB mogą skończyć się skandalem dyplomatycznym.

Służba Bezpieczeństwa wie, że głodówka będzie u św. Marcina, ale najwyraźniej nie ma pojęcia, że to już dziś wieczorem. Nie wyłapuje konspiratorów na ulicy, nie blokuje dostępu do kościoła. W środku jest szóstka protestujących; Panie Chomickie dojadą jutro rano. I to już wszyscy. Nikt z obecnych nie przypuszcza nawet, że gdy tylko wieść się rozniesie, w kościele stawi się kolejnych 6 osób.

Ks. Dembowski z kamienną twarzą wysłuchuje oświadczenia Bohdana Cywińskiego. Odpowiada, że wolałby widzieć głodówkę gdzie indziej, jednak uznaje ogólnoludzkie prawo do manifestowania swojej opinii. To trochę teatr dla zachowania pozorów, bo przecież ks. rektor jest uprzedzony i już – nie wprost, co prawda – zgodę wyraził. Ale wyraźne zaambarasowanie księdza nie jest udawane. Nikt nie wie przecież, do jakich prowokacji i represji wobec kościoła św. Marcina może posunąć się SB.

Ksiądz podchodzi do ołtarza.

Pod koniec spotkania wierni skupiają się w nawie bocznej. Dołączają do nich konspiratorzy. Ksiądz kończy dziś modlitwy wcześniej niż zwykle. Za kwadrans dziesiąta w nawie zostaje już tylko szóstka protestujących. Bohdan Cywiński po raz wtóry oświadcza, że rozpoczynają głodówkę. Dodaje, że głodujący poproszą Tadeusza Mazowieckiego, by zechciał być ich mężem zaufania i za jego pośrednictwem przekażą oświadczenie do Rady Państwa, do episkopatu, do Komitetu Obrony Robotników i do opinii publicznej.

Ksiądz znów odpowiada, że wolałby, żeby w kościele nie głodowano, ale uznaje ogólnoludzkie prawo do wyrażania opinii. Z troską patrzy na chcących głodować. Noc ma być zimna. Siostry franciszkanki donoszą ciepłe koce.

Rozpoczynający głodówkę w znakomitych humorach rozkładają posłania w narożnej kaplicy. Ksiądz Dembowski przygląda się temu krytycznie i zarządza, by kobiety spały w jednej zakrystii, a mężczyźni w drugiej. Głodować można nawet w kościele – ale przyzwoicie.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

17 maja 1907 roku organizacja bojowa PPS w Łodzi zorganizowała napad na furgon pocztowy. Oto przebieg wydarzeń oczyma W. Kalickiego:

Na rogu ul. Przejazd i Zagajnikowej w Łodzi przed 8.00 co rusz ktoś podchodzi do stojącego nieco na uboczu mężczyzny w podniszczonym ubraniu. To „Jan”, instruktor łódzkiej Organizacji Bojowej PPS. Po zamienieniu paru słów przybysze idą do niewielkiego parterowego domku w głębi ogrodu przy ul. Przejazd. W domku tym każdego z przychodzących wita jeden z dwóch oczekujących mężczyzn; przedstawia się on jako towarzysz „Zimecki”.

O 8.30 w pokoju jest już 20 osób. Wszyscy są członkami łódzkiej organizacji PPS Frakcji Rewolucyjnej. „Zimecki” wychodzi z domku i sprawdza stojących na czatach bojowców PPS ubezpieczających zebranie. Potem wraca i opowiada przybyłym o czekającej ich akcji.

Czas: dziś, za pół godziny.

Miejsce: róg ul. Łąkowej i Podleśnej.

Cel: carski furgon pocztowy przewożący – jak doniósł pepeesowski wywiad – większą sumę gotówki.

Plan: gdy tylko furgon eskortowany przez tuzin Kozaków i trzech uzbrojonych funkcjonariuszy poczty wjedzie z Łąkowej w Podleśną, czterech bojowców ustawionych na Łąkowej i kolejnych czterech stojących już za rogiem, na Podleśnej otworzy ogień z browningów do kozaków i pocztmistrzów; gdyby jednak Kozacy pod ogniem bojowców nie porzucili furgonu, lecz wraz z nim uciekli, na dalszym odcinku Podleśnej, między ul. Luizy i Zakątnej, ustawione będą dwa silne posterunki bojowców, które wezmą furgon i resztki ochrony w ogień krzyżowy pistoletów i rewolwerów. Na Zakątnej czeka już bryczka powożona przez towarzysza „Karola” z zaufanymi towarzyszami, do której przeładować należy zdobyte pieniądze.

Całą akcją dowodzi instruktor OB „Jan”.

Pytania? Nie ma.

 „Zimecki” z towarzyszem rozdają rewolwery i browningi.

Bojowcy wychodzą z domku po dwóch, po trzech. Łąkowa jest niemal niezabudowana i o tej porze prawie nie ma na niej przechodniów. Poinstruowani podczas pośpiesznej odprawy bojowcy zajmują wyznaczone im stanowiska. Nie czują się pewnie, cała ta akcja zorganizowana jest trochę na wariata, wbrew regułom konspiracji bojowej. Spiskowcy nie czekają długo. Łąkową zbliża się furgon pocztowy. Poprzedza go konno czterech Kozaków. Każdy trzyma karabin w prawym ręku, kolbą wsparty na udzie.

Reszta eskorty jedzie za furgonem.

 „Jan” wyciąga zza pazuchy trąbkę i gra krótki sygnał. Obie czwórki bojowców, ta stojąca na Łąkowej i ta na Podleśnej, wyciągają broń i dają ognia. Strzelają salwą – stwarza to wrażenie o wiele większej siły ognia napastników, niż dysponują oni w rzeczywistości. Kozackie konie stają dęba i ponoszą jeźdźców obu części eskorty w stronę dwóch kolejnych posterunków bojowców. Kozacy opanowują konie i strzelają do czterech napastników na Podleśnej, ale w tym momencie otwierają do nich ogień bojowcy stojący nieco dalej, przy Zakątnej. Trafiają dwóch Kozaków. Postrzelony w pierś spada z siodła, lecz noga więźnie mu w strzemieniu. Koń wlecze konającego po bruku. Reszta jeźdźców widzi, że to nie przelewki, i ucieka galopem.

Pocztmistrzowie usiłują się bronić w furgonie, ale po krótkiej kanonadzie dwaj z nich uciekają w przyuliczne chaszcze. Trzeci, ciężko ranny, leży na podłodze furgonu. Napastnicy wyrzucają ciężko rannego pocztowca na bruk. Jeden z bojowców siada na koźle furgonu, dwóch lokuje się w środku. Odjeżdżają. Reszta zamachowców rozbiega się pojedynczo we wszystkie strony.

Furgon skręca w Zakątną, gdzie bojowcy przerzucają sakwy i paki na bryczkę powożoną przez „Karola”. Bryczka wjeżdża w Zieloną, dalej w Dzielną, z niej skręca w Widzewską i wreszcie w ul. Nawrot. Tam zatrzymuje się przed domem, w którym mieszkanie ma członek PPS „Stanisław”. Bojowcy pośpiesznie przenoszą do mieszkania sakwy i paczki z furgonu, po czym bez zwłoki odjeżdżają. W mieszkaniu towarzysze „Zimecki” i „Jan” otwierają zdobyczne sakwy i paczki. Łup jest sowity: 2 tys. rubli w gotówce i weksle Łódzkiego Banku Państwowego na ponad 237 tys. rubli.

Kozacy, którzy uciekli z miejsca napadu, wszczynają alarm w swoich koszarach. Nieco później do koszar doczłapuje koń wlokący zabitego jeźdźca. Oficer dyżurny wzywa oddział Kozaków z placu ćwiczeń. Jeden z dwóch urzędników pocztowych, którzy uciekli z furgonu, donosi, że napastnicy zbiegli w stronę ul. Luizy. Kolumna Kozaków wjeżdża w ul. Luizy i kieruje się w stronę fabryki Kunert, Landsberg i Wojdysłowski. Na dziedzińcu Kozacy zsiadają z koni, wbiegają do hal i strzelają z dystansu paru kroków do pracujących przy maszynach, niczego niepojmujących robotników. Tych, którzy kryją się w zakamarkach fabryki, Kozacy wywlekają na dziedziniec i tam mordują szablami. Krew płynie po bruku. Po rozbiciu fabrycznego kantoru i zrabowaniu kasy Kozacy wpadają do następnej fabryki, Metzler i Ferenbach. Także tu mordują robotników i rabują fabryczną kasę.

Na wieść o napadzie na furgon pocztowy przybywają na Podleśną rosyjscy śledczy. Chwilę później przymaszerowują wezwane przez jakiegoś urzędnika dwie kompanie piechoty. Carscy żołnierze wkraczają na dziedziniec fabryki Kunert, Landsberg i Wojdysłowski. Na widok rzezi i Kozaków ciągle mordujących niewinnych cywilów rosyjskich żołnierzy ogarnia oburzenie i wściekłość. Wrogie okrzyki sołdatów pod adresem Kozaków i manipulowanie przy zamkach karabinów zmuszają do reakcji dowódcę piechoty. Swoich żołnierzy stawia na baczność, a od oficera kozackiego żąda natychmiastowego opuszczenia terenu fabryki. Kozak agresywnie odmawia. Dowódca piechoty wyjmuje zegarek.

 – Jeśli Kozacy nie usuną się z fabryki w ciągu dwóch minut, dam rozkaz strzelania do nich! – grozi i daje swoim rozkaz: „K orużju!” (Gotuj broń). Sołdaci wykonują rozkaz aż nazbyt ochoczo. Na ten widok Kozacy – miotając pod ich adresem obelgi – wycofują się na ulicę, zostawiając ciała 80 pomordowanych robotników i robotnic. Rosyjski oficer dowodzący piechotą wzywa pogotowie do rannych robotników.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

10 maja 1941 roku miało miejsce dziwne wydarzenie z udziałem prawej ręki Hitlera Rudolfa Hessa. Oto opis wypadków w ujęciu W. Kalickiego:

Rudolf Hess, zastępca Hitlera w nazistowskiej partii NSDAP, spędza sobotę w rodzinnych pieleszach. Jest spokojny, uśmiechnięty, trochę droczy się z żoną Ilse. W tej rodzinnej sielance nieco osobliwy jest strój Hessa: uszyty na miarę mundur kapitana hitlerowskiego lotnictwa. Hess nie ukrywa, że wkrótce wyjeżdża w sprawach służbowych. Ilse pyta, kiedy wróci. Hess obiecuje, że w poniedziałek wieczorem, i wychodzi do pokoju jedynaka, czteroletniego Wolfa Rüdigera.

Ok. godz. 15.00 sekretarz Hessa Josef Platzer zawiadamia, że podstawiono samochód. Hess żegna się i wsiada do służbowego mercedesa. W samochodzie zapowiada podwładnym, że jadą do niezbyt odległego od Monachium Augsburga-Haunstetten, na lotnisko doświadczalne tamtejszych zakładów lotniczych Messerschmitta.

Nikt w mercedesie nie jest zaskoczony. Od wielu miesięcy szef ma w zwyczaju wpadać nieoczekiwanie do Augsburga-Haunstetten i siadać za sterami dwusilnikowego myśliwca Messerschmitta Bf 110. Nikogo ze świty Hessa nie dziwi nieoczekiwany wyjazd na lotnisko w sobotę; dziś jest wyjątkowo piękna, słoneczna pogoda. Wiatry – bardzo słabe.

Hess, kombatant I wojny światowej, od lat faktycznie kieruje partią NSDAP jako zastępca Hitlera. Jest sprawnym biurokratą, któremu Führer ufa. Po zwycięstwie nad Francją Hess wymieniony był w oficjalnym komunikacie jako pierwsza spośród osobistości cywilnych, które przyczyniły się do zwycięstwa, przed Himmlerem, Todtem i Goebbelsem. Ale od kilku miesięcy owładnęła nim obsesyjna myśl, by samemu zakończyć wojnę z Wielką Brytanią i rzucić ten prezent ukochanemu Führerowi pod nogi. Hess uważa, że w Wielkiej Brytanii nieugiętej antyniemieckiej postawie premiera Churchilla przeciwstawia się wpływowe stronnictwo proniemieckie, i postanawia spotkać się z księciem Hamiltonem, którego uznaje za ważną osobistość tego stronnictwa. Ale jak spotkać się w czasie wojny? Hess wpada na iście szaleńczy pomysł. W tajemnicy poleci do księcia, do jego rezydencji Dungavel w Szkocji. Wyląduje na prywatnym lotnisku, przedłoży propozycje pokojowe i jako zwycięzca wróci do Führera. Hess realizuje ten pomysł metodycznie. Od kilku miesięcy odbywa coraz dalsze loty na myśliwcu Bf 110. Co więcej, na dyrekcji lotniska wymusza przeróbki samolotu – dodanie dwóch podskrzydłowych 900-litrowych zbiorników paliwa. Technicy dziwią się, ale w końcu zastępcy Hitlera wszystko wolno.

Mercedes zajeżdża na lotnisko. Obsługa wyciąga z hangaru Bf 110. Hess stwierdza, że zawieruszył się jego ocieplany futrem kombinezon lotniczy. Wkłada standardowy kombinezon innego pilota, Helmuta Kadena.

Swemu adiutantowi Karlowi-Heinzowi Pintschowi wręcza dwie koperty dla Hitlera. Grubsza zawiera 14-stronicowy memoriał o potrzebie zawarcia z Wielką Brytanią pokoju. Tę przesyłkę Pintsch ma doręczyć Hitlerowi dziś wieczorem. Drugą kopertę – z listem wyjaśniającym Führerowi motywy swojej akcji, zaczynającym się od stwierdzenia, że gdy Hitler czyta te słowa, Hess jest już w Szkocji – Pintsch ma dostarczyć jutro rano.

Kwadrans po siedemnastej Hess otrzymuje pozwolenie na start. Obiera kurs na północ. O 19.28 messerschmitt Hessa pojawia się nad miasteczkiem Den Helder w okupowanej Holandii. Tam zmienia kurs na północno-wschodni. Leci nad Morze Północne. Po półgodzinnym locie dokonuje kolejnego zwrotu – na północny zachód. W ten sposób omija strefę najsilniejszej brytyjskiej obrony przeciwlotniczej na południu Anglii. O 20.52 samolot skręca prosto na zachód. Ale Hess jest niespokojny. Planował, że nad Szkocję wleci po zmierzchu. Nie przewidział, że na północy zmrok zapada później. Zawraca na wschód. Przez 20 minut lata tam i z powrotem nad Morzem Północnym. W końcu robi zwrot na zachód. Kierunek – Szkocja.

O 22.10 stacja radiolokacyjna w Ottercops Moss namierza zbliżający się znad morza cel. Leci na wysokości 4 tys. m. Kwadrans później załoga posterunku przeciwlotniczego pod Alnwick słyszy nadlatujący samolot. Obserwatorzy rozpoznają go jako Me-110 i natychmiast dzwonią do centrali obrony przeciwlotniczej w Usworth. Operator Cecil Bryant odbiera meldunek i uruchamia stosowne procedury. Nagle – zaskoczenie. Bryant dostaje od zwierzchników telefon z poleceniem, by samolotu nie atakować.

Dwa myśliwce Hurricane z 245. Eskadry RAF są już bardzo blisko lecącego tuż nad ziemią intruza, gdy wieża kontroli lotów wydaje rozkaz wstrzymania akcji i powrotu obu maszyn do bazy. Piloci – Czesi latający w barwach brytyjskich – sierżanci Vaclav Bauman i Leopold Srom opierają się, chcą atakować, ale ich zwierzchnicy nie pozwalają.

Ok. godz. 23.00 messerschmitt jest już niedaleko Dungavel, zamku księcia Douglasa Hamiltona. Hess rozpoznaje z powietrza linię kolejową i niewielkie jezioro w pobliżu Dungavel. Po chwili jednak traci orientację w terenie. Decyduje się na skok ze spadochronem. To jego pierwszy skok w życiu. Opada na ziemię kilkadziesiąt kilometrów od Dungavel.

Szkocki parobek pracujący na farmie Floors słyszy warkot silnika lotniczego, a po chwili – wybuch. Wybiega na podwórze i w świetle księżyca dostrzega spadochron. Łapie za widły i pędzi w jego stronę. Gdy dobiega, lotnik z trudem usiłuje stanąć. Skręcił nogę w kostce.

Parobek lustruje mężczyznę. „Jesteś Niemcem?” – pyta po angielsku. „Tak, jestem Niemcem, nazywam się kpt. Alfred Horn” – odpowiada płynną angielszczyzną skoczek. „Chcę dostać się do Dungavel. Mam ważną wiadomość dla księcia Hamiltona”.

Parobek prowadzi Niemca do swego domu. Jego żona proponuje filiżankę herbaty, ale rzekomy kpt. Alfred Horn woli szklankę wody. Rychło zjawiają się ochotnicy lokalnej samoobrony – Home Guard. Uzbrojeni są w wielki, prastary rewolwer i roztaczają miły zapach whisky. Przewożą Hessa do sąsiedniej wioski na posterunek Home Guard.

Wkrótce przyjeżdża tam mjr Graham Donald, asystent w Grupie Oficerskiej Królewskiego Korpusu Obserwacyjnego, który śledził lot messerschmitta Hessa i nanosił go na mapy sztabowe.

Jest pół godziny po północy, gdy Hess zawiadamia przesłuchującego go mjr. Donalda, że ma tajne wiadomości dla księcia Hamiltona. Major telefonuje do księcia, podpułkownika RAF, który akurat przebywa w bazie lotniczej. Ten nie jest zaskoczony – wie, że niemiecki pilot chce się z nim spotkać. Od majora książę dowiaduje się, że pilotem jest naprawdę Rudolf Hess. Ale książę tę sensację ignoruje. Wraca do zamku Dungavel. Bawi w nim specjalny gość Hamiltona – brat króla książę Kentu Jerzy wraz z żoną Mariną. Książę Kentu jest znany ze swej admiracji dla Niemiec.

W kwaterze Hitlera w Berghofie noc mija spokojnie. Dochodzi 10.00 w niedzielę, gdy adiutant Hessa Pintsch przekonuje adiutantów Hitlera, że musi natychmiast z nim porozmawiać. Führer jest spokojny, odprężony. Wczoraj wieczorem gruba koperta od Hessa dotarła na jego biurko, ale Hitler nie otworzył jej. Był pewien, że zawiera partyjne nudziarstwa. Adiutant Hessa wręcza mu teraz drugą, cienką kopertę. Hitler czyta. Krew odpływa mu z twarzy. „Bormann, do mnie!” – ryczy. Zwraca wzrok na struchlałego Pintscha: „Aresztować go!”.

O tej samej porze w Szkocji książę Hamilton rozmawia wreszcie z Hessem. Wieczorem książę leci do Ditchley Park, gdzie spędza weekend premier Churchill. Gdy przybywa, Churchill ogląda komedię z braćmi Marx. Obsługa zatrzymuje projektor. Premier wypytuje Hamiltona, czy skoczek to naprawdę Rudolf Hess. Książę potwierdza i prosi o rozmowę na osobności. Ale Churchill przerywa księciu: „Hess czy nie Hess, idę oglądać braci Marx!”.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

26 kwietnia 1986 roku miała miejsce katastrofa w Czarnobylskiej Elektrowni Jądrowej. Była to największa katastrofa w historii energetyki jądrowej i jedna z największych katastrof przemysłowych XX wieku. Za sprawą W. Kalickiego przypominamy tamte tragiczne wydarzenia:

Punktualnie o północy dyżur w sterowni IV bloku elektrowni atomowej w Czarnobylu obejmuje zmiana nr 5. Przed półkolistym pulpitem sterowniczym z setkami wskaźników, zegarów, lampek i pokręteł zasiada naczelnik zmiany inż. Aleksander Akimow. Lewa strona pulpitu przeznaczona jest do sterowania reaktorem. Tam siada st. inż. sterowania reaktorem Leonid Toptunow. Przy prawym skrzydle pulpitu, służącym do sterowania turbinami elektrowni, jest już st. inż. sterowania turbinami Igor Kirszenbaum. Między nimi miejsce zajmuje st. inż. sterowania blokiem Borys Stolarczuk.

W klimatyzowanej sterowni powinno siedzieć tylko tych 4 inżynierów. Ale dziś w nocy jest tu tłok. Z tyłu siedzi zastępca głównego inżyniera elektrowni Anatolij Diatłow, szczupły, gładko zaczesany mężczyzna w średnim wieku. Obok niego – inż. Miedlenko ze zjednoczenia „Dontechenergo”, inżynierowie z Charkowskiej Fabryki Turbin i część zmiany nr 4. W sumie tuzin osób. Wszyscy obserwują eksperyment.

Eksperyment zaczął się przed 23 godzinami. Podjęto go, bo zbudowany w 1983 roku IV blok został wadliwie zaprojektowany i wyposażony. Wszystkie urządzenia czarnobylskiej elektrowni, w tym także służące do obsługi reaktora w wypadku awarii, zasilane są prądem z turbin napędzanych przez parę z reaktora atomowego. Gdyby para przestała dopływać do turbin, zabrakłoby prądu do awaryjnej obsługi reaktora. Na taką możliwość blok IV zaopatrzono w rezerwowy generator napędzany silnikiem Dieslowskim. Projektanci wyliczyli, że zanim turbina napędzana siłą inercji przestanie wirować, generator Diesla zdąży rozpędzić się do potrzebnych obrotów.

Ale w praktyce okazało się, że generatory rozpędzają się zbyt wolno. Do osiągnięcia pełnej mocy potrzebują 40 sekund, a moc ta potrzebna jest już po upływie kilkunastu sekund. W normalnym świecie nie byłoby wielkiego problemu – kupiono by lepsze generatory Dieslowskie. Ale w świecie komunizmu, w świecie wskaźników, rubli dewizowych, przydziałów, limitów, w tym świecie o kupieniu potrzebnego generatora (choć produkuje takie sąsiednia, też komunistyczna, Polska) nie ma mowy. Inżynierowie ze zjednoczenia „Dontechenergo” przeprojektowali zatem główny generator parowy tak, by dłużej wytracał swe parametry po odłączeniu pary. Kupno nowego generatora Diesla byłoby wielokrotnie tańsze i prostsze, ale wiadomo – komunizm.

Od wczoraj inżynierowie testują udoskonaloną turbinę. Choć przepisy wymagają, by tego typu próby prowadzić pod nadzorem głównego konstruktora reaktora oraz państwowego nadzoru atomowego, główny inżynier elektrowni Anatolij Fomin, jego zastępca Diatłow i kierownik wydziału reaktorów Aleksander Kowalenko zdecydowali, że poeksperymentują samodzielnie. Wczoraj o godz. 14.00, w 13. godzinie prób, Diatłow polecił – zgodnie z programem eksperymentu – odłączyć system chłodzenia awaryjnego. Wkrótce eksperymentatorzy mieli przystąpić do zatrzymania turbiny. Ale nagle z kijowskiej dyspozytorni mocy przyszło polecenie, by wyłączenie wstrzymać jeszcze na parę godzin – w sieci brakło energii. Polecenie wykonano. Turbina pracowała. Zmęczeni inżynierowie zapomnieli tymczasem, że pracuje ona z wyłączonym systemem chłodzenia awaryjnego.

Kijów zezwolił na wyłączenie jej dopiero wczoraj, późnym wieczorem. Inżynierowie słaniali się na nogach, ale żądny sukcesu Diatłow zarządził kontynuowanie eksperymentu. Odłączono tzw. ŁAR, system automatycznej regulacji mocy reaktora atomowego. Od tej pory nad reaktorem zapanować mogli już tylko operatorzy, sterując ręcznie jego parametrami. To trudna sztuka. Sprostać jej będą musieli inżynierowie piątej zmiany – zmęczeni, zestresowani wcześniejszymi, długotrwałymi przygotowaniami do eksperymentu.

Jest 5 minut po północy. Piąta zmiana przejmuje sterowanie blokiem. Inż. Toptunow stopniowo, powoli obniża moc reaktora. Ma utrzymać ją ostatecznie na poziomie 1500 MW. Ale o godz. 00.28 Toptunow popełnia błąd operatorski. Moc reaktora gwałtownie spada do 30 MW. Reaktor wchodzi w stan niestabilny. Jego rdzeń zaczyna się zatruwać niebezpiecznymi izotopami, głównie ksenonem-135. Diatłow zrywa się z fotela, biega na operatorami, krzyczy: „Japońskie karaski! Nie potraficie! Analfabeci! Zerwaliście doświadczenie!”. Czas płynie, reaktor niebezpiecznie zatruwa się. Co robić?

Toptunow gorączkowo naradza się z Akimowem. Za ich plecami Diatłow wrzeszczy, by natychmiast zwiększyć moc, bo nie będzie eksperymentu. W końcu Toptunow podejmuje jedynie słuszną decyzję: „Nie będę zwiększał mocy”. Popiera go Akimow. Rozwścieczony Diatłow rozkazuje mu – wbrew instrukcji obsługi reaktora – wyciągnąć wszystkie pręty sterujące ze strefy aktywnej reaktora. Toptunow odmawia. To byłoby igranie z ogniem, atomowym ogniem. Wtedy Diatłow krzyczy, że jeśli Toptunow nie wykona jego polecenia, to wykona je inż. Trehub, szef zmiany operatorów bloku IV, która skończyła pracę o północy i która z ciekawości została w sterowni. Popiera go Fomin.

Młodziutki, zaledwie 25-letni Toptunow boi się, że jeśli uprze się i jeszcze raz odmówi, Diatłow wyrzuci go z pracy. Wyciąga pręty sterujące. Nic już nie może powstrzymać eksplozji reaktora.

Ale to nie koniec szaleństw Diatłowa. Teraz każe on odłączyć automatyczny system opuszczania prętów bezpieczeństwa do strefy aktywnej reaktora. Pod presją wrzasków Diatłowa Fomin odłącza system. Jest godz. 0.43.

15 minut później Diatłow poleca włączyć dodatkowe pompy układu chłodzącego. To część planowanego eksperymentu, ale w tej krytycznej sytuacji włączenie ich pogarsza jeszcze chłodzenie reaktora. Borys Stolarczuk miota się przy swojej części pulpitu sterowniczego. Usiłuje ustabilizować niebezpiecznie spadające ciśnienie pary w newralgicznej części systemu chłodzącego. Niczym multiinstrumentalista przesuwa suwaki, kręci pokrętłami, ale wszystko na nic.

Wrzaski i wyzwiska Diatłowa odebrały operatorom bloku resztki instynktu samozachowawczego. Udziela się im histeria Diatłowa – eksperyment ponad wszystko! Aby eksperyment uratować, wyłączają ostatnie zabezpieczenie, uruchamiające proces wygaszania reaktora w wypadku przekroczenia parametrów cieplnych.

Jest godz. 1.22,5 sekundy. Toptunow zauważa katastrofalne zmiany parametrów reaktora. Wyłączyć, wyłączyć ten reaktor! Ale Diatłow niczym bokser zamroczony ciosem nie reaguje na nic, co mogłoby zakłócić wymarzony eksperyment. Poleca inż. Kirszenbaumowi odłączenie dopływu pary to turbiny. Czyste szaleństwo, ale Kirszenbaum posłusznie zamyka zawór główny. Turbina gwałtownie zwalnia, zapasowy generator dieslowski – jak było do przewidzenia – zbyt wolno wkręca się na obroty. W reaktorze nagle rośnie ciśnienie, w mgnieniu oka kilkanaście razy rośnie jego moc. Wskaźniki na pulpicie wariują, słychać złowrogie buczenie wpadających w rezonans rur obwodów chłodzenia. Od zatrzymania dopływu pary do turbiny mija 36 sekund, gdy nagle ze zbiorowego zaczadzenia wyrywa się szef piątej zmiany Aleksander Akimow.

 „Lonia, włączaj AZ-5!” – krzyczy do Toptunowa.

AZ-5 to awaryjny system opuszczania do strefy aktywnej reaktora prętów bezpieczeństwa, odłączony przed 40 minutami na polecenie Diatłowa.

Toptunow zrywa osłonkę i kurczowo naciska czerwony przycisk. Ale rosnąca w reaktorze temperatura powoduje wykrzywienie cyrkonowych rur w strefie aktywnej – większość prętów jest już zablokowana. Zmartwiały ze zgrozy Toptunow zwalnia umocowania prętów, by te z nich, które jeszcze mogą się poruszać, natychmiast, pod swym ciężarem, opadły do wnętrza reaktora. Ale już żaden pręt nie ma swobody ruchu.

Ciśnienie pary rozsadza rury i wypycha ogromną płytę przykrywającą rdzeń reaktora. Do wnętrza dostaje się powietrze, wybuchają płomieniem bloki grafitu. W hali reaktorowej wodór przedostaje się do powietrza. O 1.24 potężna eksplozja targa blokiem IV. Wybuch rozrywa dach, podrzuca ważącą 400 t ładowarkę, która spada na płonący rdzeń reaktora. Nad elektrownią wykwita gigantyczny słup ognia.

Po 10 minutach pod blok IV podjeżdżają wozy straży pożarnej elektrowni. Gigantyczny blok IV płonie co najmniej w 30 miejscach.

W sterowni siedzą otępiali eksperymentatorzy. Założyli aparaty oddechowe, zapobiegające dostaniu się do płuc radioaktywnych skażeń. Akimow przypomina sobie o preparacie jodowym, który zapobiega wchłanianiu przez organizm radioaktywnego izotopu jodu. Wyjmują ze skrytki awaryjnej preparat, rozpuszczają w wodzie, wypijają.

Strażacy w zwykłych mundurach, bez masek, gaszą pożary bloku IV.

O 1.45 dociera pod blok IV dowódca zakładowej straży pożarnej mjr Leonid Tielatnikow. Odnajduje Akimowa. Idą obejrzeć halę reaktora. Przez szczelinę w murach dostrzegają w centralnej sali dziwną, nieziemską poświatę. Tielatnikow dziwi się – a cóż tam mogłoby się palić, przecież w tej sali nie ma nic prócz reaktora.

Wysoko nad nimi strażacy gaszą pożar dachu nad reaktorem. Obsypują ich rozżarzone kawałki grafitu z wnętrza reaktora, ziejące promieniowaniem. Strażacy jeden po drugim opadają z sił, tracą przytomność.

O 2.00 w nocy szef hali reaktorów bierze 6 ludzi. Mają dotrzeć do hali reaktora atomowego, zobaczyć, co się stało. Do reaktora nie docierają, ale wypuszczają z instalacji 500 m sześc. wodoru. Gdyby eksplodował, katastrofa zamieniłaby się w apokalipsę. Wracają do sterowni. Idą bez sił, powłóczą nogami, kaszlą, wymiotują. W ciemnościach miota się inż. Akimow. Teraz chce odkupić swe wcześniejsze winy. Zagląda do najbardziej niebezpiecznych miejsc, próbuje wedrzeć się do zablokowanej hali reaktora.

Na pogotowiu w pobliskim miasteczku Pripiat dyżur ma dziś w nocy dr Walentin Białokoń. Karetki przywożą strażaków. Jacyś są dziwni. Język się im plącze jak pijakom, słaniają się na nogach, wymiotują. Doktor sprawdza – nie pili. Przyjeżdżają dziesiątki następnych – i wszyscy z takimi samymi objawami. O 6.00 przyjeżdża dozymetrysta z przyrządem pomiarowym. Krzyczy na doktora: „Dlaczego tu stoicie bez środków ochronnych? Tu jest szalony poziom skażenia!”. Bada chorych strażaków – chodzące bomby promieniotwórcze. Teraz i doktorowi robi się słabo, język się plącze, zbiera na wymioty. Już wie – choroba popromienna.

W środku nocy do elektrowni dociera dyrektor Wiktor Briuchanow. Szybko orientuje się, że reaktor w bloku IV eksplodował, że płonący rdzeń wyrzuca w powietrze dużo więcej materiałów radioaktywnych, niż spadło ich na Hiroszimę po wybuchu bomby atomowej. Briuchanow ma uprawnienia, służbowy obowiązek i zwyczajną ludzką powinność, by zawiadomić załogę elektrowni o skażeniu i ewakuować ludność Pripiati. Ale Briuchanow z naczelnikiem zmiany Rogożkinem nie mają zamiaru ryzykować swych karier. Polecają pracownikom zakładowej obrony cywilnej, dokonującym pomiarów skażenia jedynym dostępnym dozymetrem, przekazywanie do Kijowa sfałszowanych, 50-krotnie zaniżonych wyników badań. Utajniają zagrożenie skażeniem przed załogą, przed mieszkańcami Pripiati, ba, wpuszczają o 8.00 następną zmianę załogi elektrowni. Byle nie zdenerwowali się towarzysze w komitecie kijowskim. O 10.00 II sekretarz kijowskiego komitetu KPZR towarzysz Małomuż zarządza, by nie zawiadamiać ludności milionowej metropolii o promieniotwórczym skażeniu miasta. Ma być jak co dzień: uczniowie w szkołach, pracownicy w fabrykach, emeryci i dzieci w parkach.

Źródło: wikipedia.org

Przez cały dzień, aż do późnej nocy, do Czarnobyla docierają ściągani przez Moskwę z całego Związku Radzieckiego naukowcy, eksperci, lekarze, napływają oddziały wojskowe. Wieczorem w komitecie miejskim KPZR w Pripiati sztab kryzysowy zaczyna radzić, jak opanować atomową katastrofę. Nieziemska, malinowa poświata nad szczątkami bloku IV widoczna jest teraz z daleka.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

24 marca 1794 roku Tadeusz Kościuszko składając na rynku krakowskim uroczystą przysięgę stanął na czele insurekcji przeciw Rosji. W Kalicki przypomina nam dziś o tym wydarzeniu:

Północ już dawno minęła, ale w głównym salonie na parterze pałacyku Wodzickich na Piaskach, przedmieściu Krakowa, kandelabry biją żółtawym blaskiem świec. Jasno jest na całym parterze: i w obu gabinetach gospodarza gen. Wodzickiego, i w tuzinie pozostałych pomieszczeń. W salonie obecna jest śmietanka patriotycznej krakowskiej konspiracji – ziemianie Józef Gabriel Taszycki i Jan Maj, ks. Franciszek Dmochowski, kasztelan czchowski Stefan Dembowski, bibliofil Tadeusz Czacki, Aleksander Linowski, zbiegły przed rosyjskimi represjami z Warszawy Joachim Moszyński, wicebrygadier Jan Ludwik Manget, oficerowie stacjonującego w Krakowie 2. Regimentu Piechoty: mjr Konstanty Lucke, mjr Jan Kalk, kpt. Jan Krzycki, kpt. Usielski. Wszyscy z uwagą słuchają młodego, szczupłego mężczyzny bez zarostu, z długimi, prostymi włosami, wydatnym, orlim nosem, odzianego w szarą czamarę w wąskie zielone paski. To Tadeusz Kościuszko, który za kilka godzin stanąć ma na czele insurekcji.

Przed 2 laty gen. Kościuszko świetnie zasłużył się w wojnie w obronie Konstytucji 3 maja. Po kapitulacji króla Stanisława Augusta wyjechał na emigrację i przyłączył się do spisku insurekcyjnego kierowanego przez Ignacego Potockiego i Hugona Kołłątaja. Brutalne rządy carskiego posła Igelströma i targowiczan sprzyjają wybuchowi powstania.

Insurekcja tak naprawdę rozpoczęła się nieformalnie przed 12 dniami – gen. Antoni Madaliński odrzucił rosyjski rozkaz zredukowania stanu Wielkopolskiej Brygady Kawalerii Narodowej i na jej czele ruszył z Ostrołęki na Kraków. Ciągle jednak jest to bunt wojskowego oddziału, a nie ogólnonarodowe powstanie.

Nocne godziny płyną; Kościuszko i spiskowcy gorączkowo naradzają się nad szczegółami porannej inauguracji powstania. Ustalono je już dawno, ale nieoczekiwanie zmieniły się istotne okoliczności. Zamiar ogłoszenia insurekcji 23 marca na Wawelu jest już nieaktualny. Kościuszkę mocno poruszyło wyjście rosyjskiego oddziału płk. Łykoszyna z Krakowa. Skoro miasto jest w rękach polskich, nie ma sensu konspiracyjnie zaprzysięgać Aktu powstania… na Wawelu, lecz uczynić to trzeba na Rynku, w obliczu krakowskiego ludu, decyduje Kościuszko. Przyszły naczelnik insurekcji dezawuuje potajemnie wydrukowany już, przez obecnego w salonie Jana Maja, Akt powstania obywatelów mieszkańców województwa krakowskiego 1794 r. marca 23 w Krakowie na zamku. Kościuszko wprowadza poprawki do tekstu przygotowanego wcześniej przez Ignacego Potockiego i Hugona Kołłątaja. Dla mniej uważnych uczestników nocnej narady w pałacyku Wodzickich zmiany te są jedynie stylistyczną kosmetyką, ale Kościuszko wie, co robi. Zmiany w istocie oznaczają wyraźne wzmocnienie władzy Naczelnika. Oto w paragrafie pierwszym stwierdzenia o mianowaniu Kościuszki najwyższym i jedynym naczelnikiem zastąpione zostają frazą: „Obieramy i uznajemy Tadeusza Kościuszkę za Najwyższego i jedynego Naczelnika […]”. W dyspozycji, iż organizowanie siły zbrojnej należeć ma do władzy jedynej Naczelnika, Kościuszko zmienia grzecznościowe w istocie słówko „jedynej” na: „jedynie”.

Praca nad tekstem Aktu powstania… przeciąga się aż do godzin porannych.

Skoro świt, zaczyna się odprawa oficerów oddziałów stacjonujących w Krakowie. Oficerowie ci po raz pierwszy słyszą o insurekcji. Wieść tę przyjmują z entuzjazmem i ochoczo deklarują chęć walki w narodowych barwach. Inna sprawa, że dla zachęty konspiratorzy opowiadają oficerom, iż insurekcja jest częścią wielkiego europejskiego rewolucyjnego zrywu przeciw tyranom; w tym samym czasie co polscy insurgenci powstać mają przeciw gnębiącym ich despotom Węgrzy, Szwedzi, Duńczycy.

Oficerowie otrzymują pierwsze powstańcze rozkazy: obsadzić wojskiem poczty i kasy pieniężne, nie wypuszczać nikogo z miasta, dla przyjezdnych otworzyć jedynie Bramę Floriańską. Zaraz też pędzą do swoich oddziałów.

Dochodzi 6.00. Dnieje. Z pałacyku Wodzickich rusza umyślny do klasztoru oo. Kapucynów i zawiadamia gwardiana o. Tadeusza, że wielmożny pan Kościuszko przybył do Krakowa i lada chwila stanie na czele insurekcji narodowej, nasamprzód jednak chciałby ze swymi oficerami poświęcić ostrza mające bronić ojczyzny. O. Tadeusz w mig zjawia się u furty ogrodowej pałacyku Wodzickich i cierpliwie, mimo przejmującego chłodu, czeka. Jakoż zjawia się Kościuszko w towarzystwie gen. Wodzickiego i kilku oficerów, dla których na nocnej naradzie pilnych zadań nie było. Gwardian prowadzi ich do kaplicy Loretańskiej kościoła Kapucynów. Tam, przed ołtarzem zbudowanym z biurka wielkiego wojownika króla Jana III Sobieskiego, o. Tadeusz odprawia mszę św. Na stopniach ołtarza konspiratorzy składają swe szable. Po mszy kapłan błogosławi broń. Kościuszko bierze swoją szablę, za nim podnoszą broń pozostali oficerowie. Wszyscy składają przysięgę, że w walce za wiarę i ojczyznę życia swego szczędzić nie będą. O. Tadeusz, wzruszony, przemawia:

 „Jak niegdyś jeden z kapucynów, wielebny ojciec Marek d’Aviano, błogosławił Przesławnemu Królowi Polskiemu Sobieskiemu, tak ja wam błogosławię”. Spiskowcy całują krzyż, a kapłan kropi ich wodą święconą.

Kapucyn brat Antoni odprowadza konspiratorów do pałacyku Wodzickich. Kościuszko zagłębia się w lekturze raportów.

Rozesłani przed świtem z pałacyku Wodzickich oficerowie nie zasypiają gruszek w popiele. Skoro świt żołnierze obsadzają miejskie bramy, nikogo z Krakowa nie wypuszczają. Miejscy strażnicy zawiadamiają o tym prezydenta Krakowa Filipa Lichockiego. Człek to marnego charakteru. Wybrany ledwie przed 3 tygodniami na prezydenta, nominację swą ostro oblewał z dowódcą rosyjskiego kontyngentu ppłk. Łykoszynem, zresztą w tym samym klasztorze Kapucynów, w którym teraz święcił ostrze swej szabli Kościuszko. Lichocki za sprawą narodową słabo obstaje, przy tym wielkie ma o sobie mniemanie. Zerwany ze snu, wysyła strażnika do dowódcy piechoty garnizonu krakowskiego płk. Adama Kczewskiego (a przy tym jednego z filarów kościuszkowskiej konspiracji, o czym Lichocki nie ma pojęcia) z żądaniem wyjaśnień. Pułkownik odpowiada przez posłańca dyplomatycznie, iż wykonuje tylko rozkazy zwierzchności, a same niedogodności trwać będą niedługo, parę godzin raptem.

Jakiej znowu zwierzchności?

Lichocki kilkanaście godzin wcześniej osobiście asystował wsadzaniu przez rosyjskiego ppłk. Łykoszyna jego żony do kolaski i pośpiesznemu wymarszowi carskich jegrów z miasta. Jaka zatem zwierzchność?

Lichocki wzywa do siebie radnego Ignacego Laszkiewicza i zaczyna się ubierać. Laszkiewicz radzi prezydentowi, by raczej się ukrył, bo sytuacja wygląda na mocno niepewną. Lichocki nie jest pewien, co ma czynić.

O 8.00 do mieszkania Lichockiego przybywa por. Biegański, świeżo upieczony adiutant Kościuszki, z poleceniem od gen. Wodzickiego, by już na 9.00 prezydent zwołał do ratusza miejskich rajców i urzędników, zaś kongregację kupiecką i cechy rzemieślnicze na Rynek. Prezydent pyta, co się dzieje, porucznik jednak nie potrafi składnie odpowiedzieć. Lichocki nie ma czasu na zastanowienie, bo chwilę później do drzwi jego mieszkania puka kolejny adiutant Kościuszki, kpt. Józef Wasilewski, i pyta, czy zarządzenia już wydane. Po czym wydaje polecenie następne: prezydent ma zaraz stawić się w pałacyku Wodzickich przed obliczem Kościuszki.

Skonsternowany Lichocki zamiast do Kościuszki idzie do ratusza. Tam pyta przybyłych już 8 rajców, co ma czynić: iść do Wodzickich czy raczej pozostać w ratuszu, czekać na wezwanie Kościuszki? W końcu cóż ten Kościuszko, żaden to urzędnik koronny, raptem taki sam on szlachcic, jak i Lichocki!

Rajcowie w końcu jednak postanawiają, że iść trzeba. Na wypadek zamieszek magistrat decyduje się wypłacić urzędnikom z góry miesięczną pensję.

Gdy Lichocki na czele 3 przydanych mu rajców wkracza do pałacyku Wodzickich, Kościuszko rozmawia z austriackim komendantem kordonu granicznego na Podgórzu kpt. Weberem. Kościuszko zaprosił go na kurtuazyjną rozmowę, by zapewnić, że insurekcja respektować będzie neutralność Austrii.

Gdy Weber wychodzi, Kościuszko zbliża się do Lichockiego. Szybszy jest jednak gospodarz. Gen. Wodzicki dopada prezydenta i ruga go jak rekruta – Lichocki już poprzedniego dnia wiedział, że ppłk Łykoszyn z wojskiem wychodzi z Krakowa, lecz nikomu z polskich wojskowych o tym nie powiedział. Lichocki tłumaczy mętnie, że rosyjski pułkownik chciał jedynie oddać pożyczone książki, co tylko wzbudza w gen. Wodzickim kolejny atak złości. Interweniuje Kościuszko – nieważne, jakim Lichocki był prezydentem wobec Moskali, ważne, by teraz był lojalny wobec Naczelnika insurekcji.

Dochodzi 10.00. Obecni w pałacyku Wodzickich ruszają w stronę Rynku. Najpierw idą Lichocki i 3 rajcowie, potem Kościuszko w towarzystwie szambelana Dembowskiego, za nimi generałowie Wodzicki, Taszycki, ks. Dmochowski, poseł Linowski, a potem pozostali.

W Rynku stoi już w dwuszeregu I. Batalion 3. Regimentu Czapskiego. W ostrym słońcu pięknie wyglądają granatowe mundury z czerwonymi wypustkami i srebrnymi guzikami. Na czele – ppłk Kczewski na koniu. Obok stoi półkompania artylerzystów Małachowskiego w ciemnozielonych uniformach z czarnymi wypustkami i guzikami złotymi. Za dwuszeregami stoją tłumy tak wielkie, że wypełniają cały Rynek. Na widok Kościuszki zrywa się wrzawa. Gdy jedni krzyczą: „Niech żyje Polska!” „Wiwat Kościuszko!”, „Równość i wolność!”, „Wolność lub śmierć!”, inni trwożliwie spoglądają na szczupłą, wyprostowaną sylwetkę Kościuszki i rozognione tłumy.

Kościuszko krótko przemawia do wojska, po czym poseł Linowski odczytuje Akt powstania… Kościuszko powtarza za Linowskim słowa przysięgi:

 „Ja, Tadeusz Kościuszko, przysięgam w obliczu Boga całemu Narodowi Polskiemu, iż powierzonej mi władzy na niczyj prywatny ucisk nie użyję, lecz jedynie dla ochrony całości granic, odzyskania samowładności Narodu i ugruntowania powszechnej wolności używać będę. Tak mi Panie Boże dopomóż i niewinna męka Syna Jego”.

W tłumie krakowian rajca Florkowski nic nie słyszy. I nic nie rozumie. Pyta jakiegoś plebejusza, co się stało. „Albo zginiemy i zagrzebiemy się w ruinach własnego kraju, albo oswobodzimy ziemię naszą! A kto nie z nami, ten przeciw nam!” – drze się obdartus na całe gardło.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

14 kwietnia 1865 roku – zamach na Abrahama Lincolna oczyma W. Kalickiego:

Prezydent Stanów Zjednoczonych Abraham Lincoln budzi się w swej sypialni w Białym Domu grubo przed 6.00. Jest Wielki Piątek. Lincoln wstaje z łóżka w doskonałym humorze – tej nocy wreszcie przestały dręczyć go koszmary senne, nie zamęczał się też sam myślami o uporządkowaniu kraju po zakończeniu wojny domowej. Śniło mu się, że stoi na pokładzie widmowego statku, który płynie szybko ku nieznanemu lądowi. Ta wizja przychodziła doń nocami już kilkakrotnie – za każdym razem w przeddzień ważnych wydarzeń związanych z wojną.

Lincoln schodzi na parter. Dzień zapowiada się piękny, ale o tej porze jest chłodno. Prezydent rozpala ogień w kominku, przegląda papiery, wydaje pełniącemu obowiązki sekretarza stanu Frederickowi Sewardowi polecenie zwołania posiedzenia rządu na godzinę 11.00.

O 8.00 Lincoln siada do śniadania z żoną Mary. Jak zawsze w domu Lincolnów jest ono skromne. W trakcie posiłku do Białego Domu przybywa syn prezydenta Robert. Służy na froncie w sztabie gen. Granta. Robert z zapałem opowiada rodzicom, że przed paru dniami stał na ganku domu, w którym najlepszy dowódca konfederatów gen. Lee podpisywał akt kapitulacji. Lincoln jest wniebowzięty. Wojna secesyjna wybuchła przed 5 laty po wybraniu go na prezydenta. Stany południowe wyboru tego nie uznały i ogłosiły secesję. Teraz, bo bezprecedensowo bezwzględnych, krwawych zmaganiach, Północ lada dzień osiągnie ostateczne, bezwarunkowe zwycięstwo.

Prezydent gawędzi z synem o przyszłości po wojnie. Nalega, by Robert ukończył prawo na Harvardzie i odbył aplikację.

 – Wtedy będziemy mogli wspólnie stwierdzić, czy będzie z ciebie prawnik czy nie – oznajmia patriarchalnie ojciec. Sam jest wybitnym prawnikiem.

Po śniadaniu Lincoln przyjmuje w Białym Domu interesantów. Przychodzą jak chcą, rezydencji prezydenta bowiem nie strzeże nikt. Dopiero od niedawna sekretarz wojny Edwin Stanton, który uporczywie przestrzega Lincolna przed możliwością zamachu na jego życie, postawił na warcie przed Białym Domem 2 żołnierzy i powołał 4 cywilnych agentów ochrony prezydenta. Ale i tak do Białego Domu wchodzi każdy, kto chce.

Po 10.00 prezydent idzie spacerkiem do Ministerstwa Wojny. Ma nadzieję, że nadeszły tam wreszcie depesze o kapitulacji gen. Josepha Johnstone’a, dowódcy ostatniej już armii Południa walczącej w Karolinie Północnej. Ale dobrych wieści w ministerstwie ciągle nie ma.

Lincoln jest straszliwie wyczerpany fizycznie intensywną pracą w latach wojny. Zdarzało mu się już z powodu znużenia zwoływać poranne narady gabinetu u swego łóżka w Białym Domu. Teraz korzysta z okazji do złapania oddechu i wolnym krokiem wraca do prezydenckiej rezydencji. Rozkoszuje się widokiem kwitnących dereni.

O 11.00 zaczyna się posiedzenie gabinetu. Na początku gen. Grant przedstawia swe ostatnie walki z armią konfederatów gen. Lee. Opisuje przebieg kapitulacji gen. Lee i zapowiada, że gen. Johnston musi skapitulować lata dzień. Lincoln jest w doskonałym nastroju, opowiada gen. Grantowi o swym śnie ze statkiem i wyjaśnia, że już parę razy poprzedzał on wyjątkowo pomyślne wieści.

Wreszcie zaczyna się to, co w tych dniach najważniejsze – dyskusja, jak potraktować pokonane Południe. Członkowie gabinetu mają w tej sprawie wyrobioną opinię, dali jej zresztą wyraz w nieformalnych rozmowach przed posiedzeniem, gdy Lincoln spacerkiem wracał z Ministerstwa Wojny. Wedle niewielkiej części z nich Południe powinno być poddane surowej kontroli Północy, trzeba złamać jego ducha oporu, nieledwie upokorzyć. Nawet większość z obecnych, która opowiada się za przyjazną współpracą z południowcami, chce jednak osądzić przywódców Konfederacji. Ale Lincoln samotnie stawia czoła nastrojom swych współpracowników. Nieoczekiwanie wygłasza pochwałę głównego, pokonanego przeciwnika – gen. Lee. Chwali także jego żołnierzy, że dzielnie walczyli za sprawę, w którą wierzyli.

 – Mam nadzieję, że nie będzie prześladowania i krwawych rozpraw po zakończeniu wojny. Niech nikt nie oczekuje ode mnie brania udziału w wieszaniu i zabijaniu, nawet najgorszych z tych ludzi. Wystraszcie ich z kraju, otwórzcie bramy, wypłoszcie ich – wzywa prezydent, machając przy tym mocno rękami, jak farmer przeganiający w obejściu domowe ptactwo.

Sekretarz Stanton przedstawia projekt rozciągnięcia restrykcyjnej władzy nad pokonanymi stanami Południa. Lincoln, który uważa, że tylko pod osłoną wojskowej okupacji można wprowadzić i utrwalić na Południu nowy, zgodny z wartościami zwycięskiej Północy porządek, omawia każdy punkt projektu Stantona, mogący niepotrzebnie zadrażniać stosunki z mieszkaniami stanów dawnej Konfederacji.

Wreszcie dochodzi do trudnej rozmowy z gen. Grantem. Lincoln wybiera się dziś wieczorem z żoną Mary do teatru Forda na spektakl angielskiej komedii Our American Cousin (Nasz amerykański kuzyn), ze słynną brytyjską aktorką Laurą Keene. Do prezydenckiej loży zaprosił gen. Granta i jego żonę Julię. Poinformowały o tym już waszyngtońskie gazety. Tymczasem niedawno Mary Lincoln ciężko obraziła panią Grant. W City Point, w obecności licznych oficerów, krzyczała na żonę wybitnego dowódcy, że ta zamierza podstępnie zamieszkać w Białym Domu. Mary Lincoln nie chodziło przy tym o prezydenckie ambicje gen. Granta, ale o wyimaginowany romans Julii Grant ze swym mężem. Lincolnowie stracili na froncie syna Williama; od tego czasu Mary ma ogromne kłopoty emocjonalne: popada w depresję, ulega atakom chorobliwej zazdrości. Abraham znosi to wszystko z wielką wyrozumiałością i pogodą ducha.

Gen. Grant też stara się zachować dystans. Po posiedzeniu przeprasza prezydenta, ale zamierzał z żoną odwiedzić mieszkających w New Jersey synów, zatem musi wyjechać jeszcze dziś, wczesnym popołudniem. Lincoln z kamienną twarzą przyjmuje tę dyplomatyczną wymówkę.

Przy lunchu jednak, trochę już do pomysłu z teatrem zniechęcony, namawia żonę, by zostali w Białym Domu. Mary upiera się, że skoro ogłoszono ich wizytę w gazetach, trzeba jechać. Oboje zastanawiają się, kogo zaprosić do towarzystwa. W końcu wybierają znanego im wojskowego mjr. Henry’ego Rathbone’a i jego śliczną narzeczoną Clarę Harris, córkę senatora z Nowego Jorku.

Prezydent wraca do gabinetu. Podpisuje akty łaski, odroczenia wyroków więzienia. Do gabinetu wciskają się liczni interesanci. Wreszcie Lincoln wychodzi do Mary. Na korytarzu spotyka żonę dyrektora teatru Groovera, która zaprasza go dziś wieczorem na spektakl Aladyna. Prezydent wyjaśnia, że już zaplanował wyjście do Teatru Forda.

O 17.00 Abraham i Mary wyjeżdżają powozem na przejażdżkę. Mimo nawału pracy Lincoln stara się poświęcać żonie jak najwięcej czasu, by wróciła do równowagi. Jadą przytuleni. Rozmawiają o czekających ich jeszcze ponad 3 latach prezydentury. Lincoln opowiada jej o swych marzeniach na czas po wojnie: o podróży do Europy, do Jerozolimy, potem do Kalifornii, wreszcie o przyszłym powrocie do praktyki adwokackiej w Springfield albo w Chicago. Na kolację wracają do Białego Domu.

Wieczorem prezydent w towarzystwie przydzielonego mu do ochrony detektywa Crooka idzie do Ministerstwa Wojny. Ale wieści o kapitulacji gen. Jacksona ciągle nie ma. Oficerowie pocieszają Lincolna – zwycięstwo jest tuż-tuż, może to będzie nawet jutro. Gdy obaj wracają do Białego Domu, Crook prosi prezydenta, by nie szedł dziś do teatru. To zbyt niebezpieczne. Lincoln zbywa go. Crook proponuje, że pójdzie z państwem Lincolnami i będzie ich strzegł w loży teatralnej. Prezydent dziękuje, ale odmawia.

 – Miał pan ciężki dzień i musi pan iść do domu – mówi.

W tym czasie, w leżącym blisko Teatru Forda pensjonacie Mary Surratt, aktor John Wilkes Booth, zagorzały zwolennik Konfederacji, spotyka się z kilkoma uczestnikami założonego przez siebie spisku. Do niedawna planował porwanie Lincolna, wywiezienie go na Południe i wymianę za wszystkich jeńców wojennych wziętych przez wojska Unii, teraz jednak zamierza prezydenta zabić. Booth rozdziela zadania swoim towarzyszom – mają oni zlikwidować dwóch wysokich urzędników Unii, w tym sekretarza stanu Sewarda, sam zaś zamierza w teatrze zastrzelić Lincolna, a nożem pchnąć śmiertelnie gen. Granta. Już wcześniej potajemnie wywiercił w drzwiach loży prezydenckiej malutki otwór do podpatrywania z korytarza, czy nie ma w niej ochrony.

Państwo Lincoln docierają do Teatru Forda z opóźnieniem, o 20.30. Wyruszyli zbyt późno, a musieli jeszcze pojechać po mjr. Rathbone’a i pannę Harris. Abraham ma na sobie czarny płaszcz i białe skórkowe rękawiczki, Mary – szarą jedwabną suknię i szary czepek. Woźnica i lokaj zostają w prezydenckim powozie.

Państwo Lincoln i towarzysząca im para wkraczają do rzęsiście oświetlonego gmachu teatru, krętymi schodami wchodzą na piętro i pojawiają się w loży prezydenckiej. Przed lożą czeka na nich przydzielony do ochrony policjant John Parker. Waszyngtońska policja chciała się go pozbyć z powodu pijaństwa i zaniedbywania obowiązków. Bałagan w biurokracji policyjnej i prezydenckiej sprawił, że Parker zamiast na bruk trafił do ochrony Lincolna. Już fakt, że przyszedł prosto do teatru, zamiast jechać z prezydentem z Białego Domu, jest poważnym zaniedbaniem.

Gdy prezydent zjawia się na balkonie, aktorzy przerywają spektakl, widownia – waszyngtońska elita i generalicja Unii – wstaje z miejsc, a orkiestra gra Hail to the Chief. Prezydent i reszta jego towarzystwa za tylnym rzędem krzeseł przechodzą do loży prezydenckiej, której balustrada znajduje się zaledwie 3 nad skrajem sceny. Lincoln zasiada w fotelu bujanym, specjalnie dostarczonym dlań przez dyrekcję teatru. Spektakl rusza dalej. Grający główną rolę męską aktor Harry Hawk improwizuje:

 – To przypomina mi pewną historię, jak powiedziałby pan Lincoln.

Widzowie biją brawo.

Angielska farsa podoba się państwu Lincolnom. Abraham nie bije braw, ale co rusz wybucha śmiechem. Mary, odprężona, zadowolona, wspiera się na jego kolanie, coś szepce mu o sztuce do ucha.

Na korytarzyku na piętrze pojawia się John Booth. Konia zostawił w uliczce obok teatru. Ma buty do jazdy z ostrogami, na głowie wielki czarny kapelusz. Agenta Parkera nie ma przed drzwiami loży – słysząc śmiechy na widowni, zszedł na parter, by też zobaczyć tak zabawną komedię. Nieopodal drzwi siedzi tylko stangret prezydenta Forbes. Ale to prosty człowiek, gdy Booth wręcza mu swą wizytówkę aktora, przepuszcza go bez słowa. Booth dyskretnie zagląda do loży przez wywierconą dziurkę. Gdy na scenie grany przez Hawka tytułowy amerykański kuzyn, a przy tym zalotnik, zostaje zdemaskowany jako osoba niezamożna, widownia zamiera w napięciu. Booth, który czekał na ten moment, wślizguje się do loży. Do tyłu głowy prezydenta, tuż za lewym uchem, niemal przykłada jednostrzałowy pistolet Philadelphia Deringer. Huk wystrzału, kłąb dymu. Trafienie w głowę rzuca Lincolna na balustradę. Mjr Rathbone rzuca się na Bootha, ale ten wyciąga myśliwski nóż i tnie oficera w ramię, aż do kości. Potem zamachowiec wspina się na barierkę i skacze na scenę. To jego plan, tak właśnie ma uniknąć ryzyka zablokowania w wąskim korytarzyku i schodach przez kogoś z widowni na parterze. Booth jest fantastycznie sprawny fizycznie, taki sus to dla niego nic, ale skacząc, zawadza ostrogą o jedną z flag, jakimi udekorowana jest loża prezydencka. Łamie lewą nogę, przewraca się na scenie. Mimo bólu zrywa się z nożem w ręku i woła histerycznie:

 – Sic semper tyrannis! [Taki los zawsze czeka tyranów!] – to oficjalne hasło stanu Wirginia.

Widownia zna Bootha, to bardzo popularny aktor. Jego dziwaczny strój i ten skok sprawiają, że wszyscy są przekonani, iż wszystko to, łącznie ze strzałem, to część spektaklu, improwizacja na cześć prezydenta. Dopiero histeryczny krzyk panny Harris i rannego mjr. Rathbone’a alarmuje widzów.

Booth, utykając, wybiega z teatru, wsiada na konia i odjeżdża.

 „Prezydent został postrzelony!” Na ten krzyk widownia wpada w panikę i rzuca się do ucieczki. Tylko nieliczni zachowują zimną krew. Ze sceny Laura Keene z brytyjskim opanowaniem woła:

 – Na miłość boską, zachowajcie przytomność umysłu, zostańcie na miejscach!

Młody lekarz wojskowy Charles Leale wpada do loży prezydenckiej. Układa nieprzytomnego, niedającego znaku życia Lincolna na podłodze. Kula przeszła przez mózg i utkwiła nad prawym okiem. Leale usuwa z rany skrzep krwi, by zmniejszyć obrzęk mózgu. Lekarz nie wyczuwa pulsu, otwiera usta Lincolna i zaczyna sztuczne oddychanie. Do loży wbiega jeszcze jeden lekarz, Charles Taft. Leale poleca mu podnosić i opuszczać ramiona rannego, sam rytmicznie ugniata mostek. Ranny zaczyna oddychać, ale puls ma niemiarowy. Jest nieprzytomny.

Dr Leale sprzeciwia się przewiezieniu rannego do szpitala – to mogłoby go zabić. Obecni w loży przenoszą prezydenta przez ulicę do skromnego domu Petersona naprzeciw teatru. Układają go w skromniutkim, sublokatorskim pokoiku, na łóżku z baldachimem. Na wieść o zamachu do domu Petersona przybywają coraz liczniej urzędnicy i oficerowie. W mieście zaczyna się panika, szerzą się plotki o zamordowaniu gen. Granta i rychłych zamachach na resztę wybitnych polityków Unii. Obecni w pokoju u łoża konającego Lincolna dygnitarze tracą głowy, szlochają. Tylko sekretarz wojny Stanton, który tak usilnie ostrzegał Lincolna przed groźbą zamachu, zachowuje zimną krew. W sąsiednim pokoju, w asyście sędziego federalnego, osobiście przesłuchuje świadków zamachu. Wszyscy rozpoznali w zamachowcu Bootha. Stanton natychmiast zarządza stan wyjątkowy w Waszyngtonie i wielką obławę na Bootha.

Lekarze co 0,5 godziny wydają komunikaty o stanie zdrowia prezydenta. Odczytywane są wielkiemu tłumowi czuwającemu przed domem Petersona.

O 7.22 nad ranem Abraham Lincoln umiera.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

19 kwietnia 1993 roku podczas szturmu sił bezpieczeństwa na oblężone ranczo sekty Gałęzi Dawidowej Davida Koresha w Waco w Teksasie wybuchł pożar zabudowań, w wyniku którego zginęło 80 osób, w tym wiele kobiet i dzieci oraz przywódca sekty. Oto relacja W. Kalickiego:

Dzień wstaje pochmurny, wietrzny. Na maszcie obok kompleksu zabudowań na niewielkim wzgórzu zwanym Mt. Carmel, na obrzeżach miasta Waco w Teksasie, wiatr szarpie dużą amerykańską flagę. Budynek główny i przyległe doń mniejsze zabudowania wyglądają jak wymarłe. Nieopodal posiadłości rozciąga się wielkie obozowisko: dziesiątki przyczep samochodowych, namiotów, zaparkowanych jeden obok drugiego autobusów, czołgi, helikoptery. Między namiotami i przyczepami przebiegają dziesiątki mężczyzn w czarnych mundurach, czarnych hełmach, kamizelkach kuloodpornych, z karabinami szturmowymi w ręku. Na plecach mają wielkie białe litery FBI lub ATF. 2 czołgi odpalają silniki. Wiatr porywa ciemne kłęby spalin, szarpie kolorowymi proporczykami na antenach górujących nad wieżyczkami. Uzbrojeni mężczyźni w czarnych mundurach zajmują stanowiska ogniowe, celują w stronę kompleksu zabudowań. Z dala, za linią uzbrojonych po zęby agentów, moszczą się ekipy telewizyjne z kamerami. To wygląda jak wojna, jak ostatnie przygotowania do bitwy.

I rzeczywiście – to jest wojna, którą Federalne Biuro ds. Alkoholu, Tytoniu, Broni i Materiałów Wybuchowych (ATF) oraz Federalne Biuro Śledcze wydały sekcie Davidian Branch (Gałąź Dawidowa), ulokowanej w Waco, 100-tysięcznym mieście w teksańskim hrabstwie McLennan.

Gałąź Dawidowa powstała w roku 1955 podczas rozłamu w radykalnym protestanckim Kościele Dawidowym. Gdy grupa powiększyła się o nowych wyznawców, jej przywódca Victor Houteff przeniósł ją na szczyt niewielkiego wzgórza parę mil od Waco, które nazwał Mt. Carmel (Górą Karmel). Dalsze dzieje grupy obfitowały w niespodziewane zwroty akcji. Najpierw wdowa po Houteffie Florence ogłosiła rychłe powtórne nadejście Jezusa Chrystusa i poleciła wszystkim wyznawcom sprzedać cały majątek, a potem oczekiwać pod Mt. Carmel na koniec dziejów. Termin minął, lecz jedynym przybyszem zainteresowanym losem znużonych dawidian okazał się poborca podatkowy. Wdowę Florence przegnano i władzę nad sektą objął kolejny prorok, Benjamin Roden. Po jego śmierci kontrolę nad Mt. Carmel przejęła kolejna wdowa, tym razem po Rodenie. Usynowiła swego przystojnego kochanka Vernona Howella i jemu, a nie swemu synowi George’owi, przekazała władzę nad sporą posiadłością i ciągle rosnącą wspólnotą wiernych.

Konflikt Howella z Rodenem juniorem o władzę był, nawet jak zwyczaje w sekcie, dość gwałtowny. Najpierw Roden junior wykopał z grobu szczątki jednej ze współwyznawczyń i wyzwał Howella na pojedynek, który z nich szybciej spowoduje jej zmartwychwstanie. Howell zawiadomił szeryfa, że Roden molestuje seksualnie zwłoki, a Roden junior ostrzelał z uzi interweniujących przedstawicieli władz. W końcu Roden junior uciął siekierą głowę jednemu z nieposłusznych współwyznawców i wylądował w domu wariatów. Władzę nad dawidianami objął Howell.

Nowe porządki zaczął od zmiany nazwiska na David Koresh (w sądzie podał, że czyni to z powodów biznesowych). Potem rozbudował posiadłość i ogłosił, że Bóg żąda od niego, by zapładniał wszystkie kobiety w sekcie, małych dziewczynek nie wyłączając. Na koniec zaczął intensywnie zbroić sektę.

I to zwróciło nań uwagę agentów ATF. Po długim, nieudolnym śledztwie ciągle jednak nie potrafili wykazać, że choć jedna z ponad 150 sztuk broni dawidian jest kupiona nielegalnie. Agenci ATF nadużyli władzy. Przekonali sędziego pokoju, że legalne karabiny AR-15 łatwo można przerobić na nielegalne karabiny automatyczne M16, więc dranie, jakimi są dawidianie, na pewno już to zrobili. Potem ATF sfałszowała dowody, że Koresh ma w Waco fabryczkę metamfetaminy – po to by siły ATF mogły być przeszkolone w bazie sił specjalnych w Fort Hood w prowadzeniu szturmu na umocnione budynki.

Szturm żądnej spektakularnego sukcesu ATF odbył się 28 lutego. Nieudolnie przeprowadzona operacja (jeden z dziennikarzy dostał o niej cynk, w drodze zabłądził i dopytywał się przed atakiem o adres listonosza, który, cóż za pech, jest szwagrem Koresha – i z zaskoczenia były nici) zakończyła się pogromem potężnych sił szturmowych ATF. W wielogodzinnej strzelaninie zginęło 5 dawidian i 4 agentów ATF. Wśród 16 rannych był też postrzelony w biodro Koresh.

Po tej klęsce dowództwo operacji objęło FBI. Aż do dziś trwa oblężenie Mt. Carmel. Telefoniczne rozmowy rozmiękczające prowadzone z dawidianami przez grupę 25 negocjatorów FBI nie dały rezultatu.

Nieudolni lokalni dowódcy FBI przygotowali więc szturm z udziałem 2 czołgów. Plan jest prosty – czołgi staranują budynki sekty, wtłoczą do nich gaz łzawiący, a dawidianie prędzej czy później wypełzną na świeże powietrze i poddadzą się. Kłopotów ani komplikacji dumni szturmowcy FBI nie przewidują, choć wiedzą, że Koresh zmagazynował w budynkach mnóstwo kanistrów z materiałami łatwopalnymi.

O 5.55 agenci FBI telefonują pod jedyny niezablokowany numer w budynku dawidian. Członkowi sekty, który podnosi słuchawkę, jeden z negocjatorów FBI tłumaczy, że za chwilę rozpocznie się przeciw oblężonym akcja z użyciem czołgów, więc członkowie sekty powinni schronić się w bezpiecznym miejscu, a najlepiej – opuścić Mt. Carmel i oddać się w ręce agentów federalnych.

W odpowiedzi dawidianin wyrzuca aparat telefoniczny za drzwi wejściowe.

5 minut później do akcji przystępuje elitarna jednostka szturmowa FBI – Zespół Ratownictwa Zakładników. 2 czołgi z rykiem silników ruszają w stronę zabudowań. Jeden skręca na lewe skrzydło zabudowań, drugi na prawe.

FBI udało się potajemnie zainstalować na murach zewnętrznych budynku Mt. Carmel zdalne mikrofony podsłuchowe. W sprzyjających okolicznościach można za ich pomocą podsłuchiwać rozmowy prowadzone wewnątrz budynku przez osoby znajdujące się w pobliżu ścian zewnętrznych.

Agent prowadzący podsłuch w budynku słyszy, jak niezidentyfikowany członek sekty mówi: „Wszyscy wstawać, zaczynamy się modlić. Pablo, czy już to wylałeś w hollu? Wszystko już wylałeś?”.

O 6.04 jeden z czołgów taranuje z impetem zewnętrzną ścianę budynku, w której wybija otwór o wysokości niemal 2,5 m i szerokości 3 m. Zainstalowana na czołgu pompa tłoczy do wnętrza budynku gaz łzawiący CS z wielkiej stalowej butli. W oknach budynku pojawiają się sylwetki kilku mężczyzn, którzy ostrzeliwują z karabinków taranujący czołg. Bez efektu.

Agent FBI prowadzący podsłuch rejestruje rozmowę w budynku: „Nie wylewaj wszystkiego, może nam się przyda później”.

A chwilę później słyszy rozpaczliwe głosy:

 „Zabiją nas!”.

 „Oni nie chcą nas zabić!”

Oba czołgi kontynuują akcję. Wybijają dziury w murach i pompują gaz CS. O 6.30 cały budynek jest już zagazowany. Agenci FBI wiedzą jednak, że dawidianie dysponują maskami przeciwgazowymi, a w centralnej części budynku, z dala od ścian szczytowych, wybudowali spore pomieszczenie o ścianach z grubego betonu, które służy im za schron.

Agenci FBI kontynuują zagazowywanie budynku – wstrzeliwują z ręcznych granatników kaliber 40 mm pociski z gazem CS w okna na piętrze.

Rachuby szefów akcji, że gaz wykurzy członków sekty z kryjówki, nie sprawdzają się. Od początku ataku minęło już 1,5 godziny, a żaden z dawidian nie poddał się. Agent prowadzący podsłuch rejestruje kolejną rozmowę w budynku: „Paliwo musi być wszędzie naokoło, żeby to poszło…”. Ktoś mu odpowiada: „No cóż, mam 2 kanistry i jeśli to będzie szybko rozlane…”.

Jeden z czołgów znów taranuje budynek i wstrzeliwuje do wybitej w murze dziury pojemniki z gazem. Dawidianie z okien ostrzeliwują pojazd ogniem karabinów.

Krótko przed 7.00 agenci FBI proszą zwierzchników o pozwolenie na użycie nie jak dotychczas policyjnej amunicji gazowej, lecz wojskowej, o dużej sile przebicia i rażenia przeciwnika. Chcą przestrzelić ściany bunkra w budynku. Dostają zgodę i czołgi wystrzeliwują 2 pociski armatnie. Potem oba znów wybijają dziury w murach. Tym razem powodują poważne uszkodzenia – mur w miejscu uderzenia wali się aż do wysokości piętra domu. Potem czołgi odjeżdżają i strzelają z dział wojskową amunicją do innego ośrodka oporu dawidian, znajdującego się na zewnątrz głównego budynku – do betonowych fundamentów nieukończonej budowli sekty. Ściany fundamentów są jednak tak solidne, że pociski odbijają się od nich.

O 9.00 dawidianie oblężeni w budynku głównym wywieszają z okiem pospiesznie nabazgrany na prześcieradle baner: „Chcemy naprawić telefon”. Agenci FBI ogłaszają przez megafony zgodę na naprawę telefonu, ale wśród huku wystrzałów i ryku silników czołgów oraz wiszących nad miejscem akcji helikopterów niewiele słychać.

Po kwadransie czołgi znów ruszają do akcji. Jeden z nich taranuje główne drzwi do budynku i wstrzeliwuje do wnętrza kolejne pojemniki z CS.

O 10.00 na południowo-wschodniej ścianie zabudowań pojawia się mężczyzna. Macha białą flagą. Agenci wołają do niego przez megafon, że jeśli poddaje się, to może wyjść bez broni. Ale mężczyzna znika we wnętrzu. Za to przed frontem pojawia się inny dawidianin, który zabiera z ziemi jakimś cudem ocalały aparat telefoniczny, wyrzucony na zewnątrz na początku szturmu FBI. Mężczyzna sprawdza i naprawia przerwany przewód telefoniczny. Agenci federalni nie strzelają do niego. Mają nadzieję, że to wstęp do zbiorowego poddania się dawidian.

Ale nic się nie dzieje. Telefon milczy, czas płynie.

O 11.30 czołgi znów ruszają do akcji. Działający na prawym skrzydle wóz bojowy ulega uszkodzeniu – zrywa się linka sterująca taranem. Pod osłoną strzelców wyborowych agenci FBI donoszą zapasową linkę i naprawiają czołg, który utkwił w wyrwie w murze budynku głównego. Kwadrans później rozpędzony czołg z wielką siłą taranuje mury i wbija się na wiele metrów w głąb budynku. FBI próbuje w ten sposób rozbić betonowy bunkier wewnątrz zabudowań, w którym członkowie sekty, w większości kobiety i dzieci, schronili się przed gazem. Chwilę później zawala się wielki fragment ściany zewnętrznej z tyłu budowli. Jej struktura została poważnie uszkodzona przez taranujące czołgi.

Ale ich ataki trwają nadal. W południe jeden z nich utrąca swą wieżą rozległy kawał muru po prawej stronie. Agenci FBI meldują przez radio o smudze dymu po lewej stronie od wyłamanych przez czołg drzwi frontowych. Niebawem pojawia się tam błysk ognia, a potem jeszcze płomienie w 3 miejscach z tyłu zabudowań. Agenci federalni z pierwszej linii meldują, że widzą mężczyzn rozniecających w budynku ogień.

W ogólnym chaosie z głównego budynku wymyka się członkini sekty Ruth Riddle i nieniepokojona, dociera do linii strzelców FBI. Pod kurtką unosi skarb – dysk komputerowy, na którym zapisane są teksty objawień Koresha dotyczące tajemnic Siedmiu Pieczęci.

To ostatni moment, by umknąć z ciężko pokiereszowanych zabudowań. Wiatr błyskawicznie podsyca pożar, płomienie obejmują większą część zabudowań. Z Waco przyjeżdżają 2 wozy strażackie, ale FBI zatrzymuje je i nie dopuszcza do płonącego jak pochodnia budynku. Agenci FBI obserwują pożar i nie podejmują teraz żadnej akcji. Wewnątrz słychać strzały. To członkowie sekty, do końca wierni Koreshowi, zabijają współwyznawców – kobiety, dzieci, mężczyzn. Większość z nich ginie od kul, część zabija mieszanka dymu i gazu CS. Jeden z dawidian przykłada lufę do czoła Koresha i pociąga za spust. Chwilę później eksploduje wielki zbiornik z propanem-butanem i zabudowania Mt. Carmel zamieniają się w jedną wielką całopalną pochodnię.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.