Historia

9 listopada 1888 roku zabójca o pseudonimie „Kuba rozpruwacz” dokonał w Londynie jednej ze swych makabrycznych zbrodni. Prawdziwa tożsamość zabójcy nigdy nie została odkryta. Dopiero w 2014 roku Russel Edwards w książce „Naming Jack The Ripper” ogłosił, że na podstawie porównania wyników badań genetycznych materiału DNA ze znalezionego na miejscu jednej ze zbrodni szala ofiary z wynikami badań DNA krewnych Aarona Kośmińskiego, iż to właśnie ten, podejrzewany już w XIX wieku przez Scotland Yard, pochodzący z Polski fryzjer był poszukiwanym sprawcą. Tej informacji W. Kalicki nie podaje jednak w swojej opowieści. Powód jest prosty. W chwili jej pisania jeszcze o tym nie wiedział:

Mary Ann Cox, kobieta lekkich obyczajów, tuż przed północą skręca z Commercial Street w Dorset Street i zauważa majaczącą, w nocnych ciemnościach i gęstej mgle, swoją znajomą i nieledwie sąsiadkę, Mary Kelly. Cox mieszka w pokoju nr 5 obskurnego domu na zapleczu frontowej kamieniczki przy Dorset Street 26. Mieszkania w nim to paskudne klitki, w większości pojedyncze pokoje, które właściciel tego ponurego domostwa sklepikarz John McCarthy wynajmuje biedakom. Komu zresztą innemu mógłby je wynajmować w siedlisku nędzy, chorób, występku i zbrodni, jaką jest obszar londyńskiej dzielnicy East End przylegający właśnie do Dorset Street? Londyńska policja uważa ten rejon East Endu za najbardziej niebezpieczne miejsce w stolicy, zwłaszcza po zmroku. Mary Kelly mieszka pod numerem 13 i Mary Ann Cox zna ją dobrze z widzenia.

A teraz Cox obserwuje, jak Mary Kelly szczęśliwie ciągnie klienta do swego pokoju pod trzynastką. Jegomość jest niewysoki, dość zażywny, ma znoszony długi płaszcz i melonik. Mary Cox wydaje się, że w ciemnościach i we mgle dostrzega nastroszone, rude wąsy i duże krosty albo plamy na twarzy tego mężczyzny. Na oko ma on nie więcej niż 35 lat. W ręku trzyma pintowy kufel piwa.

Cox ze zdziwieniem dostrzega, że tej nocy Mary Kelly jest najwyraźniej mocno podpita. Zatacza się, co chwilę wspiera na swym kliencie. Kelly znana jest w okolicy jako osoba niepijąca, a to tutaj naprawdę rzadkość. No, ale ma ona też wystarczająco dużo kłopotów, by się napić.

Mary Kelly jest 24-letnią brunetką o ślicznej, uderzająco jasnej cerze, z zachwycająco smukłą talią. Urodziła się w Irlandii, ale w dzieciństwie jej rodzina przeniosła się do południowej Walii. Tam były kopalnie węgla i praca. Bardzo młodo wyszła za mąż za górnika nazwiskiem Davies. Mąż zginął jednak zaraz po ślubie w wypadku w kopalni i młodziutka Mary została bez środków do życia. Wyjechała do kuzynki w Cardiff, a ta wprowadziła ją w świat prostytucji. Urodziwa dziewczyna nie wylądowała jednak na ulicy, lecz obracała się w lepszym, zamożnym towarzystwie. Szybko przeniosła się do Londynu, gdzie widywano ją w powozach dżentelmenów. W końcu trafiła na obskurny West End, ale do w miarę wytwornego domu publicznego dla bogatych klientów. Po pewnym czasie zgodziła się na wyjazd do domu publicznego w Paryżu, ale nie zagrzała tam miejsca. Do Paryża zresztą wyjeżdżała jeszcze kilka razy, z rozmaitymi klientami i opiekunami, wracała jednak bardzo szybko do Londynu. Obracając się wśród zamożnych klientów, mieszkając w tzw. lepszym domu publicznym, Mary nabrała towarzyskiej ogłady. Ubiera się elegancko, choć odzież ma nieco podniszczoną, zachowuje się skromnie i z umiarem, mówi bez wulgaryzmów typowych dla mieszkańców nędznych przedmieść Londynu.

Ale coś w jej życiu poszło nie tak. W okolicach Dorset Street plotkowano, że zaszła w ciążę, urodziła synka i zanim go odchowała i schowała daleko od West Endu, u dalszych krewnych, zdążyła, jak to mawiają ludzie ulicy – wypaść z interesu. Faktem jest, że ostatnimi czasy z miesiąca na miesiąc popijała coraz częściej, miewała coraz gorszych klientów, przemieszkiwała w coraz gorszych miejscach, aż wreszcie na dobre wylądowała w norze przy Dorset Street, a po zmierzchu – na krawężniku.

Ostatnio wydawać się mogło, że złapała nieco wiatru w żagle. Związała się z węglarzem Josephem Barnettem, który sprowadził się do jej klitki. Popijał tęgo, ale Mary traktował dobrze. Zabraniał wychodzić na ulicę, dawał pieniądze na czynsz i na życie. Do czasu, aż na początku września stracił pracę. Mary przygarnęła do pokoju bezdomną prostytutkę Marię Harvey i zaczęła wymykać się z nią nocami na zarobek. Przed 5 tygodniami wściekły Barnett po dzikiej awanturze z Mary wyprowadził się, zostawiając jej do zapłacenia funta i 9 szylingów zaległego czynszu.

I teraz Mary Kelly znów jest na ulicy. Ciągnie mało urodziwego klienta do swego pokoiku na parterze, pod trzynastym.

Gdy Mary Ann Cox, idąc na nocny łów, mija ich, mówi uprzejmie do Mary: „Dobry wieczór”. „Dobry wieczór – odpowiada Mary. – Zaraz pani coś zaśpiewam”.

I rzeczywiście, Mary zatrzymuje się przed wejściem do swojego pokoiku i zaczyna śpiewać sentymentalną irlandzką piosenkę Słodkie fiołki:  „Zerwałem fiołek z grobu mojej matki, gdym jeszcze chłopcem był”.

Ann Cox idzie w ciemność, w której co rusz trafia na snujące się, podpite typy i zagadujące ich tutejsze koleżanki po fachu. Mary nie przestaje śpiewać. Jej głos płynący z ciemności dodaje jakoś otuchy Ann Cox. Na East Endzie jest niebezpiecznie nocami, ale i za dnia, ciągle giną ludzie od ciosów nożem, cięć brzytwą, pobicia. Ale teraz jest już wręcz strasznie: wszyscy tu przecież wiedzą, że po East Endzie, a dokładniej: po Whitechapel, od kilku tygodni grasuje nocami straszliwy, zboczony morderca, który morduje kobiety i masakruje ich ciała. Ostatniego dnia sierpnia około 3.00 zbrodniarz dwukrotnie poderżnął gardło młodej kobiety lekkich obyczajów Mary Ann Nichols, a potem zadał nożem długą ranę na brzuchu. Tydzień z okładem później morderca również dwukrotnie podciął gardło Annie Chapman. Tej ofierze sprawca rozciął brzuch, wyciągnął zeń jelita i ułożył je obok ciała, wyciął macicę i górną część pochwy oraz przednią część pęcherza moczowego. Macicę zabrał ze sobą z miejsca zbrodni. W niedzielę 30 września zamordował Elizabeth Stride i Catharine Eddowes. Sprawca podciął Stride gardło, ale nie okaleczył zwłok; być może został spłoszony. Za to po podcięciu gardła Catherine Eddowes zbrodniarz wyciął z jej brzucha sporą część macicy i lewą nerkę, a jelita znów wyciągnął na zewnątrz.

Do policji, władz i prasy nadeszło do dziś ponad 700 mniej lub bardziej drastycznych listów od osób podających się za mordercę. List wysłany 27 września podpisano: „Jack the Ripper” (Kuba Rozpruwacz). 4 dni później do prasy dotarła kartka pocztowa podpisana „Zuchwały Kuba”. Z powodu ich treści Scotland Yard uznał je za prawdziwe listy od mordercy i 2 dni później opublikował w londyńskich gazetach, licząc, że ktoś rozpozna charakter pisma autora. Teraz cały Londyn mówi o zbrodniczym Kubie Rozpruwaczu.

Mary Kelly sięga przez zbitą szybkę w jednym z dwóch okien i odciąga sprężynową zasuwę drzwi. Już dawno temu zgubili, albo ona sama, albo jej kochanek Barnett, klucz, ale rychło odkryli, że drzwi można otwierać i zamykać przez zbitą szybkę w oknie i tym samym zaoszczędzić na dorabianiu klucza.

Mary wchodzi z wąsatym klientem do swego niewielkiego kwadratowego pokoju o wymiarach 3,9 na 3,9 m, zapala niedawno kupiony w sklepie ogarek. Ciągle śpiewa o fiołku. Sąsiadka, kwiaciarka Catherine Picket, chce iść do Kelly i uspokoić ją, ale pan Picket powstrzymuje żonę – nie chce awantury.

O 1.00 przed domem, w którym mieszka Mary Kelly, przystaje ulicznica Elisabeth Prater. Przez pół godziny bezskutecznie czeka na jakiegoś klienta. W oknach Kelly i w ogóle w całym domu jest ciemno, panuje cisza.

O 3.00 wraca pod piątkę Mary Ann Cox. Też nie złapała klienta i teraz chce się w swoim wyrku rozgrzać i choć na chwilę zdrzemnąć.

Przed 4.00 mieszkająca tuż nad pokoikiem Kelly Elizabeth Prater budzi się. Jej kot Diddles skoczył jej na szyję. Zrzuca go na podłogę. I wtedy słyszy słaby krzyk: „Och! Morderstwo!”. Ktoś wołał z bardzo bliska. Ale skąd? Prater nasłuchuje. Nic, tylko cisza. Okrzyk ten słyszy też mieszkająca tuż obok Sara Lewis. Nawet zdaje się jej, że to może być z mieszkania Mary Kelly. W końcu jednak obie sąsiadki nie robią nic, zasypiają.

Dochodzi 8.00. Catherine Picket wychodzi z mieszkania kupić, jak co dzień, kwiaty na targu. Jest chłodno. Macha ręką na urazę do Kelly o nocne śpiewy i puka do niej – chce pożyczyć szal. Odzewu nie ma. Pickett idzie bez szala.

O 10.45 John McCarthy, właściciel podłej czynszówki na tyłach Dorset Street, uznaje, że miarka w czekaniu na czynsz od Mary Kelly przebrała się. Wysyła do niej pomocnika Thomasa Bowyera. Na jego pukanie Kelly nie odpowiada. Drzwi są zamknięte. Ale Bowyer ma już wprawę z ukrywającymi się dłużnikami. Zagląda przez dziurkę od klucza, nic jednak nie widzi. Rozgląda się i dostrzega zbitą szybkę w oknie. Wsuwa rękę, odsuwa muślinową zasłonę na okno. W półmroku widzi na łóżku wielką masę krwawego mięsa. Jak w rzeźni. Ale nogi, które z tej masy wystają, to nogi ludzkie.

Bowyer pędzi po pryncypała. Gdy John McCarthy zagląda przez okno, czuje się, jakby dostał obuchem w pierś. Bowyer biegnie na posterunek na Commercial Street. Wraz z nim przychodzą inspektor Beck i sierż. Betham. Po chwili policja zamyka otoczenie domu. O 11.15 zjawia się lekarz dr George Bagster Phillips. Drzwi do mieszkania Mary Kelly nadal są zamknięte. Policyjny fotograf robi zdjęcie przez okno. O 11.30 przybywa inspektor Abberline. Na jego polecenie McCarthy próbuje otworzyć drzwi trikiem lokatorki – przez dziurę w szybie odciągnąć zasuwkę. Ale, o dziwo, drzwi są zamknięte na klucz. Ki diabeł?

McCarthy wyważa drzwi kilofem – uderzają o zniszczony stolik nocny. Nagie zwłoki leżą na łóżku. Głowa spoczywa na lewym policzku, nogi są szeroko rozsunięte; lewe udo tworzy z ciałem kąt prosty. Z brzucha i z całych ud morderca ściągnął skórę. Obie piersi są odcięte. Gardło jest rozcięte bardzo głęboko. Zbrodniarz pokaleczył ostrym narzędziem twarz ofiary, wyciął nos, policzki, brwi i uszy. Z rozciętego brzucha wyciągnął trzewia. Macicę, nerki i jedną z piersi starannie umieścił pod głową zamordowanej. Drugą z piersi ułożył obok stopy ofiary, wątrobę – między stopami. Jelita ułożył po prawej stronie korpusu, śledzionę – po lewej. Serce morderca zabrał z miejsca zbrodni.

Ciało ofiary nosi jeszcze mnóstwo innych okaleczeń. Pościel w prawym roku łóżka przesiąknięta jest krwią, na podłodze stoi kałuża krwi, ściana nad łóżkiem pokryta jest krwawymi rozbryzgami.

Dr Phillips zauważa, że róg prześcieradła z lewej strony głowy ofiary jest przecięty i nasiąknięty krwią. Czyżby Mary Kelly spała, gdy zboczeniec ją zaatakował? Ale czy jednak nie broniła się? Drobne ranki i wybroczyny na dłoniach taki wniosek czynią dość prawdopodobnym. A może zbrodniarz, obezwładniwszy kobietę, nakrył jej głowę przed zadaniem śmiertelnego cięcia w szyję? Dr Phillips wyklucza, by po tym cięciu ofiara mogła wydać jakikolwiek głos.

Policjanci asystujący doktorowi mają poszarzałe ze zgrozy twarze. Jeśli gdzieś istnieje piekło, musi tak właśnie wyglądać.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

6 listopada 1923 roku miały miejsce zamieszki krakowskie zwane przez niektórych historyków „powstaniem krakowskim”. Przebieg wypadków przybliży nam dziś W. Kalicki:

W nocy agenci policji pilnie obserwują willę Józefa Piłsudskiego w Sulejówku. Marszałek wycofał się z życia publicznego, jest osobą prywatną, ale policja dyskretnie go inwigiluje. Wrogi Piłsudskiemu rząd endecji i PSL „Piast” kierowany przez Wincentego Witosa obawia się, że przy pierwszej nadarzającej się okazji Marszałek wróci do władzy.

I właśnie okazja taka może się lada moment nadarzyć. Hiperinflacja i nieudolność rządu Witosa zdezorganizowały kraj. Od kilku tygodni co rusz wybuchają strajki. Rząd postanowił je złamać siłą. Kilka dni temu zmilitaryzował koleje i zaczął powoływać do wojska strajkujących kolejarzy. W sparaliżowanym akcją strajkową Krakowie tamtejszy dowódca wojskowy gen. Czikiel wprowadził sądy doraźne dla opornych kolejarzy. W odpowiedzi poprzedniego dnia, 5 listopada, PPS proklamowała strajk generalny.

W willi w Sulejówku większa grupa gości naradza się z Marszałkiem niemal do świtu. W godzinach rannych agenci policji stwierdzają, że zwolennicy Piłsudskiego, posłowie Miedziński, Polakiewicz i Wędziagolski, wyruszają rankiem do Krakowa.

Dochodzi 8.00, gdy do Komitetu Okręgowego PPS w Warszawie, w Alejach Jerozolimskich 6, wbiega 7-letni chłopczyk. To synek woźnego komitetu Mariana Tymińskiego. Chłopiec już z daleka woła do taty, że na schodach leży dziwna, dymiąca paczka. Tknięty przeczuciem Tymiński zatrzymuje syna, a sam wybiega na klatkę. Komitet mieści się na 1. piętrze solidnej mieszczańskiej kamienicy. Na schodach, tuż poniżej drzwi do siedziby PPS, dostrzega dymiący i syczący pakunek sporych rozmiarów. Parę stopni niżej stoi 37-letni stróż domu Jan Trzpiel. Tymiński w lot pojmuje, że paczka to bomba, i bez słowa rzuca się ku drzwiom. Rozlega się potworny huk, kłęby gęstego dymu wypełniają klatkę schodową. Na parterze, przysypane gruzem wyrwanym ze ścian i resztkami balustrady, leżą zmasakrowane, pozbawione nóg zwłoki stróża Trzpiela. Ogłuszony, poraniony woźny Tymiński leży niemal nagi na progu lokalu PPS. Wybuch zerwał z niego ubranie. Klatka schodowa jest kompletnie zdemolowana aż do 3. piętra, wszędzie poniewierają się odłamki marmurowych płyt, którymi była wyłożona.

Zwolennicy PPS w Warszawie są oburzeni, chcą zwoływać wiece, marsze, ale socjalistyczni działacze szybko pacyfikują bojowe nastroje. Boją się, że zamach miał sprowokować socjalistów do konfrontacji z policją i wojskiem, konfrontacji, która musiałaby skończyć się masakrą.

W Krakowie władze przedłużają wczorajszy zakaz gromadzenia się pod gołym niebem. Policja skoro świt obsadza kluczowe punkty miasta. Wzmocnione patrole z karabinami maszynowymi instalują się w gmachu Syndykatu Rolniczego, na wieżach kościoła Reformackiego i kościoła na Piaskach, w domu nad kawiarnią Bizanca, w Hotelu Krakowskim i na ul. Szewskiej. Późnym rankiem tłum robotników gromadzi się przed Domem Robotniczym przy Dunajewskiego. Drzwi są zamknięte, przed nimi stoi kordon policjantów z karabinami i nałożonymi na nie bagnetami. Zapowiedziany przez PPS wiec w Domu Robotniczym także został zakazany przez władze. Robotnicy podchodzą bliżej kordonu. Wtedy jeden z policjantów ulokowanych w Hotelu Krakowskim strzela do tłumu. Rozwścieczeni demonstranci rzucają się na policjantów przed Domem Robotniczym. Część rozbrajają, reszta funkcjonariuszy ucieka w stronę kawiarni Bizanca.

Wówczas na Plantach pojawia się maszerujący na odsiecz policji oddział piechoty. Robotnicy wznoszą okrzyk: „Niech żyje Piłsudski!”. Słysząc to, uwielbiający byłego wodza naczelnego żołnierze opuszczają broń. Po chwili demonstranci rozbrajają ich.

Mija parę minut i rozlega się łomot końskich kopyt na bruku. Na odsiecz policji ruszyli ułani 8. Pułku. Uzbrojeni robotnicy, w znakomitej większości świetnie wyszkoleni kombatanci wojny polsko-bolszewickiej, rozsypują się na Plantach w luźną tyralierę. Część z nich wbiega do okolicznych domów i zajmuje pozycje strzeleckie w oknach. Inni wytaczają z sieni beczki z wodą, polewają bruk. Dowódca oddziału ułanów, rtm. Bochenek, wielokrotnie honorowany najwyższymi odznaczeniami bojowymi bohater wojny polsko-bolszewickiej, wydaje rozkaz do szarży na tłum. Na mokrym bruku konie ślizgają się jednak, więc zwalniają. Wtedy robotnicy otwierają ogień. Rtm. Bochenek pada martwy. Resztę zaskoczonych, bezradnych ułanów robotnicy rozbrajają.

Chwilę po rozbiciu oddziału rtm. Bochenka nadjeżdżają 2 szwadrony ułanów pod dowództwem ppłk. Bzowskiego. Robotnicy znów strzelają. Celnie. Ppłk Bzowski ciężko ranny w obie nogi spada z konia, obok niego wali się na bruk zabity adiutant por. Niesiołowski. Po paru minutach strzelaniny ginie jeszcze kilku ułanów. Zabici są także wśród walczących robotników. Nagle broniący się demonstranci wznoszą gromki okrzyk: „Niech żyje Józef Piłsudski!”. Ułani przerywają ogień. Robotnicy mieszają się z kawalerzystami i odbierają im broń.

Na polecenie gen. Czikiela akcją policji i wojska kieruje płk Becker. Nie ma pojęcia, co się dzieje w obrębie Plant, rozkazy wydaje przez telefon. Na wieść o niepowodzeniu szarży ułanów płk Becker rzuca do akcji w wąskich uliczkach wokół Rynku oddziały piechoty z Katowic i Galicji wschodniej, które nocą ściągnięto do Krakowa. Piechotę wspierają 3 samochody pancerne. To musi się skończyć porażką. Żołnierze zjednani okrzykami tłumu na cześć Józefa Piłsudskiego opuszczają karabiny. Po chwili karabiny te są już w rękach robotników. Demonstranci blokują koło samochodu pancernego „Dziadek” i z bliska strzelają do szczelin obserwacyjnych pancerki. Kierowca ginie, 2 żołnierzy załogi jest ciężko rannych. Pozostałe 2 samochody wycofują się na Rynek, gdzie zaciekle broni się duża grupa policjantów. Gdy na Rynek wdzierają się nacierający robotnicy, prócz policjantów strzelają do nich z okien mieszkańcy kilku kamienic.

O 12.30 śródmieście Krakowa jest w rękach oddziałów robotniczych. Wojsko utrzymuje silne pozycje jedynie wokół dworca kolejowego i wokół budynku władz województwa. W mieście rozchodzą się wieści, że władze pośpiesznie ściągają do Krakowa wielkie ilości piechoty i artylerię. Krakowscy działacze PPS są przerażeni – zanosi się na masakrę robotniczych insurgentów.

W Warszawie rząd także jest w najwyższym stopniu zaniepokojony rozwojem sytuacji na południu kraju. Strzały do robotników padły tego dnia nie tylko w Krakowie. Są zabici w Borysławiu, walki z policją toczono także w Tarnowie. Politycy endeccy i piastowcy obawiają się zwłaszcza bratania się żołnierzy z robotnikami w Krakowie. To pachnie rychłym wybuchem prawdziwej rewolucji. Ale nie mniej lękają się marszałka Piłsudskiego i jego zwolenników. Jeśli walki ze strajkującymi rozleją się po kraju, Piłsudski może wystąpić jako mąż opatrznościowy ratujący ojczyznę – spacyfikuje rozruchy, ale przy okazji zmiecie prawicowy rząd i weźmie władzę.

Premierowi Witosowi nie uśmiecha się żaden z tych scenariuszy. Wczesnym popołudniem chętnie korzysta z pośrednictwa marszałka Sejmu Macieja Rataja i spotyka się z 5 posłami PPS. Oferują oni Witosowi zaniechanie strajku generalnego oraz odwołanie strajku kolejarzy i pocztowców, w zamian za uchylenie rozporządzenia o sądach doraźnych, zwolnienie powołanych do wojska kolejarzy, nierepresjonowanie strajkujących i walczących oraz rozpatrzenie postulatów ekonomicznych robotników. Witos zgadza się na ten kompromis. PPS ogłasza, że jutro w całym kraju robotnicy idą rano do pracy.

W Krakowie socjalistyczny poseł Marek ustala z wojewodą Gałeckim szczegóły rozejmu. Policja wycofuje się z ulic w centrum, które do rana mają prawo patrolować wyłącznie uzbrojeni robotnicy. W szpitalach lekarze pracują bez odpoczynku. Bilans walk tego dnia: zginęło 3 oficerów i 11 szeregowców, rannych jest 101 żołnierzy i 31 policjantów. Zabito także 18 robotników i postronnych cywilów, 10 odniosło ciężkie rany. Ale rewolucji i wojny domowej nie będzie.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

5 listopada 1901 roku odbyło się najważniejsze ówczesne wydarzenie kulturalne w Warszawie. Otworzono uroczyście Filharmonię Narodową. O tym,, jak się to odbywało opowiada W. Kalicki:

O 12.30 na ul. Jasnej przed wejściem głównym do nowo zbudowanego gmachu filharmonii zatrzymuje się powóz biskupa sufragana warszawskiego Kazimierza Ruszkiewicza. Biskup przez chwilę podziwia efektowną fasadę filharmonii: 5 arkad na parterze, wielką, ciągnącą się przez całą centralną część fasady loggię, przysłoniętą parami kanelowanych kolumn korynckich, wreszcie na górze attykę zdobną dekoracyjnymi wazonami, zwieńczoną dumnym napisem: „Philharmonia”. Biskup przez chwilę podziwia zdobiące fasadę rzeźby przedstawiające Mozarta, Beethovena, Chopina i Moniuszkę. Sprzed wejścia dość marnie widać monumentalne grupy rzeźbiarskie na 3. kondygnacji fasady: Apoteozę muzyki, złożoną z postaci uskrzydlonej Muzy, siedzącej u jej stóp dziewczyny i młodzieńca z laurowym wieńcem, wykonaną w cemencie przez Józefa Jasińskiego, osadzoną w centralnej części attyki, oraz wieńczące ryzality wielkie, kamienne, wielopostaciowe alegorie rzeźbiarskie dłuta Stanisława Romana Lewandowskiego – Muzyka klasyczna i Muzyka narodowa.

Źródło: Wikipedia

Bez wątpienia to jeden z najświetniejszych gmachów publicznych Warszawy.

Biskup wkracza po 6 granitowych schodach do wnętrza. Zaraz za drzwiami wejściowymi mija 2 marmurowe tablice. Na jednej wyryto nazwiska członków, założycieli filharmonii, na drugiej – nazwiska członków komisji budowlanej i budowniczych.

Wszyscy dobrze zasłużyli na ten honor.

Warszawa na przełomie wieków nie miała godziwej sali koncertowej. Rzutki właściciel składu nut, redaktor „Echa Muzycznego, Teatralnego i Artystycznego” Aleksander Rajchman, po niezbyt udanym koncercie Ignacego Paderewskiego w wynajętej, dusznej sali hotelu Bristol, rzucił hasło budowy wielkiego gmachu filharmonii, o najwyższych, światowych standardach estetycznych i akustycznych. Przed 2 laty powstało Towarzystwo Akcyjne Filharmonia Warszawska, którego udziałowcami zostało niemal 300 przedstawicieli najświetniejszych polskich rodów ziemiańskich i sfer przemysłowo-handlowych. Ale kapitały akcyjne nie wystarczyły. Gmach wzniesiono i wyposażono dzięki ogromnym dotacjom i darom barona Leopolda Juliana Kronenberga, jednego z synów i dziedziców wielkiego finansisty i przemysłowca Leopolda. Baron Leopold Julian, wielki protektor i dobroczyńca polskiej kultury, kupił własnym sumptem działkę pod budowę filharmonii i rozebrał znajdujący się na niej szpital. Później znacznym kosztem zaopatrzył filharmonię w organy oraz w wielki zbiór nut, kupowanych po całej Europie.

Wspaniały gmach z ogromną salą koncertową zaprojektowali architekci Karol Kozłowski i Izydor Pianko. Tę wielką, skomplikowaną technicznie, bogato ozdobioną budowlę budowniczowie wznieśli i kompletnie wyposażyli w ciągu, bagatela, niespełna 19 miesięcy.

W ogromnym, liczącym 140 m kw. westybulu biskupa oczekuje zarząd filharmonii z prezesem baronem Leopoldem Julianem Kronenbergiem i wiceprezesem księciem Stefanem Lubomirskim, administracja z dyrektorem zarządzającym Aleksandrem Rajchmanem oraz dyrektorem muzycznym Feliksem Młynarskim, projektanci i budowniczowie gmachu, część członków orkiestry oraz 16 księży diecezji warszawskiej z wiceregensem seminarium duchownego ks. Stanisławem Gallem. Po powitaniu księża prowadzą biskupa marmurowymi schodami na piętro. Tam, w 2-kondygnacyjnym foyer o długości ponad 30 m, szerokości zaś 7 m, którego sufit udekorował malarz Zdzisław Jasiński wielkim plafonem Muzyka ludowa, z postacią starca-lirnika otoczonego przez zasłuchany lud, urządzono na dzisiejszą okazję skromny, tymczasowy ołtarzyk. Bp Ruszkiewicz przy pomocy księży przywdziewa przed ołtarzykiem uroczyste szaty i po krótkiej modlitwie święci wielkie foyer. Potem rusza na obchód gmachu filharmonii. Poprzedza go 16 śpiewających psalmy księży. Najpierw idą do sali koncertowej. To prawdziwe arcydzieło architektury, którego zazdrościć będzie Warszawie cała Europa, ba, świat cały: sala o długości 36 m, szerokości 20 m i wysoka na ponad 15 m mieści niemal 2 tys. słuchaczy. Sześcioro prowadzących do niej drzwi ma amerykańskie zawiasy z wewnętrznymi sprężynami, dzięki którym zamykają się bezszelestnie. Każde z niemal 2 tys. krzeseł składa się automatycznie, a całe rzędy krzeseł można za pomocą skomplikowanego „systemu śrubowego” składać i chować pod podłogę. Na czołowej ścianie dominują wielkie, 42-głosowe organy koncertowe, wykonane w fabryce Walckera w Ludwigsburgu – dar barona Leopolda Kronenberga. Organy ozdobione są dębowymi popiersiami wybitnych muzyków, cała sala zaś – malowidłami wybitnych artystów. Nad łukami arkady zamontowane są namalowane przez Henryka Siemiradzkiego wielkie, dopasowane do kształtu miejsca płótna Musica sacra i Musica profana. To hojny dar wybitnego i bardzo drogiego malarza. Sufit, zdobny alegorycznymi malowidłami, odwołującymi się do muzyki, jest autorstwa Jana Strzałeckiego.

Bp Ruszkiewicz dokonuje poświęcenia sali i orszak rusza do drugiej, mniejszej sali koncertowej z 425 miejscami. Potem biskup święci spore pomieszczenia na piętrze, przeznaczone dla Towarzystwa Śpiewaczego Lutnia, niezbyt wielkie biuro zarządu filharmonii, mieszkanie dyrektora Rajchmana.

Orszak wraca do foyer. Biskup modli się przed ołtarzem, potem wygłasza przemówienie do zebranych.

Dyrektor Rajchman wręcza obecnym udziałowcom filharmonii i zasłużonym dla jej budowy pamiątkowe medale. Odlała je firma Gerlach i Meissner. Na ich awersie widnieje fronton gmachu filharmonii oraz imienny grawerunek, na rewersie zaś napis „Pamiątka budowy Filharmonji Warszawskiej 1900/1901”. Najbardziej zasłużeni otrzymują medale złote, pozostali – pozłacane.

Ci z akcjonariuszy, którzy posiadają nie mniej niż 10 sztuk akcji filharmonii (akcje są bardzo drogie, sprzedawano je po 500 rubli), otrzymują z rąk dyrektora Rajchmana złote trójkątne żetony z widokiem gmachu filharmonii i odlanym nazwiskiem właściciela, dające prawo dożywotniego zajmowania własnego miejsca na widowni. Baron Kronenberg otrzymuje żeton na krzesło 12 b w III rzędzie.

Ale to nie wszystko. Architekci Karol Kozłowski i Izydor Pianko wręczają baronowi Kronenbergowi na atłasowej poduszce symboliczny brązowy klucz do gmachu filharmonii. Klucz jest właściwie rzeźbą – złocony brąz przedstawia syrenę grającą na harfie, zaś jego pióro to stylizowana litera F.

F jak filharmonia.

Po pożegnaniu biskupa i jego świty dyrektor Rajchman wraca do swego służbowego mieszkania. Tam czeka nań niespodzianka. Budowniczowie filharmonii, inżynierowie, technicy, nawet kilku przedstawicieli prostych robotników z okazji jej otwarcia wręczają dyrektorowi dwa artystycznie wykonane, metalowe postumenty zwieńczone brązowymi rzeźbami wróżki kwiatów i nimfy leśnej. Do tego dołączają adres z 20 podpisami, który sławi jego niespożytą energię i zasługi.

Wytworna Warszawa szykuje się teraz na wieczorny koncert inauguracyjny. Dzień otwarcia filharmonii jest świętem wykształconych Polaków we wszystkich zaborach. Zewsząd nadchodzą adresy i telegramy z gratulacjami (telegram z życzeniami sukcesów nadszedł także z petersburskiego Cesarskiego Towarzystwa Muzycznego).

Dla osób niezwiązanych z budową gmachu zdobycie biletu graniczyło z niemożliwością. W prasie publikowano nawet ostatnio na poły złośliwe, na poły proszalne wierszyki w tej sprawie.

 „Filharmonia – nie maruda,

Ogłosiła już swe cuda:

Śród koncertów (to nie figa!)

Będzie miała nawet Griega!

Filharmonio! Pełna mocy!

Czcić cię będziem w dzień i w nocy!

Wielbić będziem cię na wylet

Ale daj nam także bilet!”

Ci, którym bilet na koncert inauguracyjny udało się zdobyć, przybywają do filharmonii grubo przed 19.00. W ogromnej, liczącej ponad 400 m kw., urządzonej w stylu neogotyckim szatni gości czeka postępowa niespodzianka. Po raz pierwszy w Królestwie Polskim odpowiedzialną funkcję szatniarzy powierzono kobietom!

W foyer kręci się i gawędzi „cała Warszawa”. Uwagę zwracają słynny wynalazca Jan Szczepanik, zwany „polskim Edisonem”, znany pisarz Henryk Sienkiewicz i przede wszystkim honorowy gość uroczystości – światowej sławy wirtuoz Ignacy Paderewski. Są wybitne osobistości z Krakowa i Galicji, niemało gości przyjechało z Poznania i z zaboru pruskiego. Sfery muzyczne Moskwy reprezentuje dyrektor Cesarskiego Towarzystwa Muzycznego Wasyl Safonow. Z Berlina przybył sławny fabrykant fortepianów Edwin Bechstein.

Koncert pod batutą Emila Młynarskiego zaczyna się punktualnie o 20.00. To też niespodzianka. W Warszawie nawet najważniejsze imprezy rozpoczynane są z reguły ze sporym opóźnieniem.

Połączone chóry Lutni z Warszawy i Łodzi śpiewają specjalnie skomponowaną na tę okazję kantatę Żyj pieśni Władysława Żeleńskiego. Słowa napisał, też na tę okazję, Or-Ot, popularny warszawski poeta Artur Oppman. Publiczność doskonale wychwytuje wszystkie patriotyczne aluzje w tekście pieśni:

 „Jak złoty dzwon z niebiańskich stron

Z tych murów pieśń powieje

Na światła plon, na zmroku zgon,

Na miłość i nadzieję.

Bo gdy jak upiór krąży tęsknota,

Gdy smutek truje w światowej głuszy,

Ty jedna tylko, o harfo złota,

Umiesz przemawiać do ludzkiej duszy!”.

Więcej powiedzieć było nie sposób. Na honorowych miejscach siedzą przecież główny naczelnik Kraju Przywiślanskiego gen. Michaił Iwanowicz Czertkow z żoną i córkami (niedawno zamknął on za nieprawomyślność Towarzystwo Muzyczne w Łodzi), gen. Puzyrewski, komendant miasta Warszawy gen. lejtn. Komarow, prezes komitetu cenzury radca Emmausski i oberpolicmajster warszawski płk Lichaczew.

Po kantacie rozbrzmiewa Symfonia d-moll mieszkającego w Paryżu młodego pianisty i kompozytora Zygmunta Stojowskiego. Pierwszą część koncertu kończy uwertura Bajka Moniuszki. Akustyka sali jest zachwycająca. W ostatnim rzędzie krzeseł słychać szelest przewracanych kart z nutami.

Po przerwie występuje sam Paderewski. Gra własny Koncert fortepianowy a-moll.

Teraz czas na poemat symfoniczny Step Zygmunta Noskowskiego.

Gdy potem znów pojawia się Paderewski, publiczność wstaje z miejsc i nagradza go frenetyczną owacją. Mistrz gra utwory Chopina. Nie szczędzi bisów. Gdy kończy, zachwyceni i zdumieni słuchacze stwierdzają, że jest już po północy.

A przecież baron Kronenberg wydaje jeszcze uroczysty bankiet w swoim pałacu przy Mazowieckiej. Zaproszonych jest 500 osób. Z filharmonii na Mazowiecką są dwa kroki i już kwadrans po północy salony, biblioteka i czytelnia barona Kroneneberga zaczynają się zapełniać. O 00.30 do wielkiej sali pałacu wkracza Ignacy Paderewski. Zrywają się oklaski, natychmiast otacza go tłum wielbicieli. Paderewski w towarzystwie barona wychodzi na środek salonu. Mistrz wygłasza toast:

 „Z radością witało przed niedawnym czasem społeczeństwo nasze powstanie pałacu sztuki plastycznej, dlatego też z wielkim zainteresowaniem się śledziło ono za nowym przybytkiem jej siostrzycy w duchu, świątyni tonów. Ale świątynia bez kapłanów martwą jest. Panowie! Wznoszę ten kielich na cześć polskich artystów! Na cześć sztuki polskiej!”.

Pośród oklasków baron Kronenberg obejmuje i ściska Paderewskiego. Potem gospodarz zaprasza do 3 ogromnych stołów: „Teraz, po nasyceniu ducha, posilcie panowie ciało”. Przyjęcie jest a la fourchette.

Towarzystwo szybko się rozkręca. Dyrektor konserwatorium warszawskiego wznosi toast na cześć barona Kronenberga, potem toast ten powtarza Paderewski, zaczem goście jeden za drugim wznoszą toasty za mistrza i za gospodarza. Ci rewanżują się, później pije się za zdrowie artystów, nie raz, bo ich zdrowie bardzo tego potrzebuje, i znów za głównych bohaterów tego dnia. Dawno już w Warszawie nie bawiono się tak radośnie.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

4 listopada 1794 roku miała miejsce w Warszawie ostatnia bitwa insurekcji kościuszkowskiej, tzw. „obrona Pragi”. Niestety zakończona rzezią obrońców a w konsekwencji upadkiem insurekcji. W. Kalicki przypomina dziś to wydarzenie:

Mija północ i staje się jasne, że pomoc uzbrojonego mieszczaństwa Warszawy zza Wisły nie nadejdzie. Praga musi się bronić sama. Najwyższy naczelnik insurekcji Tomasz Wawrzecki nie ma złudzeń, że ta obrona ma szansę zakończyć się sukcesem.

Po klęsce pod Maciejowicami i wzięciu naczelnika Tadeusza Kościuszki do niewoli, we władzach insurekcji zapanował zamęt. Stronnictwa umiarkowanych i jakobinów usiłowały przeforsować własne koncepcje dalszego prowadzenia wojny. Pierwsi liczyli na narodową zgodę w obliczu rosyjskiego zagrożenia i odłożenie sporów politycznych na czas po zwycięstwie. Drudzy ratunek widzieli tylko w rewolucyjnym terrorze, który wszystkich Polaków zmusiłby do walki z Rosją, bez pardonu, na śmierć i życie.

Jakobini odnieśli sukces, wysuwając na naczelnika Tomasza Wawrzeckiego, ale umiarkowani nie zasypiali gruszek w popiele – w skład Rady Wojennej przy Naczelniku, z jednym jedynym wyjątkiem gen. lejtn. Józefa Zajączka, weszli przeciwnicy rozwiązań radykalnych. Spowodowało to fatalny paraliż decyzyjny.

W obliczu nieuchronnego marszu armii gen. Aleksandra Suworowa na Warszawę Tomasz Wawrzecki, uznając obronę Pragi za niemożliwą, zaproponował całkowite opuszczenie prawego brzegu Wisły, zablokowanie jej wojskiem regularnym i rzucenie licznych oddziałów nieregularnych do Wielkopolski, celem wyrzucenia z niej Prusaków. Ten rozsądny plan Rada Wojenna odrzuciła, podnosząc absurdalny argument, że po zajęciu Pragi Rosjanie będą mogli ostrzeliwać z dział Warszawę.

Także gen. lejtn. Jan Henryk Dąbrowski był za oddaniem Pragi bez walki. Dąbrowski chciał, by całe wojsko z królem i Radą Wojenną uderzyło na Wielkopolskę i przezimowało w wyzwolonym zaborze pruskim. Także i ten zamysł został odrzucony przez fatalnie kunktatorską Radę Wojenną.

Pozostał wariant najgorszy – obrona Pragi.

Cała Praga to wszystkiego nieco ponad 500 domów, z czego zaledwie parę murowanych, i 7 tys. mieszkańców, głównie rybaków, rzemieślników, mieszczan podlejszej kondycji. Tadeusz Kościuszko, rozumiejąc jej strategiczne znaczenie, już w pierwszych miesiącach insurekcji nakazał sypać wokół niej umocnienia. Z braku ludzi, narzędzi i pieniędzy szło to jednak niesporo.

Nadzorowanie ostatniej fazy budowy praskich umocnień powierzono gen. Józefowi Zajączkowi. On też, co logiczne, miał dowodzić ich obroną. Maciejowicka klęska niezbyt przyczyniła się do wzmożenia prac. Przysłano jedynie więcej rosyjskich jeńców do robót. Jeszcze przed 3 tygodniami kwatermistrz korpusu inżynierów ponaglał zwierzchników o pomoc dla harujących na Pradze żołnierzy – od dawna nie dostawali ani żołdu, ani pożywienia, ani opału.

W ten sposób nie można było zdążyć przed Suworowem. Gdy przed 9 dniami pierwsze oddziały rosyjskie pojawiły się na przedpolach Pragi, do ukończenia szańców brakowało sporo.

Umocnienia mają kształt trójkąta, którego wierzchołkiem jest Piaskowa Góra, a podstawą Wisła. Praskie szańce zaprojektowane zostały tak, że konieczne jest obsadzenie ich silną artylerią. Armat tymczasem jest rozpaczliwie mało, niespełna 90. Brakuje też żołnierzy. Do solidnego obsadzenia wałów potrzeba ich 45 tys. Gen. Zajączek ma pod swymi rozkazami niespełna 14 tys. żołnierzy i 3200 uzbrojonych warszawskich mieszczan. Co gorsza, gen. Zajączek nie wierzy w możliwość obrony Pragi. To nie grzech, to realistyczna ocena sytuacji wojskowej. W końcu w utrzymanie Pragi nie wierzą ani naczelnik Tomasz Wawrzecki, ani gen. Jan Henryk Dąbrowski. Ale gen. Zajączek, nadzorując prace fortyfikacyjne, dopuścił się straszliwego zaniedbania. Wiedząc, że Pragi nie utrzyma i prędzej czy później jego podkomendni będą musieli wycofać się do Warszawy, zaniechał umocnienia podejścia do jedynego mostu przez Wisłę i dokończenia budowy drugiego. Tym samym zamienił Pragę w śmiertelną pułapkę dla obrońców.

Oddziały gen. Suworowa stoczyły 25 października walkę z tylną strażą uchodzącej z Litwy grupy gen. Mokronowskiego. Jeszcze tego samego dnia armia rosyjska założyła w pobliżu Kobyłki obóz i zaczęła przygotowania do szturmu. Suworow osobiście przeprowadził rozpoznanie polskich umocnień i ułożył plan niespodziewanego, generalnego szturmu. Jego żołnierze zaczęli klecić drewniane drabiny do wspinania się na szańce, gromadzili faszynę i wiklinowe plecionki do rzucania na rowy i wilcze doły. Przed kilkunastoma godzinami Suworow wydał rozkaz swym żołnierzom. W prostych słowach pouczył ich, jak mają zachowywać się podczas szturmu:

 „Kiedy ruszymy – idźcie cicho, nie mówić ni słowa, nie strzelać. Zbliżywszy się do umocnień, rzucić się szybko naprzód na rozkaz, krzyczeć: »ura!«. Po dojściu do rowu nie zwlekać, rzucać do niego faszynę, stawać i opierać o wał drabiny. Ochotnicy niech strzelają do wroga nad głowami. Szybko, sprawnie, para za parą – leź. Krótka drabina? Bagnet w wał i leź po nim, i drugi, i trzeci. Stanąwszy na wale, obalaj bagnetem nieprzyjaciela i natychmiast formuj się za wałem. Na strzelanie nie trać czasu, bez potrzeby nie strzelaj, bić w gnaty wroga bagnetem, robić szybko, sprawnie, odważnie, po rosyjsku!”.

Rosyjska artyleria aż do zmierzchu ostrzeliwała szańce. To był podstęp Suworowa, który chciał przekonać obrońców, że powoli zabiera się do żmudnego oblężenia.

Gen. Zajączek dał się na ten fortel nabrać.

Dochodzi 2.00, gdy naczelnik Tomasz Wawrzecki, który ciągle zamyśla o przeniesieniu walki do Wielkopolski, w tajemnicy przed Radą Wojenną podpisuje rozkaz o przeniesieniu korpusu gen. Dąbrowskiego z Pragi przez Nadarzyn i Tarczyn do Starej Wsi.

Godzinę później 30-tysięczna armia rosyjska, podzielona na 7 kolumn, w ciszy zaczyna skradać się w stronę polskich umocnień. Płynące nocnym niebem chmury przysłaniają księżyc i obrońcy nie dostrzegają przemarszu. O 5.00 nad ranem czołowe oddziały rosyjskie są już zaledwie 100 m przed polskimi szańcami. Polacy niczego nie zauważają – tej nocy większość wart grzeje się przy ogniskach.

O 5.00 w ciemnościach eksploduje rakieta. To sygnał do szturmu. Rosyjskie kolumny atakują na całej długości umocnień. Zaskoczeni obrońcy często strzelają Panu Bogu w okno, ale walczą jak lwy. Polska kawaleria próbuje kontratakować w ciemnościach. Odrzucają ją kijowscy konni jegrzy.

O 6.00, na pół godziny przed świtem, jako pierwsi wdzierają się na wały grenadierzy fanagoryjscy.

Załoga Piaskowej Góry, najsilniej umocnionego odcinka fortyfikacji, dowodzonego sprężyście przez gen. Jakuba Jasińskiego, nie daje się zaskoczyć. Polskie armaty ryją w szykach Rosjan głębokie dziury. W końcu jednak atakujący wdzierają się na wał. Naczelnik Wawrzecki zbiera rozproszone oddziały i rzuca do kontrnatarcia. Carscy jegrzy odrzucają je i maszerują w stronę zabudowań Pragi.

Druga z kolumn atakujących Piaskową Górę ponosi od kartaczy obrońców najcięższe straty. Po jej zdobyciu Rosjanie atakują praski Zwierzyniec. Tam gen. Jakub Jasiński zbiera niedobitki obrońców. Z prawego skrzydła umocnień spieszą na pomoc inne polskie oddziały. Walka w Zwierzyńcu jest niesamowicie zażarta. Gen. Jasiński wraz z adiutantami bije się w pierwszej linii.

W tym czasie odłamek lekko rani w rękę gen. Zajączka. Zamiast walczyć, dowódca obrony Pragi zmyka konno w stronę mostu. Wkrótce potem jest już na lewym brzegu Wisły.

2 kolumny rosyjskie otaczają Zwierzyniec. Gen. Jasiński nie chce się poddać. Ginie z większością swych żołnierzy. Giną generałowie Grabowski i Korsak. Płk. Berek Joselewicz i jego żydowski pułk ułanów także walczą w Zwierzyńcu do ostatniej kropli krwi. Pod rosyjskimi bagnetami padają niemal wszyscy z 500 jego podkomendnych.

Rozbite polskie oddziały powoli spływają w stronę jedynego mostu. Tłoczą się na nim cywile i wojskowi. W panicznej ucieczce, w dzikim tłoku kilkuset wojskowych i cywilów spada i tonie w Wiśle. Wśród tłumów pędzących do zbawczego mostu jest także Tomasz Wawrzecki. Jakiś oficer i 2 mieszczan przeprowadzają naczelnika insurekcji na koniu na drugi brzeg. Krótko po tym Rosjanie odcinają dojście do zbawczego mostu. Tragicznie mści się brak umocnień na jego przedpolu.

Wawrzecki, który podczas odwrotu popadł w głęboki stupor, na widok carskich jegrów wbiegających na most odzyskuje werwę. Z pobliskiego domu własnoręcznie wywleka ukrywającego się tam kanoniera, każe mu obracać na most porzucone działo i strzelać. Wkrótce most płonie. Praga jest odcięta.

Rosyjskie kartacze masakrują tysiące obrońców otoczonych na nadrzecznych piaskach.

Choć Suworow rozkazał poprzedniego dnia, by „do domów nie wbiegać, nieprzyjaciół proszących łaski oszczędzać, bezbronnych nie zabijać, z babami nie walczyć, małoletnich nie ruszać”, carscy jegrzy wpadają do domów Pragi i bagnetami mordują kogo popadnie. O 9.00 niedobitki polskich oddziałów poddają się. W szturmie zginęło, zostało wymordowanych w domach, utopiło się w czasie ucieczki przez Wisłę kilkanaście tysięcy obrońców i mieszkańców. Rosjanie stracili 500 zabitych żołnierzy.

Rosyjskie armaty jeszcze przez 2 godziny ostrzeliwują lewy brzeg Wisły. Warszawę ogarnia panika. To koniec insurekcji.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

3 Listopada 1771 roku miała miejsce nieudana próba porwania króla Stanisława Augusta przez konfederatów barskich. W. Kalicki tak opisuje tamte wydarzenia:

Wkrótce po obiedzie król postanawia, że dziś wyjątkowo do teatru nie pojedzie. Stanisław August Poniatowski chce odwiedzić chorego wuja kanclerza Michała Czartoryskiego. Nie wiedzieć czemu, zwalnia tego wieczora eskortę gwardzistów. Kareta królewska wyjeżdża z Zamku Królewskiego o 20.30. Poprzedza ją 2 pachołków z pochodniami, kilku dyżurnych oficerów, 3 dworzan – wszyscy konno. Wewnątrz karety towarzyszy królowi adiutant i 2 paziów. Za karetą idzie 2 lokajów z latarniami i 2 hajduków.

Ledwie królewski orszak niknie w ciemnościach, przy Miodowej i Kapitulnej zaczyna się osobliwy o tej porze ruch. W bliskiej od siebie odległości stają 3 kilkunastoosobowe grupki uzbrojonych mężczyzn. Jeden z nich poleca towarzyszom mówić tylko po rosyjsku i strzelać w ostateczności.

Po chwili pojawia się jakiś rosyjski oficer z moskiewskiego garnizonu w Warszawie. Dostrzega zbrojnych i chce ich aresztować. Nieznajomi zrazu pokornie słuchają jego poleceń. Nagle zarzucają mu na głowę ciężki płaszcz, walą po nim czym popadnie i bezwładny tłumok odnoszą do stojących nieopodal wierzchowców.

Mija chwila, pojawia się nocny ront ułanów królewskich. W ciemnościach ułani biorą zbrojną grupkę za rosyjskich kozaków i oddalają się.

O 21.30 król wyjeżdża od księcia Michała. Gdy kareta wjeżdża między pałace biskupa krakowskiego i hetmana Branickiego, znienacka otaczają ją 3 czatujące oddziałki. Stangret usiłuje zaciąć konia, ale napastnicy już chwytają za uzdy. Królewscy lokaje i paziowie natychmiast rzucają się do ucieczki. Dworzanie Ośniałowski i Bachmiński strzelają do napastników z pistoletów i dobywają szabel. Spiskowcy odpowiadają z bliska ogniem pistoletów. Zasypani gradem pocisków Ośniałowski, Bachmiński i trzeci dworzanin, Przeuski, uciekają konno. Koń Ośniałowskiego dostaje kulę w kark. Za dworzanami umykają królewscy lokaje i paziowie. Lokaje Ichnowski i Chmielewski są lekko ranni.

Dostępu do królewskiej karety bronią już tylko hajducy. Napastnicy gęsto strzelają z pistoletów i muszkietów. Hajduk Jerzy Henryk Butzow umiera przeszyty 2 kulami. Drugi hajduk Szymon Mikulski pada ciężko raniony pałaszem. Kula muszkietowa przeszywa płaszcz siedzącego w karecie króla. Dostępu do monarchy broni w drzwiach karety już tylko adiutant. Uderzony szablą w głowę, pada nieprzytomny.

Król w ciemnościach i zamęcie napadu niepostrzeżenie otwiera drugie drzwi i chyłkiem biegnie do pałacu Czartoryskich. Ale brama jest zamknięta. Stanisław August rozpaczliwie łomoce kołatką i zwraca tym uwagę napastników. Dopadają doń, wytrącają mu szpadę z ręki i obezwładniają.

Pomysł porwania króla od dawna nurtował konfederatów barskich. Wielu przyjeżdżało z tą propozycją do Kazimierza Pułaskiego, ale on odprawiał ich z kwitkiem, uznając, że do tak trudnej akcji nie są zdolni. W sierpniu do Częstochowy dotarł konfederat Stanisław Strawiński. Pułaski spotkał się z nim w kościele. Strawiński szczegółowo opowiedział o sytuacji w Warszawie, o upodobaniu Stanisława Augusta do wieczornych przejażdżek i zadeklarował chęć porwania króla. Pułaski zrazu nie zlecił mu wprost porwania monarchy. Początkowo polecił zabrać gotówkę zdeponowaną w pałacu Brühlowskim i w magazynach na Solcu oraz porwać rosyjskiego generała Bibikowa. W końcu jednak zgodził się na porwanie króla i dostarczenie go do Częstochowy. Zastrzegł tylko, żeby pod żadnym pozorem nie narażać jego życia, porwanego zaś traktować przyzwoicie.

Strawiński dostał listy polecające do Walentego Zembrzuskiego, dowódcy barzan w Zakroczymiu, i sprzyjającemu konfederacji marszałka ziemi wyszogrodzkiej Józefa Czachorowskiego. Obaj mieli dostarczyć ludzi do akcji. U Czachorowskiego Strawiński poznał Jana Kuźmę, zwanego też Kosińskim, lokaja, który do konfederatów przystąpił po wyrzuceniu go ze służby. Owego Kuźmę zachęcił Strawiński do udziału w tajemnej misji obietnicą awansu.

Przed 4 dniami Strawiński i oddani do jego dyspozycji zbrojni spotkali się w Małej Wsi pod Zakroczymiem. Tam Strawiński wybrał 26 uczestników akcji i ujawnił plan porwania króla. Nazajutrz spiskowcy przebrali się za fornali i flisaków, swe konie wierzchowe zaprzęgli do wozów z sianem, w których ukryli broń, i ruszyli do Warszawy. W mieście zajęli się nimi zwolennicy konfederacji barskiej; ukryli ich w stajniach dominikańskich na Nowym Mieście. Wczoraj Strawiński rozeznał miejsce akcji, ułożył szczegółowy plan napadu. Dziś pozostało już tylko czekać na sygnał z zamku, od zakonspirowanego w otoczeniu króla zwolennika konfederacji, o wieczornym wyjeździe monarchy.

W ciemnościach pośród prochowego dymu widać niewiele. Pojmanie Stanisława Augusta nie kończy zamętu. Spiskowiec Jan Wołyński, nie rozpoznawszy obezwładnionego króla, tnie go lekko pałaszem w głowę. Chwilę później Kuźma strzela do króla z pistoletu. Chybia. Nadbiega Strawiński. Poleca wsadzić monarchę na konia. Stanisławowi Augustowi zapowiada, że jeśli będzie spokojny i posłuszny, ocali głowę. Kuźmie zaś oddaje pod komendę 10 zamachowców i porucza zadanie dostarczenia porwanego do Częstochowy. Spiskowcy w egipskich ciemnościach pędzą w stronę Arsenału i dalej, aż do warszawskich okopów. Jeden z porywaczy trzyma za uzdę konia Stanisława Augusta, reszta popędza monarchę z tyłu, tnąc szablami jego wytworną pelisę. W okopach koń pod królem łamie nogę. Stanisław August ląduje w błocie, gubi pelisę i trzewik. Od jednego z porywaczy dostaje nowego konia i jakiś przyduży bucior.

Rozproszeni przez napastników słudzy króla podnoszą alarm na zamku. Komenda, z obawy o powszechne rozruchy, wytacza na przyległe ulice armaty i stawia pod broń wszystkie stacjonujące w Warszawie pułki. Straż zamkowa, wysłana na miejsce napadu, znajduje tylko martwego hajduka Butzowa, postrzelaną karetę i kapelusz króla.

Tymczasem na polecenie Strawińskiego porywacze rozdzielają się. Król pozostaje pod 7-osobową strażą kierowaną przez Kuźmę. Mała kawalkada błąka się w ciemnościach, gdzieś po drodze gubią się kolejni jeźdźcy. Wreszcie, dobrze już po północy, na jakimś popasie na obrzeżach Bielan, 2 ostatni podwładni Kuźmy zabierają wszystkie konie i rejterują.

Kuźma zmusza króla do marszu pieszo. Nie traci nadziei, że jakoś odnajdzie lasek z ukrytą karetą, którą ma wywieźć Stanisława Augusta do Częstochowy. W czasie marszu po lesie, w ciemnościach, popychany przez Kuźmę król rozwija swój sławny dar wymowy, by przeciągnąć go na swą stronę. A to straszy, jak ciężką zbrodnią jest porwanie króla, a to obiecuje puścić wszystko w niepamięć i sowitą nagrodę. Gdzieś tak po 4 godzinach przekonywania Kuźma załamuje się. Pada do nóg Stanisławowi Augustowi, prosi o wybaczenie. Król wysyła go na poszukiwanie schronienia. Kuźma odnajduje nieopodal jakiś młyn z wiatrakiem. Młynarz bierze za dobrą monetę opowieść króla, że jest on szlachcicem niedaleko stąd napadniętym przez zbójców. Młynarzowa obmywa ranę króla, opatruje płócienną chustą. Stanisław August popija gorące mleko i szybko kreśli list do płk. Coccei, dowódcy gwardii pieszej koronnej: „Cudem uszedłem z rąk morderców, pospiesz po mnie ze 40 ludźmi do Marymontu. Jestem raniony, ale nie niebezpiecznie”.

W Warszawie tymczasem wieść o porwaniu króla przyjęto z niejakim lekceważeniem. Nikt nie ma zamiaru wszczynać żadnych tumultów. Tłum zebrany na miejscu napadu wyraźnie sympatyzuje z konfederatami. Miast wyrazów współczucia i oburzenia w ciemnościach częściej słychać niepochlebne epitety pod adresem monarchy. Kanclerz Czartoryski na wieść o zamachu każe tylko lepiej zatarasować bramę wjazdową do swego pałacu i siada do wieczerzy. Rosyjski poseł Saldern wysłuchuje obojętnie relacji szambelana Pernigottiego i odpowiada, że ma teraz pilniejsze sprawy do załatwienia niż pomoc dla porwanego monarchy. Rosyjski generał Bibikow, zamiast wysłać patrol za porywaczami, gromadzi pospiesznie sołdatów dla ochrony swej własnej osoby.

Na zamku marszałek koronny Stanisław Lubomirski wraz z sędzią marszałkowskim pieczętują szafy w gabinecie króla i sam gabinet.

Gdy parobek młynarza dociera z listem Stanisława Augusta do płk. Coccei, świta już. Gwardia z powozem rusza do młyna natychmiast. I natychmiast marszałek Lubomirski zdejmuje pieczęcie z królewskich szaf. Gdy odsiecz dociera do młyna, król śpi. W drzwiach izby jego bezpieczeństwa strzeże nawrócony Kuźma.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

2 listopada 1925 roku odbył się w Warszawie Pogrzeb Nieznanego Żołnierza. W Pałacu Saskim złożono prochy bezimiennego obrońcy Lwowa. Oto przebieg wydarzeń w ujęciu W. Kalickiego:

O 6.00 jest jeszcze ciemno. Na tonącym w zieleni i biało-czerwonych flagach Dworcu Głównym stoją tłumy warszawiaków. Mnóstwo ludzi czeka na placu przed dworcem. Przed wejściem stoi w otoczeniu kompanii honorowej 30. Pułku Piechoty laweta armatnia z 1. Pułku Artylerii Najcięższej. Zaprzężona jest w 6 siwych koni, przybrana zielenią i barwami narodowymi. Na peronie – wyprężona kompania honorowa 36. Pułku Piechoty, spieszony pluton konnego „Sokoła”, poczty harcerzy. I oficjele: minister spraw wojskowych gen. Władysław Sikorski w otoczeniu generalicji oraz minister spraw wewnętrznych Władysław Raczkiewicz, władze Warszawy, duchowieństwo.

O 6.05 na peron wtacza się złożony z 6 wagonów pociąg specjalny. Kompania honorowa prezentuje broń, orkiestra gra Mazurka Dąbrowskiego. Wysiada komendant pociągu gen. Marjański i składa ministrowi Sikorskiemu raport. Następnie z ostatniego wagonu-kaplicy 8 podoficerów, kawalerów krzyża Virtuti Militari, bierze na ramiona trumnę, dostojnym krokiem wynosi ją przed budynek dworca, składa na lawecie. To trumna Nieznanego Żołnierza.

Uroczystości złożenia zwłok Nieznanego Żołnierza w Warszawie rozpoczęły się przed 4 dniami we wsi Zadwórze, 33 km od Lwowa.

To tam, podczas wojny polsko-bolszewickiej, żołnierze odrodzonego po zaborach polskiego wojska stoczyli najbardziej heroiczną z wielu bitew o niepodległość.

17 sierpnia 1920 roku batalion młodych lwowskich ochotników, w większości uczniów, studentów i inteligentów, maszerował wzdłuż linii kolejowej na Lwów. Gdy mijał Zadwórze, został ostrzelany ze wsi przez bolszewickie karabiny maszynowe. Zadwórze obsadzone było przez oddziały 6. Dywizji Konnej armii Budionnego, uderzającej na bezbronny, pozbawiony polskiego wojska Lwów.

Gdy bolszewicy zaczęli ostrzeliwać młodych lwowiaków także ze skrzydeł, dowódca batalionu kpt. Bolesław Zajączkowski uznał, że otoczony oddział może uratować się jedynie, atakując. Rozwinął batalion w 3 tyraliery i uderzył na Zadwórze i przyległe do wsi wzgórza. Mimo liczebnej przewagi bolszewików, mimo silnego ostrzału ich artylerii, mimo szarży czerwonej jazdy Polacy stację kolejową i wzgórza zdobyli.

Osamotniony batalion lwowiaków bronił się na tych wzgórzach przez 11 godzin. Młodzi, niewyszkoleni żołnierze odparli 6 zmasowanych ataków kawalerii Budionnego. O zmierzchu zaczęło im brakować amunicji. Polacy zbierali ją z patrontaszy zabitych i ciężko rannych towarzyszy broni. Gdy brakło nabojów, młodzi inteligenci z orzełkami na czapkach szli do kontrataków na bagnety.

O zmierzchu niedobitki batalionu wycofały się do tzw. lasu barszczowickiego. Polacy, otoczeni nieopodal budki dróżnika, bronili się do ostatniego, z braku nabojów walcząc na bagnety. Rozwścieczeni oporem i własnymi dużymi stratami bolszewicy dobijali rannych kolbami, szablami obcinali obrońcom kończyny i głowy. Polscy oficerowie nie szli do niewoli – ostatnimi pociskami odbierali sobie życie. Na polach wokół Zadwórza zostały ciała 318 lwowskich żołnierzy, w większości okaleczone i zbezczeszczone przez bolszewików.

Obrona Zadwórza była tak zaciekła, że Budionny zrezygnował z marszu na bezbronny Lwów i skręcił na północ, na Warszawę.

Lwowscy inteligenci, jak Spartanie w wąwozie termopilskim, bez żadnej przesady, walczyli do ostatniej kropli krwi. Lwów uratowali. I już zaraz po wojnie z bolszewikami Zadwórze zyskało powszechnie miano polskich Termopil.

Przed 2 dniami, po południu, na cmentarzu obrońców Lwowa, w asyście pocztów honorowych wojska, rozkopano 3 wybrane losowo groby, na których widniały krzyże z napisami: „Żołnierz nieznany”. Na wykopanych trumnach nie było jednak żadnych znaków potwierdzających, że pochowani w nich byli polskimi żołnierzami. Gdy otwarto trumny, okazało się, że zwłoki odziane są w ubrania cywilne, i nie ma przy nich dokumentów, zatem nie można ustalić przynależności zmarłych do polskiego wojska. Dla komisji ekshumacyjnej nie było to zaskoczeniem – w 1918 roku walczyło o Lwów wielu ochotników, z braku mundurów w cywilnych ubraniach, często bez żadnych odznak wojskowych. W tej sytuacji komisja rozkopała kolejne 3 groby. Tym razem okazało się, że na każdej z trumien znajdują się znaki identyfikacyjne wojska polskiego. Wówczas oficerowie garnizonu lwowskiego poprosili panią Jadwigę Zarugiewiczową o wskazanie jednej z trumien.

Jej syn, 19-letni Konstanty Zarugiewicz, uczeń 7. klasy szkoły realnej, obrońca Lwowa z 1918 roku, zginął w ostatnich minutach bitwy koło budki dróżnika, gdy większość z 30 ostatnich żołnierzy batalionu odbierała sobie życie, by nie wpaść w łapy bolszewików. Jego ciała nie rozpoznano – pochowany został jako nieznany żołnierz.

Po otwarciu trumny okazało się, że spoczywają w niej zwłoki szeregowca wojsk polskich, odzianego w bluzę, cywilną marynarkę oraz maciejówkę z polskim orłem. Lekarze stwierdzili na miejscu, że nieznany szeregowiec miał złamaną nogę, zginął zaś od postrzału w głowę. Jego zwłoki przeniesiono do trumny drewnianej, którą następnie włożono do trumny metalowej, ofiarowanej przez warszawskiego przedsiębiorcę Łopackiego. Po szczelnym zalutowaniu złożono ją do trzeciej, dębowej, trumny. Wieczorem żołnierze przenieśli ją do kaplicy cmentarnej i złożyli na pięknie ozdobionym barwami narodowymi katafalku przed Kaplicą Orląt.

Nazajutrz trumnę ze zwłokami Nieznanego Żołnierza uroczyście przeniesiono do lwowskiej katedry. O godzinie 15.00 prałat ks. Zajchowski odprawił w cmentarnej kaplicy egzekwie i uroczysty kondukt ruszył przez odświętnie przybrane i oświetlone miasto. Za orkiestrą wojskową i kompanią honorową postępowali harcerze i młodzież szkolna. Po nich wolno jechał rydwan wypełniony wieńcami i wreszcie trumna na lawecie, ozdobiona srebrnymi orłami, wielkim Krzyżem Virtuti Militari, wstęgami w barwach miasta i w barwach narodowych.

Trzeciego dnia uroczystości trumna ze zwłokami Nieznanego Żołnierza, po odprawieniu w lwowskiej katedrze mszy św., przewieziona została na lawecie najcięższej armaty na dworzec kolejowy. Gdy trumnę wynoszono z katedry, zagrzmiały armaty Cytadeli, biły dzwony we wszystkich kościołach. Na pl. Marciackim bezimiennego towarzysza pożegnało wojsko. Przed gmachem poczty na Słowackiego żegnali go lwowscy pocztowcy. U zbiegu ul. Kopernika i Leona Sapiehy Nieznanego Żołnierza pożegnali lwowscy tramwajarze.

Na dworcu trumnę powitali kolejarze. W chwili zdejmowania jej z lawety zagwizdały wszystkie lokomotywy. W salonie recepcyjnym na dworcu do wieczora żegnali nieznanego obrońcę miasta i ojczyzny jego mieszkańcy. O 20.00 10 podoficerów wzięło trumnę na ramiona. Znów zagwizdały wszystkie lokomotywy, kompania honorowa sprezentowała broń, orkiestra pułkowa zagrała Mazurka Dąbrowskiego. Podoficerowie złożyli trumnę w specjalnym wagonie-kaplicy, w którym ongiś przywieziono do polski zwłoki Henryka Sienkiewicza. Na trumnie złożono wieńce od wojska, od kombatantów, obrońców Szkoły im. Sienkiewicza w 1918 roku oraz tarczę z herbem Lwowa, miasta zawsze wiernego. O 20.48 pociąg powoli ruszył do Warszawy. Aż do dworca w Kleparowie po obu stronach torów stały dwa gęste szpalery kolejarzy z pochodniami. W każdym mieście na trasie pociąg witany był uroczyście przez władze, wojsko i mieszkańców.

W jaśniejącej z każdą minutą listopadowej szarówce kondukt z trumną podąża ulicami Warszawy do katedry. Mimo wczesnej pory na jego trasie stoją, za gęstymi szpalerami wojska, ogromne tłumy. W katedrze na trumnę oczekują najwyższe władze Rzeczypospolitej, z prezydentem Stanisławem Wojciechowskim na czele. Kawalerowie Virtuti Militari przenoszą trumnę na królewski katafalk, otoczony przez las sztandarów pułkowych. Wartę przy trumnie pełnią szwoleżerowie, kawalerowie Virtuti Militari. U stóp katafalku czuwa 3 młodocianych obrońców Lwowa. Jeden z nich dzierży wykuty na Śląsku, na tę okazję, symboliczny miecz.

Metropolita warszawski rozpoczyna mszę żałobną. Ksiądz kanclerz Szlagowski wchodzi na ambonę: „Kto ty jesteś – nie wiem. Gdzie dom twój rodzinny – nie wiem. Kto twoi rodzice – nie wiem i wiedzieć nie chcę, i wiedzieć nie będę aż do dnia sądnego. Wielkość twoja w tem, żeś nieznany. Ty jesteś odwieczny geniusz bojowy Narodu, zowiesz się Męstwo. Ty jesteś niespożyta, niezmożona moc ideałów narodowych, zowiesz się Poświęcenie. Ty jesteś wszechzwycięska niepodległość ducha narodowego, zowiesz się Wolność. Nazywasz się Miljon, bo miliony złożyły w tobie swoje ukochanie i swoje katusze. Imię twoje czterdzieści i cztery, a życie twoje – trud trudów. Sława, sława, sława!”.

Pochylają się sztandary, podoficerowie z krzyżami VM na piersiach wynoszą trumnę. Tuż za nią idzie para sierot wojennych, dalej 2 wdowy po poległych bezimiennie żołnierzach, 2 matki poległych. Za nimi 4 inwalidów, niedoszłych Towarzyszy Nieznanego Żołnierza w śmierci. Potem dopiero prezydent i długi sznur dostojników, duchowieństwa, generalicji. Na pl. Saskim trumna płynie na ramionach bohaterów wojennych w stronę mauzoleum, pośród szpaleru sztandarów. Minister spraw wojskowych gen. Władysław Sikorski wkłada do grobu akt wieczysty o złożeniu zwłok Nieznanego Żołnierza. Punktualnie o 13.00 trumna dotyka dna. Rozlega się jeden strzał armatni. W tej chwili zamiera cała Polska. Na baczność stają przechodnie i sklepikarze, stają tramwaje i samochody.

Delegacje składają wieńce aż do późnego wieczora. W tym czasie do Sulejówka dociera delegacja 7 generałów i kilkunastu pułkowników. Meldują się w willi Józefa Piłsudskiego. Marszałek jest w bardzo silnym konflikcie politycznym z rządem i z gen. Sikorskim osobiście. Piłsudski, wódz naczelny w tygodniach odzyskiwania niepodległości i w miesiącach wojny bolszewickiej, na uroczystościach złożenia ciała Nieznanego Żołnierza nie był obecny.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

30 października 1938 roku obywatele Stanów Zjednoczonych Ameryki przekonali się na własnej skórze o sile mediów. Audycja radiowa wyemitowana przez rozgłośnię CBS wywołała porządną panikę. Tę groteskową wręcz sytuację przypomina nam dziś W. Kalicki:

W niedzielny wieczór miliony Amerykanów słuchają programu radiowego emitowanego przez Columbia Broadcasting System. O 20.00 zacznie się kolejna audycja bardzo popularnego Radiowego Teatru Mercury. Zespół Teatru Mercury, założony przez 23-letniego reżysera i aktora Orsona Wellesa oraz przez Johna Housemana, od niespełna 4 miesięcy przygotowuje co tydzień kolejną radiową adaptację jakiejś powieści.

W radiowych głośnikach słychać głos spikera: „Columbia Broadcasting System i afiliowane stacje prezentują Orsona Wellesa i Radiowy Teatr Mercury w Wojnie światów według Herberta G. Wellsa”. I po muzycznej zajawce: „Panie i panowie, dyrektor Teatru Merkury i gwiazda tej audycji, Orson Welles”.

Teraz Welles opowiada z emfazą: „Wiemy już dziś, że we wczesnych latach XX wieku nasz świat był z bliska obserwowany przez inteligencje większe od ludzkiej […], obserwowały tę Ziemię zazdrosnymi oczami i powoli przygotowywały plany przeciwko nam”. Tylko niewielu słuchaczy zauważa przemyconą przez Wellesa w jednym zdaniu uwagę, że rzecz dzieje się pod koniec listopada przyszłego, 1939 roku, zatem jest literacką fikcją, a wszystkie pojawiające się postacie to w istocie zawodowi aktorzy.

Potem, po rutynowej prognozie pogody, spiker zaprasza do transmisji programu muzycznego z najwyższego piętra nowojorskiego hotelu Park Plaza. Orkiestra Ramona Raquello gra La Cumparsitę. Nagle muzyka cichnie.

 „Panie i panowie, przerywamy nasz program muzyki tanecznej, aby podać specjalny komunikat z serwisu Międzykontynentalnych Wiadomości Radiowych. Dwadzieścia minut przed godziną dwudziestą profesor Farrell z obserwatorium Mount Jennings w Chicago donosi o zaobserwowaniu licznych eksplozji rozżarzonego gazu, zdarzających się w regularnych odstępach czasu na planecie Mars. Spektroskop wskazuje, że gaz jest wodorem i porusza się w kierunku Ziemi z ogromną prędkością. Profesor Pierson z obserwatorium w Princeton potwierdza wystąpienie tego zjawiska i określa je jako, cytuję, »podobne do strumienia niebieskiego płomienia wystrzelonego z działa«. Wracamy teraz do muzyki Ramona Raquello” – informuje inny spiker.

Po chwili spiker łączy się ze studia z reporterem radiowym Carlem Phillipsem, który w obserwatorium Princeton przeprowadza wywiad o niezwykłych efektach na Marsie z prof. Piersonem. Najpierw słychać niepokojące echo w pustawym pokoju i tykanie zegara.

Reporter: „Jest pan jako naukowiec całkiem przekonany, że na Marsie nie istnieje żyjąca inteligencja?”.

Profesor: „Szanse, że nie ma tam inteligencji, oceniam na tysiąc do jednego”.

Reporter dziękuje profesorowi, lecz w ostatniej chwili nieoczekiwanie przedłuża relację. Opowiada, że prof. Piersonowi w tej chwili doręczono ważną depeszę. Pyta, czy może ją odczytać. I czyta: „Sejsmograf zarejestrował wstrząs o sile niemal trzęsienia ziemi, który wystąpił w promieniu około 20 mil od Princeton. Podpisano: Lloyd Gray, szef działu astronomicznego”.

Reporter Phillips pyta prof. Piersona, czy wstrząs ma coś wspólnego z tajemniczymi wybuchami na Marsie. Profesor uspokaja, że w rejonie Princeton upadł meteoryt i zbieżność z eksplozjami marsjańskimi jest przypadkowa.

Przez chwilę rozbrzmiewa poważna muzyka fortepianowa, ale nagle cichnie i spiker donosi, że właśnie na farmę w pobliżu Grovers Mill w New Jersey spadł ogromny, płonący obiekt. Zapowiada też, że na miejsce upadku jedzie już grupa reporterów, z Carlem Phillipsem na czele, i wkrótce nada on korespondencję na żywo.

I już po chwili beztroska muzyka taneczna nadawana z hotelu Martinet na Brooklynie milknie; rozlega się zaaferowany głos reportera. Carl Phillips donosi, że wraz z prof. Piersonem dojechał w ciągu 10 minut do farmy niejakiego Wilmutha w Grovers Mill, gdzie spadł tajemniczy obiekt. „Sądzę, że jest to rzecz bezpośrednio przede mną, do połowy spalona w ogromnym dole. To wygląda jak wielki cylinder. Metal powłoki jest… tak, nigdy nie widziałem czegoś podobnego do tego” – opisuje radiosłuchaczom swoje wrażenia.

 „Ciekawi widzowie cisną się teraz blisko do obiektu. Moglibyście stanąć na stronie?” – pyta na żywo reporter. W tle słychać głos policjanta polecającego gapiom odsunąć się.

Miliony ludzi w całej Ameryce zamieniają się w słuch, gdy reporter odpytuje świadków na temat okoliczności upadku tajemniczego obiektu. Niewielu słuchaczy pamięta, że to tylko słuchowisko radiowe, zresztą większość włączyła odbiorniki już po wstępnych zapowiedziach Orsona Wellesa i jest pewna, że to prawdziwe relacje na żywo. Podczas niedawnego kryzysu monachijskiego w Europie, kiedy wojna wisiała na włosku, amerykańskie stacje radiowe często przerywały programy, by informować o postępach negocjacji z Hitlerem.

Cała Ameryka słucha, jak reporter Phillips pyta profesora, co sądzi o dziwnym obiekcie. „Nie wiem, co myśleć. Pokrywa metalowa jest niewątpliwie pozaziemskiego pochodzenia” – odpowiada skonfundowany uczony.

Nagle reporter krzyczy, że pokrywa się odkręca. Słychać odgłos spadającego wielkiego kawału metalu. Phillips krzyczy: „Panie i panowie, to najbardziej przerażająca rzecz, jakiej kiedykolwiek byłem świadkiem… Momencik! Ktoś się gramoli z pustego czubka. Ktoś… albo coś. Widzę wychylające się z czarnej dziury dwa błyszczące dyski. Byłyby to oczy?”.

W tle słychać okrzyki przerażenia tłumu. Phillips relacjonuje dalej: „Wielkie nieba, coś wijącego się wychodzi z cienia, jak szary wąż. Teraz jest następny i kolejny, i jeszcze jeden! Wyglądają mi na macki. Teraz widzę ciało tej rzeczy. Jest duże, duże jak niedźwiedź. Ale ta twarz, to… Panie i panowie, to jest nie do opisania… Oczy są czarne, usta są w kształcie litery V i ślina ścieka z warg bez brzegów”.

Reporter dramatycznym tonem relacjonuje, jak kordon policji otacza dół, jak ośmiornicowaty stwór z Marsa unosi się na mackach i wąską wiązką światła uderza w policjantów. „Wielki Boże! Oni stają w płomieniach! Całe pole jest w ogniu! Lasy, stodoły, baki samochodów!” – krzyczy reporter Phillips.

Miliony słuchaczy zamierają z przerażenia przed głośnikami. Z każdą minutą w dramatycznej oprawie specjalnych efektów dźwiękowych przybywa straszliwych szczegółów. Promienie śmierci Marsjanina zabiły na polu w Grover Hill 40 ludzi. Gubernator New Jersey zarządził wprowadzenie stanu wojennego. 8 batalionów piechoty uzbrojonych w karabiny maszynowe otacza dół z Marsjaninem na dnie.

 „Panie i panowie! Muszę złożyć oświadczenie. Te dziwne istoty, które wylądowały na rolniczym obszarze Jersey, to straż przednia armii inwazyjnej z planety Mars… Bitwa, która miała miejsce wieczorem koło Grover Hill, zakończyła się najbardziej wstrząsającą klęską, poniesioną przez jakąkolwiek armię nowożytnych czasów; 7 tys. ludzi z karabinami i karabinami maszynowymi zmagało się z jedną maszyną bojową najeźdźców z Marsa. Przeżyło tylko 120… Potwór kontroluje teraz środkową część New Jersey… Nie ma obrony, nasza armia jest… zmieciona… Artyleria, siły powietrzne, wszystko zmiecione… Cylindry Marsjan spadają na cały kraj. Jeden koło Buffalo, jeden koło Chicago, koło St. Louis… Stalowa głowa maszyny jest równa szczytom wieżowców… Wydobywa się z niej dym, czarny dym…. Osiąga Times Square. Ludzie próbują uciekać od tego, ale nadaremnie. Padają jak muchy…” – donoszą na przemian reporter i spikerzy.

Ta po mistrzowsku poprzetykana efektami dźwiękowymi audycja wywołuje w całych Stanach Zjednoczonych paroksyzm paniki. Tysiące słuchaczy opuszczają domostwa i rzucają się z rodzinami do ucieczki. Tysiące chowają się w piwnicach, ładują broń, by drogo sprzedać swe życie. W Nowym Jorku tysiące mieszkańców uciekają z domów do parków. W Harlemie komisariaty policji przy Ulicy Sto Dwudziestej Trzeciej Wschodniej oraz Sto Trzydziestej Piątej Wschodniej oblężone są przez spakowanych uciekinierów domagających się informacji, dokąd mają być teraz ewakuowani. Łącznica telefoniczna redakcji „New York Timesa” w krótkim czasie przyjmuje 875 alarmów od przerażonych czytelników. Część z nich chce się dowiedzieć od dyżurnego redaktora, o której godzinie nastąpi koniec świata. W Newark ponad 20 rodzin z bloku przy alei Hawthorne’a rusza do ucieczki na prowincję. Wszyscy mają głowy owinięte mokrymi ręcznikami dla ochrony przed marsjańskim gazem. Linia autobusowa Dixy Bus zawiesza kursy. Niedoszła pasażerka Dorothy Brown dzwoni z pretensjami do dyspozytora. W odpowiedzi słyszy: „Zbliża się koniec świata, a ja mam jeszcze parę spraw do załatwienia”.

W całym kraju stanowe komendy policji co rusz rozsyłają do wszystkich posterunków dalekopisy z informacją, że audycja jest tylko fantastycznym słuchowiskiem. Policjanci starają się opanować panikę, tłumaczą, że inwazji nie ma.

O 20.48 agencja Associated Press nadaje depeszę: „Nota do wydawców gazet: alarmy od radiosłuchaczy w całych Stanach Zjednoczonych w sprawie upadku meteorytu, który zabił pewną ilość mieszkańców Jersey, są rezultatem inscenizacji w studio”.

O 21.00 audycja Orsona Wellesa kończy się krzepiącą informacją, że marsjańskie potwory, które pokonały amerykańską armię, konają zainfekowane przez ziemskie bakterie, na które najeźdźcy nie są uodpornieni.

Wkrótce po zakończeniu audycji CBS emituje oświadczenie, w którym podkreśla, że nie chciała wprowadzić słuchaczy w błąd, przeciwnie, gdy zorientowano się, że uważają oni inscenizację za prawdziwą relację z pozaziemskiej inwazji, czterokrotnie informowano na antenie o fikcyjnym charakterze audycji. Potem głos zabiera na żywo Orson Welles. Tłumaczy się, że zainscenizował powieść H.G. Wellsa w taki sposób, bo obawiał się, że przy tradycyjnej aranżacji historii, w oczywisty sposób nieprawdopodobnej, słuchacze umrą z nudów.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

29 października 1931 roku to dobra data, by przypomnieć ciekawe odkrycie archeologiczne zwane wówczas „sensacją stulecia”. W. Kalicki przypomina nam dziś wydarzenia związane z odkryciem grobów królewskich w katedrze w Wilnie:

Cisza. Pl. Katedralny w Wilnie spowija szarówka jesiennego poranka i dojmująca cisza. Mija już 5 tygodni od chwili, gdy władze wstrzymały wszelki ruch kołowy na placu przed katedrą. Eksperci orzekli, że przejazdy samochodów, zwłaszcza ciężarowych, oraz chłopskich fur powodują wstrząsy, które szkodzą świeżo odkrytej w podziemiach katedry krypcie. Krypcie z zaginionymi trumnami królewskimi.

Przed 5 tygodniami, 21 września, w głębokim wykopie w nawie głównej katedry, tuż przed prezbiterium, paru robotników uwijało się pod okiem architekta Jana Pększy. W tym roku ogromna powódź podmyła fundamenty katedry. Gdy wody gruntowe opadły, pod nadzorem profesora Uniwersytetu Stefana Batorego w Wilnie Juliusza Kłosa rozpoczęto prace nad odsłonięciem, dokładnym ustaleniem położenia i głębokości oraz zabezpieczeniem fundamentów świątyni.

W poszukiwaniu litego muru fundamentów robotnicy zdjęli posadzkę z większej części nawy głównej. Kopali i wygarniali ziemię, schodząc coraz niżej. Architekt Pększo, doświadczony specjalista od budowli średniowiecznych, dostrzegł, że odkopany płaski fragment muru, który robotnicy już zaczęli z powrotem zasypywać, ma trochę inny dukt cegły niż obnażone mury stopy fundamentowej. Nie zastanawiał się ani chwili – polecił robotnikom mur ten rozbić. Kolejne uderzenie kilofa trafiło w pustkę. Pększo zawiadomił władze kościelne i państwowe o odkryciu nieznanych nikomu podziemi. O godz. 13.00 do krypty zeszli po drabinie członkowie nieformalnie powołanej komisji: rektor bazyliki prałat ks. Sawicki, kierownik prac prof. Juliusz Kłos, wileński konserwator zabytków dr Stanisław Lorentz, znany malarz, profesor USB Ferdynand Ruszczyc, historyk sztuki z USB prof. Marian Morelowski i architekt Pększo. Dno było zalane kilkucentymetrową warstwą wody. W wysokiej na kilka metrów, pozbawionej jakichkolwiek wejść i otworów krypcie, dosłownie niemal pod wybitym otworem, członkowie komisji natknęli się na szczątki króla Aleksandra Jagiellończyka. Trumna całkiem rozpadła się od wilgoci. Tuż obok dziwnej ciemnozielonej barwy czaszki króla leżała korona pogrzebowa.

Obok, po prawej stronie, stała bardzo dobrze zachowana trumna królowej Barbary Radziwiłłówny.

Bliżej ściany, trochę na prawo, członkowie komisji ujrzeli szczątki pierwszej żony króla Zygmunta Augusta, nieszczęsnej, zaraz po ślubie odtrąconej przez niego, zmarłej za młodu Elżbiety Rakuszanki. Jej trumna także się rozpadła, ale obok zwłok, o wyciągnięcie ręki, na występie muru krypty, leżała lśniąca czystym złotem pogrzebowa korona królowej. Tuż obok kości Elżbiety leżały złoty łańcuszek i srebrna tabliczka z wygrawerowanym jej imieniem i długą listą oficjalnych tytułów.

2 dni później w katedrze odprawione zostało uroczyste nabożeństwo żałobne celebrowane przez arcybiskupa wileńskiego Romualda Jałbrzykowskiego, podczas którego uderzono we wszystkie dzwony Wilna, a stosownie oddalone, by nie powodować wstrząsów fundamentów katedry, baterie artylerii konnej oddały 21 strzałów.

Miejsce, w którym wybito wejście przez sklepienie do krypty, otoczono drewnianym płotkiem. Nad wejściem do krypty rozpięto zaprojektowany błyskawicznie przez Ferdynanda Ruszczyca purpurowy drapowany baldachim, którego nasadę zdobią Orzeł Biały i Pogoń. Płotek od miesiąca już tonie w kwiatach i ozdobnych krzewach w donicach znoszonych przez mieszkańców Wilna. Samo wejście od razu zostało zamknięte solidną kratą.

Badania prowadzone przez powołane do tego celu komisje techniczną oraz historyczno-artystyczną niemal codziennie przynosiły nowe odkrycia. Pierwotnie w krypcie położona była solidna podłoga z drewnianych bali. Upływ czasu i zwłaszcza wilgoć doprowadziły do niemal całkowitego rozpadu drewna. Podczas oględzin szczątków króla Aleksandra znaleziono wśród nich berło. Przy prawym boku monarchy zaś miecz pogrzebowy i szczątki pochwy. Pod czaszką króla członkowie komisji odkryli 2 pozłacane pierścienie, pod szczątkami Elżbiety medalion z wizerunkiem króla Zygmunta Augusta.

Prof. Juliusz Kłos ustalił, dlaczego szczątki króla Aleksandra oraz 2 żon Zygmunta Augusta znalazły się w średniowiecznej, zapomnianej krypcie. Otóż król Zygmunt III Waza po kanonizacji św. Kazimierza, jednego z 6 synów króla Kazimierza Jagiellończyka, postanowił wybudować własną kaplicę w wileńskiej bazylice, gdyż dotychczasowa kaplica królewska była już zbyt ciasna. Król zawarł porozumienie z bp. Wołłowiczem, na mocy którego odstąpił biskupowi swoją kaplicę (obecnie kaplicę Niepokalanego Poczęcia), a w zamian otrzymał kaplicę narożną, dziś św. Kazimierza. Wtedy to szczątki królowych Elżbiety i Barbary oraz króla Aleksandra tymczasowo przeniesiono do średniowiecznej krypty pod podłogą nawy głównej. Zwłoki ich znajdowały się w drewnianych trumnach, gdyż w krypcie miały pozostać tylko przejściowo, do czasu powtórnego pochówku w budowanych przez króla Zygmunta III Wazę podziemiach pod kaplicą narożną. Podczas kopania tych podziemi pojawiła się jednak woda gruntowa i król musiał swój projekt zarzucić. Tymczasowe trumny Aleksandra, Elżbiety i Barbary pozostawiono w starej gotyckiej krypcie, którą zamurowano i zasypano. Potem pamięć o niej zaginęła.

Wczesnym rankiem w katedrze spotykają się członkowie komisji mający otworzyć trumnę i zbadać szczątki królowej Barbary Radziwiłłówny. Prałat ks. Adam Sawicki otwiera kratę. Prof. medycyny sądowej Sergiusz Leonard Schilling-Siengalewicz, onkolog prof. Kazimierz Opoczyński, historyk sztuki z USB prof. Marian Morelowski, wybitny specjalista z dziedziny chemii nieorganicznej prof. Marian Hłasko, anatom z USB prof. Michał Reicher i historyk sztuki dr Stanisław Lorentz, poprzedzani przez ks. Sawickiego, schodzą po chybotliwej drabinie do krypty. Za nimi podążają robotnicy. Krypta jest jaskrawo oświetlona elektrycznymi lampami.

Obok trumny królowej Barbary ustawiono drewniany stół wyłożony w połowie grubą warstwą waty. To na niej będą układane w należytym porządku kości Barbary.

Kiedy umierała 8 maja 1551 roku, czuwający przy jej łożu, zawsze kochający król Zygmunt August obiecał, że pochowa ją w Wilnie. Ale ciało królowej, wycieńczone, zniekształcone przez raka narządów rodnych, nie nadawało się do balsamowania. Tymczasem miały minąć tygodnie, zanim orszak pogrzebowy dotrze w letnim skwarze do Wilna. Zwłoki musiały być zatem jakoś zakonserwowane. Tylko jak?

Robotnicy oczyszczają z brudu leżące na zmurszałym wieku trumny kawałki złotogłowiu. W świetle latarek złote nitki lśnią jak nowe. Okazuje się, że złotogłów nie pokrywał całej trumny – wykonano z niego jedynie duży krzyż, którzy złożono na wieku. Robotnicy ostrożnie zdejmują górną część drewnianego wieka. Miejscami ocalały jeszcze fragmenty skóry, którą było ongiś obite. Szczątki królowej pokrywa gruba skorupa przypominająca zaprawę wapienną. Dokładny jej skład pozostaje jednak nieznany. Wylano ją wprost na zwłoki okryte cienką tkaniną. Skorupa ta dawno już rozpadła się na kilkanaście fragmentów rozmaitej wielkości.

Robotnicy ostrożnie zdejmują odłamki znad głowy zmarłej. Ukazuje się czaszka królowej z pozłacaną koroną pogrzebową. Na kręgach szyi leży szczerozłoty łańcuch. Robotnicy i kierujący nimi profesorowie pracują bardzo powoli. Płynie godzina za godziną. Ok. 19.00 wszyscy są już bardzo zmęczeni. Robotnicy unoszą kolejny kęs przedwiekowej zaprawy mumifikacyjnej, spoczywający na piersiach królowej. Nagle oczom pochylonych nad trumną profesorów i robotników ukazują się małe srebrne jabłko insygnialne i srebrna tabliczka. Otwory w niej wskazują, że ongiś przyszyto ją do tkaniny, którą w trumnie okryto zwłoki. Oschły napis informuje, że tu leży Barbara, druga żona Zygmunta, króla polskiego, wielkiego księcia litewskiego, ryskiego, pruskiego.

Za życia niekochana, odtrącona przez króla Elżbieta zaraz po śmierci doczekała się tytułu „najukochańszej żony Zygmunta Augusta”. Barbarę, dla której król gotów był poświęcić wszystko, także tron, której trumnie towarzyszył z Krakowa do Wilna, w każdym mieście po drodze schodząc z konia i idąc za nią pieszo, na tabliczce złożonej na piersi zmarłej i zalanej wapienną zaprawą, umieszczono tylko suchy, formalny tytuł drugiej żony władcy.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

28 października 1950 to rocznica przeprowadzenia reformy walutowej w Polsce, choć z reformą mało to miało wspólnego, a zapamiętane zostało w historii, jako komunistyczny „skok na kasę narodu”. W. Kalicki przypomina nam dziś przebieg wydarzeń:

Przedpołudniowa sesja sejmu przebiega wedle zapowiedzianego porządku. Po powołaniu sekretarzy wicemarszałek Wacław Barcikowski odczytuje krótkie wspomnienia o zmarłych niedawno posłach. Potem Sejm stwierdza wygaśnięcie mandatów kilku posłów, którzy formalnie z mandatów zrezygnowali. Wicemarszałek, w sennej atmosferze, informuje izbę o ratyfikacji konwencji z Węgierską Republiką Ludową o ochronie roślin uprawnych przed szkodnikami, o mianowaniu Juliana Tokarskiego ministrem przemysłu ciężkiego. W końcu przedpołudniowej sesji zaczyna się pierwsze czytanie rządowego projektu ustawy dotyczącej ratyfikacji układu między Polską a NRD o wytyczeniu ustalonej polsko-niemieckiej granicy państwowej.

Pisarka Maria Dąbrowska wychodzi z domu do Banku Rzemiosł i Handlu, by podjąć 300 tys. zł na pożyczki i większe zakupy domowe. W banku, zwykle w sobotnie przedpołudnie sennym, tym razem kłębi się wielki tłum.

W innych bankach jest tego dnia podobnie. Pisarka nie ma pojęcia, o co chodzi.

Wieczorem, po długiej przerwie, posłowie wracają na obrady.

Najpierw zaskakuje ich widok wzmocnionych posterunków KBW przy wejściach do Sejmu. Domysły, że za chwilę rozegra się tu coś nieoczekiwanego i ważnego, zamieniają się w pewność: w kuluarach rozchodzi się poufna informacja o odcięciu wszystkich telefonów w gmachu Sejmu.

Przybywa rząd z premierem Józefem Cyrankiewiczem, wicepremierami Mincem, Chełchowskim i Korzyckim oraz z ministrem obrony narodowej marsz. Konstantym Rokossowskim. Po chwili okazuje się, że do czasu zakończenia posiedzenia posłowie ani nie mogą opuścić gmachu Sejmu, ani telefonować do miasta.

Ścisła tajemnica, utrzymywana do ostatniej chwili także przed posłami PZPR, wyjaśnia się szybko. Wicemarszałek zapowiada wniesienie pod obrady ustawy projektu Rady Państwa i rządu o zmianie systemu pieniężnego.

Na mównicę wychodzi minister finansów Konstanty Dąbrowski. Kompletnie zaskoczeni posłowie dowiadują się, że rząd przedkłada niniejszym projekt wprowadzenia do obiegu nowego pieniądza, a mianowicie nowego złotego, równego 0,222168 g czystego złota. W ustach ministra nowy pieniądz prezentuje się nader atrakcyjnie: „Kurs nowego złotego w stosunku do walut obcych będzie ustalony na zasadzie parytetu złota i będzie wynosić 1 złoty równa się 1 rubel, 1 dolar równa się cztery złote”. Minister ze swadą przedstawia okoliczności, które wedle rządu uzasadniają wymianę złotego: przekroczenie planu 3-letniego, pomyślny początek planu 6-letniego, udane zbiory w tym roku i w ubiegłym, zniesienie przed 2 laty systemu kartkowego w miastach. Ale to nie wszystko.

 „Elementy kapitalistyczne zostały wyparte z handlu hurtowego i skupu podstawowych artykułów rolnych oraz znacznie ograniczone w handlu detalicznym” – ogłasza z dumą minister Dąbrowski.

Tak wielkie sukcesy gospodarcze wymagają wprowadzenia odpowiadającego im pieniądza, grzmi z trybuny Dąbrowski. Gdy mówi on o nowym złotym, zawsze dodaje, że jest to złoty wysokowartościowy, równy najsilniejszej walucie świata – radzieckiemu rublowi.

Wreszcie mówca przechodzi do rzeczy najważniejszej – zasad wymiany pieniądza. Ceny i płace mają być przeliczone w stosunku 3 zł nowe za 100 starych, zaś stare banknoty pozostające w obiegu mają być wymieniane w proporcji 1 nowy zł za 100 starych. Oznacza to, że oszczędności trzymane przez ludność w złotówkach z dnia na dzień stracą dwie trzecie swej wartości.

Minister rozwodzi się szeroko nad staraniami władzy, by wymiana pieniądza była jak najmniej dolegliwa dla ludzi pracy. Wymiana zacznie się za 2 dni, w poniedziałek 30 października, zatem w dniu przed największymi wypłatami zarobków w zakładach przemysłowych. Ci z pracowników, którzy pensję w tym miesiącu już wzięli, dostaną jednorazową rekompensatę w wysokości dwóch trzecich zarobków za każdy dzień między początkiem wymiany pieniędzy a następnym dniem wypłaty. No i oszczędności na rachunkach w PKO i kasach pracowniczych przeliczone zostaną w stosunku 1:100. Na otarcie łez studenci dostaną zasiłek wysokości 70 zł – tyle, ile w nowych cenach warte będzie 12 kg cukru. Chłopi – ale tylko małorolni – będą mogli zapłacić starym pieniądzem, wedle starych stawek, zaległe podatki.

Wymiana pieniędzy ograbia społeczeństwo z dwóch trzecich zasobów gotówki. Władza każe się jednak cieszyć, że są tacy, którzy stracą bardzo dużo.

 „Przeprowadzenie reformy walutowej pozbawi elementy spekulacyjne poważnej części nagrabionych przez nie kapitałów” – głosi tekst uchwały. To oczywiście nieprawda, spekulanci i prywatna inicjatywa trzymają oszczędności w dolarach, złocie, kamieniach, dziełach sztuki. Ta wymiana pieniądza ograbia przede wszystkim zwykłych robotników, chłopów, urzędników, inteligentów. Minister Dąbrowski dodaje nie bez żalu: „W stosunku do elementów kapitalistycznych w mieście i na wsi reforma walutowa oznacza ograniczenie ich spekulacyjnej działalności, ale nie jest równoznaczna z ich likwidacją”.

Po malutkiej marchewce czas na kolejne kije dla społeczeństwa. Wymiana pieniędzy ma być prowadzona od 30 października do 8 listopada. Minister Dąbrowski tego z sejmowej trybuny nie mówi, ale planowana liczba punktów wymiany banknotów jest niewystarczająca, zwłaszcza na wsi i w małych miasteczkach. Kto do 8 listopada starych banknotów nie wymieni, ten nie wymieni ich już nigdy.

Ustawa o zmianie systemu pieniężnego wprowadza całkowity zakaz posiadania przez osoby prywatne walut obcych, złotych monet oraz złota i platyny w sztabkach. Ci, którzy je mają, muszą w ciągu najbliższego tygodnia odsprzedać je państwu, naturalnie, po cenach przez państwo wyznaczonych. Za posiadanie walut i szlachetnych kruszców grożą kary wieloletniego więzienia; za handel nimi – nawet kara śmierci.

Na koniec minister zapowiada podwyżkę cen wódki o 50 proc. Podwyżka wchodzi w życie z dniem rozpoczęcia wymiany pieniędzy. Oczywiście w trosce o zdrowie społeczeństwa.

Po ministrze finansów głos zabierają przewodniczący Centralnej Rady Związków Zawodowych Wiktor Kłosiewicz oraz poseł Ozga-Michalski z ZSL. Obaj gorąco popierają wymianę pieniądza. Pozory dyskusji są zachowane, ale żaden z posłów nie ma cienia wątpliwości, że rzecz jest przesądzona i jakiekolwiek nieuzgodnione uwagi z sali mogą się tylko skończyć źle dla ich autora. Cała operacja została przygotowana w niewielkim kręgu wtajemniczonych – nie mają o niej pojęcia nawet eksponowani pracownicy NBP i innych banków ani kierownictwa zwasalizowanych przez PZPR partii politycznych. Nowe banknoty emisji z 1 lipca 1948 roku od dawna już czekają w wojskowych magazynach. Zaprojektował je uznany twórca prof. Wacław Borowski. Władze zażądały, by banknoty ozdobiły wizerunki ludzi pracy. Na 100-złotówce znalazł się więc portret kierowcy warszawskiej Państwowej Wytwórni Papierów Wartościowych, na 10-złotówce – wizerunek gisera Jóźwiaka z PWPW w Łodzi. Pierwszy projekt banknotu 50-złotowego władze odrzuciły. Przedstawiał on górala, a góral najwyraźniej, wedle komunistów, człowiekiem pracy nie jest. Ostatecznie na banknot trafił rybak.

Posiedzenie Sejmu kończy się późno w nocy. Słuchaczy Polskiego Radia niepokoją dziwne nocne komunikaty na falach eteru: prezydia oraz pracownicy etatowi rad narodowych wszystkich szczebli, pracownicy centrali Narodowego Banku Polskiego oraz wszystkich pozostałych banków i instytucji oszczędnościowych mają się zgłosić do pracy w niedzielę o 8.30. Kierownicy wszystkich placówek handlowych mają zgłosić się do pracy w niedzielę o 10.00.

W niedzielny ranek przed kioskami ustawiają się długie kolejki. Władze zmobilizowały w nocy zetempowców, by roznosili po ulicach niedzielne wydanie gazet z informacjami o wymianie pieniędzy, ale to niewiele pomaga.

Maria Dąbrowska o 7.30 włącza radio i słyszy komunikaty dla pracowników banków. Martwi się, że ludowa władza uczyniła ją bankrutką. Niedawno podjęła w wydawnictwie „Czytelnik” połowę swych pokaźnych honorariów autorskich i ulokowała je w banku.

Wybitny matematyk prof. Hugo Steinhaus tego ranka, po przeglądnięciu gazet, jak na naukowca przystało, liczy: kilogram jabłek ma po wymianie kosztować 8 nowych zł, to znaczy – wedle nowego parytetu – 2 dolary, zatem 4 razy więcej niż w Stanach Zjednoczonych… Gdzie więc ten kryzys, to gnicie kapitalizmu, o którym opowiadał w Sejmie minister Dąbrowski, wychwalając wymianę złotówki?

W miastach i na wsiach od świtu panuje wielki ruch. Ci, którzy już wiedzą i którym stara gotówka parzy palce, biegną czym prędzej do zaspanych, nierozgarniętych i niewiedzących jeszcze nic o wymianie pieniądza. Kupują po starych cenach wszystko, co się da: ubrania, książki, rowery, krowy, świniaki, kury.

W miastach czytelnicy prasy szybko odkrywają, że tego dnia starym pieniądzem i po starych cenach można płacić za autobusy i za taksówki, za wizyty lekarzy, za bilety do teatrów i na imprezy sportowe oraz za jedzenie i piwo w restauracjach. W miastach wszystkie knajpy mają być otwarte – we wsiach, przeciwnie, nakazano zamknięcie restauracji i klubokawiarni. Zetempowcy pilnują w miastach godzin otwarcia prywatnych knajp – dla nich sprzedaż dziś to czysta strata i właściciele pod byle pozorem usiłują je zamykać. W całej Polsce w restauracjach panuje straszliwy tłok. Piwo leje się strumieniami. Polacy obrabowani z oszczędności jedzą i piją jak szaleni – w tę jedną niedzielę jadło i piwo serwowane jest w knajpach tak naprawdę za jedną trzecią ceny.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

27 października 1962 wojna atomowa wisiała na włosku. Na szczęście politycy się dogadali. Strach pomyśleć co będzie kiedy się nie dogadają. Tamte wydarzenia wspomina dziś W. Kalicki:

Tuzin zmęczonych mężczyzn ślęczy nad papierami w sali posiedzeń Białego Domu. Są wśród nich prezydent Stanów Zjednoczonych John F. Kennedy i jego młodszy brat senator Robert Kennedy. To Komitet Wykonawczy do Skutecznego Zarządzania Działaniami Agend Władzy Wykonawczej w Warunkach Kryzysu. Tasiemcową nazwę wszyscy skracają na Ex-Com.

Kryzys zaczął się pół roku temu. W odpowiedzi na amerykańską operację „Mangusta”, przygotowania do obalenia siłą rządów Castro, Kreml w największej tajemnicy wysłał na Kubę liczące 43 tys. żołnierzy siły ekspedycyjne i rakiety z ładunkami atomowymi. W ich zasięgu znalazły się wielkie amerykańskie miasta. Pod koniec sierpnia lotnictwo USA sfotografowało budowy sowieckich instalacji rakietowych. Prezydent John F. Kennedy zarządził ścisłą blokadę Kuby. Ruszyły przygotowania do gigantycznej inwazji wojsk amerykańskich.

Choć Biały Dom nie wiedział, że Kreml scedował decyzję o użyciu taktycznych rakiet atomowych sowieckiemu dowódcy na Kubie, Kennedy czuł, że wojna atomowa wisi na włosku. Dlatego wczoraj z ulgą przeczytał osobisty list wysłany przez Chruszczowa. Propozycja Chruszczowa brzmi dobrze: my usuwamy rakiety z Kuby, wy likwidujecie blokadę i gwarantujecie, że nigdy wyspy nie będziecie atakować.

Wygląda na to, że wojny atomowej da się uniknąć. W środku nocy członkowie Ex-Comu w niezłych nastrojach jadą do domów zdrzemnąć się choć trochę.

W tym czasie samolot szpiegowski U-2 lotnictwa amerykańskiego leci wysoko nad Arktyką. Ma pobrać próbki powietrza w poszukiwaniu radioaktywnych śladów sowieckich prób atomowych. Już niedaleko do świtu. Pilot mjr Charles Maultsby jest przekonany, że leci bezpiecznie nad wodami międzynarodowymi. Ale zorza polarna uniemożliwia mu nawigację wedle gwiazd. Maultsby w rejonie Półwyspu Czukockiego zbacza z kursu i wlatuje głęboko w przestrzeń powietrzną ZSRR. Z Wyspy Wrangla podrywają się sowieckie myśliwce. Rozkaz – bezwzględnie zestrzelić intruza. Maultsby w ostatniej chwili orientuje się, w co się wpakował, zawraca i alarmuje bazę. Dowództwo lotnicze na Alasce wysyła na pomoc myśliwce uzbrojone w atomowe rakiety powietrze-powietrze. Piloci mają ich użyć, gdy zostaną zaatakowani przez rosyjskie myśliwce. Rosjanie rezygnują z pościgu za U-2, gdy do spotkania z eskadrą amerykańską pozostał zaledwie kwadrans.

Nad ranem Roberta Kennedy’ego budzi z króciutkiej drzemki kurier Federalnego Biura Śledczego. Szef FBI J. Edgar Hoover przesyła tajną notatkę – wczoraj wieczorem otrzymał meldunek, że w sowieckich placówkach dyplomatycznych rozpoczęto przygotowania do niszczenia tajnych dokumentów. To oznacza tylko jedno – Moskwa przewiduje wybuch wojny w ciągu najbliższych godzin.

W samochodzie senator Kennedy usiłuje rozwiązać łamigłówkę: dlaczego dyplomaci sowieccy szykują się do wojny, skoro wczoraj Chruszczow dał sygnał, że dąży do pokojowego rozwiązania kryzysu? O 10.00 rozpoczyna się rutynowe posiedzenie Ex-Comu. Na wieść o atomowej odsieczy dla zagubionego nad Czukotką U-2 sekretarz obrony Robert McNamara blednie i krzyczy histerycznie: „To początek wojny”.

Prezydent Kennedy klnie na cały głos: „Zawsze znajdzie się jakiś sukinsyn, do którego nic nie dociera!”.

Wszyscy zgromadzeni w sali posiedzeń wiedzą, o kogo chodzi. Szef sztabu amerykańskiego lotnictwa gen. Curtis LeMay jest jastrzębiem nad jastrzębiami; na każdej odprawie w Białym Domu domaga się rozpoczęcia bombardowań Kuby i konfrontacji z Sowietami. Kennedy’emu działa na nerwy zwłaszcza ulubiona ocena gen. LeMaya obecności sowieckich wojsk na Kubie: „Teraz można rosyjskiemu niedźwiedziowi uciąć łapę aż po jaja, a właściwie to jaja też mu możemy uciąć”.

Wczesnym rankiem do prezydenta wpływa kolejny list od Chruszczowa. Jest o wiele bardziej formalny niż list wczorajszy. Eksperci szybko analizują tekst i dochodzą do wniosku, że tego pisma nie napisał osobiście Chruszczow. Najpewniej powstało ono wczoraj w moskiewskim MSZ. List stawia nowy warunek: „Usuniemy rakiety z Kuby, jeśli wy usuniecie wasze pociski z Turcji […]. Związek Radziecki ogłosi, że nigdy nie zaatakuje Turcji i że nie będzie ingerował w jej sprawy wewnętrzne, a Stany Zjednoczone uczynią to samo wobec Kuby”.

Amerykanie mają w Turcji przestarzałe rakiety Jupiter z głowicami atomowymi. Kennedy już wcześniej chciał je wycofać, ale Turcy domagali się pozostawienia atomowego parasola. Teraz wszyscy uczestnicy posiedzenia Ex-Comu zgadzają się, że ewakuacja pod sowiecką presją jest wykluczona. Waszyngton straciłby twarz. Co więcej, nikt nie ma wątpliwości, że podjęcie operacji wojskowych przeciw Kubie spowoduje atak Sowietów na Turcję i nieuchronne wejście do akcji broni atomowej. Jakby tego jeszcze było mało, sekretarz obrony Robert NcNamara przynosi informację wywiadu, że na Kubie Rosjanie przyspieszyli budowę kolejnych wyrzutni i montaż bombowców Ił-28. Pracują w szaleńczym tempie, 24 godziny na dobę.

W czasie gdy Ex-Com obraduje w Białym Domu, z amerykańskiej bazy Guantanamo na Kubie startuje wywiadowczy samolot U-2 pilotowany przez mjr. Rudolfa Andersona. Ma dokładnie sfotografować instalacje rakietowe. Wkrótce po starcie namierza go stacja radiolokacyjna sowieckiego dywizjonu przeciwlotniczego dowodzonego przez mjr. Gierczenowa. U-2 mjr. Andersona Rosjanie kodują jako „Cel 33”. Amerykański samolot fotografuje sowieckie wyrzutnie rakiet SS i zawraca do bazy. Gen. lejtn. Greczko, dowódca sowieckich sił przeciwlotniczych na Kubie, samodzielnie podejmuje decyzję o zestrzeleniu U-2. Mjr Gierczenow wydaje rozkaz: „Zniszczyć cel 33 – trzema, kolejno”. Ale sowieckie instalacje rakietowe zawilgły. Zamiast salwy 3 rakiet w odstępach 3-sekundowych w powietrze idzie jedna. Eksploduje tuż obok lecącego w odległości 12 km samolotu, ale U-2 wytrzymuje cios. Leci dalej. Rosjanie po pewnym czasie odpalają drugą rakietę. Ta rozrywa samolot na strzępy.

Wiadomość o śmierci mjr. Andersona natychmiast dociera do Białego Domu. Prezydent Kennedy zauważa, że dalsze loty zwiadowcze nad Kubą wymagają likwidacji sowieckich baterii rakiet przeciwlotniczych. Wszyscy członkowie Ex-Comu są za rozpoczęciem bombardowań już jutro o świcie. Ale prezydent studzi zapał współpracowników: „Obie strony będą eskalować, po pierwszym kroku podejmą drugi, trzeci… Szóstego nie będzie, bo nikt już nie zostanie”. Mijają kwadranse, godziny sporów. Większość doradców jest za atakiem na Kubę i odparciem ewentualnego uderzenia Sowietów na Turcję. Naturalnie, z użyciem broni atomowej. Departament Stanu przysyła projekt odpowiedzi na poranny list Chruszczowa. Tekst jest twardy, konfrontacyjny: nie ma mowy o wycofaniu rakiet z Turcji.

Przeciwko takiej odpowiedzi Kremlowi protestuje senator Robert Kennedy. Popiera go doradca prezydenta i główny autor jego przemówień, Theodore „Ted” Sorensen. Członkowie Ex-Comu ze zmęczenia i pod wpływem stresu tracą nerwy. Dyskusja zamienia się w kłótnię. Zirytowany prezydent poleca bratu i Sorensenowi przejść do Gabinetu Owalnego i napisać własną wersję odpowiedzi. Zapowiada, że wybierze lepszą.

Robert Kennedy w gabinecie starszego brata wpada na świetny pomysł – niech prezydent zachowuje się, jakby dzisiejszego listu Chruszczowa w ogóle nie było, i życzliwie odpowie na list wczorajszy. Szybko szkicuje tekst, w którym prezydent w zamian za wycofanie rakiet i gwarancję, że nie wrócą one na Kubę, obiecuje natychmiastowe zniesienie blokady i udzielenie gwarancji, że USA nigdy nie dokonają inwazji na Kubę.

John F. Kennedy postanawia wysłać do Chruszczowa list napisany przez Roberta. Na zakończenie narady Ex-Comu mówi: „No, teraz może być tylko wóz albo przewóz”. Gdy list przepisywany jest na czysto, prezydent i sekretarz stanu Dean Rusk wpadają na pomysł, by Robert Kennedy poufnie spotkał się z sowieckim ambasadorem Dobryninem i przekazał mu osobiste posłanie od prezydenta.

Robert dzwoni do Dobrynina o 19.15. Pół godziny później spotyka się z nim w swoim biurze w Departamencie Sprawiedliwości. Rozmowa jest uprzejma i konstruktywna. Po wstępnych wyjaśnieniach Dobrynin pyta wprost, co Kennedy ma do zaoferowania. Robert streszcza właśnie wysyłany list do Chruszczowa. Ambasador pyta o rakiety Jupiter w Turcji. Robert Kennedy obiecuje, że jeśli Moskwa dochowa tajemnicy i nikt się o tym nie dowie, to za jakiś czas, po cichu, zostaną one wycofane; żąda odpowiedzi Kremla najpóźniej jutro rano. Pojutrze ma ruszyć inwazja na Kubę.

Późnym wieczorem sowieckie kierownictwo zbiera się rządowej willi pod Moskwą. W nocy zapada decyzja o przyjęciu amerykańskich propozycji. Wojny atomowej nie będzie.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

Dziś W. Kalicki przypomni nam o najsłynniejszej strzelaninie w historii Dzikiego Zachodu, która odbyła się w okolicach Tombstone 26 października 1881 roku. Dziś o tych wydarzeniach możemy oglądać widowiskowe westerny, ale wtedy nikt nie był w nastroju do zabawy:

W zadymionym saloonie jednego z 60 lokali z wyszynkiem, otwartych do ostatniego gościa, w niespełna 8-tysięcznym miasteczku Tombstone w Arizonie, 4 porządnie ubranych mężczyzn gra przy stojącym na uboczu sali stoliku w pokera.

Młody mężczyzna o charakterystycznych, szeroko wykrojonych ustach, z czarną grzywką opadającą na czoło, to Tom McLaury, jeden z rozrośniętego klanu McLaurych.

Jego sąsiad, blondyn z długimi jasnymi wąsami i szpiczastą bródką, to Joseph Isaac Clanton, powszechnie zwany „Ike”, jeden z młodej generacji familii Clantonów.

Słusznej postury mężczyzna w dobrze skrojonym surducie to John Harris Behan, polityk partii demokratów, szeryf wiejskich terenów wokół Tombstone. To zręczny demagog, który świetnymi wystąpieniami publicznymi przykrywa swe nieczyste powiązania z przestępczymi grupami działającymi na tym terenie.

Czwartym graczem jest Virgil Earp, zastępca szeryfa na obszarze miasta Tombstone i formalny przywódca osiadłego w Tombstone klanu braci Earpów. Naprawdę jednak pierwsze skrzypce w klanie gra najmłodszy z Earpów – Wyatt.

Obserwując ojca, nauczył się on, że najważniejsza jest rodzina i walka o to, w co naprawdę się wierzy – nawet jeśli ma się przeciw sobie większość. I rzeczywiście, rodziny braci Wyatta, Virgila, Morgana, Warrena i Jima Earpów, zawsze trzymały się razem.

Wyatt zawsze ciężko pracował: jako policjant na ulicy, kelner, łowca nagród.

Dopiero w Tombstone, burzliwie rozwijającym się miasteczku, w którego okolicach jak grzyby po deszczu rosły niewielkie kopalnie srebra, bracia Earp znaleźli szansę na dostatnie życie.

Virgil został zastępcą szeryfa w mieście, Warren pomagał Virgilowi, Jim otworzył bar i dom gry Happy-Go-Lucky. Wyatt prosperuje najlepiej: spekuluje działkami górniczymi, wykupił licencje na hazard w saloonach Tombstone i po cichu ochrania interesy firmy przewozowej Wells Fargo.

W razie potrzeby Virgil powoływał Wyatta i Morgana na zastępców szeryfa.

Ale od paru lat nad klanem Earpów gromadzą się chmury.

Właściciele wielkich rancz są okradani z bydła przez bandę kowbojów. To ogromny biznes, w który potajemnie zaangażowani są lokalni politycy, z szeryfem Behanem na czele – górnicze miasto potrzebuje wielkich ilości wołowiny. Bandy kowbojów dostarczają skradzione bydło przede wszystkim na wielkie rancza Clantonów i McLaurych, którzy zmieniają wypalane na skórze znaki właścicieli i sprzedają bydło do Tombstone.

Virgil, z pomocą braci, nieraz już łapał złodziei bydła i koni, ale skorumpowany szeryf Behan i lokalni sędziowie zawsze ich wypuszczali.

W czasie jednej z takich akcji Virgil zastrzelił seniora rodu Clantonów.

Kowboje mają jeszcze jeden powód, by nienawidzić Earpów. Bracia otaczają opieką Johna Henry’ego Hollidaya, wykształconego w Filadelfii dentystę, który porzucił wiertło na rzecz colta i talii kart. Zwany z racji wyuczonej profesji „Doc” Holliday jest niebezpiecznie szybkim rewolwerowcem i wybitnym pokerzystą. Od miesięcy ogrywa w saloonach kowbojów z bandy Clantonów i McLaurych, a ci nienawidzą go, uważając, że oszukuje. „Doc” jest śmiertelnie chory na gruźlicę, którą leczy whisky, i uwielbia Virgila i Wyatta za to, że jako jedyni w mieście nie boją się od niego zarazić i traktują jak zdrowego człowieka.

Na domiar złego Wyatt odbił niedawno szeryfowi Behanowi kobietę, piękną tancerkę i śpiewaczkę Josephinę „Sadie” Marcus.

Już od wczoraj wiadomo, że coś złego musi się zdarzyć. Grupa młodych Clantonów i McLaurych przyjechała z innymi kowbojami do miasta i zaczęła ostre pijaństwo. Przy barze przybysze od kilku godzin zapowiadają, że jak się już dobrze napiją, to skończą z braćmi Earp.

Za oknem robi się jasno, ale w saloonie nadal panuje tłok. Mija 11.00 gdy od stołu wstaje zawiany Ike Clanton. Lekko zataczając się, cedzi w stronę Virgila Earpa:

 – Mam wiadomość dla Hollidaya, będę czekał na niego na głównej ulicy i lepiej, żeby „Doc” przyszedł i walczył ze mną.

Virgil słucha tego z kamienną twarzą.

W południe na głównej ulicy rozlegają się dzikie krzyki. Na środku stoi Ike Clanton ze strzelbą w ręku i miota na Hollidaya straszliwe obelgi.

Virgil Earp podchodzi do Ike’a od tyłu i ogłusza go kolbą rewolweru. Po chwili zabiera go do sędziego. Ten na miejscu nakłada na niego karę 25 dolarów za zakłócanie spokoju publicznego.

Chwilę później szukający swojego kompana Ike’a Tom McLaury wpada na Wyatta Earpa. Z punktu obrzuca go stekiem przekleństw. Wyatt potężnym ciosem zwala McLaury’ego z nóg i odbiera mu broń. Zostawia go pokrwawionego, leżącego w końskich odchodach na środku ulicy.

Wszyscy obecni w mieście Clantonowie i McLaury idą do miejscowego sklepu z bronią. Kupują pudełka amunicji i dodatkowe rewolwery. Virgil Earp wyprowadza swoich braci na ulicę. Idą ramię przy ramieniu do biura Wells Fargo, w którym Virgil zostawił strzelbę. Dozbrojony, wraca na czele braci i oświadcza kowbojom, że mają natychmiast opuścić miasto.

Dochodzi 14.00, gdy Clantonowie i McLaury odchodzą w stronę O.K. Corral, wielkiej starej zagrody dla bydła i koni, w której mają uwiązane wierzchowce.

Earpowie wracają do saloonu.

Tymczasem na głównej ulicy, wśród gapiów, pojawia się coraz więcej uzbrojonych górników. To ludzie twardzi i gwałtowni. Lincz to dla nich nieledwie chleb powszedni. I teraz coraz głośniej powtarzają, że Clantonowie i McLaury nie odjechali z O.K. Corral, zostali w mieście, łamiąc nakaz szeryfa Earpa, i jeżeli szeryf teraz cofnie się i nie zrobi z kowbojami porządku, to oni, górnicy, załatwią sprawę po swojemu.

Virgil słyszy pogróżki i pojmuje, że to nie przelewki. Decyduje się rozprawić z kowbojami.

O 14.30 Virgil, Wyatt i Morgan Earpowie wychodzą z saloonu.

Jak spod ziemi wyrasta przed nimi szeryf John Behan. Domaga się od Virgila, by zostawił kowbojów w spokoju. Virgil w rewanżu wzywa go, by asystował przy rozbrajaniu kowbojów.

Behan odmawia.

Earpowie ruszają dalej. Parę kroków dalej drogę zachodzi im „Doc” Holliday. Wyatt mówi mu, by się trzymał od nich z daleka – tę sprawę trzeba załatwić czysto. Ale „Doc” krzyczy, żeby się nie wygłupiał, że to także jego sprawa. Wyatt zastanawia się przez chwilę. W końcu nie wiadomo, ilu kowbojów czeka w O.K. Corral. A jeśli to zasadzka Clantonów? Zawodowy rewolwerowiec w rodzaju Hollidaya to wielkie wzmocnienie dla Earpów.

Wyatt kiwa głową i „Doc” dołącza do braci. Nie ma jednak przy sobie broni. Virgil wręcza mu swoją strzelbę. „Doc” chowa ją pod połę długiego płaszcza.

Earpowie i Holliday dostrzegają stojących przed O.K. Corral szeryfa Behana, Ike’a i Billy’ego Clantonów oraz Toma i Franka McLaurych.

Na widok Earpów 4 kowbojów cofa się w głąb O.K. Corral. Szeryf Behan podbiega do braci Earp i krzyczy, że nie pozwoli na żadną przemoc. Bracia w milczeniu mijają go jak uschnięty pień drzewa i równym krokiem zmierzają do O.K. Corral. Behan chowa się za rogiem ulicy.

Gdy Earpowie wchodzą na teren pustej zagrody, kowboje szykują się do odjazdu. Tom McLaury łapie za siodło swego konia.

 – Chłopcy, podnieście ręce do góry! – woła Virgil.

Ike Clanton i jego kumpel Billy Claiborne rozglądają się, szukając drogi ucieczki. Tom McLaury odciąga kurek swojego colta. Słysząc to, Wyatt Earp wyrywa z kieszeni płaszcza rewolwer i bez namysłu strzela. W jednej sekundzie strzelają wszyscy.

Ike Clanton, wymachując uniesionymi wysoko do góry pustymi rękami, podbiega do Wyatta. Jest bezbronny, więc nikt do niego nie strzela. Ike próbuje złapać Wyatta za ramię, ten jednak odpycha go i krzyczy:

 – Idź do nich i walcz albo wynoś się stąd! – I strzela dalej do jego brata Billy’ego i obu McLaurych.

Ike ucieka w stronę centrum Tombstone.

Pół minuty później gwałtowna strzelanina cichnie jak nożem uciął. Billy Clanton, Tom i Frank McLaury leżą pokrwawieni na ziemi. Konają. Virgil Earp kuleje – dostał postrzał w łydkę. Morgan Earp zainkasował postrzał między łopatki, ale jakoś trzyma się. Kula nie uszkodziła tętnic ani ważnych narządów. „Doc” Holliday krwawi z biodra, ale rana jest dość powierzchowna. Też się wyliże.

Tylko Wyatt wychodzi ze strzelaniny bez szwanku.

Bracia Earp i Holliday, podtrzymując się wzajem, powoli wloką się do centrum. Drogę zastępuje im szeryf Behan i próbuje ich aresztować. Wyatt znacząco kładzie dłoń na kolbie swego colta i Behan odstępuje jak niepyszny.

Gdy ranni opatrywani są w hotelu, Wyatt znajduje czas na parę słówek z reporterem miejscowej republikańskiej gazety „Daily Epitaph”. Najmłodszy z braci wie doskonale, że prawnicy, ludzie Kościołów i prasa to potęgi, o których względy trzeba stale zabiegać.

Earp barwnie opowiada przebieg strzelaniny, reporter pilnie notuje. Do drukarni artykuł idzie pod tytułem: Trzech mężczyzn pchniętych w wieczność w jednej chwili.

Jutro o strzelaninie w O.K. Corral napiszą gazety stanowe, a potem – gazety w całych Stanach.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.