Historia

9 kwietnia 1938 roku – sprawa Cywińskiego dotycząca naruszenia dobrego imienia Józefa Piłsudskiego. W. Kalicki przenosi nas dziś w czasy niezłej, przedwojennej politycznej paranoi. Mimo, iż zdarzyło się to ponad 80 lat temu to podobna historia równie dobrze mogłaby wydarzyć się dziś:

Nieczęsty to widok w warszawskim sądzie okręgowym: już o 8.30, na pół godziny przed początkiem rozprawy, sala kolumnowa zapełnia się publicznością. Na klatce schodowej i w korytarzach stoją policjanci i skrupulatnie sprawdzają zaproszenia. Tuż przed godz. 9.00 zatrzymują mężczyznę bez zaproszenia. Przedstawia się jako Aleksander Zwierzyński i usiłuje sforsować posterunek, wyjaśniając, że jako oskarżony zaproszenia nie potrzebuje. Nic z tego jednak. Skoro zaproszenia nie ma, policjanci go nie wpuszczają. Dopiero interwencja asesora sądowego pozwala wejść oskarżonemu na salę rozpraw.

Chwilę później karetka więzienna przywozi z aresztu do gmachu sądu drugiego z oskarżonych. Policjanci prowadzą niskiego mężczyznę około pięćdziesiątki. Ma bladą, zmęczoną twarz i potargane włosy. To doktor filozofii Stanisław Cywiński, docent Uniwersytetu Stefana Batorego w Wilnie.

Miejsca po prawej stronie sali zajmuje z ostentacją grupa oficerów garnizonu wileńskiego. Rezydujący w Wilnie inspektor armii gen. Stefan Dąb-Biernacki polecił, by z każdego pułku stacjonujących na Wileńszczyźnie 1. Dywizji Piechoty Legionów, 19. Dywizji Piechoty i Wileńskiej Brygady Kawalerii oddelegowano oficerów na rozprawę w Warszawie. Siedzi ich zatem kilkunastu, w tym ppłk Szeligowski, ppłk Prafianowicz, mjr Skimina.

Na sali są obecni wybitni intelektualiści, m.in. były rektor uniwersytetu wileńskiego prof. Marian Zdziechowski, historyk literatury prof. Stanisław Pigoń, redaktor wileńskiego dziennika „Słowo” Stanisław Cat-Mackiewicz.

Obaj podsądni oskarżeni są o zelżenie narodu polskiego.

Przed 5 tygodniami, 30 stycznia 1938 roku, „Dziennik Wileński. Głos Wileński” opublikował recenzję Stanisława Cywińskiego z książki Melchiora Wańkowicza COP – ognisko siły.

Wańkowicz przywołał w tym reportażu o budowie Centralnego Okręgu Przemysłowego określenie Józefa Piłsudskiego, że „Polska jest jak obwarzanek, to warte, co po brzegach”. Cywiński w swej recenzji napisał, że Wańkowicz „zadaje kłam słowom pewnego kabotyna, który mawiał o Polsce, że jest jak obwarzanek: to tylko warte, co po brzegach, a w środku pustka (cyt. na str. 20)”. W dalszej części recenzji ganił Wańkowicza za asekuranctwo w krytykowaniu rządów sanacji: „dlaczego to właśnie brak samorządów wybrał Wańkowicz dla zilustrowania swej tezy o poniewieraniu człowieka w Polsce pomajowej? Przecież znalazłyby się o wiele jaskrawsze braki”.

Ani otwarta krytyka rządów sanacyjnych, ani nazwanie autora bon motu o Polsce-obwarzanku kabotynem, nie zwróciły uwagi naczelnika Wydziału Społeczno-Politycznego Urzędu Wojewódzkiego w Wilnie Mariana Jasińskiego, który kontrolował artykuły prasowe przed drukiem. Recenzji doc. Cywińskiego nie skonfiskowano. W ogóle nikt nie zwrócił na nią uwagi. „Dziennik Wileński” miał nakład niespełna 1500 egzemplarzy i nie był gazetą opiniotwórczą.

Wszystko zmieniło się 2 tygodnie później. „Państwo i Naród”, organ prasowy Związku Naprawy Rzeczypospolitej, opublikował artykuł Plugastwo słowa. Anonimowy autor ujawnił, że autorem słów o obwarzanku był marszałek Piłsudski, i wytoczył przeciw Cywińskiemu najcięższe działa: „pozwala sobie na doczepianie do Wielkiej Postaci błazeńskich epitetów, czyniąc to w podstępny i ukryty sposób, mający zapewnić bezkarność popełnianego w ten sposób wykroczenia przeciw duchowi poszanowania Historii własnego Państwa i Narodu”.

Egzemplarz „Państwa i Narodu” z napaścią na doc. Cywińskiego, zaznaczoną czerwonym ołówkiem, redakcja przesłała gen. Stefanowi Dąb-Biernackiemu. Ten natychmiast zwołał odprawę wyższych oficerów wszystkich pułków stacjonujących na Wileńszczyźnie i polecił im wydelegować kolegów, którzy, jak się wyraził, mają w obronie honoru marszałka Pilsudskiego obić red. Zwierzyńskiego i doc. Cywińskiego. Każdy pułk miał wyznaczyć 2 młodych i silnych oficerów. Zwierzchnicy podzielili ich na 2 grupy. Jedna ekipa napadła na mieszkanie doc. Cywińskiego. Oficerowie zmasakrowali go na oczach żony i 14-letniej córki. Druga ekipa zdemolowała redakcję „Dziennika Wileńskiego” i pobiła redaktorów Zwierzyńskiego i Zygmunta Fedorowicza. Wtedy w redakcji pojawił się doc. Cywiński, który miał zamiar napisać do najbliższego wydania list otwarty w sprawie napaści. Oficerowie, którzy demolowali redakcję, pobili go po raz drugi.

Jeszcze tego samego dnia gen. Dąb-Biernacki wezwał naczelnika Jasińskiego z Urzędu Wojewódzkiego. Zrugał go brutalnie za dopuszczenie do druku artykułu Cywińskiego. Generał zażądał natychmiastowego aresztowania docenta i redaktora Zwierzyńskiego, osadzenia ich w obozie w Berezie Kartuskiej oraz zlikwidowania redakcji „Dziennika Wileńskiego”. Gdy naczelnik Jasiński odmówił, wyjaśniając, że do Berezy można trafić tylko na podstawie decyzji ministra spraw wewnętrznych, a gazetę zamknąć może wyłącznie sąd, generał zaczął wykrzykiwać, że to on, Dąb-Biernacki, jest w Wilnie władzą najwyższą i wszyscy cywile mają go słuchać.

Po awanturze u gen. Dąb-Biernackiego naczelnik Jasiński przygotował oficjalny komunikat dla prasy, w którym wyraźnie stwierdził, że napaści na naukowca i redakcję dokonali oficerowie na polecenie inspektora armii. MSW zmieniło komunikat: „grupa oficerów odznaczonych Virtuti Militari, oburzona artykułem p. Cywińskiego, dokonała skarcenia winnych”.

Władze nie zrobiły nic, by ukarać biorących udział w napadzie oficerów, ani tym bardziej gen. Dąb-Biernackiego. Stanisław Cywiński został aresztowany. Protesty studentów uczelni wileńskich spacyfikowano, a 3 przywódcy młodzieży narodowej z Wilna trafili do Berezy.

Przedwczoraj zaś władze w trybie pilnym wydały ustawę O ochronie imienia Józefa Piłsudskiego, Pierwszego Marszałka Polski.

Rozprawa rozpoczyna się z opóźnieniem, o 9.35. Obrońcy doc. Cywińskiego – prof. Glaser z Warszawy i mecenas Jasiński z Wilna, oraz obrońcy Zwierzyńskiego – wybitny adwokat polityczny Leon Nowodworski, mecenasi Engel z Wilna i Pieracki ze Lwowa, zgłaszają wniosek o przesłuchanie 6 świadków, w tym profesorów Zdziechowskiego, Pigonia, Kościałkowskiego i redaktora Mackiewicza. Mają nakreślić sylwetkę moralną oskarżonego Cywińskiego. Prokurator Żeleński protestuje. Sąd wniosek odrzuca.

Zostaje odczytany akt oskarżenia. Podsądni obwinieni są o zelżenie narodu polskiego w ten sposób, że dopuścili do użycia „obelżywego wyrazu dla określenia osoby marszałka Polski Józefa Piłsudskiego”.

Stanisław Cywiński nie przyznaje się do winy. Wyjaśnia, że pisząc o kabotynie, nie miał na myśli Piłsudskiego.

 – Byłem przekonany, że słowa te pochodzą od redaktora „Słowa” Stanisława Mackiewicza, który w swym czasie w polemice ze mną pisał, że Małopolska dała Polsce wojsko, Wielkopolska pracę, Litwa rozmach, a Kongresówka wraz z Warszawą Messalkę i Kawecką – mówi Stanisław Cywiński. Lucyna Messal i Wiktoria Kawecka to popularne divy polskich scen. Na dowód oskarżony zwraca uwagę, że w swoich notatkach z lektury książki Wańkowicza, na podstawie których później pisał recenzję, poczynił adnotację: „Polska – obwarzanek, Cat str. 20”.

Oskarżony wywodzi dalej, iż słowa „kabotyn” w ogóle nie uważa za obraźliwe, bo ma ono takie samo znaczenie uczuciowe jak „filister” albo „snob”.

Tego już za wiele dla przewodniczącego sądu, który napomina oskarżonego, że jest w sądzie, a nie na seminarium literackim.

 – Kiedy zostałem napadnięty przez cztery osoby, które miały mundury… – zaczyna Cywiński.

Sędzia natychmiast przerywa:

 – O tym nie będzie pan mówił. To sprawa należy do innej jurysdykcji, tutaj nie pozwolę jej mieszać.

I tak już będzie do końca rozprawy – każde napomknienie adwokatów o pobiciu podsądnych przez jaczejkę oficerów kończy się interwencją sędziego.

Przesłuchanie Aleksandra Zwierzyńskiego niewiele wnosi do sprawy. Znacznie więcej wyjaśnia jeden z kilkorga świadków, Dagmara Dworakowska. Zeznaje, iż jeszcze przed publikacją artykułu w „Gazecie Wileńskiej” rozmawiała z doc. Cywińskim o redaktorze Mackiewiczu. Cywiński oburzał się na ów polemiczny artykuł Mackiewicza, w którym redaktor „Słowa” napisał, że wszystko, co w Polsce wartościowe, pochodzi z Kresów.

Prokurator wnioskuje, by jako ważny dowód w sprawie przyjąć tekst tajnej uchwały Sądu Oficerskiego w Grodnie, stwierdzającej konieczność odmawiania satysfakcji honorowej członkom redakcji „Dziennika Wileńskiego” oraz rozkaz gen. Dąb-Biernackiego, zakazujący wojskowym prenumeraty tego pisma. Sąd zgadza się.

Mowę końcową rozpoczyna prokurator Żeleński późno w nocy. Uznaje, że doc. Cywiński świetnie wiedział, kto był autorem bon motu o obwarzanku. Nieodpartym dowodem winy jest dla oskarżyciela krótka analiza stylistyczna. „Jakże to się stało, że zwrot zapamiętano, a zapomniano autora? W Mackiewicza artykułach na podobny temat przeważa pierwiastek paradoksów, w powiedzeniu Marszałka pierwiastek obrazowości, dlatego zdaniem prokuratora pomyłka była niemożliwa” – wywodzi z tryumfem prok. Żeleński. Swe długie wystąpienie kończy tuż przed północą: „Ja wnoszę, ażeby wobec Zwierzyńskiego, którego wina jest stwierdzona, była orzeczona kara bardzo surowa, a żeby wobec Cywińskiego orzeczono karę najwyższą”.

W tym wypadku najwyższa kara to 3 lata więzienia. Sprawozdawcy sądowi kilkunastu gazet plotkują na korytarzu. Żaden nie ma wątpliwości, że pojutrze Stanisław Cywiński za „obwarzanek pewnego kabotyna” te 3 lata dostanie.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

7 kwietnia 1977 roku – zamach na prokuratora generalnego Republiki Federalnej Niemiec Siegfrieda Bubacka odpowiedzialnego m. in. za ściganie terrorystów Frakcji Czerwonej Armii (RAF), przez których został zastrzelony. W. Kalicki tak relacjonuje tamto wydarzenie:

Przed willą w Neureut, przedmieściu Karlsruhe, zatrzymuje się granatowy mercedes. Jest późny ranek Wielkiego Czwartku. Z domu wychodzi łysawy, ubrany w ciemny garnitur mężczyzna w średnim wieku. To prokurator generalny Republiki Federalnej Niemiec Siegfried Buback. Zwykle zabiera go z domu do pracy jego osobisty kierowca 30-letni Bernd Jacobi. Dziś jednak służbowego mercedesa prowadzi inny kierowca prokuratury, Wolfgang Göbel. Na tylnym siedzeniu limuzyny siedzi szef kolumny samochodowej Prokuratury Generalnej Georg Wurster.

Buback siada obok Göbla.

Zwykle ostentacyjnie okazujący pogodę ducha i życzliwość, znany ze skłonności do cieszenia się urokami życia, jest Buback w rzeczywistości twardym, bardzo zręcznym graczem, skupionym na swojej urzędniczej karierze. Pierwszy prawniczy egzamin państwowy 20-letni Buback zdał w roku 1941. Potem trafił do wojska. Pod koniec wojny został wzięty do niewoli. Dość długo mościł się w prawniczych strukturach zachodnich stref okupacyjnych Niemiec. W wieku 33 lat został wreszcie prokuratorem w Badenii-Wirtembergii. Już 10 lat później awansował na krajowego prokuratora Badenii-Wirtembergii i został oddelegowany do prokuratury federalnej w Karlsruhe. Buback awansował bardzo szybko, bo od początku swej pracy jako prokurator nie uchylał się od trudnych spraw, wręcz zabiegał o nie. W Karlsruhe wyspecjalizował się w oskarżeniach o zdradę stanu i w skomplikowanych procesach rewizyjnych.

Wśród prawników i polityków zyskał opinię prokuratora od najtrudniejszych przypadków.

To właśnie Buback kierował w roku 1962 skandaliczną akcją prokuratury i policji – za którymi stali kanclerz Konrad Adenauer i minister obrony Franz Josef Strauss – przeciw redakcji tygodnika „Der Spiegel” i osobiście przeciw jego redaktorowi naczelnemu i wydawcy Rudolfowi Augsteinowi. „Spiegel” piętnował kumoterstwo i nepotyzm Straussa, które zachodnioniemieckich podatników kosztowały miliony marek. Prokurator Siegfried Buback, który oskarżać miał Augsteina i jego współpracowników o zdradę stanu, osobiście wertował hałdy dokumentów w redakcji „Spiegla”, przeszukiwał sejf Augsteina.

Afera „Spiegla” skończyła się kompromitacją władzy – do procesu wydawców i dziennikarzy tygodnika nigdy nie doszło. Była to także prawnicza porażka ambitnego prokuratora Bubacka, ale władza zauważyła, że można na niego liczyć nawet w beznadziejnych sprawach.

Szybko zresztą odniósł on spektakularne sukcesy. W roku 1967 Wolf-Diethard Knoppe, niemiecki pilot wojskowy, latający na amerykańskich myśliwcach Starfighter, pomógł Manfredowi Rommingerowi i Josefowi Linowskiemu w kradzieży z lotniska wojskowego Neuburg najnowszej amerykańskiej rakiety powietrze-powietrze. Rakietę tę, wraz z osprzętem, Romminger sprzedał sowieckiemu szpiegowi. Buback doprowadził do wykrycia sprawców i posadzenia ich za kratkami.

Równie spektakularnym sukcesem prokuratora Bubacka było rozwiązanie zagadki mordu niemieckich żołnierzy w Lebach w 1969 roku. W tamtejszych koszarach 261. Batalionu Spadochronowego zostali zastrzeleni podczas snu 4 wartownicy. Piąty cudem przeżył. Buback zorganizował wówczas olbrzymią akcję poszukiwawczą. Wykorzystał w niej telewizję, co zresztą doprowadziło do ujęcia sprawców – 3 młodych mężczyzn. Dzięki Bubackowi 2 główni sprawcy zostali skazani na dożywocie.

Przed 3 laty „prokurator od trudnych spraw” awansował na stanowisko prokuratora generalnego RFN. Od razu też swój wzrok zwrócił na lewackich buntowników i terrorystów.

W tym czasie założyciele Rote Armee Fraktion (Frakcji Czerwonej Armii) byli już wyeliminowani z terrorystycznej gry. Andreas Baader, Gudrun Ensslin, Carl Raspe, odpowiedzialni za podpalenia, zamachy bombowe, napady na banki, strzelaniny z policją, zabójstwa, ataki na sztaby armii amerykańskiej stacjonującej w RFN, odsiadywali dożywocie w umocnionym więzieniu specjalnym Stammheim pod Stuttgartem. Aresztowana w 1972 roku, skazana na dożywocie za poczwórne morderstwo Ulrike Meinhof także trafiła do tego więzienia. Niespełna rok temu powiesiła się w celi.

Siegfried Buback jednak od czasu swej nominacji na prokuratora generalnego nieustannie wieszczy, że to nie koniec wojny z lewackimi terrorystami RAF, ostrzega przed głoszoną przez lewackich teoretyków „drugą fazą walki rewolucyjnej”. Mało kto chce słuchać jego alarmów – niemal wszystkim politykom wydaje się, że płomień zbrojnego buntu Baadera, Meinhof i ich towarzyszy bezapelacyjnie zgasł.

Wiarygodności ostrzeżeniom Bubacka nie przydaje jego tryb życia. Choć dla zbuntowanych radykalnych lewaków jest on personifikacją opresywnego, burżuazyjnego państwa, choć to on kieruje krucjatą przeciw lewicowym ekstremistom, nie korzysta z policyjnej ochrony, często bywa w restauracjach i miejscach publicznych. Nawet jego służbowy mercedes nie jest opancerzony. Indagowany w kwestii swej niefrasobliwości Buback wyjaśnia, że nie może tak przemeblować swego życia, by z góry wykluczyć zamach na siebie. Chętnie prezentuje się jako twardziel: „Nie pozwalam sobie nigdy na strach”.

Buback ma dobrą intuicję – druga generacja terrorystów RAF od wielu miesięcy szykuje się w podziemiu do uwolnienia Andreasa Baadera. Planowane zamachy na wysokich urzędników mają sterroryzować, sparaliżować władze, zaś porwania dostarczyć powinny prominentnych zakładników do wymiany na Baadera.

Jako pierwszego terroryści nazywający się Kommando Ulrike Meinhof wzięli na celownik prokuratora generalnego.

Granatowy mercedes rusza spod domu Bubacka. Na skrzyżowaniu Höhe Moltkestrasse i Linkenheimer Landstrasse zapalają się czerwone światła. Kierowca Göbel zatrzymuje limuzynę. Na pobliskiej stacji benzynowej Esso dwaj motocykliści w pełnych oliwkowozielonych hełmach, zasłaniających ich głowy i twarze, siedzą na wynajętym w Düsseldorfie na fałszywe papiery suzuki 750 GS, najszybszym na świecie, seryjnie produkowanym motocyklu. Ich hełmy oryginalnie miały barwy białą i czerwoną, ale niedawno obaj motocykliści przemalowali je na kolor oliwkowy farbą w sprayu z puszki. Chwilę wcześniej kierujący suzuki machnięciem ręki odprawił pracownika stacji, który chciał im pomóc w tankowaniu. Motocyklista dodaje gazu, pojazd wytacza się na ulicę, podjeżdża z prawej strony do mercedesa Bubacka, który właśnie rusza z miejsca. Pasażer suzuki wyjmuje z brązowej torby na ramię karabinek automatyczny Heckler & Koch HK 43, mierzący zaledwie 92 cm, i z tylnego siedzenia strzela podczas jazdy. Pociski dziurawią szyby z odległości niespełna metra. Mężczyzna z tylnego siedzenia motocykla oddaje 15 strzałów. Prawie wszystkie trafiają 3 siedzących w mercedesie mężczyzn – skośnie w plecy lub w prawy bok.

Na pozór nic się nie dzieje. Na pustawej ulicy ciche strzały z karabinka kalibru 5,56 mm nie zwróciły niczyjej uwagi. Granatowy mercedes powoli toczy się po jezdni. Suzuki zwalnia, objeżdża od tyłu mercedesa, zbliża się do niego od lewej strony. Motocyklista jedzie z taką samą prędkością jak limuzyna, kilkadziesiąt centymetrów od niej. Wspólnik motocyklisty wychyla się w stronę mercedesa, spokojnie zagląda przez szyby. Sprawdza, czy zamach był skuteczny. Po chwili suzuki odjeżdża. Zamachowcy uciekają w kierunku Innenstadt. Mercedes wolno toczy się dalej, zjeżdża na chodnik, uderza w słupek i zatrzymuje się.

Przejeżdżający akurat policyjny patrol spostrzega mercedesa z prawym przednim kołem na chodniku, ze zderzakiem wbitym w metalowy słupek. Policjanci są pewni, że mają do czynienia ze stłuczką, której sprawca uciekł z miejsca zdarzenia. Wzywają patrol drogówki.

Dopiero policjanci z drogówki zauważają w szybach otwory po pociskach. Otwierają drzwi mercedesa. Siegfried Buback i kierowca Göbel są martwi. Zbryzgany krwią Bernd Jacobi kona.

O 9.17 policja organizuje blokadę dróg i wielką akcję poszukiwawczą.

Na moście na autostradzie zamachowcy ukrywają motocykl i hełmy za jednym z filarów. Wsiadają do alfy romeo super giulia, w której, za kierownicą, czeka na nich wspólnik. Odjeżdżają bezpiecznie.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

6 kwietnia 1896 roku – pierwsze nowożytne igrzyska olimpijskie w ujęciu W. Kalickiego:

Ateny od rana ogarnięte są radosną gorączką. Na większych ulicach ludowe i wojskowe orkiestry grają skoczne melodie. Orkiestry towarzystw filharmonicznych z miast Zante, St. Maure, Laurium, Patras i innych zgromadziły się na pl. Konstytucji. Wielki, darmowy koncert filharmoników przerywa pojawienie się powozów z grecką rodziną królewską i dziesiątkami oficjalnych gości, jadących do katedry na uroczyste nabożeństwo dziękczynne z okazji pomyślnego ukończenia przygotowań do pierwszych nowożytnych igrzysk olimpijskich.

Igrzysk greckich, z ich 1170-letnią tradycją, zakazał przed 1502 laty cesarz Teodozjusz Wielki. Do wznowienia igrzysk w Atenach, ale w nowym kształcie, jako zawodów międzynarodowych, doprowadził francuski działacz sportowy baron Pierre de Coubertin. On także zorganizował powszechną zbiórkę pieniędzy na sfinansowanie igrzysk. Nie przyniosła ona jednak wystarczających rezultatów. Igrzyska uratował jeden z najbogatszych greckich kupców Georgios Averoff, ofiarowując na budowę stadionu fantastyczną kwotę miliona drachm w złocie.

I stadion został zbudowany – wedle antycznych wzorców, z pantelitu, białego marmuru.

Na start przybyło ponad 340 zawodników z 13 krajów. Najliczniejszą, ponad 230-osobową ekipą są Grecy. Niemal wszyscy olimpijczycy są studentami. Reprezentują w Atenach swoje kluby i stowarzyszenia sportowe, a nie państwa. Większość sportowców miała kłopot ze sfinansowaniem przyjazdu. Rosjanie musieli przerwać podróż, bo skończyły im się pieniądze. Brytyjscy szermierze przypłynęli na jachcie „Bronsween”, a podróż zafundował im kolega z drużyny lord Howard de Walden. Amerykanie wypłynęli do Grecji dzięki składkom publicznym i pomocy gubernatora stanu Massachusets.

Otaczające stadion wzgórza już w nocy obsiedli widzowie, których nie stać na bilety. Jest ich tak wielu, zwłaszcza na wzgórzu leżącym na zachód od stadionu, że z dołu wydaje się, iż wzniesienia pokrywa dywan ludzkich głów.

Wzdłuż drogi prowadzącej do stadionu stoją uliczni sprzedawcy biletów. Rozporządzenia rządu pod grozą surowych kar zakazują spekulacji wejściówkami. Policjanci starają się patrzyć sprzedawcom na ręce, ale ceny biletów rosną z godziny na godzinę.

Przed stadionem czekają ogromne tłumy mężczyzn, kobiet i dzieci. Większość panów nosi eleganckie ciemne ubrania, ale wielu jest też w barwnych strojach narodowych. Wreszcie w południe drewniane wrota przed olimpijską areną zostają otwarte. Kilkudziesięciotysięczna rzeka ludzi płynie w spokoju i porządku. Posiadacze biletów do pierwszych rzędów przechodzą przez drewnianą bramę, którą chroni kordon greckiej piechoty w malowniczych mundurach. Na płycie stadionu liczni strażnicy sprawdzają bilety, prowadzą każdego widza do odpowiedniego sektora i wskazują mu miejsce. Na miejsca górne prowadzą schody po obu stronach wejścia. Każde z marmurowych siedzisk przykryte jest miękką poduszką.

Konni policjanci patrolują drogi dojazdowe i zatrzymują powozy bez zezwoleń komitetu organizacyjnego – tylko oznakowane powozy służbowe i wyróżnionych gości mają prawo dojeżdżać tuż pod sam stadion. System ten, wymyślony przez płk. Metaksasa, funkcjonuje bez zarzutu i już o 14.00 widownia jest szczelnie wypełniona kibicami.

Po obu stronach stadionu stoją delfickie trójnogi. Powiewają flagi państw uczestniczących przed 2 laty w paryskim kongresie olimpijskim.

Na arenę wychodzą członkowie komitetu organizacyjnego – wszyscy w galowych mundurach wojskowych lub frakach. Potem na płytę stadionu wkracza jedna po drugiej 9 orkiestr symfonicznych i chór 150 śpiewaków. I wreszcie pojawiają się sportowcy. Ponad 300 zawodników ustawia się na arenie w równym szeregu. Na widowni rozlegają się oklaski i wiwaty.

O 15.00 na płycie stadionu zjawia się rodzina królewska. Król Grecji Jerzy w mundurze generała piechoty prowadzi żonę Olgę w śnieżnobiałej sukni i następczynię tronu księżniczkę Marię z jej narzeczonym, wielkim księciem Jerzym Michajłowiczem. Za nimi idą członkowie dalszej rodziny królewskiej i dwór. 9 orkiestr gra hymn państwowy Grecji. Ok. 80 tys. widzów ogarnia nieopisany entuzjazm. Po powitaniu rodzina królewska zajmuje honorowe miejsca na widowni. Resztę miejsc w sektorze honorowym okupują członkowie greckiego rządu, członkowie prawosławnego synodu, liczni duchowni Kościołów zagranicznych – jest wśród nich sławny duszpasterz francuski o. Didon – członkowie misji dyplomatycznych, reprezentacji zagranicznych komitetów sportowych, dworu. W sumie gości honorowych jest na tych igrzyskach niewielu mniej niż zawodników.

Na środek stadionu występuje następca tronu w otoczeniu kilkudziesięciu członków komitetu organizacyjnego. Wszyscy widzowie wstają z miejsc. Na trybunach zapada cisza jak makiem zasiał, ale i tak tylko nieliczni kibice słyszą przemówienie księcia Jerzego, w którym wyraża on nadzieję, że wznowione igrzyska olimpijskie zacieśnią więzy przyjaźni między narodami, a dzięki sportowemu współzawodnictwu nowe pokolenia Greków staną się godne sławy ich przodków. Na koniec książę prosi monarchę o oficjalne otwarcie igrzysk. Król donośnym głosem wygłasza ustaloną formułę: „Niniejszym proklamuję otwarcie Pierwszych Międzynarodowych Igrzysk Olimpijskich w Atenach!”. Teraz 150 chórzystów przy akompaniamencie 9 orkiestr śpiewa oficjalną kantatę olimpijską, zamówioną u poety Kostisa Kalamasa, skomponowaną zaś przez Spirosa Saramasa:

 „Nieśmiertelny duchu starożytności,

Ojcze piękna, prawdy i dobra,

Spłyń, ukaż się, rozlej na nas światło,

Na tę ziemię, pod tym niebem,

Które pierwsze było świadkiem nieprzemijającej sławy […]”.

Kantata ogromnie podoba się widowni, brawa i entuzjastyczne krzyki nie milkną. Król po dłuższej chwili daje znak, że zgadza się na bis, i chór śpiewa olimpijski hymn jeszcze raz.

Dźwięk pojedynczej trąbki oznajmia, że czas zacząć pierwszą konkurencję. Orkiestry zasiadają w zarezerwowanym dla nich sektorze widowni. Odtąd podczas każdej przerwy między konkurencjami muzycy mają wstawać i umilać widzom czas graniem przyjemnych melodii.

Zawody zaczynają się od eliminacyjnych biegów na 100 m. Sprinterzy mają na sobie flanelowe koszulki z numerami startowymi, długie szorty i lekkie płócienne obuwie. 21 zawodników podzielono na 3 grupy eliminacyjne. Do finału, który odbędzie się za kilka dni, wejdzie po 2 pierwszych sprinterów z każdego biegu.

Wzdłuż bieżni gromadzą się oficjele pod wodzą greckiego następcy tronu. To komisja sędziowska. Starter Grek Arvanitis ustawia się z wojskowym rewolwerem obok linii startu, zaś szef sędziów mierzących czasy, Anglik Charles Perry ze stoperem w ręku pochyla się nad linią mety.

Pierwszych 7 sprinterów staje na bieżni. Każdy ma inną technikę startu. Jedni stoją lekko pochyleni, inni opierają dłonie na udach, niektórzy kucają w głębokim przysiadzie, z barkiem mniej lub bardziej podanym ku przodowi.

Rozlega się strzał! Atleci pędzą razem, różnice są minimalne. Pierwszy wpada na metę Amerykanin Lane, tuż za nim Węgier Szokolyi. Zwycięzcy zmierzono czas – 12 i 1/5 sekundy, drugiemu na mecie – 12 i 3/4 sekundy.

Drugi bieg eliminacyjny stawia stadion na nogi. Faworytem widowni jest Grek Chalcocondylis, gwiazda ateńskiego Athletic Clubu. Po biegu rozlega się jęk zawodu. Grek wchodzi do finału, przegrywa jednak z biegaczem amerykańskim, który osiąga 12 i 1/5 sekundy. Start do trzeciego biegu na setkę wywołuje powszechną wesołość na widowni. Kolejny z Amerykanów, Thomas Burke, przyklęka na jedno kolano i układa dłonie na bieżni, tuż przed linią startu. To pozycja tak niepoważna, że niektórzy z widzów pokazują sobie dziwaka zza oceanu palcami. A jednak Burke wygrywa i osiąga najlepszy czas w eliminacjach – równe 12 sekund.

Muzycy 9 orkiestr wstają z miejsc i przygrywają, podczas gdy do startu sposobi się 10 zawodników pierwszego finału: trójskoku. Faworytami widowni są 2 Grecy, Persakis i Zoumis, oraz młody Francuz Toufferis, trenujący w Atenach. Skaczący z nieopisaną gracją Toufferis osiąga wspaniały wynik 12,7 m. Niestety, wyraźnie silniejszy fizycznie Amerykanin James Connolly skacze o metr dalej i tym samym staje się pierwszym zwycięzcą olimpiady nowożytnej. Persakis jest trzeci z wynikiem 12,52 m. Mimo to widownia żywo oklaskuje zwycięzcę. Marynarze greckiej Królewskiej Marynarki Wojennej podnoszą flagę amerykańską na niewysokim maszcie na środku sportowej areny.

2 biegi eliminacyjne na 800 m przechodzą bez większych emocji. Biegnący w pierwszym półfinale Australijczyk Edwin Flack wygrywa w pięknym stylu i zostaje faworytem finału.

Widownia wstaje z miejsc, gdy zaczyna się rzut dyskiem. Ta piękna antyczna dyscyplina jest symbolem wkładu Hellenów w dziedzictwo kultury fizycznej. 11 dyskoboli rozgrzewa się w płaszczach – robi się późno, jest coraz chłodniej. Faworytami są 2 świetni Grecy, Versis i Paraskevopoulos. Versis rzuca wspaniale technicznie i od razu w pierwszej próbie osiąga 27,78 m. Obejmuje prowadzenie. Niestety, podczas kolejnego rzutu odnosi kontuzję i wycofuje się. W ostatniej próbie Paraskevopoulos rzuca dysk na odległość 28 m 95,5 cm. Widzowie krzyczą i tańczą z radości na trybunach. Tymczasem w swym ostatnim rzucie Amerykanin Robert Garret osiąga 29,15 m. Greccy kibice nie kryją rozczarowania, ale nagradzają zwycięzcę mocnymi brawami. Trenując w Stanach przez igrzyskami, Garrett nie wiedział, ile powinien ważyć przepisowy dysk i ćwiczył dyskiem dwa razy cięższym. Dzięki temu zwyciężył.

Ostatnie zawody, eliminacje biegu na 400 m, budzą już niewielkie zainteresowanie. Jest zimno, no i oba biegi wygrywają znów Amerykanie.

Tłumy wychodzą ze stadionu i idą do miasta. Grecy prześcigają się w uprzejmości wobec obcokrajowców, często ustępują im miejsca w zatłoczonych knajpkach. Do każdego lokalu co jakiś czas zagląda jednak policjant, by sprawdzić, czy karczmarze nie zawyżają cen.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

2 kwietnia 1939 roku - Samobójstwo Walerego Sławka czołowego polityka obozu sanacyjnego, bliskiego współpracownika Józefa Piłsudskiego, trzykrotnego premiera II Rzeczypospolitej, jednego z głównych twórców założeń konstytucji kwietniowej. Strzelił sobie w usta z pistoletu w swoim warszawskim mieszkaniu. Nie zginął od razu, próbowano go ratować, ale zmarł następnego dnia rano w szpitalu. W swoim liście pożegnalnym nie ujawnił motywów samobójstwa. Jego przyczyny do dziś pozostają przedmiotem wielu przypuszczeń i domniemywań. Oto wspomnienie W. Kalickiego:

Chociaż to niedziela, w skromnie, wręcz ascetycznie urządzonym mieszkaniu płk. Walerego Sławka przy alei Szucha 16 od rana dzwoni telefon. Gospodarz umawia się z kilkoma osobami na spotkania w nieodległej przyszłości. Ze swoim przyjacielem, byłym sekretarzem generalnym Bezpartyjnego Bloku Współpracy z Rządem Michałem Brzęk-Osińskim uzgadnia, że nazajutrz wspólnie wyjadą do wsi Racławice, gdzie Sławek ma niewielki dworek. Pułkownik niedawno kupił prostą bryczkę i konia. Teraz uzgadnia z zaprzyjaźnionym ziemianinem Wacławem Karwackim, u którego pozostawił zaprząg, że odbierze go nazajutrz.

Wczoraj płk Sławek zrobił na swoich znajomych nie najlepsze wrażenie. Wyglądało, jakby był w lekkiej depresji. Żadnego z przyjaciół to nie zaniepokoiło. W końcu każdy, kto znalazłby się w takiej sytuacji jak Walery Sławek, miałby prawo do kiepskiego samopoczucia.

Już w ostatnim dziesięcioleciu XIX wieku, jako uczeń gimnazjum, zaangażował się w konspirację niepodległościową. W 1900 roku wstąpił do PPS. Tam poznał Piłsudskiego, który szybko stał się dla Sławka „Gustawa” najwyższym autorytetem w polityce. W 1904 roku Sławek był jednym z organizatorów słynnej manifestacji na pl. Grzybowskim w Warszawie. To on dostarczył broń bojowcom osłaniającym manifestację, która przerodziła się w pierwszą, od czasu powstania styczniowego, walkę zbrojną przeciw carskiemu zaborcy. W rewolucji 1905 roku planował akcje ekspropriacyjne – napady na kasy, celem zdobycia gotówki dla podziemnej PPS. Nieraz aresztowany, siedział za kratkami więzień i aresztów we wszystkich 3 zaborach.

Bardzo wysoki, niezwykle przystojny, uwielbiał życie towarzyskie i piękne kobiety. A kobiety uwielbiały Sławka, mimo rzucającej się w oczy niestałości jego uczuć.

Kres jego życiu towarzyskiemu przyniósł wypadek podczas zamachu bojówki PPS na pociąg pocztowy pod Milanówkiem. Eksplodowała montowana przez niego bomba karbonitowa. Stracił wtedy lewe oko i ogłuchł na lewe ucho. Zmasakrowane miał obie ręce, twarz i klatkę piersiową. Od tej pory nosił brodę, by choć trochę zamaskować paskudne blizny. I odsunął się od kobiet, od znajomych. Skończył z koleżeńskimi bibkami. Odtąd jedynym bliskim dlań człowiekiem pozostał Józef Piłsudski.

W czasie wojny od pierwszych dni walczył jako oficer I Brygady Legionów. Po 1918 roku długo pozostawał w szeregach armii. Do wielkiej polityki wciągnął go Piłsudski po zamachu majowym. Sławek zrazu był wykonawcą poufnych, ryzykownych politycznie misji zlecanych przez Marszałka, pełnił też ważne funkcje państwowe: był wieloletnim posłem na Sejm i jego marszałkiem, trzykrotnie pełnił funkcję premiera. Wraz ze Stanisławem Carem tworzył zapisy konstytucji z kwietnia 1935 roku. Polityczne zadania zlecane przez Piłsudskiego wykonywał bez wahania, czasem wręcz brutalnie. Bezpartyjny Blok Współpracy z Rządem, który na polecenie Marszałka stworzył i którym kierował, wszelkimi, godziwymi i niegodziwymi metodami dążył do zdominowania sceny politycznej.

Katastrofę osobistą i polityczną przyniosła mu śmierć Marszałka. Do dziś się z niej nie otrząsnął. Gdy zabrakło Piłsudskiego, obóz sanacyjny podzielił się, a do walki o władzę ruszyli prezydent Mościcki i generalny inspektor sił zbrojnych gen. Edward Śmigły-Rydz. Płk Sławek uważał, że zgodnie z ostatnią wolą Piłsudskiego Mościcki powinien ustąpić i przekazać urząd właśnie jemu. Prezydent jednak odmówił. Później zawarł poufny sojusz z gen. Śmigłym-Rydzem i wypchnął Sławka z polityki. BBWR został rozwiązany. Płk Sławek kolejno tracił wszystkie stanowiska, mające realne znaczenie polityczne.

Teraz jest sfrustrowanym emerytem, snującym mało realne, wręcz naiwne marzenia o radykalnej, opartej na etycznych zasadach przebudowie społeczeństwa. W depresję wpędza go świadomość, że nie potrafił zrealizować testamentu Piłsudskiego. Nasilają się u niego obawy, że rządząca klika zechce go ostatecznie zniszczyć, na przykład montując pokazowy proces polityczny.

Płk Sławek przyjechał do Warszawy ze swego dworku w Racławicach, który nazywa żartobliwie „zagrodą”, przed 2 dniami. I tylko na 2 dni. Zarządzającej racławickim dworkiem pani Łąckiej powiedział, że do stolicy wyjeżdża w gruncie rzeczy tylko po to, by w swoim mieszkaniu odebrać bardzo ważny telegram.

Czeka więc.

Goniec przynosi ten telegram przed 12.00. Pułkownik czyta go. Potem wyjmuje z szafy ciemny wizytowy garnitur z przymocowanymi wstążkami orderowymi, białą koszulę, krawat. Ubiera się starannie i zasiada przy biurku. Wyciąga wszystkie stare listy, dokumenty, notatki. Starannie przegląda je, niektóre czyta. Część papierów odkłada na bok.

Przed 13.00 płk. Sławka odwiedza jego przyjaciel, zasłużony działacz niepodległościowy, były wicemarszałek Sejmu płk Tadeusz Schätzel. Po jego wizycie zjawia się Bohdan Podoski, bliski współpracownik polityczny Walerego Sławka, także były wicemarszałek Sejmu. Gospodarz nie daje po sobie poznać, że ma jakiekolwiek strapienia. Rzeczowo wypytuje o przebieg akcji na rzecz pożyczki lotniczej. Podoski informuje go o sukcesie pożyczki – wedle wstępnych szacunków zgromadzono już, w znacznej części z darów społeczeństwa, pokaźną sumę 120 mln zł.

Gdy Podoski wychodzi, płk Sławek wraca do przeglądania swoich papierów. O 17.00 wzywa swoją starą gosposię i poleca napalić w piecu. Odłożone na bok papiery wrzuca do paleniska.

Po zmroku zasiada do pisania listów. Pisze szybko, trochę niestarannie: „Odbieram sobie życie. Nikogo proszę nie winić. 2/IV. 1939. W. Sławek”

Pod spodem dopisuje: „Spaliłem papiery o charakterze prywatnym, a także wręczone mi w zaufaniu. Jeśli nie wszystkie, to proszę pokrzywdzonych o wybaczenie. Bóg Wszystkowidzący może mi wybaczy moje grzechy i ten ostatni”.

Potem pisze list do prezydenta Ignacego Mościckiego.

List do Mościckiego zakleja w kopercie i pozostawia na biurku. Kartkę z oświadczeniem kładzie na blacie bez koperty.

Walery Sławek wyjmuje z szuflady biurka stary pistolet Browning, którego używał jeszcze w czasach niepodległościowej konspiracji, przed 30 laty. Nabija broń, odbezpiecza. Pułkownik wstaje zza biurka, kładzie się na otomanie, nad którą wisi sztych przedstawiający śmierć księcia Józefa Poniatowskiego w nurtach Elstery. Z trudem ujmuje kolbę pistoletu obiema dłońmi – po eksplozji bomby pod Milanówkiem w prawej ręce brakuje mu 3 palców, a kciuk i środkowy są znacznie skrócone. Dłoń lewa pozbawiona jest 2 palców środkowych. Leżąc na wznak, wkłada lufę do ust i pociąga za spust. Jest godz. 20.45. Dokładnie o tej godzinie 12 maja 1935 roku zmarł marszałek Piłsudski.

Gosposia jest na końcu mieszkania, nie słyszy huku wystrzału. Kwadrans później jednak, gdy przechodzi obok drzwi gabinetu, do jej uszu dochodzi kilka ciężkich westchnień. Nie śmie jednak ani wejść, ani zapukać.

Krótko przed 22.00 znów słyszy jęki i rzężenie. Tym razem puka i w końcu odważa się uchylić drzwi. Zakrwawiony Walery Sławek leży na otomanie. Na podłodze gospodyni dostrzega pistolet.

Natychmiast podnosi słuchawkę i wykręca numer alarmowy pogotowia: 875 75. Karetka zjawia się błyskawicznie. Lekarz Jan Majewski jest zaskoczony. Strzał z pistoletu kalibru 7,65 mm w usta właściwie nieuchronnie powoduje śmierć, ale Walery Sławek żyje! Jest nieprzytomny, ma silny krwotok z ust, dr Majewski wyczuwa jednak słabiutkie tętno. Czym prędzej robi nieprzytomnemu zastrzyk podtrzymujący akcję serca.

Karetka przewozi rannego do Szpitala Wojskowego im. Józefa Piłsudskiego. W Instytucie Chirurgii Urazowej chirurg płk Sokołowski bada ranę. Aż trudno uwierzyć: pocisk przebił podniebienie i utkwił w czaszce od wewnętrznej strony. Najwyraźniej pamiątkowy browning był stary i bardzo zużyty, a sam strzał, ze względu na kalectwo pułkownika, oddany był nieco z ukosa i pocisk nie zdołał przebić kości czaszki.

Policja zabiera z mieszkania list do prezydenta Mościckiego. Kartkę z oświadczeniem władze przed północą przekazują Polskiej Agencji Telegraficznej. O liście nie wspominają – dziennikarze dowiadują się o nim na własną rękę.

Lekarze próbują ustabilizować tętno i oddech rannego. Ok. północy, po dużej transfuzji krwi, płk Sokołowski ocenia stan płk. Sławka na wystarczająco dobry, by móc rozpocząć operację. Jest ona trudna i niebezpieczna, trwa 2 godziny. Płk Sokołowski wydobywa spłaszczony pocisk, który wbił się w czaszkę od wewnętrznej strony. Zaraz po zakończeniu operacji lekarze rozpoczynają drugą transfuzję krwi. O 4.00 nad ranem wydaje się, że stan operowanego wyraźnie się poprawia. 2 godziny później jednak zaczyna się agonia. Ksiądz udziela choremu ostatniego namaszczenia. Do sali operacyjnej wchodzi kilkudziesięciu przyjaciół i towarzyszy broni Walerego Sławka. Do tej pory stali na korytarzu. Są wśród nich płk Wacław Lipiński, płk Schaetzel, byli premierzy Aleksander Prystor, Kazimierz Świtalski, Leon Kozłowski. Walery Sławek, nie odzyskawszy przytomności, umiera o 6.45.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

1 kwietnia 1656 roku - ślubowanie złożone w czasie potopu szwedzkiego, przez króla Jana II Kazimierza Wazę w katedrze Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny we Lwowie podczas mszy świętej odprawianej przez nuncjusza Pietro Vidoniego przed obrazem Matki Bożej Łaskawej. Autorem tekstu ślubów lwowskich króla Jana Kazimierza był św. Andrzej Bobola. W. Kalicki tak wspomina tamto wydarzenie:

Od wczesnego ranka wokół lwowskiej katedry Najświętszej Marii Panny gromadzą się tłumy mieszczan, szlachty i pospólstwa. Król Jan Kazimierz Waza obwieścił ostatnio swym dworzanom i senatorom, że tego dnia złoży w katedrze ważne ślubowanie, i nowina ta szybko rozeszła się po mieście.

Trzyma lekki mróz, prószy śnieg. Porządku przed świątynią strzegą długie szpalery piechoty łanowej lwowskiej i powiatu żydaczowskiego, wystrojonej w błękitne, lamowane złotem półszuby, oraz pół regimentu piechoty węgierskiej. Pomiędzy szpalerami do świątyni płyną tłumy lwowian.

Wreszcie przed katedrę zajeżdża orszak królewski. W pierwszej karecie przybywa Jan Kazimierz z nuncjuszem apostolskim Piotrem Vidonim. Z kolejnych karet wysiadają arcybiskup gnieźnieński, biskup krakowski, arcybiskup lwowski, kanclerz wielki koronny oraz biskup przemyski i podkanclerzy koronny Andrzej Trzebicki, dalej wojewodowie, kasztelanowie. Obecni są wszyscy dostojnicy Rzeczypospolitej przebywający we Lwowie. Bocznymi drzwiami, znajdującymi się blisko ołtarza, dygnitarze wchodzą do katedry.

Tam, pośród natłoku wiernych, czeka już duchowieństwo katedralne i wszystkich kościołów Lwowa oraz przedstawiciele zakonów. Lwowscy rajcowie stoją z pozłacanymi łańcuchami na szyjach, ze świecami w rękach; na ich czele burmistrz w uroczystej czarnej todze i birecie. Jest też delegacja licznej we Lwowie społeczności ormiańskiej, w barwnych wschodnich chałatach i zielonych myckach ma głowach. Choć Ormianie należą do osobnego obrządku, zaproszono ich na dzisiejszą uroczystość.

W katedrze aż gęsto od chorągwi cechowych. Obok delegacji rzemieślników są też przedstawiciele wszystkich bractw.

Król zasiada na fotelu ustawionym przed wielkim ołtarzem. Między ołtarzem i stallami urządzono dla monarchy klęcznik, przed którym rozpostarto turecki dywan.

Po chwili król na czele uroczystej procesji opuszcza katedrę. Wespół z duchownymi i najprzedniejszymi panami królestwa Jan Kazimierz uroczystym krokiem zmierza w stronę przykatedralnego cmentarza na tyłach katedry. Procesja zatrzymuje się przed małą, przytuloną do muru katedry kapliczką Najświętszej Marii Panny, tzw. kapliczką Domagaliczowską. Zbudował ją przed 21 laty z poparciem króla Władysława IV Jan Domagalicz, aby pomieścić słynący z cudów obraz Matki Boskiej Łaskawej.

19 czerwca 1598 roku umarła we Lwowie 15-letnia Katarzyna, córka ławnika miejskiego Wojciecha Domagalicza i jego żony Katarzyny z Wolfowiczów. Dziadek zmarłej Kasi lwowski geometra Józef Szolc-Wolfowicz namalował temperą na desce obraz Matki Boskiej jako epitafium na grób wnuczki. Matka Boska na jego obrazie ma pociągłą twarz, wysokie czoło, małe, wąskie usta. Odziana w czerwoną suknię, siedzi na tronie pośród obłoków. Na jej prawym kolanie stoi nagie Dzieciątko, ledwo tylko przysłonięte pieluszką. Matka Boska nie zwraca uwagi na otaczające ją skrzydlate główki anielskie i anioły w ekstazie. Jej opuszczony wzrok pada na rozpościerającą się u stóp tronu panoramę Lwowa i modlącą się w dolnym rogu obrazu Kasię Domagaliczównę.

Zrazu obraz umieszczono na zewnątrz katedry, obok grobu Kasi. Rychło jednak zasłynął cudami i stał się przedmiotem uwielbienia, kultu nawet. W 1644 roku obraz przeniesiono zatem do wnętrza katedry, do kaplicy lwowskich rajców. Wkrótce jednak zaczęły się przed nią modlić takie tłumy, że do obrazu docisnąć się było nie sposób. Mąż siostry zmarłej Kasi, lekarz Jakub Gidelczyk, uzyskał przywilej zbudowania nowej kaplicy przy murze katedry od strony rynku. W tej tzw. kaplicy Wolfowiczowskiej szybko jednak zrobiło się zbyt ciasno dla tłumów wiernych i brat Kasi prawnik króla Władysława IV Jan Domagalicz zbudował większą kaplicę – Domagaliczowską.

Jan Kazimierz bywał w niej niejeden raz. Król od dawna gorąco wierzy w cudowną moc obrazu Szolc-Wolfowicza. Modlił się przed nim w 1649 roku, kiedy to w drodze na odsiecz oblężonemu Zbarażowi zatrzymał się we Lwowie. Po zwycięskiej bitwie pod Beresteczkiem chory monarcha nakazał śpiewanie przed obrazem Te Deum.

I teraz znów stoi przed skromną kaplicą. Dwaj diakoni w złocistych dalmatykach wynoszą obraz. Procesja wraca do katedry. Diakoni umieszczają obraz w głównym ołtarzu i nuncjusz Vidoni przystępuje do odprawiania mszy wotywnej.

Po kazaniu nuncjusza król przyjmuje komunię św. Potem klęka na klęczniku. Sekretarz podaje mu kartę z tekstem. W katedrze zapada cisza jak makiem zasiał. Jan Kazimierz uroczyście odczytuje łaciński tekst:

 „Magna Dei Hominis Mater et Virgo. Ego Joannes Casimirus, Tui Filii, Regis Regum ac Domini mei, Tuaque miseratione Rex […]”. (Wielka Boga-Człowieka Matko, Panno Najświętsza. Ja, Jan Kazimierz, z łaski Syna Twego, Króla Królów i Pana Mego, upadłszy do stóp Twoich Najświętszych, Ciebie dziś za Opiekunkę moją i za Królową Królestwa mojego obieram […]).

Król deklaruje oddanie w opiekę Najświętszej Pannie wszystkich swoich państw i szczególnie poleca jej opiece lud oraz wojsko obojga narodów. Zobowiązuje się, że po zwycięstwie nad Szwedami wyjedna w Stolicy Apostolskiej ustanowienie po wsze czasy nowego święta 1 kwietnia.

 „A ponieważ z wielkim bólem serca mego oczywiście widzę, że za łzy i uciśnienie ludzi wiejskiego stanu w Królestwie moim, Syn Twój sprawiedliwy, sędzia świata, od siedmiu już lat dopuszcza na królestwo moje kary powietrza, wojen i innych nieszczęść, przeto obiecuję i przyrzekam oprócz tego, iż ze wszystkimi moimi stanami po przywróceniu pokoju użyję troskliwie wszelkich środków dla odwrócenia tych nieszczęść i postaram się, aby lud królestwa mojego od uciemiężenia i niesprawiedliwych ciężarów był oswobodzony” – kończy ślubowanie klęczący monarcha.

Tłum w katedrze ogarnia egzaltacja. Okrzyki „Amen!” mieszają się z wiwatami, wierni płaczą i rzucają się sobie w ramiona.

Pomysł ślubowania podsunął monarsze papież Aleksander VII. Ma ono być wyrazem wdzięczności monarchy za pierwsze – po kilku latach klęsk szwedzkiego potopu – uśmiechy fortuny. Oto do zdradzonego przez swe wojska i poddanych króla, który musiał uciekać za granice Rzeczypospolitej, na Śląsk, gdzie był o krok od abdykacji, zgłosił się z niewielkim oddziałem wiernych żołnierzy Stefan Czarniecki. W kraju lud i szlachta coraz chętniej dawały posłuch uniwersałom Jana Kazimierza – łączyły się w zbrojne oddziały i napadały na okupacyjne wojska Karola Gustawa. Przed 3 miesiącami król przedostał się ze Śląska do Lwowa, a przed tygodniem Czarniecki pobił Szwedów pod Jarosławiem i zmusił do zaprzestania ofensywy na Przemyśl i Lwów.

Królewska obietnica ulżenia doli chłopów zaś ma ich zachęcić do jeszcze żywszego i skuteczniejszego udziału w antyszwedzkim powstaniu. Wobec szczupłości regularnych wojsk, jakimi dysponuje Jan Kazimierz, ogromnego znaczenia nabierają dywersyjne ataki chłopskiej partyzantki na szwedzkie linie zaopatrzeniowe. To dlatego przed tygodniem regimentarz królewski Stefan Czarniecki wydał w Grochowcach niebywały uniwersał, wzywający chłopów do walki i grożący szlachcie karą śmierci, gdyby zabraniała swym poddanym chwytania za broń przeciw Szwedom. Do nieposłuszeństwa zakazującym udziału w walce panom wzywał chłopów przed paru dniami w swym uniwersale także marszałek wielki koronny Jerzy Lubomirski.

Jan Kazimierz powraca na swój fotel. W imieniu senatu i dostojników kościelnych śluby króla powtarzają biskup przemyski, podkanclerzy koronny Andrzej Trzebicki, a za nim senatorowie, zmieniając jedynie słowa odnoszące się do osoby króla. Tym samym ślubowanie staje się oficjalnym aktem państwowym.

Pośród ogólnego entuzjazmu niewielu ma świadomość, że Jan Kazimierz serio traktuje tylko pierwszą cześć ślubowania – tę o oddaniu Rzeczypospolitej w opiekę Marii Panny. Po zwycięstwie nad Szwedami o ulżenie doli chłopów nikt się przecież nie upomni.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

31 marca 1146 roku - Działający na polecenie papieża Eugeniusza III francuski filozof i teolog Bernard z Clairvaux wygłosił w Vézelay kazanie wzywające do II krucjaty, które spotkało się z ogromnym odzewem w zachodniej Europie. W. Kalicki tak opisuje tamto wydarzenie:

W porannym słońcu jaśnieją mury potężnej bazyliki pw. św. Marii Magdaleny wzniesionej na wzgórzu w Vezelay, miasteczku leżącym niespełna 200 km na południowy wschód od Paryża. Bazylika wygląda, jakby szturmowała ją wielka armia; wokół jej murów zgęstniał wielobarwny tłum tysięcy rycerstwa. Błyszczą pancerze i szyszaki, kołysze się las chorągwi. Pierścień rycerzy wokół bazyliki przypomina kwietną łąkę, co rusz przetykaną burawymi plamami – to stoją zwarte grupy duchownych. Im niżej na stoku wzgórza, tym ciżba staje się bardziej zwarta, ale i mniej pstrokata. Mieszczan, a tym bardziej pospólstwa, nie stać na wymyślne, kolorowe szaty. Zebrani wspinają się na palce, kręcą głowami – tak ogromnych rzesz ludzi nie widzieli nigdy w życiu.

Największe tłumy zgromadziły się na północnym stoku wzgórza, na którym, tuż pod murami bazyliki, niedawno cieśle zbudowali wysoką mównicę.

Nikt nie ma jednak zamiaru szturmować wyniosłej bazyliki. Przeciwnie, rycerstwo, duchowni, a i zwykli, prości ludzie z całej Francji pociągnęli do Vezelay na wieść, że w Niedzielę Zmartwychwstania Pańskiego, w przytomności króla Ludwika VII, sławny jak Europa długa i szeroka Bernard, opat zakonu cystersów w Clairvaux, wygłosi arcyważne kazanie.

Bernard jest synem Tescelina z Fontaine koło Dijon, światłego francuskiego wielmoży. Matka Bernarda, Aleth de Montbard, była kuzynką króla Francji. Bernard odebrał bardzo dobre wykształcenie, już za młodu opanował kilka obcych języków. Ojciec przeznaczył go do kariery na dworze królewskim, ale młody rycerz nad dworską karierę przedkładał baraszkowanie z pannami i paniami najrozmaitszego autoramentu. Z tej pasji stał się wnet szeroko znany. Tym większy był szok jego kompanów od kielicha i kiecek, gdy 22-letni rozpustnik nagle wstąpił do zakonu cystersów w pobliskim Citeaux.

Niemal natychmiast zasłynął ze wspaniałych zdolności oratorskich. Dość powiedzieć, że wbrew początkowemu oporowi przekonał, jeden po drugim, swoich 5 braci, by także wstąpili do zakonu cystersów. Oznaczało to koniec wspaniałego rodu panów na Fontaine. Namowom Bernarda uległa także jedyna siostra i przywdziała szaty zakonne, a nawet załamany końcem rodu ojciec, który wybrał jednak inny klasztor cystersów niż ten pozostający pod władzą Bernarda. W Burgundii, na wieść o jego przybyciu, matki zamykały pod kluczem swych synów, z obawy, że swą wymową przekona ich do wstąpienia do zakonu. Z braku synów złotousty cysters skutecznie namawiał do przywdziania mnisich szat mężów i ojców rodzin.

Bernard okazał się genialnym organizatorem. Na jałowej ziemi, w dolinie porośniętej jedynie piołunem, zbudował klasztor nazwany Clairvaux, Czysta Woda, otoczony kwitnącymi gospodarstwami i manufakturami zakonnymi. Cystersów z Clairvaux obowiązuje zasada: módl się, pracuj, ucz się i nauczaj innych. I cystersi bezinteresownie uczą rycerstwo i chłopów nowych sposobów pracy na roli, często podpatrzonych przez krzyżowców u muzułmanów na Wschodzie. Bernard uczynił z zakonu cystersów pierwszorzędną potęgę Europy.

Sam od lat wiele czasu poświęca na studiowanie odpisów dzieł greckich filozofów i starych ksiąg hebrajskich przywiezionych ze Wschodu przez krzyżowców.

W studiach i dysputach teologicznych Bernard słynie z otwartości i jasności myślenia. Z czasem duchowe i polityczne wpływy opata Clairvaux stały się ogromne. Dziś to przyjaciel papieży i królów, niestroniący od łajania Watykanu i europejskich władców, gdy ich działania uznaje za błędne. I połajanki te przyjmowane są zazwyczaj w milczeniu.

Z zakonnego matecznika w Clairvaux wyciągnęła Bernarda klęska chrześcijan na Wschodzie. Upadek Edessy, stolicy hrabstwa krzyżowców, rozciągającego się daleko na Wschodzie, nad Eufratem, wstrząsnął Europą. Papież Eugeniusz III postanowił wyekspediować do Palestyny nową, wielką wyprawę krzyżową, by pomóc zagrożonym państwom krzyżowców. Zorganizowanie jej powierzył królowi Francji Ludwikowi VII. Monarcha, zanim jeszcze otrzymał bullę papieską w sprawie krucjaty, zwołał na święta Bożego Narodzenia do Bourges naradę wielmożów królestwa. Gdy jednak wyjawił wielkim panom, że zdecydował się wziąć krzyż, czyli ruszyć na wyprawę krzyżową, wszyscy byli przeciw. Króla poparł tylko jeden jedyny biskup Langres.

Ludwik ze swego niepowodzenia wyciągnął wnioski. Zwołał drugą wielką naradę do Vezelay – na Niedzielę Zmartwychwstania Pańskiego, gdy religijne uczucia wiernych ulegają wzmożeniu – a o zachęcenie rycerstwa i możnych poprosił największego kaznodzieję Francji, a może i Europy, Bernarda z Clairvaux.

Dzwonnicy chwytają za liny, biją katedralne dzwony. Na zboczach pod bazyliką ustaje gwar i ruch. W katedrze rozpoczyna się msza św. Zgromadzeni na łąkach, modląc się, patrzą na najważniejszą tego dnia osobę. Pod murem bazyliki, obok króla Ludwika VII i jego żony Eleonory, Bernard stoi w białej kukulli, rodzaju szkaplerza z bardzo długim kapturem. Zatopiony w modlitwie, nie zwraca uwagi na tysiące wpatrujących się weń oczu.

Wreszcie nadchodzi czas kazania. Bernard powoli wchodzi na wysoką mównicę z potężnych bali, tak wysoką, by mogło go usłyszeć jak najwięcej ze zgromadzonych.

Tłumy wstrzymują oddech.

Bernard najpierw mocnym głosem odczytuje bullę papieża Eugeniusza III o konieczności zorganizowania nowej wyprawy krzyżowej:

 „Niezwykłe niebezpieczeństwo zagraża Kościołowi i całemu chrześcijaństwu. Ze Wschodu nadeszły wieści nadzwyczaj bolesne: Edessa wpadła w ręce nieprzyjaciół Krzyża, innym miastom grozi podobne niebezpieczeństwo. Nasi bracia na Wschodzie są prześladowani albo stają się niewolnikami wrogów Krzyża świętego. Arcybiskup i kapłani Edessy zostali zamordowani, relikwie świętych sprofanowano i rozrzucono. Dlatego też prosimy was, a raczej zachęcamy, abyście silni i odważni stanęli z bronią w ręku i powstrzymali hordy niewiernych atakujących chrześcijańskie miasta Palestyny. Abyście zaś mogli udać się tam bezpiecznie, gdzie wzywa was Chrystus, zobowiążemy biskupów i wszelkie władze kościelne, by wzięły w swoją szczególną opiekę, jak tego godność i nietykalność wymaga, żony, dzieci i dobra wszystkich, którzy zaciągną się pod znak Krzyża świętego. Ponadto, korzystając z naszej władzy apostolskiej, udzielamy odpustu zupełnego tym wszystkim, którzy odbędą pielgrzymkę świętą i odprawią ze skruchą i pokorą spowiedź świętą”.

Bulla odczytana. Bernard chwilę milczy, bierze głęboki oddech. W morzu ludzkich głów pod jego amboną jest cicho, jak makiem zasiał.

 „Edessa!!!” – woła potężnym głosem. „Edessa wzywa jękiem konających braci! Jakżeż nie ratować ich, nie ratować zarazem honoru Francji i Kościoła? Jakżeż nie korzystać ze wspaniałej okazji do pokuty i odpuszczenia grzechów? W tej szlachetnej wyprawie zabłyśnie i rozkwitnie część rycerstwa chrześcijańskiego na wieki!…”

Oczy słuchaczy płoną, dłonie zaciskają się.

 „Wszyscy zatem mają podążać tam w pokorze ducha, w pokucie, w ubóstwie, jak przystoi prawdziwym pielgrzymom. Nie należy więc zabierać żadnych rzeczy zbytkownych, kosztownych szat i klejnotów. Celem wyprawy jest wszakże Golgota, grób Chrystusowy, wybłaganie wolności wiary” – kończy Bernard.

 „Deus le volt!” [Bóg tak chce]! – potężny okrzyk wyrywa się z tysięcy gardeł.

 „Dajcie nam krzyże!”

Znakiem ślubowania udziału w krucjacie od czasów pierwszej wielkiej wyprawy krzyżowej jest krzyż z tkaniny naszyty na szatę. Bernard, organizator wybitny, o wszystkim pomyślał zawczasu. Pod jego polową kazalnicą piętrzą się dwa stosy krzyży. Te z płótna przeznaczone są dla rycerstwa, te z sukna – dla wielmożnych panów i biskupów.

Pierwszy po krzyż zgłasza się król Ludwik XII. Po nim, niepomni niedawno okazanej przez siebie obojętności dla sprawy krucjaty, porwani przemową Bernarda, wzruszeni, podchodzą do niego wielcy panowie królestwa: Robert z Dreux, Alfons-Jordan hrabia Tuluzy, Archambaud hrabia Bourbon, Wilhelm hrabia Nevers, Henryk z Szampanii, Teodoryk z Flandrii, wuj króla Ludwika VII Amadeusz z Sabaudii, dalej biskupi Arras, Langres, Lisieux. Z entuzjazmem biorą sukienne krzyże, które rychło przyszyją do swych szat. Za plecami wielkich panów tłoczy się tłum pomniejszych, ogarniętych religijnym zapałem wasali, za nim zaś ogromna rzesza prostych ludzi. Histeryczny entuzjazm jest powszechny. Liczba chętnych do wzięcia krzyża przechodzi najśmielsze oczekiwania Bernarda. Płócienne krzyże kończą się już, a chętnych czekają całe błonia.

Bernard czym prędzej rozsyła sługi po tkaniny, jakie bądź, byle szybko.

W końcu zdejmuje swą białą kukullę i oddaje do pocięcia na krzyże. Widząc to, rycerze rzucają się po krzyż z szaty duchownej wielkiego opata, w zamęcie drą kukullę na drobne strzępy, które unoszą z dumą i entuzjazmem.

Słudzy znoszą ofiarowane przez mieszczan i dokupione zwoje tkanin. Bernard i pomocnicy pod amboną pracowicie wycinają z nich niewielkie krzyże, wręczają je czekającym cierpliwie przyszłym krzyżowcom.

Mija dzień, zapada zmrok. W ciemniejącej szarówce Bernard i słudzy ciągle wycinają krzyże.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

30 marca 1940 roku tajna misja brytyjskiego wywiadu sfotografowania rosyjskich pól naftowych oczyma W. Kalickiego:

Wczesnym rankiem w brytyjskiej bazie lotniczej w al-Habbanijja leżącej w Iraku, na zachód od Bagdadu, 5 mężczyzn w cywilnych ubraniach zajmuje miejsca w dwusilnikowym samolocie pasażerskim Lockheed 14 Super Electra. Pogoda jest doskonała – na niebie nie ma najmniejszej choćby chmurki. Zaraz po starcie maszyna bierze kurs na północ i zaczyna powoli nabierać wysokości. Gdy osiąga bardzo wysoki pułap 5 tys. m, załoga wkłada maski i włącza instalację tlenową. Lockheed przelatuje nad szczytami górskimi południowo-wschodniego Kurdystanu i skręca na północny wschód. Przelatuje nad granicą iracką i narusza przestrzeń powietrzną Iranu. Gdy jego załoga dostrzega wybrzeże Morza Kaspijskiego, super electra wdrapuje się na pułap 6000 m. Nad morzem, w odległości 25 km od brzegu, pilot obiera kurs na północ i leci wzdłuż wybrzeży należącego do Związku Radzieckiego półwyspu Apszeron.

O 11.45 samolot w pobliżu Baku wdziera się w sowiecką przestrzeń powietrzną. Najtajniejsza misja wywiadowcza toczącej się od pół roku II wojny światowej wchodzi w decydującą fazę.

Dla brytyjskich polityków i wojskowych podpisanie paktu Ribbentrop–Mołotow, niemiecko-sowiecki rozbiór Polski i strategiczny sojusz Stalina z Hitlerem są potężnym szokiem. Konstruowane w Londynie przed sierpniem 1939 roku scenariusze zastopowania niemieckiej agresji wzięły w łeb. Brytyjski rząd liczył przede wszystkim na skuteczność blokady ekonomicznej III Rzeszy. Niemieckiej machinie wojennej chronicznie brakowało paliw silnikowych. Brytyjska blokada miała przede wszystkim odciąć wszelkie dostawy ropy naftowej do Niemiec i sparaliżować hitlerowskie lotnictwo, flotę wojenną, wojska pancerne i zmotoryzowane. Tymczasem od kilku miesięcy z sowieckich pól naftowych w rejonie Baku płyną do Niemiec ogromne dostawy ropy.

Gdyby jednak pola te zniszczyć, udałoby się za jednym zamachem poważnie osłabić potencjał wojskowy III Rzeszy oraz ZSRR. Sowiecka agresja na Finlandię w grudniu 1939 roku sprawiła, że w Londynie zaczęto serio rozważać możliwość uderzenia na Związek Radziecki. W pierwszej kolejności – możliwość zbombardowania pól naftowych w rejonie Baku. Parę tygodni temu brytyjskie Ministerstwo Wojny zatwierdziło projekt budowy nowych lotnisk na terenie Turcji. To z nich miałyby startować eskadry bombowców do nalotów na sowieckie pola naftowe. Dość nieoczekiwanie okazało się jednak, że Londyn nie ma dokładnych map rejonu Baku. Ale dzięki pewnemu Australijczykowi RAF i wywiad MI-6 potrafią już ten problem rozwiązać.

Niedawno australijski pilot cywilny Frederick Sydney Cotton opracował oryginalną metodę prowadzenia wywiadu lotniczego. Do tej pory samoloty RAF przelatywały nad terytorium przeciwnika i zamocowaną pionowo kamerą fotografowały jego obszar. Cotton wymyślił system 3 sprzężonych aparatów fotograficznych, jednego ustawionego tradycyjnie, pionowo, i dwóch, po bokach kadłuba samolotu zwiadowczego, ustawionych pod kątem 40 stopni. Ten system był o wiele skuteczniejszy od dotychczasowego rozwiązania stosowanego przez RAF, ale brytyjskie dowództwo długo wzdragało się przed wykorzystaniem go w praktyce. W końcu Cotton sam zasiadł za sterami przebudowanego dwusilnikowego lockheeda 12 A, wyposażonego w dodatkowe zbiorniki paliwa, i na własną rękę rozpoczął systematyczne, tajne loty szpiegowskie nad III Rzeszą. Za każdym przelotem fotografował szeroki na 17,5 km pas niemieckiego terytorium. Rezultaty misji Cottona były rewelacyjne i dowództwo RAF szybko sformowało lotniczą jednostkę wywiadu. Stacjonuje ona na lotnisku w Heston w rejonie Londynu. Wyposażono ją w nowoczesne, produkowane dopiero od 3 lat amerykańskie samoloty pasażerskie Lockheed 14 Super Electra. Napędzane gwiazdowymi silnikami Wright super electry osiągają bardzo dużą prędkość 365 km/h i pułap 6500 m. Na tej wysokości niewielkiej super electry, której kadłub mierzy 13,5 m, a skrzydła mają niespełna 20 m rozpiętości, praktycznie nie sposób dostrzec z ziemi bez pomocy przyrządów optycznych. Zwłaszcza że Frederick Cotton opracował nowatorski, bardzo skuteczny sposób malowania kamuflującego. Atutem lockheeda 14 super electra w służbie wywiadu jest też potężny zasięg – 3100 km.

Do supertajnej misji sfotografowania sowieckich pól naftowych na Kaukazie wyznaczono załogę mjr. pilota Hugo Macphaila. Jego podwładni, por. pilot Frederick Burton, operatorzy sprzętu fotograficznego, starsi szeregowi Bissett i Alan Dixon, swego zaadoptowanego do misji wywiadowczych lockheeda 14 super electra nazwali „Cloudy Joe” (Mętny Józio).

Tydzień temu „Cloudy Joe” w barwach brytyjskiego lotnictwa wojskowego wystartował z Heston. Do załogi na czas misji dokooptowano cywilnego radiooperatora Norringtona. Na pokładzie znajdował się też oficer wywiadu kmdr por. Cuthbert Bowlby.

„Cloudy Joe” przez Francję i Maltę doleciał do bazy RAF Helwan pod Kairem. Tam mjr. Macphaila czekała pierwsza niemiła niespodzianka w tej zaimprowizowanej, słabo przygotowanej misji. Pilot por. Burton, szykując się do lądowania, zauważył z powietrza, że pas startowy w Helwan jest za krótki, by wyładowany sprzętem „Cloudy Joe” był w stanie poderwać się nazajutrz w powietrze. Macphail zdecydował się lądować na innym lotnisku pod Kairem, Heliopolis. W Egipcie wysiadł kmdr Bowlby, zaś „Cloudy Joe” nad Palestyną i Transjordanią, brytyjskimi terytoriami mandatowymi, doleciał do bazy RAF w al-Habbanijja w Iraku. Mjr Macphail zaplanował lot tak, by lądowanie wypadło na porę lunchu. Liczył na to, że w południowym upale nikomu z tubylców ani z załogi bazy nie będzie chciało się przyglądać, kto przyleciał. Macphail nie przewidział jednak, że nuda w prowincjonalnej bazie lotniczej będzie silniejsza od poobiedniej drzemki. Lockheeda w nietypowym jasnozielonym malowaniu maskującym po wylądowaniu otoczył tłum gapiów.

Ale najgorsze zdarzyło się nazajutrz. Załoga zdjęła ze skrzydeł i z burt oznaki RAF i namalowała cywilne oznaczenie G-AGAR. A wszystko na oczach osłupiałych brytyjskich pilotów stacjonujących w al-Habbaniji. Wieczorem cała baza plotkowała o tajemniczym przemianowaniu samolotu. Jakby tego było mało, okazało się, że instalacja tlenowa samolotu uległa uszkodzeniu. Załodze udało się jednak ją naprawić.

Teraz tlen bardzo się przydaje. „Cloudy Joe” leci nad Baku na wysokości 6100 m. Jest spokojnie. Sowieccy obserwatorzy baterii przeciwlotniczych nie zauważają niedużego lockheeda. „Cloudy Joe” ze względów konspiracyjnych ma zdemontowane zewnętrzne, fotografujące pod kątem kamery. Zdjęcia z ukosa musi zrobić osobiście jeden z członków załogi. St. szer. Dixon odłącza się od aparatury tlenowej, otwiera awaryjny właz, wychyla się i fotografuje Baku. Brak tlenu i huraganowy, lodowaty wiatr we włazie powodują, że po paru minutach Dixon ledwie żyje, ale twardo kończy całą serię zdjęć. Samolot robi nad Baku 6 nawrotów i niezauważony przez Rosjan, o 12.45 zawraca na południe.

O 17.00 „Cloudy Joe” ląduje w al-Habbanijji. Wszyscy członkowie załogi prosto z samolotu pędzą do ciemni fotograficznej. Tam radośnie podnieconych podniebnych szpiegów czeka zimny prysznic – zdjęcia Baku są nieostre. Co gorsza, niektóre nie zachodzą na siebie. Trzeba będzie lecieć jeszcze raz.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

29 marca 1912 roku – tragiczny koniec wyprawy na biegun południowy brytyjskiej ekspedycji polarnej pod dowództwem Roberta Falcona Scotta w opisie W. Kalickiego:

Są poza czasem, poza realnym światem. Pogodzeni ze śmiercią, pogodzeni ze sobą. W niezbyt wielkim ciemnozielonym namiocie ze specjalnie, bardzo grubo tkanego płótna leży w śpiworach 3 mężczyzn. Ubrani są w kompletne stroje polarników, ale to wszystko nie chroni przed zimnem. W namiocie jest –30 stopni C. Na zewnątrz – jeszcze gorzej. Od tygodnia szaleje straszliwa wichura, z północy i północnego zachodu, temperatura wynosi –40 stopni C.

3 mężczyźni to członkowie brytyjskiej ekspedycji, mającej zdobyć biegun południowy. Zdobyli go, a teraz, niemal w połowie drogi powrotnej, wyczerpani, głodni, poodmrażani, leżą 10. dzień w lodowatym namiocie i czekają na śmierć.

W środkowym śpiworze leży szef ekspedycji, kapitan brytyjskiej marynarki wojennej Robert Falcon Scott. Tuż przy nim – zoolog z Cambridge, szef zespołu naukowego ekspedycji Edward Adrian Wilson i porucznik piechoty morskiej Henry R. Bowers.

Przegrali życie. Przegrali wyścig o sławę. Wyścig, którym pasjonował się cały świat.

Dla Scotta to już 3. wyprawa na Antarktydę. W latach 1901–1904 kierował ekspedycją antarktyczną statku „Discovery”. W roku 1902 przezimował na lodowcu w pobliżu cieśniny McMurdo, a wiosną wraz z Ernestem Shackletonem i Edwardem Wilsonem ruszył w stronę bieguna południowego. Do przejścia mieli 1350 km. Straszliwe mrozy i wichury zatrzymały wyprawę pod koniec grudnia 1902 roku w odległości 850 km od bieguna. Shackleton był ciężko chory na szkorbut, Wilson cierpiał na śnieżną ślepotę. Z bazy na wybrzeżu Scott odesłał Shackletona do Anglii, sam zaś postanowił spróbować jeszcze raz. Przezimował i wiosną 1903 roku znów ruszył do bieguna. Jego grupa przeszła tylko 500 km i musiała zawrócić.

Żywiący ukrytą urazę do Scotta Shackleton w 1908 roku sam zorganizował wyprawę. W styczniu 1909 roku doszedł aż do 88o23’S – od bieguna dzieliło go już tylko niespełna 180 km. Ale musiał zawrócić, by ratować życie.

Sukces ongiś towarzysza wypraw, teraz skrytego rywala zdopingował Scotta. Zaplanował swą trzecią wielką wyprawę na biegun południowy. Przy powszechnym entuzjazmie Anglików brytyjski rząd dofinansował przygotowania.

Lada miesiąc 2 wielkich podróżników i odkrywców zdobyć miało 2 symboliczne, ciągle nietknięte stopą człowieka miejsca na ziemi. W tym samym czasie kończył przygotowania do wyprawy na biegun północny Roald Amundsen, sławny polarnik, który jako pierwszy człowiek przepłynął tzw. przejściem północno-zachodnim, czyli północną drogę morską między Atlantykiem a Pacyfikiem.

Ale we wrześniu nieoczekiwanie dla wszystkich na biegun północny dotarł Amerykanin Robert Peary. Amundsen stracił cel. W jednej chwili zdecydował się popłynąć na antypody i zdobyć biegun południowy, zanim dokona tego Scott. Aby rząd norweski, który sfinansował przygotowania do wyprawy na biegun północny, nie postawił weta, Amundsen nikogo nie poinformował o zmianie planu. W sierpniu 1910 roku wypłynął z Christianii na statku „Fram” z całą ekspedycją rzekomo w stronę bieguna północnego. Dopiero w porcie Funchal na Maderze oznajmił zaszokowanej załodze, że płynie na Antarktydę. Nikt nie zaprotestował. Amundsen publicznie, symbolicznie rzucił kapitanowi Scottowi rękawicę. Po wyjściu z Funchal nadał doń depeszę: „Pragnę poinformować, że zmierzam ku Antarktydzie. Amundsen”.

Wyprawa Scotta już od 2 miesięcy płynęła na południe na pokładzie „Terra Nova”.

Scott podjął wyzwanie. Wielkim wyścigiem pasjonowała się prasa całego świata.

Obie ekspedycje założyły obozy po dwóch stronach Morza Rossa. Pierwsze miesiące zajęły im krótkie wyprawy w kierunku bieguna i zakładanie coraz bardziej odległych składów z zapasami żywności i nafty. Po przezimowaniu pierwsi ruszyli do szturmu na biegun Norwegowie. 10 dni po nich, 1 listopada 1911 roku, uczyniła to 12-osobowa ekspedycja Scotta.

Norwegom od początku szło doskonale. Zaprzęgi eskimoskich psów sprawnie ciągnęły ciężkie sanie. Polarnicy na wąziutkich, za to długich na 2,5 m nartach sprawnie pokonywali dziennie 30 km śniegów. Bardzo długie narty ułatwiały bezpieczne przejście szczelin w lodowcach. 20 października 1911 roku Amundsen stanął jako pierwszy na biegunie. Zacięty Norweg nawet wtedy nie oszczędził Scottowi upokorzenia. W skórzanym woreczku zostawił 2 listy. Jeden do Scotta: „Czy byłby Pan uprzejmy zabrać ten list dla Jego Wysokości króla Haakona w Norwegii?”.

Przeciw wyprawie brytyjskiej sprzysięgło się wszystko. Scott zaplanował ją źle. Zrażony podczas poprzednich ekspedycji do psów, zabrał ich za mało. Szybko zresztą zabrakło dla nich żywności.

Scott postawił na syberyjskie koniki. Ale 10 kuców nie dawało sobie rady. Wichura wbijała im śnieg pod futro. Blisko ciała topniał i wychładzał biednie zwierzęta. Scott wydał rozkaz zastrzelenia ich. Całkiem zawiodła jego tajna broń – sanie motorowe. Na mrozie szybko popękały cylindry silników.

Wkrótce Anglicy musieli sami ciągnąć przez głębokie śniegi ciężkie sanie. Na ich szlaku doszło do zaskakująco długiego załamania pogody – przez cały czas wiały silne, przeciwne wiatry, padał śnieg. Z trudem pokonywali po kilkanaście kilometrów dziennie. Scott dwukrotnie odsyłał po kilku ludzi z trasy – zaczynało brakować paliwa i żywności.

Najgorsze czekało go 18 stycznia 1912 roku na biegunie – flaga norweska, namiot, a w nim oświadczenie Norwegów o ich tryumfie i perfidny list Amundsena z prośbą o oddanie go norweskiemu królowi. Scott jest dżentelmenem – list Amundsena do Haakona zabrał ze sobą.

Powrót 5 Anglików zamienił się w piekło. Wygłodzeni, przemarznięci, z najwyższym trudem przeciągali sanie o kilkanaście, czasem tylko o kilka kilometrów dziennie. W lutym zmarł z wycieńczenia i od potłuczeń por. Edward R.G.R. Evans. Przed 2 tygodniami kapitan 6. Pułku Dragonów Inniskilling Lawrence E.G. Oates oświadczył, że nie może iść dalej na swych całkowicie odmrożonych nogach. Prosił, by towarzysze pozostawili go. Nie zgodzili się. Następnego dnia rano powiedział: „Wychodzę. Być może zabawię jakiś czas”, i żegnany milczeniem, zniknął na zawsze w śnieżnej zadymce. A 3 dni później pozostali przy życiu 3 polarnicy na dobre utknęli w śnieżnej wichurze. Zaledwie 20 km od najlepiej zaopatrzonego Składu Jednej Tony, magazynu żywności i nafty założonego wcześniej przez towarzyszy Scotta.

Tydzień temu skrajnie wyczerpani Anglicy wypalili ostatnie naparstki nafty. Od tego czasu dręczy ich straszliwe pragnienie, bo nie mają jak stopić lodu. Przed 4 dniami przełknęli ostatnie kęsy pemmikanu, wymyślonej przez amerykańskich Indian potrawy składającej się z suszonego, sproszkowanego mięsa ugniecionego ze zwierzęcym łojem i zmieszanego z suszonymi owocami. Wilson i Bowers nasunęli śpiwory na głowy. Może mimo bólu, odmrożeń, pragnienia i głodu uda się zasnąć i odejść we śnie?

Scott rozpina śpiwór i sięga po małą torbę z notatnikami i listami. Od początku wyprawy prowadzi systematyczne zapiski. Od kilku dni, dziś również, pisał w namiocie także listy pożegnalne.

Do pani Wilson: „Droga Pani Wilson. Jeśli dotrze do Pani ten list, będzie to znaczyło, że Bill i ja nie żyjemy. Jesteśmy bardzo bliscy śmierci i chciałbym, aby Pani wiedziała, jak wspaniały był on aż do końca – zawsze w pogodnym nastroju i gotów poświęcić się dla innych; nigdy nie usłyszałem od niego ani jednego słowa wymówki za wciągnięcie go w tę historię […]”.

Do pani Bowers: „Piszę w momencie, gdy zbliżamy się do kresu naszej wędrówki, którą kończę wraz z dwoma dzielnymi i szlachetnymi dżentelmenami. Jednym z nich jest Pani syn.”.

Do sir J.M. Barriego: „Jesteśmy bardzo bliscy końca, nie straciliśmy jednak i nie chcemy stracić dobrego nastroju […]. Mój drogi przyjacielu, bądź dobry dla mej żony i dziecka – to prośba umierającego człowieka. Daj chłopcu szansę w życiu, jeśli państwo tego nie uczyni […]”.

Do żony: „Postanowiliśmy nie odbierać sobie życia, lecz walczyć do końca, starając się dojść do składu, gdyż w walce nastąpi bezbolesny koniec. Jeśli potrafisz, rozbudź w chłopcu zainteresowanie do historii naturalnej; to lepsze niż gry. Wiem, że będziesz go chowała na otwartym powietrzu. Przede wszystkim niech się strzeże, a i Ty musisz go strzec, od bezczynności […]”.

Zdrętwiały Scott wyjmuje notatnik i z wielkim trudem wsuwa torbę pod plecy. Mimo straszliwego mrozu zdejmuje rękawice, ujmuje ołówek i walcząc z bólem zamarzających palców, zaczyna pisać:

 „Czwartek, 29 marca. Od 21 szaleje nieustannie sztorm z WSW i SW. 20 mieliśmy paliwa na dwie filiżanki herbaty dla każdego i żywności zaledwie na 2 dni. Codziennie byliśmy gotowi wyruszyć do naszego składu odległego o 11 mil, lecz poza progiem namiotu szalała wściekła zadymka. Nie sądzę, byśmy mogli mieć jeszcze nadzieję na poprawę naszego położenia. Wytrwamy do końca, lecz oczywiście stajemy się coraz słabsi i koniec nie może być daleki.

Szkoda, nie myślę jednak, bym mógł jeszcze pisać.

R. Scott”.

Pismo jest eleganckie, zamaszyste.

Scott wpada w drzemkę, budzi się, znów sięga po ołówek. Tym razem litery są nieco większe, troszkę mniej wyraźne:

 „Last entry. For God’s sake look after our people” (Ostatni zapis. Na Boga, zajmijcie się naszymi bliskimi).

Kpt. Scott chowa notatnik do torby, wsuwa ją pod plecy. Śpiwory Wilsona i Owersa nie poruszają się. Scott rozpina swój śpiwór, odrzuca poły. Rozpina kurtkę. Tak szybciej wychłodzi się organizm. Kładzie rękę na ramionach nieruchomego Wilsona.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

25 marca 1975 roku – zabójstwo króla Arabii Saudyjskiej w opisie W. Kalickiego:

Arabia Saudyjska świętuje rocznicę narodzin Mahometa. Dla króla Fajsala to bardzo pracowity dzień. Monarcha od wczesnego ranka tradycyjnie przyjmuje w swym pałacu w Rijadzie przedstawicieli ludności na posłuchaniu. Teoretycznie każdy poddany ma prawo wejść tego dnia do reprezentacyjnej sali i zadać swemu królowi pytanie. W praktyce godziny poranne zarezerwowane są na spotkania z najważniejszymi gośćmi, także dla delegacji zagranicznych; wybrani mieszkańcy królestwa będą mogli pojawić się później.

Panujący od 11 lat Fajsal, syn twórcy królestwa Arabii Saudyjskiej króla Su’ud Ibn Abd al-Aziza, jest u szczytu swej potęgi. Zwiększone wydobycie ropy naftowej i znaczne podwyżki jej cen na rynku światowym przysporzyły jego państwu, jednej z ostatnich już prawdziwych monarchii absolutnych, ogromnych bogactw. Pomimo opozycji części książąt z królewskiego rodu Saudów Fajsal dokonał pewnej modernizacji tradycyjnego społeczeństwa: wprowadził szkoły dla dziewcząt, założył telewizję, zwalczaną przez ortodoksów, gdyż rygorystyczne prawo islamskie zabrania pokazywania w jakikolwiek sposób postaci ludzkich.

W 1973 roku król nagle wycofał saudyjską ropę z rynków światowych i stał się jednym z głównych animatorów światowego kryzysu energetycznego. Mimo tej akcji i mimo żywej niechęci do Izraela – Fajsal jest zagorzałym czytelnikiem Protokołów mędrców Syjonu, których szerokie rozpowszechnienie w królestwie sfinansował z państwowej kasy – pozostał cenionym przez Waszyngton sojusznikiem Stanów Zjednoczonych. W zeszłym roku „Time” wybrał go Człowiekiem Roku.

W świecie arabskim Fajsal od czasu kryzysu energetycznego cieszy się wielkim autorytetem.

O 9.45 w królewskim pałacu pojawia się delegacja sąsiedniego Kuwejtu z ministrem ds. ropy naftowej Abdel Muttaleb-al-Kazimi. Audiencję ma wyznaczoną na 10.00. Na Al-Kazimiego czeka w antyszambrze 26-letni bratanek króla Fajsala książę Fajsal ibn Musaed. Młodemu bratankowi króla nieprzypadkowo powierzono misję powitania gościa. Minister Kazimi i książę Musaed od lat świetnie się znają i pogawędka sprawia im widoczną przyjemność. W tym czasie w sali audiencjonalnej saudyjski minister ds. ropy naftowej szejk Ahmed Zaki Jamani przygotowuje króla Fajsala do rozmowy z gościem z Kuwejtu. Po kwadransie szejk Jamani kończy swój briefing i punktualnie o 10.oo. wychodzi do ministra Kazimiego, by poprowadzić go ze świtą do króla.

Książę Musaed powinien pozostać w przedpokoju, ale wbrew etykiecie zręcznie podtrzymuje rozmowę z ministrem Kazimim i zmierza wraz z nim do sali audiencjonalnej. Dla szejka Jamaniego to bardzo niezręczna sytuacja. Zatrzymanie i tym samym ośmieszenie bratanka króla przy ministrze obcego państwa nie wchodzi w rachubę. Szejk Jamani nie interweniuje i książę także wchodzi do sali.

Pod ścianami stoją gwardziści króla uzbrojeni w złocone szable i pistolety maszynowe.

Fajsal w uroczystych szatach wstaje na powitanie gościa. Gdy odwraca się od Kazimiego w stronę księcia Musaeda i nachyla, by go ucałować, ten wyciąga z fałdów swej szaty rewolwer i strzela z bliska, niemal przykładając lufę do podbródka Fajsala. Drugi strzał – w skroń – pada niemal natychmiast, gdy król osuwa się na podłogę. Trzeci strzał oddany do leżącego już Fajsala chybia.

Strażnicy rzucają się w stronę księcia. Musaed odrzuca broń. Stojący obok niego szejk Jamani krzyczy, by nie zabijali zamachowca. Jeden ze strażników uderza Musaeda w głowę ozdobną pochwą z mieczem. Ogłuszony książę pada obok swojej ofiary.

Ochroniarze natychmiast przewożą króla do najbliższego szpitala. Fajsal jest nieprzytomny, ale żyje. Lekarze próbują podtrzymać funkcje życiowe rannego, jednak mimo masażu serca i sztucznego oddychania monarcha szybko umiera.

W tym czasie oficerowie bezpieczeństwa przesłuchują w pałacu zamachowca. Książę Musaed jest zadziwiająco spokojny. Zaprzecza, by ktokolwiek namawiał go do zabójstwa monarchy lub pomagał mu w przeprowadzeniu zamachu.

Oficerowie śledczy i najbliżsi zmarłemu królowi książęta z rodu Saudów głowią się nad rozwikłaniem tajemnicy zamachu. Wygląda na to, że książę Musaed rzeczywiście działał sam. Ale dlaczego?

Na dworze nie jest tajemnicą, że między monarchą i jego bratankiem zdarzały się napięcia. Książę Musaed studiował w Stanach Zjednoczonych. Na uczelniach w Kalifornii i Kolorado nie ujawnił jednak ani talentów, ani zamiłowania do nauki. Przeciwnie, wyraźnie zakosztował w uciechach życia amerykańskich kampusów. Związał się z Christine Surma, młodą, ambitną blondynką, której kariera w Hollywood zakończyła się na roli w trzeciorzędnym filmie Ugryzienie kobry, popijał i ostro się bawił. W Boulder był nawet aresztowany za sprzedaż LSD i haszyszu.

Pod koniec pobytu w Stanach książę Musaed poprosił króla Fajsala o zgodę na zamieszkanie za granicą na stałe. Król, z uwagi na jego naganne prowadzenie się podczas studiów, odmówił. Sfrustrowany królewski bratanek musiał wrócić do Rijadu.

Czy to jednak powód, by mordować monarchę?

Śledczy mają jednak i poważniejsze tropy do wyjaśnienia. W Rijadzie od pewnego czasu krążą uporczywe plotki, że podczas studiów w Stanach Zjednoczonych bratanek króla interesował się radykalnymi lewicowymi ruchami arabskimi.

Jest jeszcze jedna hipoteza, o której natychmiast po zamachu szepce się w królewskim pałacu. Przed 9 laty starszy brat zamachowca książę Chalid, znany z ortodoksyjnych poglądów religijnych, przewodził demonstracji przeciwko uruchomieniu w Rijadzie stacji telewizyjnej. W czasie starcia manifestantów z policją książę Chalid został zastrzelony przez agenta służb specjalnych. Czyżby strzały do króla miały być rodową zemstą za przelanie krwi brata? Ale dlaczego dopiero teraz, tyle lat po tamtej śmierci?

Po południu najbardziej wpływowi książęta z rządzącego państwem królewskiego rodu Saudów, liczącego ponad 3 tys. książąt i ok. 2 tys. kobiet, których mężowie i synowie mają książęce przywileje, uzgadniają treść oficjalnego komunikatu o zamachu. Spiker Radia Rijad, łkając z żalu, ogłasza, że król Fajsal nie żyje. Zgromadzone na ulicach Rijadu z okazji rocznicy urodzin Mahometa tłumy żywiołowo demonstrują rozpacz. Brodaci Beduini płaczą jak dzieci. W strategicznych punktach miasta pojawiają się silne patrole policji i wojska.

Oficjalny komunikat stwierdza, że zamachowiec był chory psychicznie i działał sam. Niewielu mieszkańców Rijadu daje temu wiarę. Wszyscy pamiętają przecież, że zaledwie przed 6 laty król zdemaskował rozległy spisek w swoich siłach powietrznych. Aresztowano wtedy 60 oficerów i lotnictwo wojskowe Arabii Saudyjskiej zostało sparaliżowane na dłuższy czas.

Spekulacje, że zamach był częścią konspiracji mającej obalić monarchię Saudów, cichną po następnym, wieczornym komunikacie Radia Rijad: zgodnie z wcześniejszymi ustaleniami Fajsala i najważniejszych dostojników z jego rodu, jeszcze tego wieczoru nowym monarchą zostaje oficjalny następca tronu, brat zamordowanego króla, książę Chalid Ibn Abd al-Aziz. Książę Chalid nie przepadał dotychczas za polityką. Jego pasją są wielka hodowla sokołów – ponoć najlepsza na świecie – oraz ceremonialne wizyty u plemion beduińskich na pustyni, kończące się udziałem mającego już sześćdziesiątkę na karku księcia w tradycyjnych zawodach zręcznościowych koczowników. Właśnie dlatego nowy monarcha cieszy się wśród mieszkańców Arabii wielką popularnością. Zwolnione miejsce następcy tronu zajmuje ambitny minister spraw wewnętrznych książę Fahd.

W nocy przybywają do Rijadu tłumy poddanych zabitego króla. Zasady islamskiej doktryny wahabitów, którą wyznawał Fajsal, nakazują jak najszybsze pochowanie ciała zmarłego. Ze względu na żałobników z zagranicy dwór przenosi ceremonię pogrzebową z wieczora na następny dzień.

Wczesnym rankiem w wielkim, ciągle okadzanym hallu pałacu w Rijadzie książęta rodu Saudów i przywódcy klanów beduińskich zbierają się na ceremonii mubaya: każdy z nich całuje twarz nowego króla Chalida, jego ramię i przysięga mu wierność.

Obmyte mydłem i gorącą wodą, owinięte w śnieżnobiały całun ciało Fajsala czeka na rozpoczęcie uroczystości pogrzebowych. Trumnę niesie 6 braci zabitego króla. Podczas fatihy, wprowadzającej inwokacji, i potem, podczas modlitwy za umarłych, arabscy dygnitarze rzucają się na ziemię. Kondukt z trumną dociera na cmentarz na przedmieściach Rijadu, na którym chowani są zarówno zwykli ludzie, jak i królowie. Ciało Fajsala zostaje złożone w prostym, nieoznaczonym grobie niedaleko grobu jego ojca.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

23 marca 1965 roku odbył się pierwszy załogowy lot w kosmos. Dokonali tego Amerykanie w ramach programu Genini3. O przebiegu wydarzenia opowiada W. Kalicki:

Ogromna rakieta, stojąca na wyrzutni nr 19 na przylądku Canaveral, skrzy się w promieniach ostrego, porannego słońca. „Titan 2”, najnowsza, największa amerykańska rakieta nośna, ma ponad 31 m wysokości i nieco ponad 3 m średnicy. Zaprojektowano ją, by przenosiła najpotężniejsze amerykańskie głowice wodorowe o sile 9 Mt; gdyby jedna z nich eksplodowała nad Moskwą, stolica ZSRR przestałaby istnieć. Ale dziś na szczycie „Titana 2” znajduje się statek kosmiczny „Gemini 3”.

Długi na 5,7 m, wysmukły dzwon jest następcą Mercurych, pierwszych amerykańskich statków kosmicznych – jednoosobowych, niemal o połowę od Gemini mniejszych.

W środku, w katapultowanych fotelach, siedzą astronauci: dowódca Gus Grissom i pilot John Young. Przed sobą mają okna kapsuły kosmicznej i panele sterowania. Wewnątrz „Gemini 3” jest tak ciasno, że astronauci poruszają się z trudem.

Obaj mają na sobie skafandry kosmiczne. W ich obszernych kieszeniach poupychali rozmaite drobiazgi, które po powrocie na Ziemię stać się mają wyjątkowymi pamiątkami i prezentami dla najbliższych. Grissom ma 2 zegarki dla swoich synów Scotta i Marka. Na każdym z nich wygrawerowane są okolicznościowe napisy. Na szyi zawiesił, na zwykłym sznurku, pierścień z brylantem dla swojej żony Betty.

Na rusztowaniach krzątają się technicy NASA, kończący przygotowania do startu.

Od pionierskiego lotu Jurija Gagarina przed czterema laty Sowieci raz za razem nokautują program NASA. Gdy Stany Zjednoczone zmniejszyły dystans, wysyłając na orbitę Johna Glenna, Moskwa wyprawiła przed 3 laty w kosmos dwa statki Wostok jednocześnie, na niemal identyczne orbity. Statki zbliżyły się do siebie na odległość zaledwie 5 km. Ten ogromny sukces Sowieci przypieczętowali rok później, wystrzeliwując kolejną parę statków kosmicznych. W jednym z nich znajdowała się kobieta – Walentyna Tierieszkowa.

Astronauci amerykańscy latali w kosmos na statkach kosmicznych Mercury pojedynczo, na orbicie wokółziemskiej przebywali krócej od Rosjan.

Kilka dni temu ZSRR znów podniósł poprzeczkę w kosmicznym wyścigu. Aleksiej Leonow i Paweł Bielajew polecieli na statku „Woschod 2” wyposażonym w śluzę powietrzną. Na orbicie Leonow jako pierwszy człowiek w historii wyszedł w przestrzeń kosmiczną.

To ogromny sukces – w oczach Amerykanów tym większy, że nie znają w szczegółach dramatycznych kulis tego lotu. W przestrzeni kosmicznej skafander Leonowa został rozdęty przez wewnętrzne ciśnienie tak mocno, że nie mógł zmieścić się w ciasnej, przypominającej przyspawany do statku kosmicznego kawałek rury, śluzie. Leonow przytomnie uratował się – upuścił nieco powietrza ze skafandra i zdołał przebrnąć przez śluzę. W drodze powrotnej na Ziemię zepsuł się jednak automatyczny pilot i „Woschod 2” wylądował w dziewiczym lesie w górach Ural, 2 tys. km od miejsca, w którym go oczekiwano. Zamarzający na mrozie Leonow i Bielajew rozpalili ognisko i niechcący przywabili watahę wygłodniałych wilków. W ostatniej chwili zdążyli czmychnąć przed nimi do kosmicznej kapsuły.

Odpowiedzią Amerykanów na wyjście w przestrzeń kosmiczną Leonowa jest dzisiejszy lot. Statki serii Gemini to wielka nadzieja Stanów Zjednoczonych. Wyposażone w niewielki silnik rakietowy, mają być zdolne do swobodnego manewrowania w kosmosie. Tego sowieckie statki jeszcze nie potrafią.

Po 2 lotach bezzałogowych dziś w kosmos polecą na pokładzie „Gemini 3” 2 astronauci. Do tego pierwszego, decydującego o powodzeniu całego programu „Gemini” lotu NASA wyznaczyła Alana Sheparda i Toma Stafforda. Rezerwowymi zostali Gus Grissom i John Young.

Ale po kilku tygodniach przygotowań Alana Sheparda zaczęły prześladować omdlenia i wymioty. Lekarze zdiagnozowali rzadką chorobę Méničre’a. W kosmos polecieć musi załoga rezerwowa.

W NASA mało kogo to cieszy. Gus Grissom był uczestnikiem niewyjaśnionego incydentu w trakcie najbardziej pechowej, do tej pory, amerykańskiej misji kosmicznej – lotu statku „Liberty Bell Seven”.

Wyposażono go w powiększone okno widokowe i nafaszerowany materiałami wybuchowymi właz ewakuacyjny. „Liberty Bell Seven” (nazwę tę nadał statkowi, zgodnie z niepisaną tradycją, jego dowódca, czyli sam Grissom) wodował na oceanie w pobliżu Bahamów. Grissom wykonał wszystkie czynności procedury ewakuacyjnej, zdjął hełm, z trudem odpiął pasy. Gdy nadleciał helikopter, właz ewakuacyjny nieoczekiwanie zdetonował. Woda wlała się do wnętrza. Grissom z trudem zdołał wydostać się z zalanej kapsuły. Tonącego, z przebitą kamizelką ratunkową, w ostatniej chwili uratował helikopter. „Liberty Bell Seven” poszedł na dno. Grissom utrzymywał później, że nie ma pojęcia, dlaczego nastąpił wybuch. Stanowczo odrzucał zarzuty ekspertów NASA, że przez pomyłkę lub w chwili paniki nacisnął przycisk detonujący.

W trakcie wyścigu z Sowietami NASA nie mogła pozwolić sobie na prestiżową porażkę. Misję Grissoma oficjalnie uznano więc za sukces, a jego samego mianowano rezerwowym dowódcą „Gemini 3”.

Po tamtej historii Grissom powinien siedzieć cicho, ale okazał się rogatą duszą. Najpierw chciał ochrzcić „Gemini 3” nazwą indiańskiego szczepu Wapasha z jego rodzinnego stanu Indiana, ale inni astronauci pomysł ten skutecznie wyśmiali. Potem zainspirował go wystawiany na Broadwayu musical Niezatapialna Molly Brown, opowieść o kobiecie, która na pokładzie tonącego „Titanica” z poświęceniem uratowała wielu pasażerów, zyskując przydomek „Niezatapialna”. I Grissom nazwał statek „Gemini 3” „Molly Brown”.

W ten sposób zażartował sobie z pechowego zatonięcia jego „Liberty Bell Seven”.

Przełożonym ten żart nie spodobał się, i to bardzo, ale Grissom zagroził, że albo „Gemini 3” będzie się nazywało „Molly Brown”, albo na konferencji prasowej nada statkowi nazwę „Titanic”.

I teraz siedzi on na pokładzie „Molly Brown”.

Technicy zamykają właz.

Start przebiega bez żadnych trudności. Na orbicie astronauci niezwłocznie zabierają się do przeprowadzania zaplanowanych eksperymentów. Najważniejsze z nich to sprawdziany głównych systemów operacyjnych oraz testy manewrowania statkiem w przestrzeni kosmicznej. Bez możliwości kontrolowanej zmiany orbity nie ma co marzyć o najważniejszym celu amerykańskiego programu kosmicznego – lądowaniu człowieka na Księżycu.

Gus Grissom zabiera się do eksperymentów biologicznych.

Ma przekręcić pokrętło, które uruchomi mechanizm mający doprowadzić do zapłodnienia jaj jeżowca. Ten test ma wyjaśnić, jak brak grawitacji oddziałuje na żywe komórki. Przejęty Grissom przekręca pokrętło tak energicznie, że urywa je.

W tym czasie w laboratorium na Ziemi kontroler lotu przekręca identyczne pokrętło w identycznym urządzeniu. On też jest bardzo przejęty i też urywa pokrętło.

Od startu minęła już godzina i 52 minuty.

Pora na testowanie liofilizowanych zestawów odżywczych przygotowanych w laboratoriach NASA.

John Young sięga do kieszeni i wyjmuje spore zawiniątko.

 – Co to jest? – pyta Grissom.

 – Sandwicz z wołowiną – odpowiada z kamiennym spokojem Young.

Kanapki z peklowaną wołowiną z knajpy Wolfie’s w Cocoa Beach to przysmak Grissoma. Young postanowił przed startem zrobić koledze miłą niespodziankę i przemycić sandwicza na pokład „Molly Brown”. Przygotowane przez dietetyków NASA liofilizowane pożywienie w zgodnej opinii astronautów nie nadawało się do niczego, a już na pewno nie do jedzenia.

Wczoraj na żądanie astronauty kucharz z Wolfie’s, który sandwicze z peklowaną wołowiną przyrządził, musiał wejść na drabinę i po kolei rzucać je na ziemię. Do lotu w kosmos została zakwalifikowana kanapka, która przetrwała test niepokruszona.

 – Skąd się tu wziął? – pyta Grissom.

 – Wziąłem go ze sobą. Zobaczmy, jak smakuje. Pachnie, co? – zachęca Young.

Grissom ze smakiem odgryza kilka kęsów, ale zauważa okruszki unoszące się wokół twarzy.

 – On się kruszy. Włożę go sobie do kieszeni – decyduje się dowódca „Molly Brown”.

 – Tak? – dziwi się Young. – W każdym razie miałem taki pomysł – usprawiedliwia się po chwili.

 – Taaa – kwituje to dowódca.

 – No, nie był zbyt dobry – rzuca pojednawczo Young.

 – Całkiem dobry, gdyby sandwicz trzymał się kupy – pociesza go Grissom.

Po dłuższej chwili milczenia Young pyta Grissoma, czy chce liofilizowaną nogę kurczaka, dzieło ekspertów NASA.

 – Nie, zostawiam ją tobie – odpowiada dowódca statku.

Reszta eksperymentów z manewrowaniem „Molly Brown” nie sprawia astronautom żadnych trudności. Po locie trwającym 4 godziny, 52 minuty i 31 sekund, po trzykrotnym okrążeniu Ziemi, statek woduje na Atlantyku 100 km od planowanego miejsca. Grissom samowolnie zmienia teraz plan misji. Pomny katastrofy „Liberty Bell Seven” odmawia otwarcia włazu „Molly Brown”, zanim zrzuceni z helikopterów płetwonurkowie nie przymocują do niej niezatapialnego kołnierza. Taka operacja musi trochę trwać. Fale bujają „Molly Brown” tak mocno, że Grissom dostaje choroby morskiej. Wnętrze statku już nie pachnie sandwiczem z Wolfie’s.

 – To coś jednak nie jest łodzią – mówi Grissom do płetwonurków po otwarciu włazu.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

22 marca 1832 roku to dzień śmierci wielkiego niemieckiego poety Johanna Wolfganga Goethego. Tę właśnie postać przypomni nam dziś W. Kalicki:

Johann Wolfgang Goethe budzi się, jak zwykle, o 7.00. Słaby, znużony, dłuższą chwilę siedzi w pościeli. Jeszcze 2–3 lata temu po prostu wstałby z prostego drewnianego łóżka, na którym sypia od pół wieku, podszedłby do niewielkiego zydla z małą białą misą, nalałby do niej zimnej wody z dzbana stojącego pod zydlem i swoją ulubioną gąbką przemyłby twarz, szyję i ręce. Po porannej toalecie, nie tracąc czasu, przeszedłby z malutkiej, z jednym tylko, niezbyt wielkim oknem, sypialni na piętrze swego domu do przylegającej do niej pracowni. Wszedłby tam przez drzwi, na których wisi przybity przed laty spory arkusz papieru przeznaczony na bieżące notatki do dziejów najnowszych. W pracowni, niskim i dość ciasnym pokoju, pod jedną ścianą stoi długi stół z półkami na słowniki i podręczniki, na środku owalny stół i twarde krzesła z ozdobnymi oparciami, ale Goethe, jak zawsze, od razu siadłby przy prostym, długim stole z surowego drewna pod drugą ze ścian i natychmiast zabrałby się do pracy nad papierami rozłożonymi obok jego ulubionego popiersia Napoleona. Biust cesarza wykonany jest z mlecznego szkła, które delikatnie prześwieca na błękitno i czerwono. Goethe, autor uczonej rozprawy o kolorach, często używał rozszczepiającego światło słoneczne popiersia Napoleona do objaśniania swej teorii barw.

Ach, jakże jeszcze niedawno wydawać się mogło, że czas nie ima się mistrza z Weimaru.

2,5 roku temu 80-letni Goethe wybrał się na letnią wilegiaturę do swego tzw. domku ogrodowego na przedmieściach Weimaru. Tam przyjął 2 gości z Polski, panów Adama Mickiewicza i Edwarda Odyńca. Obaj byli pod wrażeniem imponującej powierzchowności gospodarza: wysokiego, mocno zbudowanego, z włosem co prawda rzedniejącym nad czołem, ale ledwie co przyprószonym siwizną. Prosta sylwetka, gładka cera, żywe oczy, energiczne ruchy i niczym niezmącona jasność umysłu przywodziły na myśl raczej mężczyznę w sile wielu, co najmniej o 20 lat młodszego.

I Goethe żył tak, jakby był o ćwierć wieku młodszy.

Toż zaledwie przed 9 laty 74-letni poeta bez pamięci zakochał się w młodziutkiej panience Ulryce von Levetzow i prosił swego przyjaciela i protektora, w którego włościach leży Weimar, wielkiego księcia Karola Augusta, o pośredniczenie w rozmowach o rękę pannicy. Dopiero odmowa księcia, gorzkie wyrzuty jedynego syna Goethego i synowej zmusiły go do rezygnacji z tej miłości.

Ale nic nie było w stanie zmusić go do rezygnacji z pracy, biesiad z przyjaciółmi, poznawania wciąż i wciąż, z nieodmienną ciekawością i przyjemnością, nowych ludzi.

Jeszcze przed 2 laty, wiosną 1839 roku, rzucił się do pracy nad drugą częścią Fausta, w przerwach pisał przedmowę do The Life of Friedrich Schiller (Żywota Schillera) – pióra Carlyle’a – i z zapałem wczytywał się w naukowy spór Cuviera z Geoffroy St. Hilairem, dotyczący systematyki świata zwierząt. Codziennie pisał, bez króciutkiej choćby przerwy, od 7.00 do 11.00. Wtedy to wypijał filiżankę czekolady, po czym wracał do swego długiego stołu pod ścianą pracowni na kolejne 2 godziny. O 14.00 zasiadał do obiadu, w swoim ulubionym pokoiku biesiadnym na piętrze, schowanym za reprezentacyjnym pokojem Junony, zwanym tak od wielkiego popiersia bogini, i za kolejnym pokojem z popiersiami, zdobnym biustami Schillera, Herdera, Byrona, Jacobiego, Vossa. Przy stole spędzał kilka godzin, pochłaniał ogromne ilości potraw, popijał je 2–3 butelkami wina, czytał współbiesiadnikom rzeczy własne i książki innych autorów, słuchał, gdy czytali je inni. Gdy jego towarzyszom brakło już sił, Goethe, wielki łasuch, dopiero zaczynał rozkoszować się puddingami, ciastami, cukrami.

Nigdy nie czuł znużenia, gdy mógł pochwalić się swymi zbiorami. Gromadzone od dziesięcioleci kolekcje i weimarski dom to wielka radość poety. Dom przy Frauenplan podarował mu przed 40 laty wielki książę Karol August. U schyłku XVIII wieku w zniszczonym, zabiedzonym Weimarze uchodził za niemalże pałac. Zwłaszcza że Goethe rychło przebudował go i zaaranżował wielkie, zbyt wielkie nawet w stosunku do wielkości domu, reprezentacyjne schody w stylu włoskim. Miały mu przypominać szczęśliwe, beztroskie dni młodości spędzone w Italii.

Dziś dom przy Frauenplan już nie wydaje się tak imponujący, ale jego urządzone ze smakiem wnętrza nadal robią wielkie wrażenie na gościach. Zwłaszcza sień z popiersiami bogów Olimpu, ze ścianami pełnymi sztychów z widokami Rzymu.

Prawdziwą dumą gospodarza jest gabinet ze zbiorami sztuki i minerałów. Goethego od lat trawi pasja kolekcjonerska. Dla uzupełnienia swych wspaniałych zbiorów gotów był na wszystko. Gdy rosyjski car przysłał w podarku na dwór księcia Karola Augusta sztabę platyny, Goethe czym prędzej pożyczył ją – i już nie oddał. Ze sztuką bywało podobnie. Przed laty pożyczył z kolekcji Knebla setkę rycin Dürera, by spokojnie przyjrzeć się im w domowym zaciszu. One też zostały już przy Frauenplan.

Jeszcze przed 2 laty poeta pojechał z wnukami do Lasu Turyńskiego, do Ilmenau. Nazajutrz po przyjeździe, w dzień 82. urodzin, wraz z radcą górniczym Mahrem wspiął się na całkiem solidny, niemal 900-metrowy szczyt Kickelhahn. Jako młodzieniec napisał tam kilka ze swych najlepszych wierszy, pracował nad dramatem o Ifigenii, polował wraz z towarzyszami. Sędziwy Goethe znów spoglądał, z tak dobrze sobie znanego szczytu, na wzniesienia Lasu Turyńskiego, znów zaszedł do domku myśliwskiego, w którym pół wieku temu nocował. Na ścianie odszukał wiersz Über allen Gipfeln, jeden ze swoich najpiękniejszych, który zapisał tam o zmierzchu 6 września 1780 roku:

 
 „Wierzchołki wzgórz

Spowite w ciszę;

Drzew żaden już

Wiew nie kołysze;

Śpi las

I ptactwo w gęstwinie

I tobie ninie

Spocząć już czas”.

 
Wtedy poeta zrozumiał, że czasu nie da się oszukiwać w nieskończoność. Trzeba spocząć. Już wkrótce.

Został sam. Już dawno temu odeszli jego przyjaciele Schiller, Herder, Wieland, odeszła matka. Nie ma już zawsze życzliwej mu wielkiej księżny Amalii, nie ma żony Christany Vulpius, którą poznał jako młodziutką, dużo młodszą od niego robotnicę manufaktury wyrabiającej sztuczne kwiaty, z którą przeżył kilkanaście lat bez ślubu, powodując powszechne zgorszenie, która po ślubie żyła obok niego własnym życiem, pełnym wina i zabaw, ale którą stary poeta wiernie kochał.

Przed 5 laty zmarł wielki książę Karol August, któremu zawdzięczał pół wieku dostatniego, spokojnego, pełnego zaszczytów życia w Weimarze.

Niedawno odszedł jego jedyny syn August.

Sędziwemu mistrzowi pozostała tylko jedna prawdziwie bliska osoba – owdowiała synowa Otylia z domu von Pogwisch, weimarska piękność, słynąca z dowcipu i uroczego usposobienia. To ona zajęła się domem Goethego, przyjmowała jego licznych gości, towarzyszyła poecie w biesiadach, ona czytuje mu książki, gdy jest znużony.

Tej zimy Goethe skapitulował przed starością.

Zakazał otwierać okna, wietrzyć dom, a służbę nieustannie popędzał, by dokładała więcej drew do ognia. W przegrzanych wnętrzach domownicy dyszeli jak ryby wyrzucone na piasek. Goethe na to nie zważał, nie zważał także na coraz częstsze przeziębienia i katary, wynikłe z wychodzenia na dwór z domowego gorąca.

I wreszcie stało się, co nieuchronnie stać się musiało. Tydzień temu Goethe, przechodząc z rozgrzanej pracowni do ogrodu, zaziębił się. Następnego dnia rano Wolfgang, jeden z trojga jego wnuków, zastał dziadka w łóżku. Goethego trawiła gorączka.

Leki zaaplikowane przez zaprzyjaźnionego doktora pomogły. Wieczorem chory podyktował długi list do Wilhelma Humboldta. W nocy jednak obudził się, czując przenikliwy chłód w dłoniach i stopach. Skarżył się na ból w piersiach i duszność.

Przedwczoraj rankiem lekarz zastał go w bardzo złym stanie. Goethe rzucał się w pościeli, każda pozycja była niewygodna. Twarz miał siną, oczy zapadnięte. Dopiero gdy przeniesiono go na wygodne krzesło, poczuł się lepiej. Wieczorem przyjął wielu weimarskich przyjaciół zaniepokojonych jego chorobą. Gości uderzyło, że dużo i troskliwie myślał o innych. Goethe, który współpracownikom zawsze płacił marnie i nie interesował się ich problemami, który na list Ludwiga van Beethovena z prośbą o pomoc nawet nie raczył odpisać, tego wieczoru cieszył się, że jego wstawiennictwo u dworu książęcego za pewnym artystą odniosło skutek. Mało tego, drżącą ręką podpisał papier zabezpieczający stałą pensję dla młodej artystki z Weimaru, której obiecał roztoczenie nad nią opieki. Gawędził miło z gośćmi, tryskał optymizmem i wiarą w rychły powrót do zdrowia.

Ale dziś przejście paru kroków z sypialni do pracowni jest wyczynem ponad jego siły. Goethe drepce przez chwilę obok łóżka, w końcu siada na szezlongu. Otylia, która przez całą noc siedziała u jego wezgłowia, zabawia go miłą pogwarką. Goethe rozmawia z nią o nadchodzącej wiośnie. Cieszy się, że lepsza pogoda przywróci mu zdrowie.

Sypialnia wypełnia się domownikami, zjawiają się też weimarscy przyjaciele i znajomi. Nagle Goethe zaczyna bredzić: „Popatrz, popatrz na tę głowę niewieścią, tak uroczą, z pierścieniami czarnych włosów, jaki śliczny mają kolor, jak pięknie odbijają się na ciemnym tle!”.

Nikt mu nie przerywa.

Goethe łapie oddech. Po chwili dostrzega skrawek papieru na podłodze i łaja domowników, że pozwalają, by listy Schillera walały się po ziemi. W końcu usypia.

Gdy budzi się, całkiem przytomnie pyta stojących przy jego łóżku o szkice. Dopiero po chwili słuchający domyślają się, że szkice te przyśniły mu się tuż przed przebudzeniem.

Goethe mówi coraz mniej wyraźnie. Woła do swego kopisty: „Otwórz jeszcze drugą okiennicę, wpuść więcej światła”.

Więcej nie ma już sił mówić. W milczeniu kreśli wskazującym palcem w powietrzu litery, słowa, linijki całe. Nikt nie potrafi ich odczytać. Dłoń poety słabnie. Goethe coraz wolniej wodzi palcem po otulającym go pledzie. O 11.30 pochyla się w bok. Jego spokojna twarz łudzi stojących wokół, że to tylko sen.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.