Historia

31 marca 1146 roku - Działający na polecenie papieża Eugeniusza III francuski filozof i teolog Bernard z Clairvaux wygłosił w Vézelay kazanie wzywające do II krucjaty, które spotkało się z ogromnym odzewem w zachodniej Europie. W. Kalicki tak opisuje tamto wydarzenie:

W porannym słońcu jaśnieją mury potężnej bazyliki pw. św. Marii Magdaleny wzniesionej na wzgórzu w Vezelay, miasteczku leżącym niespełna 200 km na południowy wschód od Paryża. Bazylika wygląda, jakby szturmowała ją wielka armia; wokół jej murów zgęstniał wielobarwny tłum tysięcy rycerstwa. Błyszczą pancerze i szyszaki, kołysze się las chorągwi. Pierścień rycerzy wokół bazyliki przypomina kwietną łąkę, co rusz przetykaną burawymi plamami – to stoją zwarte grupy duchownych. Im niżej na stoku wzgórza, tym ciżba staje się bardziej zwarta, ale i mniej pstrokata. Mieszczan, a tym bardziej pospólstwa, nie stać na wymyślne, kolorowe szaty. Zebrani wspinają się na palce, kręcą głowami – tak ogromnych rzesz ludzi nie widzieli nigdy w życiu.

Największe tłumy zgromadziły się na północnym stoku wzgórza, na którym, tuż pod murami bazyliki, niedawno cieśle zbudowali wysoką mównicę.

Nikt nie ma jednak zamiaru szturmować wyniosłej bazyliki. Przeciwnie, rycerstwo, duchowni, a i zwykli, prości ludzie z całej Francji pociągnęli do Vezelay na wieść, że w Niedzielę Zmartwychwstania Pańskiego, w przytomności króla Ludwika VII, sławny jak Europa długa i szeroka Bernard, opat zakonu cystersów w Clairvaux, wygłosi arcyważne kazanie.

Bernard jest synem Tescelina z Fontaine koło Dijon, światłego francuskiego wielmoży. Matka Bernarda, Aleth de Montbard, była kuzynką króla Francji. Bernard odebrał bardzo dobre wykształcenie, już za młodu opanował kilka obcych języków. Ojciec przeznaczył go do kariery na dworze królewskim, ale młody rycerz nad dworską karierę przedkładał baraszkowanie z pannami i paniami najrozmaitszego autoramentu. Z tej pasji stał się wnet szeroko znany. Tym większy był szok jego kompanów od kielicha i kiecek, gdy 22-letni rozpustnik nagle wstąpił do zakonu cystersów w pobliskim Citeaux.

Niemal natychmiast zasłynął ze wspaniałych zdolności oratorskich. Dość powiedzieć, że wbrew początkowemu oporowi przekonał, jeden po drugim, swoich 5 braci, by także wstąpili do zakonu cystersów. Oznaczało to koniec wspaniałego rodu panów na Fontaine. Namowom Bernarda uległa także jedyna siostra i przywdziała szaty zakonne, a nawet załamany końcem rodu ojciec, który wybrał jednak inny klasztor cystersów niż ten pozostający pod władzą Bernarda. W Burgundii, na wieść o jego przybyciu, matki zamykały pod kluczem swych synów, z obawy, że swą wymową przekona ich do wstąpienia do zakonu. Z braku synów złotousty cysters skutecznie namawiał do przywdziania mnisich szat mężów i ojców rodzin.

Bernard okazał się genialnym organizatorem. Na jałowej ziemi, w dolinie porośniętej jedynie piołunem, zbudował klasztor nazwany Clairvaux, Czysta Woda, otoczony kwitnącymi gospodarstwami i manufakturami zakonnymi. Cystersów z Clairvaux obowiązuje zasada: módl się, pracuj, ucz się i nauczaj innych. I cystersi bezinteresownie uczą rycerstwo i chłopów nowych sposobów pracy na roli, często podpatrzonych przez krzyżowców u muzułmanów na Wschodzie. Bernard uczynił z zakonu cystersów pierwszorzędną potęgę Europy.

Sam od lat wiele czasu poświęca na studiowanie odpisów dzieł greckich filozofów i starych ksiąg hebrajskich przywiezionych ze Wschodu przez krzyżowców.

W studiach i dysputach teologicznych Bernard słynie z otwartości i jasności myślenia. Z czasem duchowe i polityczne wpływy opata Clairvaux stały się ogromne. Dziś to przyjaciel papieży i królów, niestroniący od łajania Watykanu i europejskich władców, gdy ich działania uznaje za błędne. I połajanki te przyjmowane są zazwyczaj w milczeniu.

Z zakonnego matecznika w Clairvaux wyciągnęła Bernarda klęska chrześcijan na Wschodzie. Upadek Edessy, stolicy hrabstwa krzyżowców, rozciągającego się daleko na Wschodzie, nad Eufratem, wstrząsnął Europą. Papież Eugeniusz III postanowił wyekspediować do Palestyny nową, wielką wyprawę krzyżową, by pomóc zagrożonym państwom krzyżowców. Zorganizowanie jej powierzył królowi Francji Ludwikowi VII. Monarcha, zanim jeszcze otrzymał bullę papieską w sprawie krucjaty, zwołał na święta Bożego Narodzenia do Bourges naradę wielmożów królestwa. Gdy jednak wyjawił wielkim panom, że zdecydował się wziąć krzyż, czyli ruszyć na wyprawę krzyżową, wszyscy byli przeciw. Króla poparł tylko jeden jedyny biskup Langres.

Ludwik ze swego niepowodzenia wyciągnął wnioski. Zwołał drugą wielką naradę do Vezelay – na Niedzielę Zmartwychwstania Pańskiego, gdy religijne uczucia wiernych ulegają wzmożeniu – a o zachęcenie rycerstwa i możnych poprosił największego kaznodzieję Francji, a może i Europy, Bernarda z Clairvaux.

Dzwonnicy chwytają za liny, biją katedralne dzwony. Na zboczach pod bazyliką ustaje gwar i ruch. W katedrze rozpoczyna się msza św. Zgromadzeni na łąkach, modląc się, patrzą na najważniejszą tego dnia osobę. Pod murem bazyliki, obok króla Ludwika VII i jego żony Eleonory, Bernard stoi w białej kukulli, rodzaju szkaplerza z bardzo długim kapturem. Zatopiony w modlitwie, nie zwraca uwagi na tysiące wpatrujących się weń oczu.

Wreszcie nadchodzi czas kazania. Bernard powoli wchodzi na wysoką mównicę z potężnych bali, tak wysoką, by mogło go usłyszeć jak najwięcej ze zgromadzonych.

Tłumy wstrzymują oddech.

Bernard najpierw mocnym głosem odczytuje bullę papieża Eugeniusza III o konieczności zorganizowania nowej wyprawy krzyżowej:

 „Niezwykłe niebezpieczeństwo zagraża Kościołowi i całemu chrześcijaństwu. Ze Wschodu nadeszły wieści nadzwyczaj bolesne: Edessa wpadła w ręce nieprzyjaciół Krzyża, innym miastom grozi podobne niebezpieczeństwo. Nasi bracia na Wschodzie są prześladowani albo stają się niewolnikami wrogów Krzyża świętego. Arcybiskup i kapłani Edessy zostali zamordowani, relikwie świętych sprofanowano i rozrzucono. Dlatego też prosimy was, a raczej zachęcamy, abyście silni i odważni stanęli z bronią w ręku i powstrzymali hordy niewiernych atakujących chrześcijańskie miasta Palestyny. Abyście zaś mogli udać się tam bezpiecznie, gdzie wzywa was Chrystus, zobowiążemy biskupów i wszelkie władze kościelne, by wzięły w swoją szczególną opiekę, jak tego godność i nietykalność wymaga, żony, dzieci i dobra wszystkich, którzy zaciągną się pod znak Krzyża świętego. Ponadto, korzystając z naszej władzy apostolskiej, udzielamy odpustu zupełnego tym wszystkim, którzy odbędą pielgrzymkę świętą i odprawią ze skruchą i pokorą spowiedź świętą”.

Bulla odczytana. Bernard chwilę milczy, bierze głęboki oddech. W morzu ludzkich głów pod jego amboną jest cicho, jak makiem zasiał.

 „Edessa!!!” – woła potężnym głosem. „Edessa wzywa jękiem konających braci! Jakżeż nie ratować ich, nie ratować zarazem honoru Francji i Kościoła? Jakżeż nie korzystać ze wspaniałej okazji do pokuty i odpuszczenia grzechów? W tej szlachetnej wyprawie zabłyśnie i rozkwitnie część rycerstwa chrześcijańskiego na wieki!…”

Oczy słuchaczy płoną, dłonie zaciskają się.

 „Wszyscy zatem mają podążać tam w pokorze ducha, w pokucie, w ubóstwie, jak przystoi prawdziwym pielgrzymom. Nie należy więc zabierać żadnych rzeczy zbytkownych, kosztownych szat i klejnotów. Celem wyprawy jest wszakże Golgota, grób Chrystusowy, wybłaganie wolności wiary” – kończy Bernard.

 „Deus le volt!” [Bóg tak chce]! – potężny okrzyk wyrywa się z tysięcy gardeł.

 „Dajcie nam krzyże!”

Znakiem ślubowania udziału w krucjacie od czasów pierwszej wielkiej wyprawy krzyżowej jest krzyż z tkaniny naszyty na szatę. Bernard, organizator wybitny, o wszystkim pomyślał zawczasu. Pod jego polową kazalnicą piętrzą się dwa stosy krzyży. Te z płótna przeznaczone są dla rycerstwa, te z sukna – dla wielmożnych panów i biskupów.

Pierwszy po krzyż zgłasza się król Ludwik XII. Po nim, niepomni niedawno okazanej przez siebie obojętności dla sprawy krucjaty, porwani przemową Bernarda, wzruszeni, podchodzą do niego wielcy panowie królestwa: Robert z Dreux, Alfons-Jordan hrabia Tuluzy, Archambaud hrabia Bourbon, Wilhelm hrabia Nevers, Henryk z Szampanii, Teodoryk z Flandrii, wuj króla Ludwika VII Amadeusz z Sabaudii, dalej biskupi Arras, Langres, Lisieux. Z entuzjazmem biorą sukienne krzyże, które rychło przyszyją do swych szat. Za plecami wielkich panów tłoczy się tłum pomniejszych, ogarniętych religijnym zapałem wasali, za nim zaś ogromna rzesza prostych ludzi. Histeryczny entuzjazm jest powszechny. Liczba chętnych do wzięcia krzyża przechodzi najśmielsze oczekiwania Bernarda. Płócienne krzyże kończą się już, a chętnych czekają całe błonia.

Bernard czym prędzej rozsyła sługi po tkaniny, jakie bądź, byle szybko.

W końcu zdejmuje swą białą kukullę i oddaje do pocięcia na krzyże. Widząc to, rycerze rzucają się po krzyż z szaty duchownej wielkiego opata, w zamęcie drą kukullę na drobne strzępy, które unoszą z dumą i entuzjazmem.

Słudzy znoszą ofiarowane przez mieszczan i dokupione zwoje tkanin. Bernard i pomocnicy pod amboną pracowicie wycinają z nich niewielkie krzyże, wręczają je czekającym cierpliwie przyszłym krzyżowcom.

Mija dzień, zapada zmrok. W ciemniejącej szarówce Bernard i słudzy ciągle wycinają krzyże.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

30 marca 1940 roku tajna misja brytyjskiego wywiadu sfotografowania rosyjskich pól naftowych oczyma W. Kalickiego:

Wczesnym rankiem w brytyjskiej bazie lotniczej w al-Habbanijja leżącej w Iraku, na zachód od Bagdadu, 5 mężczyzn w cywilnych ubraniach zajmuje miejsca w dwusilnikowym samolocie pasażerskim Lockheed 14 Super Electra. Pogoda jest doskonała – na niebie nie ma najmniejszej choćby chmurki. Zaraz po starcie maszyna bierze kurs na północ i zaczyna powoli nabierać wysokości. Gdy osiąga bardzo wysoki pułap 5 tys. m, załoga wkłada maski i włącza instalację tlenową. Lockheed przelatuje nad szczytami górskimi południowo-wschodniego Kurdystanu i skręca na północny wschód. Przelatuje nad granicą iracką i narusza przestrzeń powietrzną Iranu. Gdy jego załoga dostrzega wybrzeże Morza Kaspijskiego, super electra wdrapuje się na pułap 6000 m. Nad morzem, w odległości 25 km od brzegu, pilot obiera kurs na północ i leci wzdłuż wybrzeży należącego do Związku Radzieckiego półwyspu Apszeron.

O 11.45 samolot w pobliżu Baku wdziera się w sowiecką przestrzeń powietrzną. Najtajniejsza misja wywiadowcza toczącej się od pół roku II wojny światowej wchodzi w decydującą fazę.

Dla brytyjskich polityków i wojskowych podpisanie paktu Ribbentrop–Mołotow, niemiecko-sowiecki rozbiór Polski i strategiczny sojusz Stalina z Hitlerem są potężnym szokiem. Konstruowane w Londynie przed sierpniem 1939 roku scenariusze zastopowania niemieckiej agresji wzięły w łeb. Brytyjski rząd liczył przede wszystkim na skuteczność blokady ekonomicznej III Rzeszy. Niemieckiej machinie wojennej chronicznie brakowało paliw silnikowych. Brytyjska blokada miała przede wszystkim odciąć wszelkie dostawy ropy naftowej do Niemiec i sparaliżować hitlerowskie lotnictwo, flotę wojenną, wojska pancerne i zmotoryzowane. Tymczasem od kilku miesięcy z sowieckich pól naftowych w rejonie Baku płyną do Niemiec ogromne dostawy ropy.

Gdyby jednak pola te zniszczyć, udałoby się za jednym zamachem poważnie osłabić potencjał wojskowy III Rzeszy oraz ZSRR. Sowiecka agresja na Finlandię w grudniu 1939 roku sprawiła, że w Londynie zaczęto serio rozważać możliwość uderzenia na Związek Radziecki. W pierwszej kolejności – możliwość zbombardowania pól naftowych w rejonie Baku. Parę tygodni temu brytyjskie Ministerstwo Wojny zatwierdziło projekt budowy nowych lotnisk na terenie Turcji. To z nich miałyby startować eskadry bombowców do nalotów na sowieckie pola naftowe. Dość nieoczekiwanie okazało się jednak, że Londyn nie ma dokładnych map rejonu Baku. Ale dzięki pewnemu Australijczykowi RAF i wywiad MI-6 potrafią już ten problem rozwiązać.

Niedawno australijski pilot cywilny Frederick Sydney Cotton opracował oryginalną metodę prowadzenia wywiadu lotniczego. Do tej pory samoloty RAF przelatywały nad terytorium przeciwnika i zamocowaną pionowo kamerą fotografowały jego obszar. Cotton wymyślił system 3 sprzężonych aparatów fotograficznych, jednego ustawionego tradycyjnie, pionowo, i dwóch, po bokach kadłuba samolotu zwiadowczego, ustawionych pod kątem 40 stopni. Ten system był o wiele skuteczniejszy od dotychczasowego rozwiązania stosowanego przez RAF, ale brytyjskie dowództwo długo wzdragało się przed wykorzystaniem go w praktyce. W końcu Cotton sam zasiadł za sterami przebudowanego dwusilnikowego lockheeda 12 A, wyposażonego w dodatkowe zbiorniki paliwa, i na własną rękę rozpoczął systematyczne, tajne loty szpiegowskie nad III Rzeszą. Za każdym przelotem fotografował szeroki na 17,5 km pas niemieckiego terytorium. Rezultaty misji Cottona były rewelacyjne i dowództwo RAF szybko sformowało lotniczą jednostkę wywiadu. Stacjonuje ona na lotnisku w Heston w rejonie Londynu. Wyposażono ją w nowoczesne, produkowane dopiero od 3 lat amerykańskie samoloty pasażerskie Lockheed 14 Super Electra. Napędzane gwiazdowymi silnikami Wright super electry osiągają bardzo dużą prędkość 365 km/h i pułap 6500 m. Na tej wysokości niewielkiej super electry, której kadłub mierzy 13,5 m, a skrzydła mają niespełna 20 m rozpiętości, praktycznie nie sposób dostrzec z ziemi bez pomocy przyrządów optycznych. Zwłaszcza że Frederick Cotton opracował nowatorski, bardzo skuteczny sposób malowania kamuflującego. Atutem lockheeda 14 super electra w służbie wywiadu jest też potężny zasięg – 3100 km.

Do supertajnej misji sfotografowania sowieckich pól naftowych na Kaukazie wyznaczono załogę mjr. pilota Hugo Macphaila. Jego podwładni, por. pilot Frederick Burton, operatorzy sprzętu fotograficznego, starsi szeregowi Bissett i Alan Dixon, swego zaadoptowanego do misji wywiadowczych lockheeda 14 super electra nazwali „Cloudy Joe” (Mętny Józio).

Tydzień temu „Cloudy Joe” w barwach brytyjskiego lotnictwa wojskowego wystartował z Heston. Do załogi na czas misji dokooptowano cywilnego radiooperatora Norringtona. Na pokładzie znajdował się też oficer wywiadu kmdr por. Cuthbert Bowlby.

„Cloudy Joe” przez Francję i Maltę doleciał do bazy RAF Helwan pod Kairem. Tam mjr. Macphaila czekała pierwsza niemiła niespodzianka w tej zaimprowizowanej, słabo przygotowanej misji. Pilot por. Burton, szykując się do lądowania, zauważył z powietrza, że pas startowy w Helwan jest za krótki, by wyładowany sprzętem „Cloudy Joe” był w stanie poderwać się nazajutrz w powietrze. Macphail zdecydował się lądować na innym lotnisku pod Kairem, Heliopolis. W Egipcie wysiadł kmdr Bowlby, zaś „Cloudy Joe” nad Palestyną i Transjordanią, brytyjskimi terytoriami mandatowymi, doleciał do bazy RAF w al-Habbanijja w Iraku. Mjr Macphail zaplanował lot tak, by lądowanie wypadło na porę lunchu. Liczył na to, że w południowym upale nikomu z tubylców ani z załogi bazy nie będzie chciało się przyglądać, kto przyleciał. Macphail nie przewidział jednak, że nuda w prowincjonalnej bazie lotniczej będzie silniejsza od poobiedniej drzemki. Lockheeda w nietypowym jasnozielonym malowaniu maskującym po wylądowaniu otoczył tłum gapiów.

Ale najgorsze zdarzyło się nazajutrz. Załoga zdjęła ze skrzydeł i z burt oznaki RAF i namalowała cywilne oznaczenie G-AGAR. A wszystko na oczach osłupiałych brytyjskich pilotów stacjonujących w al-Habbaniji. Wieczorem cała baza plotkowała o tajemniczym przemianowaniu samolotu. Jakby tego było mało, okazało się, że instalacja tlenowa samolotu uległa uszkodzeniu. Załodze udało się jednak ją naprawić.

Teraz tlen bardzo się przydaje. „Cloudy Joe” leci nad Baku na wysokości 6100 m. Jest spokojnie. Sowieccy obserwatorzy baterii przeciwlotniczych nie zauważają niedużego lockheeda. „Cloudy Joe” ze względów konspiracyjnych ma zdemontowane zewnętrzne, fotografujące pod kątem kamery. Zdjęcia z ukosa musi zrobić osobiście jeden z członków załogi. St. szer. Dixon odłącza się od aparatury tlenowej, otwiera awaryjny właz, wychyla się i fotografuje Baku. Brak tlenu i huraganowy, lodowaty wiatr we włazie powodują, że po paru minutach Dixon ledwie żyje, ale twardo kończy całą serię zdjęć. Samolot robi nad Baku 6 nawrotów i niezauważony przez Rosjan, o 12.45 zawraca na południe.

O 17.00 „Cloudy Joe” ląduje w al-Habbanijji. Wszyscy członkowie załogi prosto z samolotu pędzą do ciemni fotograficznej. Tam radośnie podnieconych podniebnych szpiegów czeka zimny prysznic – zdjęcia Baku są nieostre. Co gorsza, niektóre nie zachodzą na siebie. Trzeba będzie lecieć jeszcze raz.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

29 marca 1912 roku – tragiczny koniec wyprawy na biegun południowy brytyjskiej ekspedycji polarnej pod dowództwem Roberta Falcona Scotta w opisie W. Kalickiego:

Są poza czasem, poza realnym światem. Pogodzeni ze śmiercią, pogodzeni ze sobą. W niezbyt wielkim ciemnozielonym namiocie ze specjalnie, bardzo grubo tkanego płótna leży w śpiworach 3 mężczyzn. Ubrani są w kompletne stroje polarników, ale to wszystko nie chroni przed zimnem. W namiocie jest –30 stopni C. Na zewnątrz – jeszcze gorzej. Od tygodnia szaleje straszliwa wichura, z północy i północnego zachodu, temperatura wynosi –40 stopni C.

3 mężczyźni to członkowie brytyjskiej ekspedycji, mającej zdobyć biegun południowy. Zdobyli go, a teraz, niemal w połowie drogi powrotnej, wyczerpani, głodni, poodmrażani, leżą 10. dzień w lodowatym namiocie i czekają na śmierć.

W środkowym śpiworze leży szef ekspedycji, kapitan brytyjskiej marynarki wojennej Robert Falcon Scott. Tuż przy nim – zoolog z Cambridge, szef zespołu naukowego ekspedycji Edward Adrian Wilson i porucznik piechoty morskiej Henry R. Bowers.

Przegrali życie. Przegrali wyścig o sławę. Wyścig, którym pasjonował się cały świat.

Dla Scotta to już 3. wyprawa na Antarktydę. W latach 1901–1904 kierował ekspedycją antarktyczną statku „Discovery”. W roku 1902 przezimował na lodowcu w pobliżu cieśniny McMurdo, a wiosną wraz z Ernestem Shackletonem i Edwardem Wilsonem ruszył w stronę bieguna południowego. Do przejścia mieli 1350 km. Straszliwe mrozy i wichury zatrzymały wyprawę pod koniec grudnia 1902 roku w odległości 850 km od bieguna. Shackleton był ciężko chory na szkorbut, Wilson cierpiał na śnieżną ślepotę. Z bazy na wybrzeżu Scott odesłał Shackletona do Anglii, sam zaś postanowił spróbować jeszcze raz. Przezimował i wiosną 1903 roku znów ruszył do bieguna. Jego grupa przeszła tylko 500 km i musiała zawrócić.

Żywiący ukrytą urazę do Scotta Shackleton w 1908 roku sam zorganizował wyprawę. W styczniu 1909 roku doszedł aż do 88o23’S – od bieguna dzieliło go już tylko niespełna 180 km. Ale musiał zawrócić, by ratować życie.

Sukces ongiś towarzysza wypraw, teraz skrytego rywala zdopingował Scotta. Zaplanował swą trzecią wielką wyprawę na biegun południowy. Przy powszechnym entuzjazmie Anglików brytyjski rząd dofinansował przygotowania.

Lada miesiąc 2 wielkich podróżników i odkrywców zdobyć miało 2 symboliczne, ciągle nietknięte stopą człowieka miejsca na ziemi. W tym samym czasie kończył przygotowania do wyprawy na biegun północny Roald Amundsen, sławny polarnik, który jako pierwszy człowiek przepłynął tzw. przejściem północno-zachodnim, czyli północną drogę morską między Atlantykiem a Pacyfikiem.

Ale we wrześniu nieoczekiwanie dla wszystkich na biegun północny dotarł Amerykanin Robert Peary. Amundsen stracił cel. W jednej chwili zdecydował się popłynąć na antypody i zdobyć biegun południowy, zanim dokona tego Scott. Aby rząd norweski, który sfinansował przygotowania do wyprawy na biegun północny, nie postawił weta, Amundsen nikogo nie poinformował o zmianie planu. W sierpniu 1910 roku wypłynął z Christianii na statku „Fram” z całą ekspedycją rzekomo w stronę bieguna północnego. Dopiero w porcie Funchal na Maderze oznajmił zaszokowanej załodze, że płynie na Antarktydę. Nikt nie zaprotestował. Amundsen publicznie, symbolicznie rzucił kapitanowi Scottowi rękawicę. Po wyjściu z Funchal nadał doń depeszę: „Pragnę poinformować, że zmierzam ku Antarktydzie. Amundsen”.

Wyprawa Scotta już od 2 miesięcy płynęła na południe na pokładzie „Terra Nova”.

Scott podjął wyzwanie. Wielkim wyścigiem pasjonowała się prasa całego świata.

Obie ekspedycje założyły obozy po dwóch stronach Morza Rossa. Pierwsze miesiące zajęły im krótkie wyprawy w kierunku bieguna i zakładanie coraz bardziej odległych składów z zapasami żywności i nafty. Po przezimowaniu pierwsi ruszyli do szturmu na biegun Norwegowie. 10 dni po nich, 1 listopada 1911 roku, uczyniła to 12-osobowa ekspedycja Scotta.

Norwegom od początku szło doskonale. Zaprzęgi eskimoskich psów sprawnie ciągnęły ciężkie sanie. Polarnicy na wąziutkich, za to długich na 2,5 m nartach sprawnie pokonywali dziennie 30 km śniegów. Bardzo długie narty ułatwiały bezpieczne przejście szczelin w lodowcach. 20 października 1911 roku Amundsen stanął jako pierwszy na biegunie. Zacięty Norweg nawet wtedy nie oszczędził Scottowi upokorzenia. W skórzanym woreczku zostawił 2 listy. Jeden do Scotta: „Czy byłby Pan uprzejmy zabrać ten list dla Jego Wysokości króla Haakona w Norwegii?”.

Przeciw wyprawie brytyjskiej sprzysięgło się wszystko. Scott zaplanował ją źle. Zrażony podczas poprzednich ekspedycji do psów, zabrał ich za mało. Szybko zresztą zabrakło dla nich żywności.

Scott postawił na syberyjskie koniki. Ale 10 kuców nie dawało sobie rady. Wichura wbijała im śnieg pod futro. Blisko ciała topniał i wychładzał biednie zwierzęta. Scott wydał rozkaz zastrzelenia ich. Całkiem zawiodła jego tajna broń – sanie motorowe. Na mrozie szybko popękały cylindry silników.

Wkrótce Anglicy musieli sami ciągnąć przez głębokie śniegi ciężkie sanie. Na ich szlaku doszło do zaskakująco długiego załamania pogody – przez cały czas wiały silne, przeciwne wiatry, padał śnieg. Z trudem pokonywali po kilkanaście kilometrów dziennie. Scott dwukrotnie odsyłał po kilku ludzi z trasy – zaczynało brakować paliwa i żywności.

Najgorsze czekało go 18 stycznia 1912 roku na biegunie – flaga norweska, namiot, a w nim oświadczenie Norwegów o ich tryumfie i perfidny list Amundsena z prośbą o oddanie go norweskiemu królowi. Scott jest dżentelmenem – list Amundsena do Haakona zabrał ze sobą.

Powrót 5 Anglików zamienił się w piekło. Wygłodzeni, przemarznięci, z najwyższym trudem przeciągali sanie o kilkanaście, czasem tylko o kilka kilometrów dziennie. W lutym zmarł z wycieńczenia i od potłuczeń por. Edward R.G.R. Evans. Przed 2 tygodniami kapitan 6. Pułku Dragonów Inniskilling Lawrence E.G. Oates oświadczył, że nie może iść dalej na swych całkowicie odmrożonych nogach. Prosił, by towarzysze pozostawili go. Nie zgodzili się. Następnego dnia rano powiedział: „Wychodzę. Być może zabawię jakiś czas”, i żegnany milczeniem, zniknął na zawsze w śnieżnej zadymce. A 3 dni później pozostali przy życiu 3 polarnicy na dobre utknęli w śnieżnej wichurze. Zaledwie 20 km od najlepiej zaopatrzonego Składu Jednej Tony, magazynu żywności i nafty założonego wcześniej przez towarzyszy Scotta.

Tydzień temu skrajnie wyczerpani Anglicy wypalili ostatnie naparstki nafty. Od tego czasu dręczy ich straszliwe pragnienie, bo nie mają jak stopić lodu. Przed 4 dniami przełknęli ostatnie kęsy pemmikanu, wymyślonej przez amerykańskich Indian potrawy składającej się z suszonego, sproszkowanego mięsa ugniecionego ze zwierzęcym łojem i zmieszanego z suszonymi owocami. Wilson i Bowers nasunęli śpiwory na głowy. Może mimo bólu, odmrożeń, pragnienia i głodu uda się zasnąć i odejść we śnie?

Scott rozpina śpiwór i sięga po małą torbę z notatnikami i listami. Od początku wyprawy prowadzi systematyczne zapiski. Od kilku dni, dziś również, pisał w namiocie także listy pożegnalne.

Do pani Wilson: „Droga Pani Wilson. Jeśli dotrze do Pani ten list, będzie to znaczyło, że Bill i ja nie żyjemy. Jesteśmy bardzo bliscy śmierci i chciałbym, aby Pani wiedziała, jak wspaniały był on aż do końca – zawsze w pogodnym nastroju i gotów poświęcić się dla innych; nigdy nie usłyszałem od niego ani jednego słowa wymówki za wciągnięcie go w tę historię […]”.

Do pani Bowers: „Piszę w momencie, gdy zbliżamy się do kresu naszej wędrówki, którą kończę wraz z dwoma dzielnymi i szlachetnymi dżentelmenami. Jednym z nich jest Pani syn.”.

Do sir J.M. Barriego: „Jesteśmy bardzo bliscy końca, nie straciliśmy jednak i nie chcemy stracić dobrego nastroju […]. Mój drogi przyjacielu, bądź dobry dla mej żony i dziecka – to prośba umierającego człowieka. Daj chłopcu szansę w życiu, jeśli państwo tego nie uczyni […]”.

Do żony: „Postanowiliśmy nie odbierać sobie życia, lecz walczyć do końca, starając się dojść do składu, gdyż w walce nastąpi bezbolesny koniec. Jeśli potrafisz, rozbudź w chłopcu zainteresowanie do historii naturalnej; to lepsze niż gry. Wiem, że będziesz go chowała na otwartym powietrzu. Przede wszystkim niech się strzeże, a i Ty musisz go strzec, od bezczynności […]”.

Zdrętwiały Scott wyjmuje notatnik i z wielkim trudem wsuwa torbę pod plecy. Mimo straszliwego mrozu zdejmuje rękawice, ujmuje ołówek i walcząc z bólem zamarzających palców, zaczyna pisać:

 „Czwartek, 29 marca. Od 21 szaleje nieustannie sztorm z WSW i SW. 20 mieliśmy paliwa na dwie filiżanki herbaty dla każdego i żywności zaledwie na 2 dni. Codziennie byliśmy gotowi wyruszyć do naszego składu odległego o 11 mil, lecz poza progiem namiotu szalała wściekła zadymka. Nie sądzę, byśmy mogli mieć jeszcze nadzieję na poprawę naszego położenia. Wytrwamy do końca, lecz oczywiście stajemy się coraz słabsi i koniec nie może być daleki.

Szkoda, nie myślę jednak, bym mógł jeszcze pisać.

R. Scott”.

Pismo jest eleganckie, zamaszyste.

Scott wpada w drzemkę, budzi się, znów sięga po ołówek. Tym razem litery są nieco większe, troszkę mniej wyraźne:

 „Last entry. For God’s sake look after our people” (Ostatni zapis. Na Boga, zajmijcie się naszymi bliskimi).

Kpt. Scott chowa notatnik do torby, wsuwa ją pod plecy. Śpiwory Wilsona i Owersa nie poruszają się. Scott rozpina swój śpiwór, odrzuca poły. Rozpina kurtkę. Tak szybciej wychłodzi się organizm. Kładzie rękę na ramionach nieruchomego Wilsona.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

25 marca 1975 roku – zabójstwo króla Arabii Saudyjskiej w opisie W. Kalickiego:

Arabia Saudyjska świętuje rocznicę narodzin Mahometa. Dla króla Fajsala to bardzo pracowity dzień. Monarcha od wczesnego ranka tradycyjnie przyjmuje w swym pałacu w Rijadzie przedstawicieli ludności na posłuchaniu. Teoretycznie każdy poddany ma prawo wejść tego dnia do reprezentacyjnej sali i zadać swemu królowi pytanie. W praktyce godziny poranne zarezerwowane są na spotkania z najważniejszymi gośćmi, także dla delegacji zagranicznych; wybrani mieszkańcy królestwa będą mogli pojawić się później.

Panujący od 11 lat Fajsal, syn twórcy królestwa Arabii Saudyjskiej króla Su’ud Ibn Abd al-Aziza, jest u szczytu swej potęgi. Zwiększone wydobycie ropy naftowej i znaczne podwyżki jej cen na rynku światowym przysporzyły jego państwu, jednej z ostatnich już prawdziwych monarchii absolutnych, ogromnych bogactw. Pomimo opozycji części książąt z królewskiego rodu Saudów Fajsal dokonał pewnej modernizacji tradycyjnego społeczeństwa: wprowadził szkoły dla dziewcząt, założył telewizję, zwalczaną przez ortodoksów, gdyż rygorystyczne prawo islamskie zabrania pokazywania w jakikolwiek sposób postaci ludzkich.

W 1973 roku król nagle wycofał saudyjską ropę z rynków światowych i stał się jednym z głównych animatorów światowego kryzysu energetycznego. Mimo tej akcji i mimo żywej niechęci do Izraela – Fajsal jest zagorzałym czytelnikiem Protokołów mędrców Syjonu, których szerokie rozpowszechnienie w królestwie sfinansował z państwowej kasy – pozostał cenionym przez Waszyngton sojusznikiem Stanów Zjednoczonych. W zeszłym roku „Time” wybrał go Człowiekiem Roku.

W świecie arabskim Fajsal od czasu kryzysu energetycznego cieszy się wielkim autorytetem.

O 9.45 w królewskim pałacu pojawia się delegacja sąsiedniego Kuwejtu z ministrem ds. ropy naftowej Abdel Muttaleb-al-Kazimi. Audiencję ma wyznaczoną na 10.00. Na Al-Kazimiego czeka w antyszambrze 26-letni bratanek króla Fajsala książę Fajsal ibn Musaed. Młodemu bratankowi króla nieprzypadkowo powierzono misję powitania gościa. Minister Kazimi i książę Musaed od lat świetnie się znają i pogawędka sprawia im widoczną przyjemność. W tym czasie w sali audiencjonalnej saudyjski minister ds. ropy naftowej szejk Ahmed Zaki Jamani przygotowuje króla Fajsala do rozmowy z gościem z Kuwejtu. Po kwadransie szejk Jamani kończy swój briefing i punktualnie o 10.oo. wychodzi do ministra Kazimiego, by poprowadzić go ze świtą do króla.

Książę Musaed powinien pozostać w przedpokoju, ale wbrew etykiecie zręcznie podtrzymuje rozmowę z ministrem Kazimim i zmierza wraz z nim do sali audiencjonalnej. Dla szejka Jamaniego to bardzo niezręczna sytuacja. Zatrzymanie i tym samym ośmieszenie bratanka króla przy ministrze obcego państwa nie wchodzi w rachubę. Szejk Jamani nie interweniuje i książę także wchodzi do sali.

Pod ścianami stoją gwardziści króla uzbrojeni w złocone szable i pistolety maszynowe.

Fajsal w uroczystych szatach wstaje na powitanie gościa. Gdy odwraca się od Kazimiego w stronę księcia Musaeda i nachyla, by go ucałować, ten wyciąga z fałdów swej szaty rewolwer i strzela z bliska, niemal przykładając lufę do podbródka Fajsala. Drugi strzał – w skroń – pada niemal natychmiast, gdy król osuwa się na podłogę. Trzeci strzał oddany do leżącego już Fajsala chybia.

Strażnicy rzucają się w stronę księcia. Musaed odrzuca broń. Stojący obok niego szejk Jamani krzyczy, by nie zabijali zamachowca. Jeden ze strażników uderza Musaeda w głowę ozdobną pochwą z mieczem. Ogłuszony książę pada obok swojej ofiary.

Ochroniarze natychmiast przewożą króla do najbliższego szpitala. Fajsal jest nieprzytomny, ale żyje. Lekarze próbują podtrzymać funkcje życiowe rannego, jednak mimo masażu serca i sztucznego oddychania monarcha szybko umiera.

W tym czasie oficerowie bezpieczeństwa przesłuchują w pałacu zamachowca. Książę Musaed jest zadziwiająco spokojny. Zaprzecza, by ktokolwiek namawiał go do zabójstwa monarchy lub pomagał mu w przeprowadzeniu zamachu.

Oficerowie śledczy i najbliżsi zmarłemu królowi książęta z rodu Saudów głowią się nad rozwikłaniem tajemnicy zamachu. Wygląda na to, że książę Musaed rzeczywiście działał sam. Ale dlaczego?

Na dworze nie jest tajemnicą, że między monarchą i jego bratankiem zdarzały się napięcia. Książę Musaed studiował w Stanach Zjednoczonych. Na uczelniach w Kalifornii i Kolorado nie ujawnił jednak ani talentów, ani zamiłowania do nauki. Przeciwnie, wyraźnie zakosztował w uciechach życia amerykańskich kampusów. Związał się z Christine Surma, młodą, ambitną blondynką, której kariera w Hollywood zakończyła się na roli w trzeciorzędnym filmie Ugryzienie kobry, popijał i ostro się bawił. W Boulder był nawet aresztowany za sprzedaż LSD i haszyszu.

Pod koniec pobytu w Stanach książę Musaed poprosił króla Fajsala o zgodę na zamieszkanie za granicą na stałe. Król, z uwagi na jego naganne prowadzenie się podczas studiów, odmówił. Sfrustrowany królewski bratanek musiał wrócić do Rijadu.

Czy to jednak powód, by mordować monarchę?

Śledczy mają jednak i poważniejsze tropy do wyjaśnienia. W Rijadzie od pewnego czasu krążą uporczywe plotki, że podczas studiów w Stanach Zjednoczonych bratanek króla interesował się radykalnymi lewicowymi ruchami arabskimi.

Jest jeszcze jedna hipoteza, o której natychmiast po zamachu szepce się w królewskim pałacu. Przed 9 laty starszy brat zamachowca książę Chalid, znany z ortodoksyjnych poglądów religijnych, przewodził demonstracji przeciwko uruchomieniu w Rijadzie stacji telewizyjnej. W czasie starcia manifestantów z policją książę Chalid został zastrzelony przez agenta służb specjalnych. Czyżby strzały do króla miały być rodową zemstą za przelanie krwi brata? Ale dlaczego dopiero teraz, tyle lat po tamtej śmierci?

Po południu najbardziej wpływowi książęta z rządzącego państwem królewskiego rodu Saudów, liczącego ponad 3 tys. książąt i ok. 2 tys. kobiet, których mężowie i synowie mają książęce przywileje, uzgadniają treść oficjalnego komunikatu o zamachu. Spiker Radia Rijad, łkając z żalu, ogłasza, że król Fajsal nie żyje. Zgromadzone na ulicach Rijadu z okazji rocznicy urodzin Mahometa tłumy żywiołowo demonstrują rozpacz. Brodaci Beduini płaczą jak dzieci. W strategicznych punktach miasta pojawiają się silne patrole policji i wojska.

Oficjalny komunikat stwierdza, że zamachowiec był chory psychicznie i działał sam. Niewielu mieszkańców Rijadu daje temu wiarę. Wszyscy pamiętają przecież, że zaledwie przed 6 laty król zdemaskował rozległy spisek w swoich siłach powietrznych. Aresztowano wtedy 60 oficerów i lotnictwo wojskowe Arabii Saudyjskiej zostało sparaliżowane na dłuższy czas.

Spekulacje, że zamach był częścią konspiracji mającej obalić monarchię Saudów, cichną po następnym, wieczornym komunikacie Radia Rijad: zgodnie z wcześniejszymi ustaleniami Fajsala i najważniejszych dostojników z jego rodu, jeszcze tego wieczoru nowym monarchą zostaje oficjalny następca tronu, brat zamordowanego króla, książę Chalid Ibn Abd al-Aziz. Książę Chalid nie przepadał dotychczas za polityką. Jego pasją są wielka hodowla sokołów – ponoć najlepsza na świecie – oraz ceremonialne wizyty u plemion beduińskich na pustyni, kończące się udziałem mającego już sześćdziesiątkę na karku księcia w tradycyjnych zawodach zręcznościowych koczowników. Właśnie dlatego nowy monarcha cieszy się wśród mieszkańców Arabii wielką popularnością. Zwolnione miejsce następcy tronu zajmuje ambitny minister spraw wewnętrznych książę Fahd.

W nocy przybywają do Rijadu tłumy poddanych zabitego króla. Zasady islamskiej doktryny wahabitów, którą wyznawał Fajsal, nakazują jak najszybsze pochowanie ciała zmarłego. Ze względu na żałobników z zagranicy dwór przenosi ceremonię pogrzebową z wieczora na następny dzień.

Wczesnym rankiem w wielkim, ciągle okadzanym hallu pałacu w Rijadzie książęta rodu Saudów i przywódcy klanów beduińskich zbierają się na ceremonii mubaya: każdy z nich całuje twarz nowego króla Chalida, jego ramię i przysięga mu wierność.

Obmyte mydłem i gorącą wodą, owinięte w śnieżnobiały całun ciało Fajsala czeka na rozpoczęcie uroczystości pogrzebowych. Trumnę niesie 6 braci zabitego króla. Podczas fatihy, wprowadzającej inwokacji, i potem, podczas modlitwy za umarłych, arabscy dygnitarze rzucają się na ziemię. Kondukt z trumną dociera na cmentarz na przedmieściach Rijadu, na którym chowani są zarówno zwykli ludzie, jak i królowie. Ciało Fajsala zostaje złożone w prostym, nieoznaczonym grobie niedaleko grobu jego ojca.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

23 marca 1965 roku odbył się pierwszy załogowy lot w kosmos. Dokonali tego Amerykanie w ramach programu Genini3. O przebiegu wydarzenia opowiada W. Kalicki:

Ogromna rakieta, stojąca na wyrzutni nr 19 na przylądku Canaveral, skrzy się w promieniach ostrego, porannego słońca. „Titan 2”, najnowsza, największa amerykańska rakieta nośna, ma ponad 31 m wysokości i nieco ponad 3 m średnicy. Zaprojektowano ją, by przenosiła najpotężniejsze amerykańskie głowice wodorowe o sile 9 Mt; gdyby jedna z nich eksplodowała nad Moskwą, stolica ZSRR przestałaby istnieć. Ale dziś na szczycie „Titana 2” znajduje się statek kosmiczny „Gemini 3”.

Długi na 5,7 m, wysmukły dzwon jest następcą Mercurych, pierwszych amerykańskich statków kosmicznych – jednoosobowych, niemal o połowę od Gemini mniejszych.

W środku, w katapultowanych fotelach, siedzą astronauci: dowódca Gus Grissom i pilot John Young. Przed sobą mają okna kapsuły kosmicznej i panele sterowania. Wewnątrz „Gemini 3” jest tak ciasno, że astronauci poruszają się z trudem.

Obaj mają na sobie skafandry kosmiczne. W ich obszernych kieszeniach poupychali rozmaite drobiazgi, które po powrocie na Ziemię stać się mają wyjątkowymi pamiątkami i prezentami dla najbliższych. Grissom ma 2 zegarki dla swoich synów Scotta i Marka. Na każdym z nich wygrawerowane są okolicznościowe napisy. Na szyi zawiesił, na zwykłym sznurku, pierścień z brylantem dla swojej żony Betty.

Na rusztowaniach krzątają się technicy NASA, kończący przygotowania do startu.

Od pionierskiego lotu Jurija Gagarina przed czterema laty Sowieci raz za razem nokautują program NASA. Gdy Stany Zjednoczone zmniejszyły dystans, wysyłając na orbitę Johna Glenna, Moskwa wyprawiła przed 3 laty w kosmos dwa statki Wostok jednocześnie, na niemal identyczne orbity. Statki zbliżyły się do siebie na odległość zaledwie 5 km. Ten ogromny sukces Sowieci przypieczętowali rok później, wystrzeliwując kolejną parę statków kosmicznych. W jednym z nich znajdowała się kobieta – Walentyna Tierieszkowa.

Astronauci amerykańscy latali w kosmos na statkach kosmicznych Mercury pojedynczo, na orbicie wokółziemskiej przebywali krócej od Rosjan.

Kilka dni temu ZSRR znów podniósł poprzeczkę w kosmicznym wyścigu. Aleksiej Leonow i Paweł Bielajew polecieli na statku „Woschod 2” wyposażonym w śluzę powietrzną. Na orbicie Leonow jako pierwszy człowiek w historii wyszedł w przestrzeń kosmiczną.

To ogromny sukces – w oczach Amerykanów tym większy, że nie znają w szczegółach dramatycznych kulis tego lotu. W przestrzeni kosmicznej skafander Leonowa został rozdęty przez wewnętrzne ciśnienie tak mocno, że nie mógł zmieścić się w ciasnej, przypominającej przyspawany do statku kosmicznego kawałek rury, śluzie. Leonow przytomnie uratował się – upuścił nieco powietrza ze skafandra i zdołał przebrnąć przez śluzę. W drodze powrotnej na Ziemię zepsuł się jednak automatyczny pilot i „Woschod 2” wylądował w dziewiczym lesie w górach Ural, 2 tys. km od miejsca, w którym go oczekiwano. Zamarzający na mrozie Leonow i Bielajew rozpalili ognisko i niechcący przywabili watahę wygłodniałych wilków. W ostatniej chwili zdążyli czmychnąć przed nimi do kosmicznej kapsuły.

Odpowiedzią Amerykanów na wyjście w przestrzeń kosmiczną Leonowa jest dzisiejszy lot. Statki serii Gemini to wielka nadzieja Stanów Zjednoczonych. Wyposażone w niewielki silnik rakietowy, mają być zdolne do swobodnego manewrowania w kosmosie. Tego sowieckie statki jeszcze nie potrafią.

Po 2 lotach bezzałogowych dziś w kosmos polecą na pokładzie „Gemini 3” 2 astronauci. Do tego pierwszego, decydującego o powodzeniu całego programu „Gemini” lotu NASA wyznaczyła Alana Sheparda i Toma Stafforda. Rezerwowymi zostali Gus Grissom i John Young.

Ale po kilku tygodniach przygotowań Alana Sheparda zaczęły prześladować omdlenia i wymioty. Lekarze zdiagnozowali rzadką chorobę Méničre’a. W kosmos polecieć musi załoga rezerwowa.

W NASA mało kogo to cieszy. Gus Grissom był uczestnikiem niewyjaśnionego incydentu w trakcie najbardziej pechowej, do tej pory, amerykańskiej misji kosmicznej – lotu statku „Liberty Bell Seven”.

Wyposażono go w powiększone okno widokowe i nafaszerowany materiałami wybuchowymi właz ewakuacyjny. „Liberty Bell Seven” (nazwę tę nadał statkowi, zgodnie z niepisaną tradycją, jego dowódca, czyli sam Grissom) wodował na oceanie w pobliżu Bahamów. Grissom wykonał wszystkie czynności procedury ewakuacyjnej, zdjął hełm, z trudem odpiął pasy. Gdy nadleciał helikopter, właz ewakuacyjny nieoczekiwanie zdetonował. Woda wlała się do wnętrza. Grissom z trudem zdołał wydostać się z zalanej kapsuły. Tonącego, z przebitą kamizelką ratunkową, w ostatniej chwili uratował helikopter. „Liberty Bell Seven” poszedł na dno. Grissom utrzymywał później, że nie ma pojęcia, dlaczego nastąpił wybuch. Stanowczo odrzucał zarzuty ekspertów NASA, że przez pomyłkę lub w chwili paniki nacisnął przycisk detonujący.

W trakcie wyścigu z Sowietami NASA nie mogła pozwolić sobie na prestiżową porażkę. Misję Grissoma oficjalnie uznano więc za sukces, a jego samego mianowano rezerwowym dowódcą „Gemini 3”.

Po tamtej historii Grissom powinien siedzieć cicho, ale okazał się rogatą duszą. Najpierw chciał ochrzcić „Gemini 3” nazwą indiańskiego szczepu Wapasha z jego rodzinnego stanu Indiana, ale inni astronauci pomysł ten skutecznie wyśmiali. Potem zainspirował go wystawiany na Broadwayu musical Niezatapialna Molly Brown, opowieść o kobiecie, która na pokładzie tonącego „Titanica” z poświęceniem uratowała wielu pasażerów, zyskując przydomek „Niezatapialna”. I Grissom nazwał statek „Gemini 3” „Molly Brown”.

W ten sposób zażartował sobie z pechowego zatonięcia jego „Liberty Bell Seven”.

Przełożonym ten żart nie spodobał się, i to bardzo, ale Grissom zagroził, że albo „Gemini 3” będzie się nazywało „Molly Brown”, albo na konferencji prasowej nada statkowi nazwę „Titanic”.

I teraz siedzi on na pokładzie „Molly Brown”.

Technicy zamykają właz.

Start przebiega bez żadnych trudności. Na orbicie astronauci niezwłocznie zabierają się do przeprowadzania zaplanowanych eksperymentów. Najważniejsze z nich to sprawdziany głównych systemów operacyjnych oraz testy manewrowania statkiem w przestrzeni kosmicznej. Bez możliwości kontrolowanej zmiany orbity nie ma co marzyć o najważniejszym celu amerykańskiego programu kosmicznego – lądowaniu człowieka na Księżycu.

Gus Grissom zabiera się do eksperymentów biologicznych.

Ma przekręcić pokrętło, które uruchomi mechanizm mający doprowadzić do zapłodnienia jaj jeżowca. Ten test ma wyjaśnić, jak brak grawitacji oddziałuje na żywe komórki. Przejęty Grissom przekręca pokrętło tak energicznie, że urywa je.

W tym czasie w laboratorium na Ziemi kontroler lotu przekręca identyczne pokrętło w identycznym urządzeniu. On też jest bardzo przejęty i też urywa pokrętło.

Od startu minęła już godzina i 52 minuty.

Pora na testowanie liofilizowanych zestawów odżywczych przygotowanych w laboratoriach NASA.

John Young sięga do kieszeni i wyjmuje spore zawiniątko.

 – Co to jest? – pyta Grissom.

 – Sandwicz z wołowiną – odpowiada z kamiennym spokojem Young.

Kanapki z peklowaną wołowiną z knajpy Wolfie’s w Cocoa Beach to przysmak Grissoma. Young postanowił przed startem zrobić koledze miłą niespodziankę i przemycić sandwicza na pokład „Molly Brown”. Przygotowane przez dietetyków NASA liofilizowane pożywienie w zgodnej opinii astronautów nie nadawało się do niczego, a już na pewno nie do jedzenia.

Wczoraj na żądanie astronauty kucharz z Wolfie’s, który sandwicze z peklowaną wołowiną przyrządził, musiał wejść na drabinę i po kolei rzucać je na ziemię. Do lotu w kosmos została zakwalifikowana kanapka, która przetrwała test niepokruszona.

 – Skąd się tu wziął? – pyta Grissom.

 – Wziąłem go ze sobą. Zobaczmy, jak smakuje. Pachnie, co? – zachęca Young.

Grissom ze smakiem odgryza kilka kęsów, ale zauważa okruszki unoszące się wokół twarzy.

 – On się kruszy. Włożę go sobie do kieszeni – decyduje się dowódca „Molly Brown”.

 – Tak? – dziwi się Young. – W każdym razie miałem taki pomysł – usprawiedliwia się po chwili.

 – Taaa – kwituje to dowódca.

 – No, nie był zbyt dobry – rzuca pojednawczo Young.

 – Całkiem dobry, gdyby sandwicz trzymał się kupy – pociesza go Grissom.

Po dłuższej chwili milczenia Young pyta Grissoma, czy chce liofilizowaną nogę kurczaka, dzieło ekspertów NASA.

 – Nie, zostawiam ją tobie – odpowiada dowódca statku.

Reszta eksperymentów z manewrowaniem „Molly Brown” nie sprawia astronautom żadnych trudności. Po locie trwającym 4 godziny, 52 minuty i 31 sekund, po trzykrotnym okrążeniu Ziemi, statek woduje na Atlantyku 100 km od planowanego miejsca. Grissom samowolnie zmienia teraz plan misji. Pomny katastrofy „Liberty Bell Seven” odmawia otwarcia włazu „Molly Brown”, zanim zrzuceni z helikopterów płetwonurkowie nie przymocują do niej niezatapialnego kołnierza. Taka operacja musi trochę trwać. Fale bujają „Molly Brown” tak mocno, że Grissom dostaje choroby morskiej. Wnętrze statku już nie pachnie sandwiczem z Wolfie’s.

 – To coś jednak nie jest łodzią – mówi Grissom do płetwonurków po otwarciu włazu.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

22 marca 1832 roku to dzień śmierci wielkiego niemieckiego poety Johanna Wolfganga Goethego. Tę właśnie postać przypomni nam dziś W. Kalicki:

Johann Wolfgang Goethe budzi się, jak zwykle, o 7.00. Słaby, znużony, dłuższą chwilę siedzi w pościeli. Jeszcze 2–3 lata temu po prostu wstałby z prostego drewnianego łóżka, na którym sypia od pół wieku, podszedłby do niewielkiego zydla z małą białą misą, nalałby do niej zimnej wody z dzbana stojącego pod zydlem i swoją ulubioną gąbką przemyłby twarz, szyję i ręce. Po porannej toalecie, nie tracąc czasu, przeszedłby z malutkiej, z jednym tylko, niezbyt wielkim oknem, sypialni na piętrze swego domu do przylegającej do niej pracowni. Wszedłby tam przez drzwi, na których wisi przybity przed laty spory arkusz papieru przeznaczony na bieżące notatki do dziejów najnowszych. W pracowni, niskim i dość ciasnym pokoju, pod jedną ścianą stoi długi stół z półkami na słowniki i podręczniki, na środku owalny stół i twarde krzesła z ozdobnymi oparciami, ale Goethe, jak zawsze, od razu siadłby przy prostym, długim stole z surowego drewna pod drugą ze ścian i natychmiast zabrałby się do pracy nad papierami rozłożonymi obok jego ulubionego popiersia Napoleona. Biust cesarza wykonany jest z mlecznego szkła, które delikatnie prześwieca na błękitno i czerwono. Goethe, autor uczonej rozprawy o kolorach, często używał rozszczepiającego światło słoneczne popiersia Napoleona do objaśniania swej teorii barw.

Ach, jakże jeszcze niedawno wydawać się mogło, że czas nie ima się mistrza z Weimaru.

2,5 roku temu 80-letni Goethe wybrał się na letnią wilegiaturę do swego tzw. domku ogrodowego na przedmieściach Weimaru. Tam przyjął 2 gości z Polski, panów Adama Mickiewicza i Edwarda Odyńca. Obaj byli pod wrażeniem imponującej powierzchowności gospodarza: wysokiego, mocno zbudowanego, z włosem co prawda rzedniejącym nad czołem, ale ledwie co przyprószonym siwizną. Prosta sylwetka, gładka cera, żywe oczy, energiczne ruchy i niczym niezmącona jasność umysłu przywodziły na myśl raczej mężczyznę w sile wielu, co najmniej o 20 lat młodszego.

I Goethe żył tak, jakby był o ćwierć wieku młodszy.

Toż zaledwie przed 9 laty 74-letni poeta bez pamięci zakochał się w młodziutkiej panience Ulryce von Levetzow i prosił swego przyjaciela i protektora, w którego włościach leży Weimar, wielkiego księcia Karola Augusta, o pośredniczenie w rozmowach o rękę pannicy. Dopiero odmowa księcia, gorzkie wyrzuty jedynego syna Goethego i synowej zmusiły go do rezygnacji z tej miłości.

Ale nic nie było w stanie zmusić go do rezygnacji z pracy, biesiad z przyjaciółmi, poznawania wciąż i wciąż, z nieodmienną ciekawością i przyjemnością, nowych ludzi.

Jeszcze przed 2 laty, wiosną 1839 roku, rzucił się do pracy nad drugą częścią Fausta, w przerwach pisał przedmowę do The Life of Friedrich Schiller (Żywota Schillera) – pióra Carlyle’a – i z zapałem wczytywał się w naukowy spór Cuviera z Geoffroy St. Hilairem, dotyczący systematyki świata zwierząt. Codziennie pisał, bez króciutkiej choćby przerwy, od 7.00 do 11.00. Wtedy to wypijał filiżankę czekolady, po czym wracał do swego długiego stołu pod ścianą pracowni na kolejne 2 godziny. O 14.00 zasiadał do obiadu, w swoim ulubionym pokoiku biesiadnym na piętrze, schowanym za reprezentacyjnym pokojem Junony, zwanym tak od wielkiego popiersia bogini, i za kolejnym pokojem z popiersiami, zdobnym biustami Schillera, Herdera, Byrona, Jacobiego, Vossa. Przy stole spędzał kilka godzin, pochłaniał ogromne ilości potraw, popijał je 2–3 butelkami wina, czytał współbiesiadnikom rzeczy własne i książki innych autorów, słuchał, gdy czytali je inni. Gdy jego towarzyszom brakło już sił, Goethe, wielki łasuch, dopiero zaczynał rozkoszować się puddingami, ciastami, cukrami.

Nigdy nie czuł znużenia, gdy mógł pochwalić się swymi zbiorami. Gromadzone od dziesięcioleci kolekcje i weimarski dom to wielka radość poety. Dom przy Frauenplan podarował mu przed 40 laty wielki książę Karol August. U schyłku XVIII wieku w zniszczonym, zabiedzonym Weimarze uchodził za niemalże pałac. Zwłaszcza że Goethe rychło przebudował go i zaaranżował wielkie, zbyt wielkie nawet w stosunku do wielkości domu, reprezentacyjne schody w stylu włoskim. Miały mu przypominać szczęśliwe, beztroskie dni młodości spędzone w Italii.

Dziś dom przy Frauenplan już nie wydaje się tak imponujący, ale jego urządzone ze smakiem wnętrza nadal robią wielkie wrażenie na gościach. Zwłaszcza sień z popiersiami bogów Olimpu, ze ścianami pełnymi sztychów z widokami Rzymu.

Prawdziwą dumą gospodarza jest gabinet ze zbiorami sztuki i minerałów. Goethego od lat trawi pasja kolekcjonerska. Dla uzupełnienia swych wspaniałych zbiorów gotów był na wszystko. Gdy rosyjski car przysłał w podarku na dwór księcia Karola Augusta sztabę platyny, Goethe czym prędzej pożyczył ją – i już nie oddał. Ze sztuką bywało podobnie. Przed laty pożyczył z kolekcji Knebla setkę rycin Dürera, by spokojnie przyjrzeć się im w domowym zaciszu. One też zostały już przy Frauenplan.

Jeszcze przed 2 laty poeta pojechał z wnukami do Lasu Turyńskiego, do Ilmenau. Nazajutrz po przyjeździe, w dzień 82. urodzin, wraz z radcą górniczym Mahrem wspiął się na całkiem solidny, niemal 900-metrowy szczyt Kickelhahn. Jako młodzieniec napisał tam kilka ze swych najlepszych wierszy, pracował nad dramatem o Ifigenii, polował wraz z towarzyszami. Sędziwy Goethe znów spoglądał, z tak dobrze sobie znanego szczytu, na wzniesienia Lasu Turyńskiego, znów zaszedł do domku myśliwskiego, w którym pół wieku temu nocował. Na ścianie odszukał wiersz Über allen Gipfeln, jeden ze swoich najpiękniejszych, który zapisał tam o zmierzchu 6 września 1780 roku:

 
 „Wierzchołki wzgórz

Spowite w ciszę;

Drzew żaden już

Wiew nie kołysze;

Śpi las

I ptactwo w gęstwinie

I tobie ninie

Spocząć już czas”.

 
Wtedy poeta zrozumiał, że czasu nie da się oszukiwać w nieskończoność. Trzeba spocząć. Już wkrótce.

Został sam. Już dawno temu odeszli jego przyjaciele Schiller, Herder, Wieland, odeszła matka. Nie ma już zawsze życzliwej mu wielkiej księżny Amalii, nie ma żony Christany Vulpius, którą poznał jako młodziutką, dużo młodszą od niego robotnicę manufaktury wyrabiającej sztuczne kwiaty, z którą przeżył kilkanaście lat bez ślubu, powodując powszechne zgorszenie, która po ślubie żyła obok niego własnym życiem, pełnym wina i zabaw, ale którą stary poeta wiernie kochał.

Przed 5 laty zmarł wielki książę Karol August, któremu zawdzięczał pół wieku dostatniego, spokojnego, pełnego zaszczytów życia w Weimarze.

Niedawno odszedł jego jedyny syn August.

Sędziwemu mistrzowi pozostała tylko jedna prawdziwie bliska osoba – owdowiała synowa Otylia z domu von Pogwisch, weimarska piękność, słynąca z dowcipu i uroczego usposobienia. To ona zajęła się domem Goethego, przyjmowała jego licznych gości, towarzyszyła poecie w biesiadach, ona czytuje mu książki, gdy jest znużony.

Tej zimy Goethe skapitulował przed starością.

Zakazał otwierać okna, wietrzyć dom, a służbę nieustannie popędzał, by dokładała więcej drew do ognia. W przegrzanych wnętrzach domownicy dyszeli jak ryby wyrzucone na piasek. Goethe na to nie zważał, nie zważał także na coraz częstsze przeziębienia i katary, wynikłe z wychodzenia na dwór z domowego gorąca.

I wreszcie stało się, co nieuchronnie stać się musiało. Tydzień temu Goethe, przechodząc z rozgrzanej pracowni do ogrodu, zaziębił się. Następnego dnia rano Wolfgang, jeden z trojga jego wnuków, zastał dziadka w łóżku. Goethego trawiła gorączka.

Leki zaaplikowane przez zaprzyjaźnionego doktora pomogły. Wieczorem chory podyktował długi list do Wilhelma Humboldta. W nocy jednak obudził się, czując przenikliwy chłód w dłoniach i stopach. Skarżył się na ból w piersiach i duszność.

Przedwczoraj rankiem lekarz zastał go w bardzo złym stanie. Goethe rzucał się w pościeli, każda pozycja była niewygodna. Twarz miał siną, oczy zapadnięte. Dopiero gdy przeniesiono go na wygodne krzesło, poczuł się lepiej. Wieczorem przyjął wielu weimarskich przyjaciół zaniepokojonych jego chorobą. Gości uderzyło, że dużo i troskliwie myślał o innych. Goethe, który współpracownikom zawsze płacił marnie i nie interesował się ich problemami, który na list Ludwiga van Beethovena z prośbą o pomoc nawet nie raczył odpisać, tego wieczoru cieszył się, że jego wstawiennictwo u dworu książęcego za pewnym artystą odniosło skutek. Mało tego, drżącą ręką podpisał papier zabezpieczający stałą pensję dla młodej artystki z Weimaru, której obiecał roztoczenie nad nią opieki. Gawędził miło z gośćmi, tryskał optymizmem i wiarą w rychły powrót do zdrowia.

Ale dziś przejście paru kroków z sypialni do pracowni jest wyczynem ponad jego siły. Goethe drepce przez chwilę obok łóżka, w końcu siada na szezlongu. Otylia, która przez całą noc siedziała u jego wezgłowia, zabawia go miłą pogwarką. Goethe rozmawia z nią o nadchodzącej wiośnie. Cieszy się, że lepsza pogoda przywróci mu zdrowie.

Sypialnia wypełnia się domownikami, zjawiają się też weimarscy przyjaciele i znajomi. Nagle Goethe zaczyna bredzić: „Popatrz, popatrz na tę głowę niewieścią, tak uroczą, z pierścieniami czarnych włosów, jaki śliczny mają kolor, jak pięknie odbijają się na ciemnym tle!”.

Nikt mu nie przerywa.

Goethe łapie oddech. Po chwili dostrzega skrawek papieru na podłodze i łaja domowników, że pozwalają, by listy Schillera walały się po ziemi. W końcu usypia.

Gdy budzi się, całkiem przytomnie pyta stojących przy jego łóżku o szkice. Dopiero po chwili słuchający domyślają się, że szkice te przyśniły mu się tuż przed przebudzeniem.

Goethe mówi coraz mniej wyraźnie. Woła do swego kopisty: „Otwórz jeszcze drugą okiennicę, wpuść więcej światła”.

Więcej nie ma już sił mówić. W milczeniu kreśli wskazującym palcem w powietrzu litery, słowa, linijki całe. Nikt nie potrafi ich odczytać. Dłoń poety słabnie. Goethe coraz wolniej wodzi palcem po otulającym go pledzie. O 11.30 pochyla się w bok. Jego spokojna twarz łudzi stojących wokół, że to tylko sen.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

19 marca 1981 roku doszło do tzw. Prowokacji bydgoskiej. Delegaci NSZZ „Solidarność” zostali pobici przez milicję podczas obrad Wojewódzkiej Rady Narodowej w Bydgoszczy. W. Kalicki przedstawia przebieg wypadków:

Sesja Wojewódzkiej Rady Narodowej w Bydgoszczy zaczyna się o 10.00. Porządek obrad: zatwierdzenie planu budżetu, interpelacje oraz rozmowa o niezależnym ruchu chłopskim z zaproszonymi przez radnych działaczami bydgoskiej Solidarności. Od 3 dni w siedzibie wojewódzkiego związku kółek rolniczych działacze Solidarności Rolników Indywidualnych prowadzą strajk okupacyjny. Domagają się reform kółek rolniczych i prawnego uznania rolniczej „S”, której władze nie chcą zarejestrować.

Atmosfera w sali konferencyjnej WRN jest ciężka.

Na terytorium Polski, ZSRR, CSRS i NRD toczą się wielkie manewry wojskowe Układu Warszawskiego „Sojuz-81”. A w Warszawie władze – widać wyraźnie – za wszelką cenę nie chcą dopuścić do rejestracji Solidarności wiejskiej. W samej Bydgoszczy powodów do obaw też nie brakuje. Od 3 dni miasto żyje plotkami o koncentracji sił milicyjnych na wielką skalę. Cały parking przed gmachem WRN zastawiony jest milicyjnymi samochodami. W drzwiach siedziby WRN stoją jacyś dziwni porządkowi, po cywilnemu, z biało-czerwonymi opaskami, i sprawdzają dokumenty – nigdy tego wcześniej nie było.

30-osobowa delegacja Solidarności zjawia się, trochę spóźniona, parę minut po 10.00.

O 13.00, po interpelacjach radnych, zaczyna się dyskusja o projekcie planu społeczno-gospodarczego. Radni są kiepsko przygotowani, nie orientują się w szczegółach. Dyskusja kuleje.

O 14.30 prowadzący ją radny Andrzej Młodecki proponuje, by debatę o planie odłożyć do następnej sesji, a teraz zrobić krótką przerwę w obradach. Radni głosują: niemal wszyscy są za. To wtedy, nieoczekiwanie, przewodniczący WRN Edward Berger ogłasza koniec całego posiedzenia. Oficjalny gość sesji wicepremier Mach i członkowie prezydium WRN zrywają się z miejsc i w wielkim pośpiechu wychodzą z sali. Po nich ulatnia się też większość radnych. W sali pozostaje tylko 45 radnych oraz delegaci MKZ „Solidarność”.

 – Co jest, do cholery!? Przyrzeczono nam głos! Radni, nie dajcie sobą manipulować! – krzyczy przewodniczący Regionu Bydgoskiego NSZZ „Solidarność” Jan Rulewski. Goście z „S” skandują: „Radni, nie bądźcie bezradni!”.

Ktoś wyłącza jednak aparaturę nagłaśniającą salę.

Radni, którzy nie wyszli, czują się ośmieszeni przez władze, ale nie są bezradni. Uświadamiają sobie, że jest ich 45 – wystarczająco dużo, by w trybie nagłym zwołać nadzwyczajne posiedzenie WRN. Spisują więc wniosek o zwołanie sesji już za tydzień. W programie umieszczają wystąpienie przedstawiciela „S”. Działacze Solidarności pomysł ten popierają, ale nie ukrywają, że za tydzień będą się domagać rozwiązania WRN i nowych wyborów. Rozmowy i spisywanie wspólnego komunikatu grupy radnych i działaczy MKZ przeciągają się. Zbuntowani radni zapraszają gości z „S” do bufetu, potem wracają z nimi na salę obrad. Nerwowo zaglądają tam bydgoscy wicewojewodowie Bąk, Przybylski i Warczak. Namawiają obecnych do rozejścia się. Po kątach sali obrad snują się nieznani nikomu cywile. Gdy działacze „S” głośno stroją sobie z nich żarty, cywile wychodzą, ale po paru minutach, pojedynczo, wracają.

O 16.00 do sali wkracza wicewojewoda Bąk w asyście szefów zespołów radnych PZPR i ZSL. Wzywa wszystkich zbuntowanych radnych do pokoju nr 145 na rozmowę. Jan Rulewski prosi, by mógł w niej uczestniczyć ktoś z MKZ. Bąk odmawia. Rulewski, widząc że sytuacja robi się niebezpieczna, prosi, by część radnych pozostała ze związkowcami. 5 młodych radnych decyduje się zostać. Jeden z nich mówi wojewodzie:

 – Skoro władza nie chciała rozmawiać z nami przez 4 godziny, to niech teraz nie przeszkadza nam w pracy.

Ale wicewojewoda swoje osiągnął – znakomita większość zbuntowanych radnych wyszła z sali konferencyjnej.

Po chwili znów pojawia się w niej towarzysz Bąk. Teraz żąda, by działacze Solidarności i 5 radnych opuścili salę. Po chwili zjawia się prokurator rejonowy Janusz Pejka. Na wyjście daje obecnym 10 minut.

Radni i działacze „S” nie przejmują się i dalej redagują wspólny komunikat. Nagle drzwi otwierają się i na salę obrad wlewa się 100 milicjantów dowodzonych przez oficera w mundurze majora MO. Nie są uzbrojeni. 2 funkcjonariuszy nieustannie filmuje kamerą zachowanie działaczy MKZ i radnych. Kolejny raz zjawia się wicewojewoda Bąk. Major MO ostentacyjnie pyta go, czy wzywał milicję na salę. Wojewoda głośno potwierdza. Major zwraca się do Jana Rulewskiego:

 – Ja apeluję ponownie, aby panowie opuścili ten lokal dobrowolnie.

 – Pan to nazywa dobrowolnością? – pyta Rulewski.

 – Bez oporu. Podkreślam, bez oporu. Bo sami widzicie, że mamy nad wami przewagę – mówi oficer.

 – Nad kim ma pan przewagę? Nad ludem, z którego sam pan pochodzi? – woła przewodniczący Rulewski wedle najlepszych wzorów rewolucyjnej agitacji. Po chwili znów bierze oficera pod włos:

 – Pan nie jest policjantem, tym zachodnim, który bije i tłucze na polecenie burżuazji. Pan jest milicjantem. A mnie dziś rano pański przełożony powiedział, że nie użyje milicji przeciw robotnikom.

Majora nie obchodzi jednak, że 5 radnych, towarzyszących działaczom MKZ, jest w gmachu WRN gospodarzami, a do ukończenia wspólnego komunikatu brakuje bardzo mało:

 – Szanowni panowie, macie pięć minut.

 – Piętnaście! – woła Rulewski.

 – Piętnaście minut to było, a dziesięć już minęło – ripostuje oficer.

Wreszcie wracają radni wywołani do sali nr 145. Oburzeni żądają, by milicjanci natychmiast wyszli z sali obrad. Funkcjonariusze wycofują się.

Zaniepokojony Jan Rulewski dzwoni do Gdańska, do przewodniczącego „S” Lecha Wałęsy. Wałęsa radzi mu, by zabrał ze sobą radnych i przeniósł się tam, gdzie bezpieczniej – do MKZ lub do strajkujących chłopów. Nagle połączenia telefoniczne z gmachem WRN zostają przerwane.

Działacze MKZ i radni pośpiesznie kończą wspólny komunikat. Znów wkraczają dziesiątki milicjantów. Ten sam major MO ogłasza:

 – Panowie i panie, proszę o opuszczenie sali.

Któryś z radnych prosi:

 – Obywatelu majorze, na razie jeszcze kończymy, już podpisujemy.

Zdenerwowany Rulewski protestuje:

 – Niech się pan zastanowi do końca.

 – Zastanawiałem się do końca i rozkaz wykonam – odpowiada major i daje znak podwładnym.

Falanga milicjantów rusza w stronę obradujących. Słychać krzyki zaatakowanych: „Kobiety do środka, Rulewskiego osłaniać!”. Działacze „S” chwytają się mocno za ręce, tworzą krąg z kobietami i Janem Rulewskim w środku, śpiewają „Jeszcze Polska nie zginęła…”. Wszystko na nic. Milicjanci rozrywają krąg, łapią przedstawicieli MKZ za ręce i nogi, wyrzucają ich za drzwi. Nad tumultem rozlegają się okrzyki atakujących: „Brać Rulewskiego!”, i przeraźliwy krzyk maltretowanego Antoniego Tokarczuka z bydgoskiego MKZ. Jeden z milicjantów kopie w nogę działacza „S” Rolników Indywidualnych Michała Bartoszcze, a gdy ten upada, drugi napastnik zatyka mu pięścią usta. Potem zadają ciosy w skroń tak długo, aż Bartoszcze traci przytomność.

Radni proszą wicewojewodę Bąka, beznamiętnie przyglądającego się biciu, o przerwanie akcji milicji. Bąk milczy.

Milicjanci wyprowadzają działaczy „S” bocznymi drzwiami na dziedziniec. Tam okazuje się, że nie ma kluczy do bramy z dziedzińca na zewnątrz, na boczną ulicę. Na dziedzińcu zza kordonu mundurowych co chwila wyskakują esbecy po cywilnemu i masakrują delegatów „S”. Krzyk bitych elektryzuje tłum stojący za bramą, na ulicy. Ludzie z zewnątrz dobijają się do bramy. Bez skutku.

Jan Rulewski i działacz Solidarności Mariusz Łabentowicz pod ciosami osuwają się na ziemię. Cywilni esbecy łapią obu za ręce i nogi, niosą z powrotem do budynku, do sali obrad. Obu rzucają jak kłody na podwyższenie dla gości. Po kwadransie zabierają ich i niosą na dziedziniec, pod bramę. Bezwładnego Jana Rulewskiego rzucają na bruk. Rzecznik prasowy bydgoskiej „S” Stefan Pastuszewski w ostatniej chwili jak piłkarz wysuwa nogę i amortyzuje uderzenie głowy Rulewskiego o bruk. Po krótkim przepychaniu się w bramie ludzie z ulicy biorą 3 pobitych na ramiona i niosą do siedziby MKS. Po chwili przyjeżdża pogotowie i zabiera ich do szpitala. Jan Rulewski ma wstrząśnienie mózgu, rany twarzy i jamy ustnej. Mariusz Łabentowicz – uraz głowy i rany twarzy zadane kastetem. Michał Bartoszcze, który ma uraz głowy i złamaną żuchwę, wieczorem traci przytomność i długo jej nie odzyskuje.

Bydgoszcz patrolują silne oddziały ZOMO. Informacje o pobiciu elektryzują miasto. Przed siedzibą „S” gromadzą się wzburzeni mieszkańcy. Z głośników zainstalowanych na murach MKZ słychać wezwania do obrony Solidarności. Wszyscy mówią o prowokacji milicji i jedynej możliwej odpowiedzi – strajku powszechnym. Niewielu tylko zdaje sobie sprawę, że to najkrótsza droga do ostatecznej, fizycznej konfrontacji związku z władzą. Na której zależy właśnie władzy.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

18 marca 1967 roku miała miejsce pierwsza i największa na wodach Europy katastrofa ekologiczna. Przyczyną był błąd nawigacyjny kapitana tankowca Torrey Canyon. Oto przebieg wypadków w ujęciu W. Kalickiego:

O 6.30 pierwszy oficer tankowca „Torrey Canyon” Silveno Bonefiglio dostrzega na górnej części pokładowego radaru jasną plamkę. Nie musi patrzyć na mapę, by wiedzieć, że to wyspy Scilly, leżące na zachód od zachodniego krańca brytyjskiej Kornwalii – przylądka Land End. Bonefiglio łączy się przez pokładowy telefon z kabiną kpt. Pastrengo Rugiati. Informuje go, że ma kontakt radarowy z odległymi o 24 mile Scilly Islands. Rugiati dziękuje i znów zapada w drzemkę. Bonefiglio przypomina sobie, że przed 4 dniami, w pobliżu Wysp Kanaryjskich na Atlantyku, kpt. Rugiati zarządził, że „Torrey Canyon” ma minąć wyspy Scilly prawą burtą w odległości mniej więcej niż 5 mil. Wtedy też kapitan położył statek na kurs 018 stopni, którym „Torrey Canyon” podąża niezmiennie do dziś sterowany przez automatycznego pilota.

Pierwszy oficer postanawia skorygować kurs tak, by wyspy Scilly minąć z prawej burty. Podchodzi do kolumny sterowej. Jej dźwignia może znajdować się w 3 położeniach. Pozycje skrajne to hand, pozwalające na sterowanie ręczne, i automatic – w tym położeniu utrzymaniem zadanego kursu zajmuje się automatyczne urządzenie sterujące. Pozycja środkowa dźwigni oznaczona jest control – w takim położeniu testowane są układy sterujące. Pierwszy oficer przekłada dźwignię z pozycji automatic na hand, obraca zgrabne koło sterowe. „Torrey Canyon” powoli skręca w lewo, na kurs 006 stopnia. Bonefiglio zapisuje zmianę kursu w dzienniku pokładowym i znów melduje telefonicznie kpt. Rugiati:

 – Kapitanie, zmieniłem kurs na 006, żeby minąć Scilly po prawej burcie.

 – Dziękuję. Przyjąłem. A czy na poprzednim kursie miniemy Scilly?

 – Miniemy, ale z lewej burty – wyjaśnia oficer.

 – Proszę zmienić kurs na poprzedni. Mamy minąć Scilly z lewej burty – dysponuje kapitan.

Bonefiglio jest tak zaskoczony, że prosi o powtórzenie polecenia. Ale nie ma wątpliwości – kapitan nakazał położenie tankowca na poprzedni kurs. Pierwszy oficer wykonuje rozkaz.

O 7.00 na mostku zjawia się kpt. Rugiati. Jak zwykle na głowie ma baskijski beret. W nasuniętym na czoło berecie i flanelowej koszuli wygląda na mechanika samochodowego, a nie kapitana supertankowca. Pyta pierwszego oficera o kurs, dopytuje się, czy dostrzeżono już latarnię Bishop Rock na południowo-zachodnim skraju wysp Scilly. Ani pierwszy oficer, ani młody włoski marynarz, ze skrzydła mostku lustrujący przez lornetkę morze przed statkiem, latarni jednak nie dostrzegli. Zagadnięty przez pierwszego oficera o rozkaz przywrócenia kursu 018 Rugiati wyjaśnia, że w ten sposób zaoszczędzi ponad pół godziny, a chciałby zdążyć do portu docelowego Milford na zachodnim wybrzeżu Walii, gdy zacznie się tam przypływ. Bonefiglio oponuje, że wysoka woda w rejonie Milford zaczyna się dopiero o godz. 23.00, zatem nie ma się po co tak śpieszyć. Kapitan ignoruje uwagę swego pierwszego oficera.

O 8.00 na mostku pojawia się trzeci oficer Alfonso Coccio. „Torrey Canyon” pływa pod tzw. tanią banderą, zarejestrowany jest w towarzystwie żeglugowym Barracuda Tanker Corporation na Bermudach, ale jego załogę stanowią Włosi.

Wyspany, odświeżony Coccio grzecznie pyta pierwszego oficera o sytuację. Bonefiglia podaje mu kurs i wyjaśnia, że kapitan postanowił minąć wyspy Scilly z lewej burty. Coccio dziwi się – z lewej burty? A dlaczego, skoro prościej i bezpieczniej jest skręcić nieco na zachód i wyspy zostawić po prawej burcie? Pierwszy oficer z rezygnacją opowiada o dziwacznym pomyśle kapitana: iść nietypowym kursem celem zaoszczędzenia czasu tylko po to, by później dłużej czekać na przypływ. Ale to już nie jest zmartwienie Bonefiglii – pierwszy oficer po nocnej wachcie schodzi z mostka i idzie spać.

O 8.13 kapitan przestawia automatycznego pilota, zmienia nieco kurs na bardziej zachodni i wyjaśnia trzeciemu oficerowi, że zamierza przejść między wyspami Scilly a leżącymi na północny wschód od nich, niebezpiecznymi skałami podwodnymi Seven Stones. To wąskie, kilkumilowe przejście nieco niepokoi trzeciego oficera. W tej ciasnocie trudno manewrować ogromnym, niemal 300-metrowym, wyładowanym 120 tys. t ropy tankowcem. Niespełna pół godziny później kpt. Rugiati przełącza ster z pozycji automatic na hand i własnoręcznie zmienia kurs – na jeszcze bardziej zachodni.

Trzeci oficer Coccio zapisuje w dzienniku pokładowym zmianę i wychodzi na odkryte skrzydło pomostu, by określić położenie statku na podstawie obserwacji optycznych. W szczelinie namiernika dostrzega statek latarniowy „Seven Stones”, zakotwiczony nieopodal niebezpiecznych skał. Latarniowiec nadaje w kierunku „Torrey Canyon” jakieś sygnały świetlne. Coccio melduje kapitanowi, że tankowiec jest w odległości niespełna 3 mil od latarniowca.

 – Do diabła! Jesteśmy za blisko tych skał! – woła kapitan i rozkazuje sternikowi natychmiast kłaść ster lewo na burt.

Marynarz stojący na skrzydle mostka pędzi do kolumny sterowej, odruchowo przekłada dźwignię sterowania – na pełnym morzu bowiem statek płynie kierowany przez automatyczne urządzenie sterowe i nieczęste podczas rejsu zmiany kursu wymagają przełączenia urządzenia na sterowanie ręczne – a potem gwałtownie, do oporu przekręca koło sterowe w lewo. Ale rozpędzony do prędkości niemal 16 węzłów „Torrey Canyon” płynie przed siebie, nie zmieniając kursu. Przerażony marynarz krzyczy:

 – Kapitanie! Statek nie słucha steru!

Rugiati dopada do kolumny sterowej i w jednej sekundzie spostrzega, że dźwignia sterowania zamiast w położeniu hand znajduje się na pozycji control! Ktoś – albo przed chwilą marynarz przy sterze, albo przed 10 minutami sam kapitan – popełnił katastrofalny błąd i przekładając dźwignię przy zmianie kursu, nie dociągnął jej do końca, do położenia automatic. Rugiati nie ma czasu na roztrząsanie kwestii winy – przekłada dźwignię na tryb ręczny. Tankowiec powoli, ociężale zaczyna skręcać w lewo. Kapitan oddycha z ulgą i w tym momencie potężne uderzenie zwala go z nóg. Pada też trzeci oficer Coccio i marynarz na mostku. Powietrze przeszywa straszliwy zgrzyt prutych stalowych blach. Kapitan zrywa się i nadaje przez telegraf polecenie wstrzymania maszyn. Za chwilę rozkazuje włączyć całą wstecz. Nic z tego – „Torrey Canyon” ani drgnie. Osiadł na skałach Pollard Rock z grupy skał Seven Stones.

Kapitan zarządza sprawdzanie uszkodzeń. Po godzinie już wiadomo, że ostre jak brzytwa skały rozpruły 6 wielkich zbiorników z ropą. Co gorsza, maksymalnie wysoka woda wystąpiła na tym akwenie pół godziny przed katastrofą – nie ma więc co liczyć na to, że przypływ uniesie ze skał zakleszczony tankowiec.

I najgorsze – „Torrey Canyon” nie jest zwykłym tankowcem. Zbudowano go przed 8 laty jako statek o nośności 67 000 DWT. Armator szybko jednak zorientował się, że koszty eksploatacji dwukrotnie większych supertankowców są tylko minimalnie wyższe od wydatków ponoszonych na mniejsze statki i zdecydował się na ryzykowną, pionierską przebudowę „Torrey Canyon”. W japońskiej stoczni w Sasebo obcięto część dziobową tankowca i przyspawano w to miejsce nową, dłuższą o 60 m i szerszą o 6 m. Japońscy stoczniowcy odcięli od pokładu nadbudówkę, przesunęli ją na nową część kadłuba i tam przyspawali. Tak powiększony „Torrey Canyon” mógł teraz pomieścić w swych zbiornikach 119 000 t ropy – z dnia na dzień stał się superzbiornikowcem. Bardzo zyskownym, ale i bardzo kruchym.

Po południu długa smuga ropy z rozprutych zbiorników ciągnie się na morzu aż po horyzont. Do uszkodzonego statku zbliżają się już holenderskie jednostki ratownicze, nad miejscem katastrofy krąży brytyjski helikopter. Nikt z załogi „Torrey Canyon” nie ma jednak złudzeń – tego tankowca nie da się uratować. Na morze musi wypłynąć 120 tys. t ropy. Za parę dni Wielką Brytanię i Francję czeka największa w historii katastrofa ekologiczna.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

17 marca 1938 roku miało miejsce polskie ultimatum dla Litwy. Konflikt pomiędzy Polską a Litwa narastał od 1920 roku odkąd marszałek Piłsudski nakazał zajęcie Wilna. W. Kalicki przypomina nam dziś tamte karty naszej historii:

Zmierzcha już, gdy w okolicach Pl. Józefa Piłsudskiego w Warszawie pojawiają się grupy manifestantów. Nowym Światem, Krakowskim Przedmieściem, Marszałkowską maszerują pod biało-czerwonymi flagami delegacje organizacji społecznych, wojskowych, młodzieżowych, partii politycznych i wszelkiego rodzaju stowarzyszeń. Dziarsko kroczące kolumny poprzedzane są przez orkiestry wojskowe. Nad idącymi kołyszą się dziesiątki transparentów.

 „Serce Polski to Wilno!”

 „Ukarać zbrodniarzy litewskich!”

 „Marszałku Śmigły – prowadź na Kowno!”

 „Wodzu – Marszałku prowadź nas na Kowno!”

 „Zająć Kowno!”

Na pl. Piłsudskiego ma się odbyć manifestacja społeczeństwa w hołdzie, obchodzącemu nazajutrz imieniny, naczelnemu wodzowi, marsz. Edwardowi Śmigłemu-Rydzowi. Tak naprawdę jednak nie o imieniny tu chodzi, ale o konflikt z rządem Litwy.

Ten konflikt trwa od roku 1920, kiedy to fikcyjnie zbuntowane oddziały polskiego wojska, pod dowództwem gen. Lucjana Żeligowskiego, na rozkaz Piłsudskiego zajęły Wilno (2 lata później formalnie wcielone do Polski). Od tego czasu Litwa uznawała, że jest w stanie wojny z Polską. Dziwaczny i niebezpieczny dla stabilności Europy stan ni to wojny, ni pokoju przerwał dopiero w grudniu 1927 roku Józef Piłsudski, który w Genewie wymusił na litewskim premierze Augustinasie Voldemarasie deklarację, że stan wojny między obu państwami nie istnieje. Nawiązania stosunków dyplomatycznych Piłsudski się jednak nie domagał.

Powodowany pretensjami Litwy do Wilna brak normalnych stosunków międzypaństwowych od paru lat stał się poważnym problemem w polskiej polityce. Choć utrzymywane są poufne kontakty obu stron, mnożą się jednak incydenty graniczne, giną litewscy i polscy żołnierze straży granicznej, Warszawa i Kowno dyskredytują się nawzajem na forum międzynarodowym. Minister spraw zagranicznych Józef Beck przyjął twardy kurs: Litwę objęła polska blokada. Zakaz Becka objął wymianę handlową, ruch turystyczny i tranzytowy, nawet kontakty sportowe. W tej napiętej atmosferze przed tygodniem, 11 marca o 5.00, żołnierz KOP Stanisław Serafin przekroczył graniczną linię administracyjną i strzelił do litewskiego policjanta granicznego Justyna Lukoseviciusa. Litwin odpowiedział ogniem i ranił Serafina. Litwini założyli opatrunek Polakowi, lecz zanim o 9.00 przybył litewski lekarz, Serafin wykrwawił się na śmierć.

Pod nieobecność przebywającego we Włoszech ministra Becka wiceminister Jan Szembek ułożył ostry komunikat oficjalny na temat incydentu. Marsz. Śmigły-Rydz przytomnie polecił zmienić najbardziej agresywne sformułowania oświadczenia, ale minister Szembek wcześniej dał je w pierwotnej wersji prasie.

W Polsce gazety rozdmuchały nastroje rewanżu.

Na Litwie dominuje obawa przed inwazją polskiej armii, której Litwini nie są w stanie stawić czoła. W nocy z 14 na 15 marca poseł litewski w Tallinie Bronisław Dailide przekazał posłowi polskiemu na Łotwie Wacławowi Przesmyckiemu poufną notę z propozycją rozpoczęcia rozmów, które wyjaśniłyby okoliczności śmierci Serafina oraz zapobiegły podobnym incydentom w przyszłości.

Ale w Warszawie zwyciężyła opcja ministra Becka – śmierć polskiego żołnierza to najlepszy moment, by zmusić Litwę do nawiązania z Polską stosunków dyplomatycznych.

Na pl. Piłsudskiego ciągną tłumy warszawiaków. O zmroku na placu i przyległych ulicach tłoczy się ponad 200 tys. ludzi.

Przed tymczasową trybuną stoją przedstawiciele organizacji byłych wojskowych, zrzeszonych w Federacji Polskich Związków Obrońców Ojczyzny. Miejsca pod trybuną zajmują szef Federacji PZOO gen. Roman Górecki, Szef Obozu Zjednoczenia Narodowego gen. Stanisław Skwarczyński i szef sztabu OZN płk Zygmunt Wenda.

Wiec zaczyna się o 19.15. Na trybunie pojawia się gen. Górecki. Najpierw składa życzenia imieninowe marsz. Śmigłemu-Rydzowi. Przemówienie co rusz przerywają okrzyki tłumów na cześć wodza naczelnego. Gdy gen. Górecki przypomina śmierć strzelca Stanisława Serafina i przebieg konfliktu z Litwą, tłumy na pl. Piłsudskiego skandują: „Żądamy położenia kresu prowokacjom litewskim!”, „Żądamy znormalizowania wzajemnych stosunków sąsiedzkich!”. Na zakończenie przemówienia gen. Górecki wznosi okrzyk: „Marszałek Śmigły-Rydz, naczelny wódz, niech żyje!”. Ogromny tłum odpowiada tym samym okrzykiem.

Przy akompaniamencie skandowanych haseł na cześć armii i marsz. Śmigłego-Rydza aktywiści Strzelca formują pochód. Z gigantycznego tłumu jako pierwsi wychodzą kombatanci I Brygady, niosący ogromny transparent „Niech żyje Wódz Naczelny!”. Za nimi kołysze się las sztandarów wszystkich organizacji zawezwanych na wiec. Uczestnicy pochodu maszerują równymi czwórkami. W pierwszej idą generałowie Skwarczyński i Górecki, płk Wenda, wiceprezydent miasta stołecznego Warszawy Józef Ołpiński. Za długą kolumną kombatantów wychodzi z placu na Krakowskie Przedmieście jeszcze dłuższa kolumna kilkunastu tysięcy pracowników miejskich. Prowadzi ją komisaryczny prezydent Warszawy Stefan Starzyński. Każdy pracownik komunalny musiał się stawić na wiec pod groźbą utraty pracy. Potem na Krakowskie wkraczają czwórkami hufce junackie, organizacje przysposobienia wojskowego, strażacy w galowych mundurach. Kilka orkiestr wojskowych i strażackich nieustannie gra marsze wojskowe.

Gapie przyłączają się do pochodu. Regularny szyk maszerujących łamie się, całą szerokością Krakowskiego Przedmieścia płyną tłumy.

Na pl. Trzech Krzyży dołącza się tylu przechodniów, że pochód zwalnia. W Alejach Ujazdowskich jego uczestnicy idą gęstą ciżbą, zajmują jezdnię i chodniki.

Wśród idących jest wiele młodzieży. Nie ma atmosfery wojennej nienawiści, raczej duma z własnej potęgi, podniecenie wielką hecą. Wielu idących jest roześmianych, młodzi co rusz wyskakują na chodnik, by ogarnąć okiem ogrom manifestacji.

Na pl. Na Rozdrożu pochód zatrzymuje się. Czekają tam kompanie strzeleckie, które odtąd poprzedzają tłum idących. Strzelcy niosą nad głowami setki płonących pochodni.

Gdy czoło pochodu dociera do Generalnego Inspektoratu Sił Zbrojnych, zapalają się rozstawione wokół gmachu reflektory. Wszystkie oświetlają udekorowany biało-czerwonymi flagami balkon na pierwszym piętrze; reszta fasady budynku pozostaje w półmroku. W tej samej chwili na balkonie pojawia się naczelny wódz marsz. Edward Śmigły-Rydz. Jest w mundurze polowym, tak jakby za chwilę miał stanąć na czele wyprawy wojennej. Na piersiach ma jedynie Krzyż Virtuti Militari. Na jego widok tłumy skandują: „Niech żyje marszałek Śmigły-Rydz!”, „Niech żyje armia i jej wódz!”.

Wojskowe orkiestry grają hymn. Uśmiechnięty marszałek salutuje, pozdrawia tłumy. Nagle jakiś zapiewajło z pierwszych szeregów pochodu mocnym głosem woła: „Wodzu, prowadź nas na Kowno!”. Wielotysięczny tłum odpowiada tym samym, potężnym okrzykiem. Orkiestry wojskowe milkną, czoło pochodu zatrzymuje się. Z tyłu napierają jednak rzesze idących i pod balkonem inspektoratu gęstnieje morze ludzkich głów. Tłum skanduje: „Niech żyje marszałek Śmigły-Rydz!”, „Zabrać Kowno!”, „My chcemy Litwy!”…

Marszałek znika w gmachu, ale po chwili znów pojawia się na balkonie.

Tłum skanduje: „Przemów, wodzu!”. „Czy chcecie, żebym do was przemówił?” – pyta przez mikrofon Śmigły-Rydz. „Taaaak!!!”.

 „Nazywacie mnie wodzem, a wiecie, że przemawiać nie jest rzeczą wodza. Chcę tylko stwierdzić przed wami, że serdeczną radością przejmuje mnie fakt, że są takie chwile, kiedy tyle polskich serc potężnie i tak jednolicie bije jednym wspólnym rytmem. Fakt ten musi cały naród przepoić wiarą, że Polska potrafi zrealizować swoje wielkie przeznaczenia. Niech żyje Polska!”

Tłumy wiwatują, ale część manifestantów jest zawiedziona oględną wypowiedzią marszałka.

O 22.00, gdy w Warszawie trwa jeszcze manifestacja przed gmachem GISZ, w Tallinie, do litewskiego poselstwa w Estonii, wkracza polski poseł Wacław Przesmycki. W salonie wita go litewski poseł Bronisław Dailide i prosi do swego gabinetu. Mimo napiętych stosunków między Litwą i Polską obaj dyplomaci są osobiście dobrymi znajomymi. Zanim jeszcze gospodarz zdążył poprosić, by usiedli, polski dyplomata na stojąco stwierdza, że ma zaszczyt wręczyć w imieniu rządu RP odpowiedź na propozycję rządu litewskiego, otrzymaną od posła Dailide w nocy z 14 na 15 marca. Bronisław Dailide blednie, bez słowa przyjmuje notę i studiuje ją na stojąco. Nie zdradza swych emocji najmniejszym nawet gestem, gdy czyta, że rząd polski uważa, iż jedynym załatwieniem sytuacji między obu państwami będzie nawiązanie stosunków dyplomatycznych bez żadnych warunków wstępnych, przy czym faktyczne akredytowanie przedstawicieli dyplomatycznych musi nastąpić do 31 marca, ani gdy czyta, że rząd litewski ma 48 godzin na przyjęcie polskich żądań, ani gdy jego wzrok dochodzi do czwartego, ostatniego punktu noty: „Powyższa propozycja nie może być przedmiotem dyskusji ani co do treści, ani co do formy – jest propozycją ne varietur. Brak odpowiedzi lub jakiekolwiek dodatki czy zastrzeżenia będą przez rząd polski uważane za odmowę. W tym negatywnym wypadku rząd polski własnymi środkami zabezpieczy słuszne interesy swego państwa”.

To wręcz groźba wojny. Poseł Dailide patrzy na kalendarz i z wymuszonym uśmiechem zauważa: „Bardzo mało czasu do 31 marca”. Poseł Przesmycki nie odwzajemnia uśmiechu. Milczy. Poseł Dailide prosi, by mógł notę przeczytać jeszcze raz.

 „Jak pan sobie życzy, panie ministrze” – odpowiada Przesmycki. Na prośbę Litwina obaj dyplomaci siadają w fotelach. Gdy Dailide kończy czytać, Przesmycki wstaje. „W razie gdy odmówimy, czy to oznacza wojnę?” – pyta Dailide. Przesmycki odpowiada, że tekst noty jest wyraźny i że on sam nie jest upoważniony ani do dalszych wyjaśnień, ani komentarzy.

Dailide kwituje godzinę odbioru noty. Powodowany impulsem osobistym Przesmycki stwierdza, że w tej chwili kończy się jego misja oficjalna, zatem już całkiem prywatnie może powiedzieć, że ma nadzieję, iż wkrótce obaj spotkają się w innych okolicznościach, i że jest dumny z tego, iż w tak trudnej sytuacji jako przedstawiciel narodu polskiego nie zażądał od narodu litewskiego niczego, co by mogło przynieść mu uszczerbek honoru, suwerenności czy też prestiżu.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

16 marca 1901 roku - premiera Wesela Stanisława Wyspiańskiego we wspomnieniu W. Kalickiego:

Choć północ już dawno minęła, w drukarni „Czasu” w Krakowie uwijają się zecerzy i metrampaże. Pospiesznie składają plakat o wieczornej prapremierze Wesela Stanisława Wyspiańskiego w Teatrze Miejskim. Co prawda, plakaty zapowiadające prapremierowe przedstawienie wiszą na krakowskich słupach ogłoszeniowych już od 2 dni, ale pani Helena Rydlowa, matka Anny oraz Lucjana, poety, przyjaciela Wyspiańskiego, na własną rękę zarządziła druk nowych, a właściwie poprawionych plakatów.

Miała ku temu ważny powód.

Przed 4 miesiącami w kościele Mariackim odbył się ślub Lucjana Rydla z córką gospodarza z podkrakowskich Bronowic Jadwigą Mikołajczykówną. Wyspiański wraz z chłopem Błażejem Czepcem byli na nim świadkami. Nazajutrz wieczorem, w 2 chatach w Bronowicach, u poety i malarza Włodzimierza Tetmajera i w pobliskim domu rodziców panny młodej, odbyły się oczepiny, czyli uroczyste zdjęcie wieńca i włożenie jej na głowę małżeńskiego czepca. Prócz bronowickich chłopów przybyła śmietanka artystycznej cyganerii Krakowa, malarze, poeci, dziennikarze. Huczna zabawa trwała do białego rana. Tylko Wyspiański, ciężko chory, na twarzy bladozielony, z białym fularem zawiązanym wysoko na szyi, w ściśle zapiętym czarnym surducie anglaise, milcząc, stał w drzwiach do izby, w której tańczono. Słuchał hipnotycznego rytmu oberków i kujawiaków, strzępów rozmów gości wychodzących na chwilę, by nieco odzipnąć. Nazajutrz Wyspiański starannie przepytał swą żonę ze wszystkiego, co widziała na weselu i zapamiętała, a po 3 miesiącach skończył pisać dramat Wesele. Miesiąc temu Wyspiański przeczytał swój utwór w salonie pani Lucyny Kotarbińskiej. Gospodyni, jej mężowi Józefowi Kotarbińskiemu, dyrektorowi Teatru Miejskiego, oraz gościom salonu Wesele pana Wyspiańskiego spodobało się i 10 dni temu przeprowadzono pierwszą, czytaną próbę dramatu. Już 4 dni później miała się odbyć prapremiera, ale reżyser Adolf Walewski oraz aktorzy uprosili dyrektora, by dał im na próby jeszcze tydzień.

Na wesele w Bronowicach, prócz krakowskich artystów, zaproszone były i 3 młodziutkie panny z zacnych domów: siostra pana młodego 17-letnia Hania Rydlówna oraz 2 śliczne córki profesora medycyny UJ Stanisława Pareńskiego i jego żony Elizy, prowadzącej wpływowy salon literacki, w którym bywa także Wyspiański. Starsza z panien Pareńskich, Maria, jest rówieśnicą Hani Rydlówny, Zosia Pareńska ma 15 lat. Wyspiański, pisząc Wesele, wcale nie miał zamiaru traktować zabawy w Bronowicach jako luźnej tylko inspiracji; przeciwnie, w tekście dramatu zachował jego bohaterom prawdziwe imiona. Znany dziennikarz „Czasu” Rudolf Starzewski, zaprzyjaźniony zresztą z Wyspiańskim, przez bliskich zwany „Dolciem”, na kartach Wesela pojawił się jako Dolcio właśnie. Panna młoda i jej siostry znalazły się w tekście dramatu pod swymi imionami, a bronowicki wójt i jego żona zachowali nawet swe prawdziwe nazwisko. Także 3 małoletnie panny, Hania Rydlówna, Maria, zwana przez bliskich Maryną, oraz Zosia Pareńskie, trafiły do tekstu Wesela pod swymi prawdziwymi imionami.

Po wpływem perswazji dyrektora Kotarbińskiego poeta zmienił Dolcia w postać Dziennikarza. Ale o zmianie imion dziewcząt nie chciał słyszeć.

Wieść, że najnowszy dramat Wyspiańskiego naszpikowany jest prawdziwymi postaciami i smakowitymi ploteczkami, rozeszła się po Krakowie zaraz po pierwszej próbie czytanej. Gdy pani Helena Rydlowa dowiedziała się, że przyjaciel jej syna Staś Wyspiański, którego lubi i szanuje, który tyle razy bywał u niej w domu, sportretował jej córkę i córki pani Pareńskiej, poprosiła go, by przynajmniej postać Hani usunął z tekstu dramatu. Wyspiański jednak hardo odparł, że sztuki za nic nie zmieni, może ją tylko, gdyby pani Rydlowa tego zażądała, w ogóle usunąć z repertuaru Teatru Miejskiego. Helena Rydlowa doskonale wie, że Wyspiański jest bardzo chory, że cierpi z rodziną straszliwą biedę i najnowszy jego dramat jest jedyną szansą, by mógł zdobyć dla siebie i dzieci nieco grosza. Jako osoba honorowa i szlachetna nie zażądała zdjęcia sztuki z afisza – postanowiła na swój koszt, za plecami Wyspiańskiego, zmienić afisz.

Nad ranem nowy afisz schodzi z maszyn drukarskich. Maryna zamieniła się na nim w Klarę, Zosia – w Anielę, a Haneczka – w Krzysię. Imiona fredrowskie, taki koncept miała pani Rydlowa. Gońcy odbierają plakat z poprawkami jej autorstwa i pędzą w miasto naklejać nową wersję na stare plakaty.

Prapremierowy spektakl ma się rozpocząć o 19.00, ale foyer Teatru Miejskiego jest wypełnione grubo wcześniej. W teatralnej kasie można kupić plakat w wersji poprawionej przez panią Rydlową. Na prapremierę sprzedano 720 biletów – jak na widownię liczącą 906 miejsc, wynik to znakomity, bo dbały o dobre układy w Krakowie dyrektor Kotarbiński rozdał lekką ręką oficjelom i osobom, na których życzliwości mu zależy, dobrze ponad 200 darmowych wejściówek. Jest cały Kraków, artystyczny, naukowy, urzędniczy, Kraków zwabiony stugębną plotką, że sztuka pana Wyspiańskiego to w rzeczy samej zabawny, złośliwy nawet portret tutejszej cyganerii i paru powszechnie znanych osób z towarzystwa. Na prapremierę pofatygowała się znakomita większość gości zaproszonych na wesele przez Lucjana Rydla. Sam Rydel jest także. Panie na widowni wzdychają, popatrując na zgrabną postać pogromcy niewieścich serc w krakowskich salonach, redaktora Rudolfa Starzewskiego. W jednej z lóż zasiada krytyk literacki i historyk literatury, współautor Teki Stańczyka, prezes Akademii Umiejętności prof. Stanisław Tarnowski. Siedzi z przodu loży, znad oparcia uważnie lustruje publiczność.

Krótko przed wyjściem do teatru zadowolona ze swej intrygi z afiszem Helena Rydlowa na wszelki wypadek pyta jednak profesorową Elizę Pareńską, której obu córkom zdołała zmienić imiona, czy aby na pewno w sztuce Wyspiańskiego nie ma nic niestosownego, nic, co mogłoby postawić ją w kłopotliwej sytuacji. Pani Pareńska zna tekst Wesela, wszak była w salonie pani Kotarbińskiej, gdy Wyspiański odczytał tam swój dramat. Pani Eliza zapewniła matkę Lucjana Rydla, że nic niepokojącego w sztuce nie ma. No i pani Rydlowa zasiada na widowni razem z córką Hanusią, której imię wymazała z afisza.

Mało tego, pani Rydlowa zachęciła też do przyjścia swą stryjeczną siostrę Antoninę Domańską. Pani Antonina, żona profesora neuropatologii UJ Stanisława Domańskiego, sportretowana została w Weselu jako Radczyni, ale uspokojona przez panią Rydlową, także nie spodziewa się niczego niemiłego.

Na prapremierę przybyła także pani Eliza Pareńska z obiema córkami.

Unosi się ogromna kurtyna Siemiradzkiego. Widzom ukazuje się obszerna izba, wybielona, w siwobłękitnawym odcieniu. Pośrodku stoi spory, okrągły stół nakryty białym obrusem, otoczony 10 krzesłami. Na stole suta weselna zastawa, którą rozjaśniają świece 2 żydowskich świeczników. Pod lewą ścianą biurko i stary fotel z oparciem, na imitacji okna zaś muślinowa firanka i wieniec z kłosów. Sporą część ściany naprzeciw widowni zajmuje sofa, nad którą wiszą 2 skrzyżowane szable, 2 dubeltówki, 2 pistolety, myśliwska torba i pas podróżny z trzosem i kordelasem. Obok drzwi prowadzących do alkierza, w którym widać zarys dziecięcej kołyski, stoi empirowy stolik z zegarem. Na prawej ścianie, za narożnym, bielonym piecem i za drzwiami, wysunięta ku widowni, stoi chłopska wyprawna skrzynia. Autorem scenografii jest sam Wyspiański, który zresztą brał udział we wszystkich próbach. Ci z widzów, którzy byli na weselu w Bronowicach, rozpoznają wiernie odtworzoną na scenie weselną izbę z dworku Włodzimierza Tetmajera.

Na scenie pojawiają się Józef Kotarbiński grający postać Błażeja Czepca i Józef Sosnowski w roli Dziennikarza. Kotarbiński ma na sobie kaftan przepasany szerokim, nabijanym mosiężnymi ćwiekami pasem, białą sukmanę i prążkowane spodnie. Na głowie zaś – charakterystyczny, spłaszczony kapelusz, zwany celenderem. Sosnowski jest we fraku.

 „Cóż tam, panie, w polityce? / Chińcyki trzymają się mocno!?” – zaczyna rozmowę sceniczny Czepiec.

W scenie drugiej Dziennikarz flirtuje z Zosią – na plakacie już Anielą – graną przez pannę Jutkiewiczównę, a w scenie trzeciej pojawiają się Radczyni, Haneczka i Zosia. Antonina Domańska purpurowieje w ciemnościach na widowni – jak on, ten Wyspiański, śmiał ją, profesorową uniwersytetu, przedstawić jako jakąś radczynię?!!!

Sądząc po pierwszym akcie, Wesele zapowiada się jako obyczajowa komedia. Część publiczności jest tym wyraźnie znudzona, pojedyncze osoby wychodzą z teatru. W drugim akcie atmosfera na widowni całkiem się zmienia. Jest jasne, że to żadna komedia, tu idzie o sprawy serio, sprawy wielkie. Widzowie poddają się monotonnej w swej żywości muzyce ludowej kapeli przygrywającej do spektaklu, poddają się dziwnemu, hipnotycznemu rytmowi tekstu, podkreślonemu jeszcze przez deklamatorską manierę aktorów.

Część widzów nic z tego jednak nie rozumie. W antrakcie żona kupca Fenza mówi: „Ach, jakież to nudne!”. Właśnie mija ją uwielbiający Wyspiańskiego początkujący dziennikarz Adolf Nowaczyński. „Małpa!” – krzyczy na całe gardło i znika w tłumie.

Im bardziej rozwija się dramat, im bardziej na widowni rośnie napięcie, tym więcej skandali. Stanisław Tarnowski po scenie z Hetmanem, o którym wszyscy wiedzą, że to w istocie łotr Franciszek Ksawery Branicki, dziadek żony Tarnowskiego, cofa się w głąb loży, a po chwili wychodzi z teatru, trzaskając drzwiami. Ciężkie chwile przeżywa Lucjan Rydel. Już mniejsza o to, jak go sportretował przyjaciel od serca Staś Wyspiański, ale jak on mógł tak skrzywdzić jego żonę! Jadwiga jest szczupłą, subtelną, wyciszoną blondynką, tymczasem Panna Młoda, zwłaszcza w interpretacji Wandy Siemaszkowej, to ordynarny babiszon. Po nocnym tryumfie w drukarni ciężkie chwile przeżywa pani Rydlowa. Gdy słyszy, jak ze sceny podchmieleni parobcy mówią między sobą o 3 podlotkach, którym zapobiegliwie zamieniła na afiszu imiona: „Te panny z miasta tak się do nas biorą, iż widocznie nas chcą”, ze wstydu chce zapaść się pod ziemię. Boże, cały Kraków to słyszy! A jeśli kto nie wie, że idzie w tym też o jej córkę, wszystko rozjaśnia Pan Młody, biegnąc na scenie za panną, i wołając wedle niepoprawionej przez panią Rydlową wersji: „Tylko ostrożnie z całusami, Haniu…”.

Taki wstyd!!!

Ale publiczności już nie obchodzą towarzyskie sensacje i despekty. Wielki narodowy dramat paraliżuje widzów. „Miałeś, chamie, złoty róg” – zawodzi Chochoł. Koniec. Publiczność zamarła. Nie ma braw. Dopiero po dłuższej chwili ludzie wstają z miejsc, jak oszaleli klaszczą. Na scenę wychodzą aktorzy, widzowie wołają: „Autor! Autor!”. Ba, ale autor ucieka do garderoby i ani myśli się pokazać.

Elizie Pareńskiej Wesele podoba się bardzo i wcale o literacki portret córek się nie obraża. Gdy cichną brawa, przesyła Wyspiańskiemu do garderoby pudełko czekoladek i bukiecik fiołków.

Widzowie jeszcze długo po 22.00 stoją przed teatrem i dyskutują o dramacie. Malarz Jan Stanisławski, patrząc na nich, powtarza sobie: „Nadzwyczajne, szalone, ale genialne!”.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

15 marca 44 p.n.e. - zabójstwo rzymskiego dyktatora Juliusza Cezara. Tradycja podaje, że zginął od ciosów 23 sztyletów. Ostatnim, który zadał cios był jego przyjaciel Brutus, od którego Juliusz Cezar nie spodziewał się zdrady. Stąd ta słynna rzymska sentencja wypowiadana właśnie w podobnych sytuacjach: „Et tu Brute contra me” (I ty Brutusie przeciw mnie). W. Kalicki przypomina nam dziś tamto wydarzenie:

To jest niedobra noc. Gajusz Juliusz Cezar nie może zasnąć. Rankiem czuje się bardzo kiepsko. Jego żonę Kalpurnię dręczyły straszne sny. Widziała w nich, jak nagle otwierają się wszystkie drzwi i okna w ich sypialni, jak wali się fronton ich domu. I widziała Cezara: leżącego na jej kolanach, martwego.

Cezar ma dziś udać się na posiedzenie senatu. Kalpurnia błaga go, by pozostał w domu. Popiera ją lekarz przyboczny. Cezar, dla którego obowiązek ma pierwszeństwo przed własną słabością, tym razem skłonny jest ulec namowom żony. Tym bardziej że przypomina sobie niedawne ostrzeżenie haruspika, czyli urzędowego wróżbity, Spurinny, który przepowiedział mu nieszczęście w idy marcowe. Idy marcowe, czyli dziś.

Spurinna nie rzuca słów na wiatr. W Rzymie zawiązał się spisek na życie Cezara. Spiskowców jest ponad 60.

Marek Juniusz Brutus wcześniej walczył przeciw Cezarowi w wojnie domowej po stronie Pompejusza, ale zwycięski Gajusz Juliusz wybaczył mu. Mało tego, nadał wysokie godności. Nienawiść Brutusa wzmaga jego niepewność, czy Cezar nie jest aby jego nieślubnym ojcem. Serwilia, matka Brutusa, była ongiś kochanką Cezara.

Gajusz Kasjusz Longinus też walczył w armii Pompejusza. I jemu Cezar wybaczył, i jego obdarzył godnościami.

Kwintus Ligarius to kolejny weteran armii Pompejusza, któremu Cezar po zwycięstwie wybaczył winy.

Decymus Juniusz Brutus był oficerem Cezara w Galii. Podobnie jak Gajusz Treboniusz, Serwiusz Sulpicjusz Galba, Lucjusz Minucjusz Basylus. Ich wszystkich Cezar nagradzał wysokimi urzędami i nadaniami majątków. Tak jak kolejnych spiskowców – swoich politycznych stronników – Publiusza Serwiliusza Kaskę i Lucjusza Tiliusza Cymbra.

Chcą zabić Cezara, bo uważają, że wkrótce ogłosi się królem Rzymu i zlikwiduje ich ukochaną republikę. Plotkuje o tym od pewnego czasu cały Rzym. Spiskowców do zamachu skłaniają wydarzenia ostatniego miesiąca. W połowie lutego Cezar oficjalnie przyjął tytuł dożywotniego dyktatora, dictator perpetuo. W swoim ręku skupił ogromną władzę. Ba, nie zachowywał nawet pozorów, irytując arogancją wobec republikańskiego mitu. 15 lutego, w dniu Luperkaliów, święta płodności, młodzi mężczyźni wybiegli na ulice Rzymu okryci jedynie przepaskami na biodrach i zgodnie ze starożytnym obyczajem smagali młode kobiety rzemykami z koźlęcej skóry. Cezar obserwował później ich uroczystą defiladę przybrany w królewską szatę, siedząc na zdobnym krześle na honorowej trybunie. Nieoczekiwanie jego stronnik Licyniusz na oczach tłumu nałożył na jego czoło królewski diadem. Gest był oczywisty – oto dyktatorowi ofiarowuje się władzę królewską. Nagle jednak Kasjusz diadem zerwał ze skroni Cezara i położył na kolanach. Sytuację próbował ratować stronnik Cezara – Marek Antoniusz. Podbiegł, chwycił diadem i włożył ponownie na głowę dyktatora. Ale zirytowany Cezar sam zerwał go i odrzucił. Tłum nagrodził ten gest entuzjastyczną owacją.

Spiskowcy chcą zabić Cezara nie tylko z powodów ideowych, z obawy, że zasiądzie na tronie. Nie potrafią pogodzić się z faktem, że opływają w dostatki (a niektórzy – że po prostu żyją) tylko dzięki jego łasce. Nazwali siebie „wyzwolicielami”, zaprzysięgli sobie lojalność i ustalili, że zaatakują w idy marcowe podczas obrad senatu. Każdy z zamachowców ma uderzyć dyktatora sztyletem.

Senat obraduje dziś w budynku wzniesionym przez Pompejusza przy jego teatrze. Przed budynkiem zbierają się konspiratorzy. W szatach ukryli sztylety. Wtem dociera do nich wieść, że Cezar nie ma zamiaru przybyć. Decydują się szybko. Do domu Cezara rusza Decymus Brutus. Przekonuje gospodarza, że nie powinien opuszczać posiedzenia – wszak senat zwołał je na jego osobiste życzenie. Brutus bierze Cezara za rękę i wyciąga z domu. Dyktator zmierza do senatu całkiem bezbronny. Niedawno oddalił swą osobistą ochronę złożoną z wiernych weteranów. Droga dłuży się. Na ulicach do lektyki cisną się liczni petenci, którzy wtykają podania i memoriały. Znudzony dyktator jak zwykle odkłada takie pisma na bok. Do lektyki dociska się wreszcie Grek Artemidoros z Knidos, agent Cezara, który biegł za nią aż od domu dyktatora. Od przyjaciół Brutusa usłyszał o spisku i czym prędzej spisał ostrzeżenie na papirusie. Artemidoros wręcza rulon i z naciskiem prosi, by go niezwłocznie przeczytać. Cezar rozwija go, ale oto już gmach senatu. Wysiada więc i wchodzi na schody, trzymając zrolowane pismo w ręku.

Zauważa z boku haruspika Spurinnę, który przepowiadał mu nieszczęście.

 – Oto nadeszły idy marcowe – mówi doń drwiąco.

 – Ale jeszcze nie minęły, Cezarze – odpowiada wróżbita.

Jak jest w zwyczaju, przed wkroczeniem Cezara do senatu Spurinna bada ptaki ofiarne. Pierwsza ofiara ma nieprawidłowo ukształtowane wnętrzności. Cezar poleca zbadać następne zwierzę. Ta wróżba też jest zła. Czas płynie, świta Cezara niecierpliwi się, dogaduje, że stał się zabobonny. Cezar macha ręką, zostawia haruspika z wypatroszonymi ptakami i rusza do senatu.

Nie zauważa, że Treboniusz, Decymus Brutus i kilku senatorów zatrzymują w przedsionku towarzyszącego mu Marka Antoniusza. Brutus od początku spisku upierał się, by Antoniusza oszczędzić. Poza tym zamachowcy boją się tego wiernego, dzielnego żołnierza.

Cezar wkracza na salę senatu. Wszyscy powstają z miejsc. Gość siada na pozłacanym krześle. Nieoczekiwanie powstaje zamęt. Cezara otacza kilkudziesięciu senatorów. Jeden z nich, Tiliusz Cymber, zaczyna gorąco prosić o zgodę na powrót jego brata z wygnania. Dyktator odmawia. Reszta senatorów popiera błagania kolegi, całuje Cezara po rękach, chwyta jego togę. Dyktator jest zirytowany. Usiłuje wstać z krzesła, ale w tym momencie Tiliusz Cymber mocnym szarpnięciem zrywa mu togę z ramion. To umówiony sygnał do ataku. Rozwścieczony Cezar krzyczy: „To jest gwałt!”. W tej chwili stojący za nim Serwiliusz Kaska uderza go sztyletem w szyję. Cezar odwraca się z okrzykiem „Co czynisz, przeklęty Kasko!?”, i przebija mu rękę jedyną bronią, jaką ma przy sobie – niedużym rysikiem do pisania. Szamoce się, usiłuje wyrwać. Ale ze wszystkich stron godzą weń sztylety. Jako drugi zadaje cios Kasjusz. Kolejne uderzenia. Po ciosie Brutusa Cezar zasłania głowę togą i osuwa się na ziemię. Zamachowcy tłoczą się nad leżącym – zaprzysięgli przecież, że każdy z nich zada mu cios – wymachują na oślep sztyletami, raniąc Cezara i współspiskowców. Krew tryska na wszystkie strony. Cezar straszliwie krzyczy.

Senatorowie niemający o spisku pojęcia patrzą na tę rzeź skamieniali ze zgrozy.

Pokrwawione zwłoki leżą pod statuą Pompejusza – najpierw zięcia Cezara, potem sojusznika w triumwiracie, ostatecznie zażartego przeciwnika w wojnie domowej.

Brutus, cały powalany krwią, staje przed senatorami i usiłuje wygłosić jakieś podniosłe przemówienie. Ale w tym momencie osłupienie przedstawicieli Rzymu mija i wszyscy rzucają się do ucieczki. Zamachowcy nie mają żadnych planów na tę chwilę, gdy już nie będzie dyktatora. Zamierzali jedynie wyrzucić jego zwłoki do Tybru, unieważnić jego rozporządzenia, a majątek skonfiskować. Teraz trochę deliberują, wreszcie składają podziękę bogom i uciekają z miejsca zbrodni. Wszyscy ukrywają się u znajomych. Antoniusz, na wieść o zbrodni, zrzuca togę konsula i ucieka w te pędy. Gdy wieść o zbrodni trafia w miasto, przerażony lud barykaduje się w domach. Wszyscy oczekują jakichś strasznych zdarzeń – zemsty, kary, mordów, rozruchów, buntu gladiatorów. Ale nie dzieje się nic. Gdzieniegdzie tylko motłoch rabuje sklepy.

Broczące krwią ciało Cezara leży pod statuą Pompejusza aż do późnego popołudnia. Wreszcie przybywa 3 niewolników. Wkładają zwłoki do lektyki. Idą nieśpiesznie przez wymarłe ulice miasta. Spod zasłony zwisa bezwładna ręka.

Do domu Cezara docierają wieczorem. Kalpurnia, której stosunki z mężem dalekie były od ciepła i serdeczności, teraz rozdzierająco krzyczy z rozpaczy. Przyboczny lekarz Antystiusz obmywa ciało, ogląda 23 rany. Tylko jedna, jego zdaniem, jest śmiertelna.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.