Historia

22 marca 1832 roku to dzień śmierci wielkiego niemieckiego poety Johanna Wolfganga Goethego. Tę właśnie postać przypomni nam dziś W. Kalicki:

Johann Wolfgang Goethe budzi się, jak zwykle, o 7.00. Słaby, znużony, dłuższą chwilę siedzi w pościeli. Jeszcze 2–3 lata temu po prostu wstałby z prostego drewnianego łóżka, na którym sypia od pół wieku, podszedłby do niewielkiego zydla z małą białą misą, nalałby do niej zimnej wody z dzbana stojącego pod zydlem i swoją ulubioną gąbką przemyłby twarz, szyję i ręce. Po porannej toalecie, nie tracąc czasu, przeszedłby z malutkiej, z jednym tylko, niezbyt wielkim oknem, sypialni na piętrze swego domu do przylegającej do niej pracowni. Wszedłby tam przez drzwi, na których wisi przybity przed laty spory arkusz papieru przeznaczony na bieżące notatki do dziejów najnowszych. W pracowni, niskim i dość ciasnym pokoju, pod jedną ścianą stoi długi stół z półkami na słowniki i podręczniki, na środku owalny stół i twarde krzesła z ozdobnymi oparciami, ale Goethe, jak zawsze, od razu siadłby przy prostym, długim stole z surowego drewna pod drugą ze ścian i natychmiast zabrałby się do pracy nad papierami rozłożonymi obok jego ulubionego popiersia Napoleona. Biust cesarza wykonany jest z mlecznego szkła, które delikatnie prześwieca na błękitno i czerwono. Goethe, autor uczonej rozprawy o kolorach, często używał rozszczepiającego światło słoneczne popiersia Napoleona do objaśniania swej teorii barw.

Ach, jakże jeszcze niedawno wydawać się mogło, że czas nie ima się mistrza z Weimaru.

2,5 roku temu 80-letni Goethe wybrał się na letnią wilegiaturę do swego tzw. domku ogrodowego na przedmieściach Weimaru. Tam przyjął 2 gości z Polski, panów Adama Mickiewicza i Edwarda Odyńca. Obaj byli pod wrażeniem imponującej powierzchowności gospodarza: wysokiego, mocno zbudowanego, z włosem co prawda rzedniejącym nad czołem, ale ledwie co przyprószonym siwizną. Prosta sylwetka, gładka cera, żywe oczy, energiczne ruchy i niczym niezmącona jasność umysłu przywodziły na myśl raczej mężczyznę w sile wielu, co najmniej o 20 lat młodszego.

I Goethe żył tak, jakby był o ćwierć wieku młodszy.

Toż zaledwie przed 9 laty 74-letni poeta bez pamięci zakochał się w młodziutkiej panience Ulryce von Levetzow i prosił swego przyjaciela i protektora, w którego włościach leży Weimar, wielkiego księcia Karola Augusta, o pośredniczenie w rozmowach o rękę pannicy. Dopiero odmowa księcia, gorzkie wyrzuty jedynego syna Goethego i synowej zmusiły go do rezygnacji z tej miłości.

Ale nic nie było w stanie zmusić go do rezygnacji z pracy, biesiad z przyjaciółmi, poznawania wciąż i wciąż, z nieodmienną ciekawością i przyjemnością, nowych ludzi.

Jeszcze przed 2 laty, wiosną 1839 roku, rzucił się do pracy nad drugą częścią Fausta, w przerwach pisał przedmowę do The Life of Friedrich Schiller (Żywota Schillera) – pióra Carlyle’a – i z zapałem wczytywał się w naukowy spór Cuviera z Geoffroy St. Hilairem, dotyczący systematyki świata zwierząt. Codziennie pisał, bez króciutkiej choćby przerwy, od 7.00 do 11.00. Wtedy to wypijał filiżankę czekolady, po czym wracał do swego długiego stołu pod ścianą pracowni na kolejne 2 godziny. O 14.00 zasiadał do obiadu, w swoim ulubionym pokoiku biesiadnym na piętrze, schowanym za reprezentacyjnym pokojem Junony, zwanym tak od wielkiego popiersia bogini, i za kolejnym pokojem z popiersiami, zdobnym biustami Schillera, Herdera, Byrona, Jacobiego, Vossa. Przy stole spędzał kilka godzin, pochłaniał ogromne ilości potraw, popijał je 2–3 butelkami wina, czytał współbiesiadnikom rzeczy własne i książki innych autorów, słuchał, gdy czytali je inni. Gdy jego towarzyszom brakło już sił, Goethe, wielki łasuch, dopiero zaczynał rozkoszować się puddingami, ciastami, cukrami.

Nigdy nie czuł znużenia, gdy mógł pochwalić się swymi zbiorami. Gromadzone od dziesięcioleci kolekcje i weimarski dom to wielka radość poety. Dom przy Frauenplan podarował mu przed 40 laty wielki książę Karol August. U schyłku XVIII wieku w zniszczonym, zabiedzonym Weimarze uchodził za niemalże pałac. Zwłaszcza że Goethe rychło przebudował go i zaaranżował wielkie, zbyt wielkie nawet w stosunku do wielkości domu, reprezentacyjne schody w stylu włoskim. Miały mu przypominać szczęśliwe, beztroskie dni młodości spędzone w Italii.

Dziś dom przy Frauenplan już nie wydaje się tak imponujący, ale jego urządzone ze smakiem wnętrza nadal robią wielkie wrażenie na gościach. Zwłaszcza sień z popiersiami bogów Olimpu, ze ścianami pełnymi sztychów z widokami Rzymu.

Prawdziwą dumą gospodarza jest gabinet ze zbiorami sztuki i minerałów. Goethego od lat trawi pasja kolekcjonerska. Dla uzupełnienia swych wspaniałych zbiorów gotów był na wszystko. Gdy rosyjski car przysłał w podarku na dwór księcia Karola Augusta sztabę platyny, Goethe czym prędzej pożyczył ją – i już nie oddał. Ze sztuką bywało podobnie. Przed laty pożyczył z kolekcji Knebla setkę rycin Dürera, by spokojnie przyjrzeć się im w domowym zaciszu. One też zostały już przy Frauenplan.

Jeszcze przed 2 laty poeta pojechał z wnukami do Lasu Turyńskiego, do Ilmenau. Nazajutrz po przyjeździe, w dzień 82. urodzin, wraz z radcą górniczym Mahrem wspiął się na całkiem solidny, niemal 900-metrowy szczyt Kickelhahn. Jako młodzieniec napisał tam kilka ze swych najlepszych wierszy, pracował nad dramatem o Ifigenii, polował wraz z towarzyszami. Sędziwy Goethe znów spoglądał, z tak dobrze sobie znanego szczytu, na wzniesienia Lasu Turyńskiego, znów zaszedł do domku myśliwskiego, w którym pół wieku temu nocował. Na ścianie odszukał wiersz Über allen Gipfeln, jeden ze swoich najpiękniejszych, który zapisał tam o zmierzchu 6 września 1780 roku:

 
 „Wierzchołki wzgórz

Spowite w ciszę;

Drzew żaden już

Wiew nie kołysze;

Śpi las

I ptactwo w gęstwinie

I tobie ninie

Spocząć już czas”.

 
Wtedy poeta zrozumiał, że czasu nie da się oszukiwać w nieskończoność. Trzeba spocząć. Już wkrótce.

Został sam. Już dawno temu odeszli jego przyjaciele Schiller, Herder, Wieland, odeszła matka. Nie ma już zawsze życzliwej mu wielkiej księżny Amalii, nie ma żony Christany Vulpius, którą poznał jako młodziutką, dużo młodszą od niego robotnicę manufaktury wyrabiającej sztuczne kwiaty, z którą przeżył kilkanaście lat bez ślubu, powodując powszechne zgorszenie, która po ślubie żyła obok niego własnym życiem, pełnym wina i zabaw, ale którą stary poeta wiernie kochał.

Przed 5 laty zmarł wielki książę Karol August, któremu zawdzięczał pół wieku dostatniego, spokojnego, pełnego zaszczytów życia w Weimarze.

Niedawno odszedł jego jedyny syn August.

Sędziwemu mistrzowi pozostała tylko jedna prawdziwie bliska osoba – owdowiała synowa Otylia z domu von Pogwisch, weimarska piękność, słynąca z dowcipu i uroczego usposobienia. To ona zajęła się domem Goethego, przyjmowała jego licznych gości, towarzyszyła poecie w biesiadach, ona czytuje mu książki, gdy jest znużony.

Tej zimy Goethe skapitulował przed starością.

Zakazał otwierać okna, wietrzyć dom, a służbę nieustannie popędzał, by dokładała więcej drew do ognia. W przegrzanych wnętrzach domownicy dyszeli jak ryby wyrzucone na piasek. Goethe na to nie zważał, nie zważał także na coraz częstsze przeziębienia i katary, wynikłe z wychodzenia na dwór z domowego gorąca.

I wreszcie stało się, co nieuchronnie stać się musiało. Tydzień temu Goethe, przechodząc z rozgrzanej pracowni do ogrodu, zaziębił się. Następnego dnia rano Wolfgang, jeden z trojga jego wnuków, zastał dziadka w łóżku. Goethego trawiła gorączka.

Leki zaaplikowane przez zaprzyjaźnionego doktora pomogły. Wieczorem chory podyktował długi list do Wilhelma Humboldta. W nocy jednak obudził się, czując przenikliwy chłód w dłoniach i stopach. Skarżył się na ból w piersiach i duszność.

Przedwczoraj rankiem lekarz zastał go w bardzo złym stanie. Goethe rzucał się w pościeli, każda pozycja była niewygodna. Twarz miał siną, oczy zapadnięte. Dopiero gdy przeniesiono go na wygodne krzesło, poczuł się lepiej. Wieczorem przyjął wielu weimarskich przyjaciół zaniepokojonych jego chorobą. Gości uderzyło, że dużo i troskliwie myślał o innych. Goethe, który współpracownikom zawsze płacił marnie i nie interesował się ich problemami, który na list Ludwiga van Beethovena z prośbą o pomoc nawet nie raczył odpisać, tego wieczoru cieszył się, że jego wstawiennictwo u dworu książęcego za pewnym artystą odniosło skutek. Mało tego, drżącą ręką podpisał papier zabezpieczający stałą pensję dla młodej artystki z Weimaru, której obiecał roztoczenie nad nią opieki. Gawędził miło z gośćmi, tryskał optymizmem i wiarą w rychły powrót do zdrowia.

Ale dziś przejście paru kroków z sypialni do pracowni jest wyczynem ponad jego siły. Goethe drepce przez chwilę obok łóżka, w końcu siada na szezlongu. Otylia, która przez całą noc siedziała u jego wezgłowia, zabawia go miłą pogwarką. Goethe rozmawia z nią o nadchodzącej wiośnie. Cieszy się, że lepsza pogoda przywróci mu zdrowie.

Sypialnia wypełnia się domownikami, zjawiają się też weimarscy przyjaciele i znajomi. Nagle Goethe zaczyna bredzić: „Popatrz, popatrz na tę głowę niewieścią, tak uroczą, z pierścieniami czarnych włosów, jaki śliczny mają kolor, jak pięknie odbijają się na ciemnym tle!”.

Nikt mu nie przerywa.

Goethe łapie oddech. Po chwili dostrzega skrawek papieru na podłodze i łaja domowników, że pozwalają, by listy Schillera walały się po ziemi. W końcu usypia.

Gdy budzi się, całkiem przytomnie pyta stojących przy jego łóżku o szkice. Dopiero po chwili słuchający domyślają się, że szkice te przyśniły mu się tuż przed przebudzeniem.

Goethe mówi coraz mniej wyraźnie. Woła do swego kopisty: „Otwórz jeszcze drugą okiennicę, wpuść więcej światła”.

Więcej nie ma już sił mówić. W milczeniu kreśli wskazującym palcem w powietrzu litery, słowa, linijki całe. Nikt nie potrafi ich odczytać. Dłoń poety słabnie. Goethe coraz wolniej wodzi palcem po otulającym go pledzie. O 11.30 pochyla się w bok. Jego spokojna twarz łudzi stojących wokół, że to tylko sen.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

19 marca 1981 roku doszło do tzw. Prowokacji bydgoskiej. Delegaci NSZZ „Solidarność” zostali pobici przez milicję podczas obrad Wojewódzkiej Rady Narodowej w Bydgoszczy. W. Kalicki przedstawia przebieg wypadków:

Sesja Wojewódzkiej Rady Narodowej w Bydgoszczy zaczyna się o 10.00. Porządek obrad: zatwierdzenie planu budżetu, interpelacje oraz rozmowa o niezależnym ruchu chłopskim z zaproszonymi przez radnych działaczami bydgoskiej Solidarności. Od 3 dni w siedzibie wojewódzkiego związku kółek rolniczych działacze Solidarności Rolników Indywidualnych prowadzą strajk okupacyjny. Domagają się reform kółek rolniczych i prawnego uznania rolniczej „S”, której władze nie chcą zarejestrować.

Atmosfera w sali konferencyjnej WRN jest ciężka.

Na terytorium Polski, ZSRR, CSRS i NRD toczą się wielkie manewry wojskowe Układu Warszawskiego „Sojuz-81”. A w Warszawie władze – widać wyraźnie – za wszelką cenę nie chcą dopuścić do rejestracji Solidarności wiejskiej. W samej Bydgoszczy powodów do obaw też nie brakuje. Od 3 dni miasto żyje plotkami o koncentracji sił milicyjnych na wielką skalę. Cały parking przed gmachem WRN zastawiony jest milicyjnymi samochodami. W drzwiach siedziby WRN stoją jacyś dziwni porządkowi, po cywilnemu, z biało-czerwonymi opaskami, i sprawdzają dokumenty – nigdy tego wcześniej nie było.

30-osobowa delegacja Solidarności zjawia się, trochę spóźniona, parę minut po 10.00.

O 13.00, po interpelacjach radnych, zaczyna się dyskusja o projekcie planu społeczno-gospodarczego. Radni są kiepsko przygotowani, nie orientują się w szczegółach. Dyskusja kuleje.

O 14.30 prowadzący ją radny Andrzej Młodecki proponuje, by debatę o planie odłożyć do następnej sesji, a teraz zrobić krótką przerwę w obradach. Radni głosują: niemal wszyscy są za. To wtedy, nieoczekiwanie, przewodniczący WRN Edward Berger ogłasza koniec całego posiedzenia. Oficjalny gość sesji wicepremier Mach i członkowie prezydium WRN zrywają się z miejsc i w wielkim pośpiechu wychodzą z sali. Po nich ulatnia się też większość radnych. W sali pozostaje tylko 45 radnych oraz delegaci MKZ „Solidarność”.

 – Co jest, do cholery!? Przyrzeczono nam głos! Radni, nie dajcie sobą manipulować! – krzyczy przewodniczący Regionu Bydgoskiego NSZZ „Solidarność” Jan Rulewski. Goście z „S” skandują: „Radni, nie bądźcie bezradni!”.

Ktoś wyłącza jednak aparaturę nagłaśniającą salę.

Radni, którzy nie wyszli, czują się ośmieszeni przez władze, ale nie są bezradni. Uświadamiają sobie, że jest ich 45 – wystarczająco dużo, by w trybie nagłym zwołać nadzwyczajne posiedzenie WRN. Spisują więc wniosek o zwołanie sesji już za tydzień. W programie umieszczają wystąpienie przedstawiciela „S”. Działacze Solidarności pomysł ten popierają, ale nie ukrywają, że za tydzień będą się domagać rozwiązania WRN i nowych wyborów. Rozmowy i spisywanie wspólnego komunikatu grupy radnych i działaczy MKZ przeciągają się. Zbuntowani radni zapraszają gości z „S” do bufetu, potem wracają z nimi na salę obrad. Nerwowo zaglądają tam bydgoscy wicewojewodowie Bąk, Przybylski i Warczak. Namawiają obecnych do rozejścia się. Po kątach sali obrad snują się nieznani nikomu cywile. Gdy działacze „S” głośno stroją sobie z nich żarty, cywile wychodzą, ale po paru minutach, pojedynczo, wracają.

O 16.00 do sali wkracza wicewojewoda Bąk w asyście szefów zespołów radnych PZPR i ZSL. Wzywa wszystkich zbuntowanych radnych do pokoju nr 145 na rozmowę. Jan Rulewski prosi, by mógł w niej uczestniczyć ktoś z MKZ. Bąk odmawia. Rulewski, widząc że sytuacja robi się niebezpieczna, prosi, by część radnych pozostała ze związkowcami. 5 młodych radnych decyduje się zostać. Jeden z nich mówi wojewodzie:

 – Skoro władza nie chciała rozmawiać z nami przez 4 godziny, to niech teraz nie przeszkadza nam w pracy.

Ale wicewojewoda swoje osiągnął – znakomita większość zbuntowanych radnych wyszła z sali konferencyjnej.

Po chwili znów pojawia się w niej towarzysz Bąk. Teraz żąda, by działacze Solidarności i 5 radnych opuścili salę. Po chwili zjawia się prokurator rejonowy Janusz Pejka. Na wyjście daje obecnym 10 minut.

Radni i działacze „S” nie przejmują się i dalej redagują wspólny komunikat. Nagle drzwi otwierają się i na salę obrad wlewa się 100 milicjantów dowodzonych przez oficera w mundurze majora MO. Nie są uzbrojeni. 2 funkcjonariuszy nieustannie filmuje kamerą zachowanie działaczy MKZ i radnych. Kolejny raz zjawia się wicewojewoda Bąk. Major MO ostentacyjnie pyta go, czy wzywał milicję na salę. Wojewoda głośno potwierdza. Major zwraca się do Jana Rulewskiego:

 – Ja apeluję ponownie, aby panowie opuścili ten lokal dobrowolnie.

 – Pan to nazywa dobrowolnością? – pyta Rulewski.

 – Bez oporu. Podkreślam, bez oporu. Bo sami widzicie, że mamy nad wami przewagę – mówi oficer.

 – Nad kim ma pan przewagę? Nad ludem, z którego sam pan pochodzi? – woła przewodniczący Rulewski wedle najlepszych wzorów rewolucyjnej agitacji. Po chwili znów bierze oficera pod włos:

 – Pan nie jest policjantem, tym zachodnim, który bije i tłucze na polecenie burżuazji. Pan jest milicjantem. A mnie dziś rano pański przełożony powiedział, że nie użyje milicji przeciw robotnikom.

Majora nie obchodzi jednak, że 5 radnych, towarzyszących działaczom MKZ, jest w gmachu WRN gospodarzami, a do ukończenia wspólnego komunikatu brakuje bardzo mało:

 – Szanowni panowie, macie pięć minut.

 – Piętnaście! – woła Rulewski.

 – Piętnaście minut to było, a dziesięć już minęło – ripostuje oficer.

Wreszcie wracają radni wywołani do sali nr 145. Oburzeni żądają, by milicjanci natychmiast wyszli z sali obrad. Funkcjonariusze wycofują się.

Zaniepokojony Jan Rulewski dzwoni do Gdańska, do przewodniczącego „S” Lecha Wałęsy. Wałęsa radzi mu, by zabrał ze sobą radnych i przeniósł się tam, gdzie bezpieczniej – do MKZ lub do strajkujących chłopów. Nagle połączenia telefoniczne z gmachem WRN zostają przerwane.

Działacze MKZ i radni pośpiesznie kończą wspólny komunikat. Znów wkraczają dziesiątki milicjantów. Ten sam major MO ogłasza:

 – Panowie i panie, proszę o opuszczenie sali.

Któryś z radnych prosi:

 – Obywatelu majorze, na razie jeszcze kończymy, już podpisujemy.

Zdenerwowany Rulewski protestuje:

 – Niech się pan zastanowi do końca.

 – Zastanawiałem się do końca i rozkaz wykonam – odpowiada major i daje znak podwładnym.

Falanga milicjantów rusza w stronę obradujących. Słychać krzyki zaatakowanych: „Kobiety do środka, Rulewskiego osłaniać!”. Działacze „S” chwytają się mocno za ręce, tworzą krąg z kobietami i Janem Rulewskim w środku, śpiewają „Jeszcze Polska nie zginęła…”. Wszystko na nic. Milicjanci rozrywają krąg, łapią przedstawicieli MKZ za ręce i nogi, wyrzucają ich za drzwi. Nad tumultem rozlegają się okrzyki atakujących: „Brać Rulewskiego!”, i przeraźliwy krzyk maltretowanego Antoniego Tokarczuka z bydgoskiego MKZ. Jeden z milicjantów kopie w nogę działacza „S” Rolników Indywidualnych Michała Bartoszcze, a gdy ten upada, drugi napastnik zatyka mu pięścią usta. Potem zadają ciosy w skroń tak długo, aż Bartoszcze traci przytomność.

Radni proszą wicewojewodę Bąka, beznamiętnie przyglądającego się biciu, o przerwanie akcji milicji. Bąk milczy.

Milicjanci wyprowadzają działaczy „S” bocznymi drzwiami na dziedziniec. Tam okazuje się, że nie ma kluczy do bramy z dziedzińca na zewnątrz, na boczną ulicę. Na dziedzińcu zza kordonu mundurowych co chwila wyskakują esbecy po cywilnemu i masakrują delegatów „S”. Krzyk bitych elektryzuje tłum stojący za bramą, na ulicy. Ludzie z zewnątrz dobijają się do bramy. Bez skutku.

Jan Rulewski i działacz Solidarności Mariusz Łabentowicz pod ciosami osuwają się na ziemię. Cywilni esbecy łapią obu za ręce i nogi, niosą z powrotem do budynku, do sali obrad. Obu rzucają jak kłody na podwyższenie dla gości. Po kwadransie zabierają ich i niosą na dziedziniec, pod bramę. Bezwładnego Jana Rulewskiego rzucają na bruk. Rzecznik prasowy bydgoskiej „S” Stefan Pastuszewski w ostatniej chwili jak piłkarz wysuwa nogę i amortyzuje uderzenie głowy Rulewskiego o bruk. Po krótkim przepychaniu się w bramie ludzie z ulicy biorą 3 pobitych na ramiona i niosą do siedziby MKS. Po chwili przyjeżdża pogotowie i zabiera ich do szpitala. Jan Rulewski ma wstrząśnienie mózgu, rany twarzy i jamy ustnej. Mariusz Łabentowicz – uraz głowy i rany twarzy zadane kastetem. Michał Bartoszcze, który ma uraz głowy i złamaną żuchwę, wieczorem traci przytomność i długo jej nie odzyskuje.

Bydgoszcz patrolują silne oddziały ZOMO. Informacje o pobiciu elektryzują miasto. Przed siedzibą „S” gromadzą się wzburzeni mieszkańcy. Z głośników zainstalowanych na murach MKZ słychać wezwania do obrony Solidarności. Wszyscy mówią o prowokacji milicji i jedynej możliwej odpowiedzi – strajku powszechnym. Niewielu tylko zdaje sobie sprawę, że to najkrótsza droga do ostatecznej, fizycznej konfrontacji związku z władzą. Na której zależy właśnie władzy.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

18 marca 1967 roku miała miejsce pierwsza i największa na wodach Europy katastrofa ekologiczna. Przyczyną był błąd nawigacyjny kapitana tankowca Torrey Canyon. Oto przebieg wypadków w ujęciu W. Kalickiego:

O 6.30 pierwszy oficer tankowca „Torrey Canyon” Silveno Bonefiglio dostrzega na górnej części pokładowego radaru jasną plamkę. Nie musi patrzyć na mapę, by wiedzieć, że to wyspy Scilly, leżące na zachód od zachodniego krańca brytyjskiej Kornwalii – przylądka Land End. Bonefiglio łączy się przez pokładowy telefon z kabiną kpt. Pastrengo Rugiati. Informuje go, że ma kontakt radarowy z odległymi o 24 mile Scilly Islands. Rugiati dziękuje i znów zapada w drzemkę. Bonefiglio przypomina sobie, że przed 4 dniami, w pobliżu Wysp Kanaryjskich na Atlantyku, kpt. Rugiati zarządził, że „Torrey Canyon” ma minąć wyspy Scilly prawą burtą w odległości mniej więcej niż 5 mil. Wtedy też kapitan położył statek na kurs 018 stopni, którym „Torrey Canyon” podąża niezmiennie do dziś sterowany przez automatycznego pilota.

Pierwszy oficer postanawia skorygować kurs tak, by wyspy Scilly minąć z prawej burty. Podchodzi do kolumny sterowej. Jej dźwignia może znajdować się w 3 położeniach. Pozycje skrajne to hand, pozwalające na sterowanie ręczne, i automatic – w tym położeniu utrzymaniem zadanego kursu zajmuje się automatyczne urządzenie sterujące. Pozycja środkowa dźwigni oznaczona jest control – w takim położeniu testowane są układy sterujące. Pierwszy oficer przekłada dźwignię z pozycji automatic na hand, obraca zgrabne koło sterowe. „Torrey Canyon” powoli skręca w lewo, na kurs 006 stopnia. Bonefiglio zapisuje zmianę kursu w dzienniku pokładowym i znów melduje telefonicznie kpt. Rugiati:

 – Kapitanie, zmieniłem kurs na 006, żeby minąć Scilly po prawej burcie.

 – Dziękuję. Przyjąłem. A czy na poprzednim kursie miniemy Scilly?

 – Miniemy, ale z lewej burty – wyjaśnia oficer.

 – Proszę zmienić kurs na poprzedni. Mamy minąć Scilly z lewej burty – dysponuje kapitan.

Bonefiglio jest tak zaskoczony, że prosi o powtórzenie polecenia. Ale nie ma wątpliwości – kapitan nakazał położenie tankowca na poprzedni kurs. Pierwszy oficer wykonuje rozkaz.

O 7.00 na mostku zjawia się kpt. Rugiati. Jak zwykle na głowie ma baskijski beret. W nasuniętym na czoło berecie i flanelowej koszuli wygląda na mechanika samochodowego, a nie kapitana supertankowca. Pyta pierwszego oficera o kurs, dopytuje się, czy dostrzeżono już latarnię Bishop Rock na południowo-zachodnim skraju wysp Scilly. Ani pierwszy oficer, ani młody włoski marynarz, ze skrzydła mostku lustrujący przez lornetkę morze przed statkiem, latarni jednak nie dostrzegli. Zagadnięty przez pierwszego oficera o rozkaz przywrócenia kursu 018 Rugiati wyjaśnia, że w ten sposób zaoszczędzi ponad pół godziny, a chciałby zdążyć do portu docelowego Milford na zachodnim wybrzeżu Walii, gdy zacznie się tam przypływ. Bonefiglio oponuje, że wysoka woda w rejonie Milford zaczyna się dopiero o godz. 23.00, zatem nie ma się po co tak śpieszyć. Kapitan ignoruje uwagę swego pierwszego oficera.

O 8.00 na mostku pojawia się trzeci oficer Alfonso Coccio. „Torrey Canyon” pływa pod tzw. tanią banderą, zarejestrowany jest w towarzystwie żeglugowym Barracuda Tanker Corporation na Bermudach, ale jego załogę stanowią Włosi.

Wyspany, odświeżony Coccio grzecznie pyta pierwszego oficera o sytuację. Bonefiglia podaje mu kurs i wyjaśnia, że kapitan postanowił minąć wyspy Scilly z lewej burty. Coccio dziwi się – z lewej burty? A dlaczego, skoro prościej i bezpieczniej jest skręcić nieco na zachód i wyspy zostawić po prawej burcie? Pierwszy oficer z rezygnacją opowiada o dziwacznym pomyśle kapitana: iść nietypowym kursem celem zaoszczędzenia czasu tylko po to, by później dłużej czekać na przypływ. Ale to już nie jest zmartwienie Bonefiglii – pierwszy oficer po nocnej wachcie schodzi z mostka i idzie spać.

O 8.13 kapitan przestawia automatycznego pilota, zmienia nieco kurs na bardziej zachodni i wyjaśnia trzeciemu oficerowi, że zamierza przejść między wyspami Scilly a leżącymi na północny wschód od nich, niebezpiecznymi skałami podwodnymi Seven Stones. To wąskie, kilkumilowe przejście nieco niepokoi trzeciego oficera. W tej ciasnocie trudno manewrować ogromnym, niemal 300-metrowym, wyładowanym 120 tys. t ropy tankowcem. Niespełna pół godziny później kpt. Rugiati przełącza ster z pozycji automatic na hand i własnoręcznie zmienia kurs – na jeszcze bardziej zachodni.

Trzeci oficer Coccio zapisuje w dzienniku pokładowym zmianę i wychodzi na odkryte skrzydło pomostu, by określić położenie statku na podstawie obserwacji optycznych. W szczelinie namiernika dostrzega statek latarniowy „Seven Stones”, zakotwiczony nieopodal niebezpiecznych skał. Latarniowiec nadaje w kierunku „Torrey Canyon” jakieś sygnały świetlne. Coccio melduje kapitanowi, że tankowiec jest w odległości niespełna 3 mil od latarniowca.

 – Do diabła! Jesteśmy za blisko tych skał! – woła kapitan i rozkazuje sternikowi natychmiast kłaść ster lewo na burt.

Marynarz stojący na skrzydle mostka pędzi do kolumny sterowej, odruchowo przekłada dźwignię sterowania – na pełnym morzu bowiem statek płynie kierowany przez automatyczne urządzenie sterowe i nieczęste podczas rejsu zmiany kursu wymagają przełączenia urządzenia na sterowanie ręczne – a potem gwałtownie, do oporu przekręca koło sterowe w lewo. Ale rozpędzony do prędkości niemal 16 węzłów „Torrey Canyon” płynie przed siebie, nie zmieniając kursu. Przerażony marynarz krzyczy:

 – Kapitanie! Statek nie słucha steru!

Rugiati dopada do kolumny sterowej i w jednej sekundzie spostrzega, że dźwignia sterowania zamiast w położeniu hand znajduje się na pozycji control! Ktoś – albo przed chwilą marynarz przy sterze, albo przed 10 minutami sam kapitan – popełnił katastrofalny błąd i przekładając dźwignię przy zmianie kursu, nie dociągnął jej do końca, do położenia automatic. Rugiati nie ma czasu na roztrząsanie kwestii winy – przekłada dźwignię na tryb ręczny. Tankowiec powoli, ociężale zaczyna skręcać w lewo. Kapitan oddycha z ulgą i w tym momencie potężne uderzenie zwala go z nóg. Pada też trzeci oficer Coccio i marynarz na mostku. Powietrze przeszywa straszliwy zgrzyt prutych stalowych blach. Kapitan zrywa się i nadaje przez telegraf polecenie wstrzymania maszyn. Za chwilę rozkazuje włączyć całą wstecz. Nic z tego – „Torrey Canyon” ani drgnie. Osiadł na skałach Pollard Rock z grupy skał Seven Stones.

Kapitan zarządza sprawdzanie uszkodzeń. Po godzinie już wiadomo, że ostre jak brzytwa skały rozpruły 6 wielkich zbiorników z ropą. Co gorsza, maksymalnie wysoka woda wystąpiła na tym akwenie pół godziny przed katastrofą – nie ma więc co liczyć na to, że przypływ uniesie ze skał zakleszczony tankowiec.

I najgorsze – „Torrey Canyon” nie jest zwykłym tankowcem. Zbudowano go przed 8 laty jako statek o nośności 67 000 DWT. Armator szybko jednak zorientował się, że koszty eksploatacji dwukrotnie większych supertankowców są tylko minimalnie wyższe od wydatków ponoszonych na mniejsze statki i zdecydował się na ryzykowną, pionierską przebudowę „Torrey Canyon”. W japońskiej stoczni w Sasebo obcięto część dziobową tankowca i przyspawano w to miejsce nową, dłuższą o 60 m i szerszą o 6 m. Japońscy stoczniowcy odcięli od pokładu nadbudówkę, przesunęli ją na nową część kadłuba i tam przyspawali. Tak powiększony „Torrey Canyon” mógł teraz pomieścić w swych zbiornikach 119 000 t ropy – z dnia na dzień stał się superzbiornikowcem. Bardzo zyskownym, ale i bardzo kruchym.

Po południu długa smuga ropy z rozprutych zbiorników ciągnie się na morzu aż po horyzont. Do uszkodzonego statku zbliżają się już holenderskie jednostki ratownicze, nad miejscem katastrofy krąży brytyjski helikopter. Nikt z załogi „Torrey Canyon” nie ma jednak złudzeń – tego tankowca nie da się uratować. Na morze musi wypłynąć 120 tys. t ropy. Za parę dni Wielką Brytanię i Francję czeka największa w historii katastrofa ekologiczna.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

17 marca 1938 roku miało miejsce polskie ultimatum dla Litwy. Konflikt pomiędzy Polską a Litwa narastał od 1920 roku odkąd marszałek Piłsudski nakazał zajęcie Wilna. W. Kalicki przypomina nam dziś tamte karty naszej historii:

Zmierzcha już, gdy w okolicach Pl. Józefa Piłsudskiego w Warszawie pojawiają się grupy manifestantów. Nowym Światem, Krakowskim Przedmieściem, Marszałkowską maszerują pod biało-czerwonymi flagami delegacje organizacji społecznych, wojskowych, młodzieżowych, partii politycznych i wszelkiego rodzaju stowarzyszeń. Dziarsko kroczące kolumny poprzedzane są przez orkiestry wojskowe. Nad idącymi kołyszą się dziesiątki transparentów.

 „Serce Polski to Wilno!”

 „Ukarać zbrodniarzy litewskich!”

 „Marszałku Śmigły – prowadź na Kowno!”

 „Wodzu – Marszałku prowadź nas na Kowno!”

 „Zająć Kowno!”

Na pl. Piłsudskiego ma się odbyć manifestacja społeczeństwa w hołdzie, obchodzącemu nazajutrz imieniny, naczelnemu wodzowi, marsz. Edwardowi Śmigłemu-Rydzowi. Tak naprawdę jednak nie o imieniny tu chodzi, ale o konflikt z rządem Litwy.

Ten konflikt trwa od roku 1920, kiedy to fikcyjnie zbuntowane oddziały polskiego wojska, pod dowództwem gen. Lucjana Żeligowskiego, na rozkaz Piłsudskiego zajęły Wilno (2 lata później formalnie wcielone do Polski). Od tego czasu Litwa uznawała, że jest w stanie wojny z Polską. Dziwaczny i niebezpieczny dla stabilności Europy stan ni to wojny, ni pokoju przerwał dopiero w grudniu 1927 roku Józef Piłsudski, który w Genewie wymusił na litewskim premierze Augustinasie Voldemarasie deklarację, że stan wojny między obu państwami nie istnieje. Nawiązania stosunków dyplomatycznych Piłsudski się jednak nie domagał.

Powodowany pretensjami Litwy do Wilna brak normalnych stosunków międzypaństwowych od paru lat stał się poważnym problemem w polskiej polityce. Choć utrzymywane są poufne kontakty obu stron, mnożą się jednak incydenty graniczne, giną litewscy i polscy żołnierze straży granicznej, Warszawa i Kowno dyskredytują się nawzajem na forum międzynarodowym. Minister spraw zagranicznych Józef Beck przyjął twardy kurs: Litwę objęła polska blokada. Zakaz Becka objął wymianę handlową, ruch turystyczny i tranzytowy, nawet kontakty sportowe. W tej napiętej atmosferze przed tygodniem, 11 marca o 5.00, żołnierz KOP Stanisław Serafin przekroczył graniczną linię administracyjną i strzelił do litewskiego policjanta granicznego Justyna Lukoseviciusa. Litwin odpowiedział ogniem i ranił Serafina. Litwini założyli opatrunek Polakowi, lecz zanim o 9.00 przybył litewski lekarz, Serafin wykrwawił się na śmierć.

Pod nieobecność przebywającego we Włoszech ministra Becka wiceminister Jan Szembek ułożył ostry komunikat oficjalny na temat incydentu. Marsz. Śmigły-Rydz przytomnie polecił zmienić najbardziej agresywne sformułowania oświadczenia, ale minister Szembek wcześniej dał je w pierwotnej wersji prasie.

W Polsce gazety rozdmuchały nastroje rewanżu.

Na Litwie dominuje obawa przed inwazją polskiej armii, której Litwini nie są w stanie stawić czoła. W nocy z 14 na 15 marca poseł litewski w Tallinie Bronisław Dailide przekazał posłowi polskiemu na Łotwie Wacławowi Przesmyckiemu poufną notę z propozycją rozpoczęcia rozmów, które wyjaśniłyby okoliczności śmierci Serafina oraz zapobiegły podobnym incydentom w przyszłości.

Ale w Warszawie zwyciężyła opcja ministra Becka – śmierć polskiego żołnierza to najlepszy moment, by zmusić Litwę do nawiązania z Polską stosunków dyplomatycznych.

Na pl. Piłsudskiego ciągną tłumy warszawiaków. O zmroku na placu i przyległych ulicach tłoczy się ponad 200 tys. ludzi.

Przed tymczasową trybuną stoją przedstawiciele organizacji byłych wojskowych, zrzeszonych w Federacji Polskich Związków Obrońców Ojczyzny. Miejsca pod trybuną zajmują szef Federacji PZOO gen. Roman Górecki, Szef Obozu Zjednoczenia Narodowego gen. Stanisław Skwarczyński i szef sztabu OZN płk Zygmunt Wenda.

Wiec zaczyna się o 19.15. Na trybunie pojawia się gen. Górecki. Najpierw składa życzenia imieninowe marsz. Śmigłemu-Rydzowi. Przemówienie co rusz przerywają okrzyki tłumów na cześć wodza naczelnego. Gdy gen. Górecki przypomina śmierć strzelca Stanisława Serafina i przebieg konfliktu z Litwą, tłumy na pl. Piłsudskiego skandują: „Żądamy położenia kresu prowokacjom litewskim!”, „Żądamy znormalizowania wzajemnych stosunków sąsiedzkich!”. Na zakończenie przemówienia gen. Górecki wznosi okrzyk: „Marszałek Śmigły-Rydz, naczelny wódz, niech żyje!”. Ogromny tłum odpowiada tym samym okrzykiem.

Przy akompaniamencie skandowanych haseł na cześć armii i marsz. Śmigłego-Rydza aktywiści Strzelca formują pochód. Z gigantycznego tłumu jako pierwsi wychodzą kombatanci I Brygady, niosący ogromny transparent „Niech żyje Wódz Naczelny!”. Za nimi kołysze się las sztandarów wszystkich organizacji zawezwanych na wiec. Uczestnicy pochodu maszerują równymi czwórkami. W pierwszej idą generałowie Skwarczyński i Górecki, płk Wenda, wiceprezydent miasta stołecznego Warszawy Józef Ołpiński. Za długą kolumną kombatantów wychodzi z placu na Krakowskie Przedmieście jeszcze dłuższa kolumna kilkunastu tysięcy pracowników miejskich. Prowadzi ją komisaryczny prezydent Warszawy Stefan Starzyński. Każdy pracownik komunalny musiał się stawić na wiec pod groźbą utraty pracy. Potem na Krakowskie wkraczają czwórkami hufce junackie, organizacje przysposobienia wojskowego, strażacy w galowych mundurach. Kilka orkiestr wojskowych i strażackich nieustannie gra marsze wojskowe.

Gapie przyłączają się do pochodu. Regularny szyk maszerujących łamie się, całą szerokością Krakowskiego Przedmieścia płyną tłumy.

Na pl. Trzech Krzyży dołącza się tylu przechodniów, że pochód zwalnia. W Alejach Ujazdowskich jego uczestnicy idą gęstą ciżbą, zajmują jezdnię i chodniki.

Wśród idących jest wiele młodzieży. Nie ma atmosfery wojennej nienawiści, raczej duma z własnej potęgi, podniecenie wielką hecą. Wielu idących jest roześmianych, młodzi co rusz wyskakują na chodnik, by ogarnąć okiem ogrom manifestacji.

Na pl. Na Rozdrożu pochód zatrzymuje się. Czekają tam kompanie strzeleckie, które odtąd poprzedzają tłum idących. Strzelcy niosą nad głowami setki płonących pochodni.

Gdy czoło pochodu dociera do Generalnego Inspektoratu Sił Zbrojnych, zapalają się rozstawione wokół gmachu reflektory. Wszystkie oświetlają udekorowany biało-czerwonymi flagami balkon na pierwszym piętrze; reszta fasady budynku pozostaje w półmroku. W tej samej chwili na balkonie pojawia się naczelny wódz marsz. Edward Śmigły-Rydz. Jest w mundurze polowym, tak jakby za chwilę miał stanąć na czele wyprawy wojennej. Na piersiach ma jedynie Krzyż Virtuti Militari. Na jego widok tłumy skandują: „Niech żyje marszałek Śmigły-Rydz!”, „Niech żyje armia i jej wódz!”.

Wojskowe orkiestry grają hymn. Uśmiechnięty marszałek salutuje, pozdrawia tłumy. Nagle jakiś zapiewajło z pierwszych szeregów pochodu mocnym głosem woła: „Wodzu, prowadź nas na Kowno!”. Wielotysięczny tłum odpowiada tym samym, potężnym okrzykiem. Orkiestry wojskowe milkną, czoło pochodu zatrzymuje się. Z tyłu napierają jednak rzesze idących i pod balkonem inspektoratu gęstnieje morze ludzkich głów. Tłum skanduje: „Niech żyje marszałek Śmigły-Rydz!”, „Zabrać Kowno!”, „My chcemy Litwy!”…

Marszałek znika w gmachu, ale po chwili znów pojawia się na balkonie.

Tłum skanduje: „Przemów, wodzu!”. „Czy chcecie, żebym do was przemówił?” – pyta przez mikrofon Śmigły-Rydz. „Taaaak!!!”.

 „Nazywacie mnie wodzem, a wiecie, że przemawiać nie jest rzeczą wodza. Chcę tylko stwierdzić przed wami, że serdeczną radością przejmuje mnie fakt, że są takie chwile, kiedy tyle polskich serc potężnie i tak jednolicie bije jednym wspólnym rytmem. Fakt ten musi cały naród przepoić wiarą, że Polska potrafi zrealizować swoje wielkie przeznaczenia. Niech żyje Polska!”

Tłumy wiwatują, ale część manifestantów jest zawiedziona oględną wypowiedzią marszałka.

O 22.00, gdy w Warszawie trwa jeszcze manifestacja przed gmachem GISZ, w Tallinie, do litewskiego poselstwa w Estonii, wkracza polski poseł Wacław Przesmycki. W salonie wita go litewski poseł Bronisław Dailide i prosi do swego gabinetu. Mimo napiętych stosunków między Litwą i Polską obaj dyplomaci są osobiście dobrymi znajomymi. Zanim jeszcze gospodarz zdążył poprosić, by usiedli, polski dyplomata na stojąco stwierdza, że ma zaszczyt wręczyć w imieniu rządu RP odpowiedź na propozycję rządu litewskiego, otrzymaną od posła Dailide w nocy z 14 na 15 marca. Bronisław Dailide blednie, bez słowa przyjmuje notę i studiuje ją na stojąco. Nie zdradza swych emocji najmniejszym nawet gestem, gdy czyta, że rząd polski uważa, iż jedynym załatwieniem sytuacji między obu państwami będzie nawiązanie stosunków dyplomatycznych bez żadnych warunków wstępnych, przy czym faktyczne akredytowanie przedstawicieli dyplomatycznych musi nastąpić do 31 marca, ani gdy czyta, że rząd litewski ma 48 godzin na przyjęcie polskich żądań, ani gdy jego wzrok dochodzi do czwartego, ostatniego punktu noty: „Powyższa propozycja nie może być przedmiotem dyskusji ani co do treści, ani co do formy – jest propozycją ne varietur. Brak odpowiedzi lub jakiekolwiek dodatki czy zastrzeżenia będą przez rząd polski uważane za odmowę. W tym negatywnym wypadku rząd polski własnymi środkami zabezpieczy słuszne interesy swego państwa”.

To wręcz groźba wojny. Poseł Dailide patrzy na kalendarz i z wymuszonym uśmiechem zauważa: „Bardzo mało czasu do 31 marca”. Poseł Przesmycki nie odwzajemnia uśmiechu. Milczy. Poseł Dailide prosi, by mógł notę przeczytać jeszcze raz.

 „Jak pan sobie życzy, panie ministrze” – odpowiada Przesmycki. Na prośbę Litwina obaj dyplomaci siadają w fotelach. Gdy Dailide kończy czytać, Przesmycki wstaje. „W razie gdy odmówimy, czy to oznacza wojnę?” – pyta Dailide. Przesmycki odpowiada, że tekst noty jest wyraźny i że on sam nie jest upoważniony ani do dalszych wyjaśnień, ani komentarzy.

Dailide kwituje godzinę odbioru noty. Powodowany impulsem osobistym Przesmycki stwierdza, że w tej chwili kończy się jego misja oficjalna, zatem już całkiem prywatnie może powiedzieć, że ma nadzieję, iż wkrótce obaj spotkają się w innych okolicznościach, i że jest dumny z tego, iż w tak trudnej sytuacji jako przedstawiciel narodu polskiego nie zażądał od narodu litewskiego niczego, co by mogło przynieść mu uszczerbek honoru, suwerenności czy też prestiżu.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

16 marca 1901 roku - premiera Wesela Stanisława Wyspiańskiego we wspomnieniu W. Kalickiego:

Choć północ już dawno minęła, w drukarni „Czasu” w Krakowie uwijają się zecerzy i metrampaże. Pospiesznie składają plakat o wieczornej prapremierze Wesela Stanisława Wyspiańskiego w Teatrze Miejskim. Co prawda, plakaty zapowiadające prapremierowe przedstawienie wiszą na krakowskich słupach ogłoszeniowych już od 2 dni, ale pani Helena Rydlowa, matka Anny oraz Lucjana, poety, przyjaciela Wyspiańskiego, na własną rękę zarządziła druk nowych, a właściwie poprawionych plakatów.

Miała ku temu ważny powód.

Przed 4 miesiącami w kościele Mariackim odbył się ślub Lucjana Rydla z córką gospodarza z podkrakowskich Bronowic Jadwigą Mikołajczykówną. Wyspiański wraz z chłopem Błażejem Czepcem byli na nim świadkami. Nazajutrz wieczorem, w 2 chatach w Bronowicach, u poety i malarza Włodzimierza Tetmajera i w pobliskim domu rodziców panny młodej, odbyły się oczepiny, czyli uroczyste zdjęcie wieńca i włożenie jej na głowę małżeńskiego czepca. Prócz bronowickich chłopów przybyła śmietanka artystycznej cyganerii Krakowa, malarze, poeci, dziennikarze. Huczna zabawa trwała do białego rana. Tylko Wyspiański, ciężko chory, na twarzy bladozielony, z białym fularem zawiązanym wysoko na szyi, w ściśle zapiętym czarnym surducie anglaise, milcząc, stał w drzwiach do izby, w której tańczono. Słuchał hipnotycznego rytmu oberków i kujawiaków, strzępów rozmów gości wychodzących na chwilę, by nieco odzipnąć. Nazajutrz Wyspiański starannie przepytał swą żonę ze wszystkiego, co widziała na weselu i zapamiętała, a po 3 miesiącach skończył pisać dramat Wesele. Miesiąc temu Wyspiański przeczytał swój utwór w salonie pani Lucyny Kotarbińskiej. Gospodyni, jej mężowi Józefowi Kotarbińskiemu, dyrektorowi Teatru Miejskiego, oraz gościom salonu Wesele pana Wyspiańskiego spodobało się i 10 dni temu przeprowadzono pierwszą, czytaną próbę dramatu. Już 4 dni później miała się odbyć prapremiera, ale reżyser Adolf Walewski oraz aktorzy uprosili dyrektora, by dał im na próby jeszcze tydzień.

Na wesele w Bronowicach, prócz krakowskich artystów, zaproszone były i 3 młodziutkie panny z zacnych domów: siostra pana młodego 17-letnia Hania Rydlówna oraz 2 śliczne córki profesora medycyny UJ Stanisława Pareńskiego i jego żony Elizy, prowadzącej wpływowy salon literacki, w którym bywa także Wyspiański. Starsza z panien Pareńskich, Maria, jest rówieśnicą Hani Rydlówny, Zosia Pareńska ma 15 lat. Wyspiański, pisząc Wesele, wcale nie miał zamiaru traktować zabawy w Bronowicach jako luźnej tylko inspiracji; przeciwnie, w tekście dramatu zachował jego bohaterom prawdziwe imiona. Znany dziennikarz „Czasu” Rudolf Starzewski, zaprzyjaźniony zresztą z Wyspiańskim, przez bliskich zwany „Dolciem”, na kartach Wesela pojawił się jako Dolcio właśnie. Panna młoda i jej siostry znalazły się w tekście dramatu pod swymi imionami, a bronowicki wójt i jego żona zachowali nawet swe prawdziwe nazwisko. Także 3 małoletnie panny, Hania Rydlówna, Maria, zwana przez bliskich Maryną, oraz Zosia Pareńskie, trafiły do tekstu Wesela pod swymi prawdziwymi imionami.

Po wpływem perswazji dyrektora Kotarbińskiego poeta zmienił Dolcia w postać Dziennikarza. Ale o zmianie imion dziewcząt nie chciał słyszeć.

Wieść, że najnowszy dramat Wyspiańskiego naszpikowany jest prawdziwymi postaciami i smakowitymi ploteczkami, rozeszła się po Krakowie zaraz po pierwszej próbie czytanej. Gdy pani Helena Rydlowa dowiedziała się, że przyjaciel jej syna Staś Wyspiański, którego lubi i szanuje, który tyle razy bywał u niej w domu, sportretował jej córkę i córki pani Pareńskiej, poprosiła go, by przynajmniej postać Hani usunął z tekstu dramatu. Wyspiański jednak hardo odparł, że sztuki za nic nie zmieni, może ją tylko, gdyby pani Rydlowa tego zażądała, w ogóle usunąć z repertuaru Teatru Miejskiego. Helena Rydlowa doskonale wie, że Wyspiański jest bardzo chory, że cierpi z rodziną straszliwą biedę i najnowszy jego dramat jest jedyną szansą, by mógł zdobyć dla siebie i dzieci nieco grosza. Jako osoba honorowa i szlachetna nie zażądała zdjęcia sztuki z afisza – postanowiła na swój koszt, za plecami Wyspiańskiego, zmienić afisz.

Nad ranem nowy afisz schodzi z maszyn drukarskich. Maryna zamieniła się na nim w Klarę, Zosia – w Anielę, a Haneczka – w Krzysię. Imiona fredrowskie, taki koncept miała pani Rydlowa. Gońcy odbierają plakat z poprawkami jej autorstwa i pędzą w miasto naklejać nową wersję na stare plakaty.

Prapremierowy spektakl ma się rozpocząć o 19.00, ale foyer Teatru Miejskiego jest wypełnione grubo wcześniej. W teatralnej kasie można kupić plakat w wersji poprawionej przez panią Rydlową. Na prapremierę sprzedano 720 biletów – jak na widownię liczącą 906 miejsc, wynik to znakomity, bo dbały o dobre układy w Krakowie dyrektor Kotarbiński rozdał lekką ręką oficjelom i osobom, na których życzliwości mu zależy, dobrze ponad 200 darmowych wejściówek. Jest cały Kraków, artystyczny, naukowy, urzędniczy, Kraków zwabiony stugębną plotką, że sztuka pana Wyspiańskiego to w rzeczy samej zabawny, złośliwy nawet portret tutejszej cyganerii i paru powszechnie znanych osób z towarzystwa. Na prapremierę pofatygowała się znakomita większość gości zaproszonych na wesele przez Lucjana Rydla. Sam Rydel jest także. Panie na widowni wzdychają, popatrując na zgrabną postać pogromcy niewieścich serc w krakowskich salonach, redaktora Rudolfa Starzewskiego. W jednej z lóż zasiada krytyk literacki i historyk literatury, współautor Teki Stańczyka, prezes Akademii Umiejętności prof. Stanisław Tarnowski. Siedzi z przodu loży, znad oparcia uważnie lustruje publiczność.

Krótko przed wyjściem do teatru zadowolona ze swej intrygi z afiszem Helena Rydlowa na wszelki wypadek pyta jednak profesorową Elizę Pareńską, której obu córkom zdołała zmienić imiona, czy aby na pewno w sztuce Wyspiańskiego nie ma nic niestosownego, nic, co mogłoby postawić ją w kłopotliwej sytuacji. Pani Pareńska zna tekst Wesela, wszak była w salonie pani Kotarbińskiej, gdy Wyspiański odczytał tam swój dramat. Pani Eliza zapewniła matkę Lucjana Rydla, że nic niepokojącego w sztuce nie ma. No i pani Rydlowa zasiada na widowni razem z córką Hanusią, której imię wymazała z afisza.

Mało tego, pani Rydlowa zachęciła też do przyjścia swą stryjeczną siostrę Antoninę Domańską. Pani Antonina, żona profesora neuropatologii UJ Stanisława Domańskiego, sportretowana została w Weselu jako Radczyni, ale uspokojona przez panią Rydlową, także nie spodziewa się niczego niemiłego.

Na prapremierę przybyła także pani Eliza Pareńska z obiema córkami.

Unosi się ogromna kurtyna Siemiradzkiego. Widzom ukazuje się obszerna izba, wybielona, w siwobłękitnawym odcieniu. Pośrodku stoi spory, okrągły stół nakryty białym obrusem, otoczony 10 krzesłami. Na stole suta weselna zastawa, którą rozjaśniają świece 2 żydowskich świeczników. Pod lewą ścianą biurko i stary fotel z oparciem, na imitacji okna zaś muślinowa firanka i wieniec z kłosów. Sporą część ściany naprzeciw widowni zajmuje sofa, nad którą wiszą 2 skrzyżowane szable, 2 dubeltówki, 2 pistolety, myśliwska torba i pas podróżny z trzosem i kordelasem. Obok drzwi prowadzących do alkierza, w którym widać zarys dziecięcej kołyski, stoi empirowy stolik z zegarem. Na prawej ścianie, za narożnym, bielonym piecem i za drzwiami, wysunięta ku widowni, stoi chłopska wyprawna skrzynia. Autorem scenografii jest sam Wyspiański, który zresztą brał udział we wszystkich próbach. Ci z widzów, którzy byli na weselu w Bronowicach, rozpoznają wiernie odtworzoną na scenie weselną izbę z dworku Włodzimierza Tetmajera.

Na scenie pojawiają się Józef Kotarbiński grający postać Błażeja Czepca i Józef Sosnowski w roli Dziennikarza. Kotarbiński ma na sobie kaftan przepasany szerokim, nabijanym mosiężnymi ćwiekami pasem, białą sukmanę i prążkowane spodnie. Na głowie zaś – charakterystyczny, spłaszczony kapelusz, zwany celenderem. Sosnowski jest we fraku.

 „Cóż tam, panie, w polityce? / Chińcyki trzymają się mocno!?” – zaczyna rozmowę sceniczny Czepiec.

W scenie drugiej Dziennikarz flirtuje z Zosią – na plakacie już Anielą – graną przez pannę Jutkiewiczównę, a w scenie trzeciej pojawiają się Radczyni, Haneczka i Zosia. Antonina Domańska purpurowieje w ciemnościach na widowni – jak on, ten Wyspiański, śmiał ją, profesorową uniwersytetu, przedstawić jako jakąś radczynię?!!!

Sądząc po pierwszym akcie, Wesele zapowiada się jako obyczajowa komedia. Część publiczności jest tym wyraźnie znudzona, pojedyncze osoby wychodzą z teatru. W drugim akcie atmosfera na widowni całkiem się zmienia. Jest jasne, że to żadna komedia, tu idzie o sprawy serio, sprawy wielkie. Widzowie poddają się monotonnej w swej żywości muzyce ludowej kapeli przygrywającej do spektaklu, poddają się dziwnemu, hipnotycznemu rytmowi tekstu, podkreślonemu jeszcze przez deklamatorską manierę aktorów.

Część widzów nic z tego jednak nie rozumie. W antrakcie żona kupca Fenza mówi: „Ach, jakież to nudne!”. Właśnie mija ją uwielbiający Wyspiańskiego początkujący dziennikarz Adolf Nowaczyński. „Małpa!” – krzyczy na całe gardło i znika w tłumie.

Im bardziej rozwija się dramat, im bardziej na widowni rośnie napięcie, tym więcej skandali. Stanisław Tarnowski po scenie z Hetmanem, o którym wszyscy wiedzą, że to w istocie łotr Franciszek Ksawery Branicki, dziadek żony Tarnowskiego, cofa się w głąb loży, a po chwili wychodzi z teatru, trzaskając drzwiami. Ciężkie chwile przeżywa Lucjan Rydel. Już mniejsza o to, jak go sportretował przyjaciel od serca Staś Wyspiański, ale jak on mógł tak skrzywdzić jego żonę! Jadwiga jest szczupłą, subtelną, wyciszoną blondynką, tymczasem Panna Młoda, zwłaszcza w interpretacji Wandy Siemaszkowej, to ordynarny babiszon. Po nocnym tryumfie w drukarni ciężkie chwile przeżywa pani Rydlowa. Gdy słyszy, jak ze sceny podchmieleni parobcy mówią między sobą o 3 podlotkach, którym zapobiegliwie zamieniła na afiszu imiona: „Te panny z miasta tak się do nas biorą, iż widocznie nas chcą”, ze wstydu chce zapaść się pod ziemię. Boże, cały Kraków to słyszy! A jeśli kto nie wie, że idzie w tym też o jej córkę, wszystko rozjaśnia Pan Młody, biegnąc na scenie za panną, i wołając wedle niepoprawionej przez panią Rydlową wersji: „Tylko ostrożnie z całusami, Haniu…”.

Taki wstyd!!!

Ale publiczności już nie obchodzą towarzyskie sensacje i despekty. Wielki narodowy dramat paraliżuje widzów. „Miałeś, chamie, złoty róg” – zawodzi Chochoł. Koniec. Publiczność zamarła. Nie ma braw. Dopiero po dłuższej chwili ludzie wstają z miejsc, jak oszaleli klaszczą. Na scenę wychodzą aktorzy, widzowie wołają: „Autor! Autor!”. Ba, ale autor ucieka do garderoby i ani myśli się pokazać.

Elizie Pareńskiej Wesele podoba się bardzo i wcale o literacki portret córek się nie obraża. Gdy cichną brawa, przesyła Wyspiańskiemu do garderoby pudełko czekoladek i bukiecik fiołków.

Widzowie jeszcze długo po 22.00 stoją przed teatrem i dyskutują o dramacie. Malarz Jan Stanisławski, patrząc na nich, powtarza sobie: „Nadzwyczajne, szalone, ale genialne!”.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

15 marca 44 p.n.e. - zabójstwo rzymskiego dyktatora Juliusza Cezara. Tradycja podaje, że zginął od ciosów 23 sztyletów. Ostatnim, który zadał cios był jego przyjaciel Brutus, od którego Juliusz Cezar nie spodziewał się zdrady. Stąd ta słynna rzymska sentencja wypowiadana właśnie w podobnych sytuacjach: „Et tu Brute contra me” (I ty Brutusie przeciw mnie). W. Kalicki przypomina nam dziś tamto wydarzenie:

To jest niedobra noc. Gajusz Juliusz Cezar nie może zasnąć. Rankiem czuje się bardzo kiepsko. Jego żonę Kalpurnię dręczyły straszne sny. Widziała w nich, jak nagle otwierają się wszystkie drzwi i okna w ich sypialni, jak wali się fronton ich domu. I widziała Cezara: leżącego na jej kolanach, martwego.

Cezar ma dziś udać się na posiedzenie senatu. Kalpurnia błaga go, by pozostał w domu. Popiera ją lekarz przyboczny. Cezar, dla którego obowiązek ma pierwszeństwo przed własną słabością, tym razem skłonny jest ulec namowom żony. Tym bardziej że przypomina sobie niedawne ostrzeżenie haruspika, czyli urzędowego wróżbity, Spurinny, który przepowiedział mu nieszczęście w idy marcowe. Idy marcowe, czyli dziś.

Spurinna nie rzuca słów na wiatr. W Rzymie zawiązał się spisek na życie Cezara. Spiskowców jest ponad 60.

Marek Juniusz Brutus wcześniej walczył przeciw Cezarowi w wojnie domowej po stronie Pompejusza, ale zwycięski Gajusz Juliusz wybaczył mu. Mało tego, nadał wysokie godności. Nienawiść Brutusa wzmaga jego niepewność, czy Cezar nie jest aby jego nieślubnym ojcem. Serwilia, matka Brutusa, była ongiś kochanką Cezara.

Gajusz Kasjusz Longinus też walczył w armii Pompejusza. I jemu Cezar wybaczył, i jego obdarzył godnościami.

Kwintus Ligarius to kolejny weteran armii Pompejusza, któremu Cezar po zwycięstwie wybaczył winy.

Decymus Juniusz Brutus był oficerem Cezara w Galii. Podobnie jak Gajusz Treboniusz, Serwiusz Sulpicjusz Galba, Lucjusz Minucjusz Basylus. Ich wszystkich Cezar nagradzał wysokimi urzędami i nadaniami majątków. Tak jak kolejnych spiskowców – swoich politycznych stronników – Publiusza Serwiliusza Kaskę i Lucjusza Tiliusza Cymbra.

Chcą zabić Cezara, bo uważają, że wkrótce ogłosi się królem Rzymu i zlikwiduje ich ukochaną republikę. Plotkuje o tym od pewnego czasu cały Rzym. Spiskowców do zamachu skłaniają wydarzenia ostatniego miesiąca. W połowie lutego Cezar oficjalnie przyjął tytuł dożywotniego dyktatora, dictator perpetuo. W swoim ręku skupił ogromną władzę. Ba, nie zachowywał nawet pozorów, irytując arogancją wobec republikańskiego mitu. 15 lutego, w dniu Luperkaliów, święta płodności, młodzi mężczyźni wybiegli na ulice Rzymu okryci jedynie przepaskami na biodrach i zgodnie ze starożytnym obyczajem smagali młode kobiety rzemykami z koźlęcej skóry. Cezar obserwował później ich uroczystą defiladę przybrany w królewską szatę, siedząc na zdobnym krześle na honorowej trybunie. Nieoczekiwanie jego stronnik Licyniusz na oczach tłumu nałożył na jego czoło królewski diadem. Gest był oczywisty – oto dyktatorowi ofiarowuje się władzę królewską. Nagle jednak Kasjusz diadem zerwał ze skroni Cezara i położył na kolanach. Sytuację próbował ratować stronnik Cezara – Marek Antoniusz. Podbiegł, chwycił diadem i włożył ponownie na głowę dyktatora. Ale zirytowany Cezar sam zerwał go i odrzucił. Tłum nagrodził ten gest entuzjastyczną owacją.

Spiskowcy chcą zabić Cezara nie tylko z powodów ideowych, z obawy, że zasiądzie na tronie. Nie potrafią pogodzić się z faktem, że opływają w dostatki (a niektórzy – że po prostu żyją) tylko dzięki jego łasce. Nazwali siebie „wyzwolicielami”, zaprzysięgli sobie lojalność i ustalili, że zaatakują w idy marcowe podczas obrad senatu. Każdy z zamachowców ma uderzyć dyktatora sztyletem.

Senat obraduje dziś w budynku wzniesionym przez Pompejusza przy jego teatrze. Przed budynkiem zbierają się konspiratorzy. W szatach ukryli sztylety. Wtem dociera do nich wieść, że Cezar nie ma zamiaru przybyć. Decydują się szybko. Do domu Cezara rusza Decymus Brutus. Przekonuje gospodarza, że nie powinien opuszczać posiedzenia – wszak senat zwołał je na jego osobiste życzenie. Brutus bierze Cezara za rękę i wyciąga z domu. Dyktator zmierza do senatu całkiem bezbronny. Niedawno oddalił swą osobistą ochronę złożoną z wiernych weteranów. Droga dłuży się. Na ulicach do lektyki cisną się liczni petenci, którzy wtykają podania i memoriały. Znudzony dyktator jak zwykle odkłada takie pisma na bok. Do lektyki dociska się wreszcie Grek Artemidoros z Knidos, agent Cezara, który biegł za nią aż od domu dyktatora. Od przyjaciół Brutusa usłyszał o spisku i czym prędzej spisał ostrzeżenie na papirusie. Artemidoros wręcza rulon i z naciskiem prosi, by go niezwłocznie przeczytać. Cezar rozwija go, ale oto już gmach senatu. Wysiada więc i wchodzi na schody, trzymając zrolowane pismo w ręku.

Zauważa z boku haruspika Spurinnę, który przepowiadał mu nieszczęście.

 – Oto nadeszły idy marcowe – mówi doń drwiąco.

 – Ale jeszcze nie minęły, Cezarze – odpowiada wróżbita.

Jak jest w zwyczaju, przed wkroczeniem Cezara do senatu Spurinna bada ptaki ofiarne. Pierwsza ofiara ma nieprawidłowo ukształtowane wnętrzności. Cezar poleca zbadać następne zwierzę. Ta wróżba też jest zła. Czas płynie, świta Cezara niecierpliwi się, dogaduje, że stał się zabobonny. Cezar macha ręką, zostawia haruspika z wypatroszonymi ptakami i rusza do senatu.

Nie zauważa, że Treboniusz, Decymus Brutus i kilku senatorów zatrzymują w przedsionku towarzyszącego mu Marka Antoniusza. Brutus od początku spisku upierał się, by Antoniusza oszczędzić. Poza tym zamachowcy boją się tego wiernego, dzielnego żołnierza.

Cezar wkracza na salę senatu. Wszyscy powstają z miejsc. Gość siada na pozłacanym krześle. Nieoczekiwanie powstaje zamęt. Cezara otacza kilkudziesięciu senatorów. Jeden z nich, Tiliusz Cymber, zaczyna gorąco prosić o zgodę na powrót jego brata z wygnania. Dyktator odmawia. Reszta senatorów popiera błagania kolegi, całuje Cezara po rękach, chwyta jego togę. Dyktator jest zirytowany. Usiłuje wstać z krzesła, ale w tym momencie Tiliusz Cymber mocnym szarpnięciem zrywa mu togę z ramion. To umówiony sygnał do ataku. Rozwścieczony Cezar krzyczy: „To jest gwałt!”. W tej chwili stojący za nim Serwiliusz Kaska uderza go sztyletem w szyję. Cezar odwraca się z okrzykiem „Co czynisz, przeklęty Kasko!?”, i przebija mu rękę jedyną bronią, jaką ma przy sobie – niedużym rysikiem do pisania. Szamoce się, usiłuje wyrwać. Ale ze wszystkich stron godzą weń sztylety. Jako drugi zadaje cios Kasjusz. Kolejne uderzenia. Po ciosie Brutusa Cezar zasłania głowę togą i osuwa się na ziemię. Zamachowcy tłoczą się nad leżącym – zaprzysięgli przecież, że każdy z nich zada mu cios – wymachują na oślep sztyletami, raniąc Cezara i współspiskowców. Krew tryska na wszystkie strony. Cezar straszliwie krzyczy.

Senatorowie niemający o spisku pojęcia patrzą na tę rzeź skamieniali ze zgrozy.

Pokrwawione zwłoki leżą pod statuą Pompejusza – najpierw zięcia Cezara, potem sojusznika w triumwiracie, ostatecznie zażartego przeciwnika w wojnie domowej.

Brutus, cały powalany krwią, staje przed senatorami i usiłuje wygłosić jakieś podniosłe przemówienie. Ale w tym momencie osłupienie przedstawicieli Rzymu mija i wszyscy rzucają się do ucieczki. Zamachowcy nie mają żadnych planów na tę chwilę, gdy już nie będzie dyktatora. Zamierzali jedynie wyrzucić jego zwłoki do Tybru, unieważnić jego rozporządzenia, a majątek skonfiskować. Teraz trochę deliberują, wreszcie składają podziękę bogom i uciekają z miejsca zbrodni. Wszyscy ukrywają się u znajomych. Antoniusz, na wieść o zbrodni, zrzuca togę konsula i ucieka w te pędy. Gdy wieść o zbrodni trafia w miasto, przerażony lud barykaduje się w domach. Wszyscy oczekują jakichś strasznych zdarzeń – zemsty, kary, mordów, rozruchów, buntu gladiatorów. Ale nie dzieje się nic. Gdzieniegdzie tylko motłoch rabuje sklepy.

Broczące krwią ciało Cezara leży pod statuą Pompejusza aż do późnego popołudnia. Wreszcie przybywa 3 niewolników. Wkładają zwłoki do lektyki. Idą nieśpiesznie przez wymarłe ulice miasta. Spod zasłony zwisa bezwładna ręka.

Do domu Cezara docierają wieczorem. Kalpurnia, której stosunki z mężem dalekie były od ciepła i serdeczności, teraz rozdzierająco krzyczy z rozpaczy. Przyboczny lekarz Antystiusz obmywa ciało, ogląda 23 rany. Tylko jedna, jego zdaniem, jest śmiertelna.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

12 marca 1917 roku to finał tzw. Rewolucji Lutowej, która na trwałe obaliła monarchię w Rosji. W. Kalicki przypomina tamte wydarzenia:

Żołnierze batalionu zapasowego Wołyńskiego Pułku Gwardii śpią jak zabici w pułkowych koszarach w Piotrogrodzie. Do wieczora brali udział w akcji rozpędzania zrewoltowanej ludności na pl. Znamieńskim. Na rozkaz oficerów oddali do tłumów kilka salw ostrą amunicją. Byli zabici i ranni. Bezpośrednio po powrocie batalionu do koszar dowództwo wydało rozkaz: „Natychmiast spać!”. Sołdaci karnie położyli się na pryczach, ale podoficerowie, wbrew rozkazowi, po północy ukradkiem zbierają się w jednej z sal. Długo szepcą o sytuacji na mieście. W końcu postanawiają, że odmówią wykonania rozkazów tłumienia protestów ludności.

Rewolta mieszkańców Piotrogrodu zaczęła się przed 4 dniami, 8 marca, dość niewinnie: z okazji Międzynarodowego Święta Kobiet działaczki robotnicze zorganizowały nielegalne manifestacje antywojenne. Nieoczekiwanie przyszło ponad 100 tys. robotnic i robotników – wszyscy mieli dość wojny, klęsk na frontach, korupcji, drożyzny, braku chleba. Policja i żandarmi rozproszyli demonstracje, ale odtąd z każdym dniem na ulicach protestowało coraz więcej ludzi. I coraz więcej piotrogrodzkich fabryk ogłaszało strajk. Władze jednak nie okazywały niepokoju: dopóki wojsko pozostaje lojalne wobec rządu i cara, dopóty żadnej rewolucji nie będzie. Car Mikołaj II w ogóle niczym się nie przejmował i nad niczym nie panował. W kwaterze głównej armii w Mohylewie zajmował się głównie celebrowaniem śniadań, kolacji i długimi spacerami.

O 4.20 w gmachu rosyjskiego rządu w Piotrogrodzie telegrafista kończy wystukiwać tekst depeszy carskiego ministra spraw wewnętrznych Aleksandra Protopopowa do gen. Władimira Wojejkowa, komendanta pałacu carskiego i zaufanego Mikołaja II: „Dziś porządek w mieście utrzymywał się do godz. 16.00, kiedy na Newskim Prospekcie zaczęły się zbierać tłumy niereagujące na rozkaz rozejścia się. Wobec czego oddział wojska, znajdujący się w pobliżu Rady Miejskiej, oddał 3 salwy ślepymi nabojami, rozpraszając zbiegowisko. W tym samym czasie na ul. Ligowskiej zgromadziły się wielkie tłumy, podobnie jak na pl. Znamieńskim oraz na skrzyżowaniu Newskiego Prospektu z Prospektem Władimirowskim i ul. Sadową. We wszystkich wymienionych punktach tłum zachowywał się agresywnie, obrzucając wojsko kamieniami i kawałami lodu. Dlatego kiedy strzały na postrach nie odniosły skutku, wywołując jedynie kpiny z żołnierzy, wojsko, by położyć kres zamieszkom, musiało uciec się do strzelania ostrymi nabojami, w wyniku czego padło kilku zabitych i rannych, którzy przeważnie zostali zabrani przez uciekających”.

O 6.00 w koszarach Wołyńskiego Pułku Gwardii zbuntowani w nocy podoficerowie robią żołnierzom pobudkę i namawiają ich do buntu.

Ale na rozkaz dowódcy batalionu żołnierze karnie fasują ostrą amunicję i wychodzą na plac apelowy. Tam, przed frontem oddziału, odczytany zostaje rozkaz dzienny wyższego dowództwa: znów tłumienie demonstracji i zamieszek na ulicach Piotrogrodu. Sołdaci łamią szyk, protestują. Kpt. Łaszkiewicz wzywa ich do posłuchu. Kilku żołnierzy strzela doń z paru kroków. Kapitan ginie na miejscu.

Zbuntowany batalion wychodzi na ulicę. Na wieść o tym buntują się stacjonujące po sąsiedzku pułki Litewski i Wołyński. Potężny tłum uzbrojonych żołnierzy i rozgorączkowanych cywilów skręca w prospekt Litejny.

O 7.00 dowódca zapasowego batalionu Wołyńskiego Pułku Gwardii telefonuje do dowódcy Piotrogrodzkiego Okręgu Wojskowego gen. Sergiusza Chabałowa z informacją, że zbuntowała się część jego batalionu. Całkowicie nieudolny gen. Chabałow nie zdaje sobie sprawy z powagi sytuacji – beztrosko poleca zamknąć zbuntowany oddział w koszarach.

Tymczasem część zrewoltowanych żołnierzy wdziera się do gmachu sądu okręgowego na prospekcie Litejnym. Plądrują budynek i podpalają go.

O 11.12 carowa Aleksandra, przebywająca wraz z dziećmi w pałacu w nieopodal Piotrogrodu Carskim Siole, telegrafuje do Mikołaja II: „Rewolucja przybrała wczoraj groźne rozmiary. Wiem, że przyłączyły się do niej jednostki wojskowe. Takich złych wiadomości dotychczas jeszcze nie było”.

Car telegramem żony nie przejmuje się.

O 12.40 telegrafuje z Piotrogrodu do Mikołaja II Michaił Rodzianko, przewodniczący Dumy Państwowej, rosyjskiego parlamentu: „Sytuacja pogarsza się. Trzeba natychmiast podjąć środki zaradcze, bo jutro będzie za późno. Nadeszła ostatnia godzina, w której rozstrzygają się losy ojczyzny i dynastii”. Car czyta depeszę i z irytacją zauważa: „Ten tłuścioch Rodzianko znów pisze do mnie jakieś nonsensy, na które nawet nie mam zamiaru odpowiadać”.

Przed 2 dniami car wydał dekret o przerwaniu obrad Dumy. Część deputowanych nie ma pojęcia o dekrecie i jak zwykle przybywa późnym rankiem do Pałacu Taurydzkiego. Przewodniczący Rodzianko odczytuje im tekst dekretu. Deputowani zawieszonej Dumy postanawiają jednak, że odbędą zebranie prywatne. Rodzianko zostaje z nimi. Po krótkiej naradzie powołują Tymczasowy Komitet Dumy Państwowej, z Michaiłem Rodzianką na czele. W jego skład wchodzą znani politycy: Paweł Milukow, książę Lwow, Aleksander Kiereński. Komitet wydaje oświadczenie, w którym stwierdza, że zmuszony jest samodzielnie przywrócić porządek w państwie. To w istocie deklaracja przejęcia władzy w Rosji.

Ani z carem, ani z rządem, który chaotycznie obraduje w piotrogrodzkim Pałacu Maryjskim, nikt się już nie liczy.

Tłum zrewoltowanych żołnierzy i cywilów, po spaleniu gmachu sądu na prospekcie Litejnym, rozbija Zamek Litewski, w którym mieszczą się więzienia wojskowe i kobiece, podpala pałac ministra dworu Fredericksa, willę dworskiego lekarza Badmajewa, budynki komisariatów policji. Uwolnieni z więzień kryminaliści rabują sklepy i podpalają prywatne domy. W mieście szerzy się chaos.

W dzielnicy Wyborskiej bolszewicy od początku strajków przygotowywali się do przeciągnięcia na swą stronę oddziałów wojskowych i rozpalenia rewolucji. Od rana rozrzucają ulotki głoszące, że na Dworcu Finlandzkim urzęduje sztab rewolucyjny. Ale zrewoltowany tłum żołnierzy i cywilów nie zastaje tam żadnego sztabu, ba, żadnego bolszewika. Bolszewicy są za słabi, by pokierować rodzącą się rewolucją. Spóźniony Michaił Kalinin, widząc na dworcu fiasko planów swoich towarzyszy, rzuca tylko hasło: „Rozbić więzienia, uwolnić politycznych!”. Tłumy spontanicznie ruszają w miasto.

Wszelkie szanse opanowania sytuacji grzebie swą nieudolnością gen. Chabałow. Najpierw zbiera raptem 6 kompanii piechoty i wysyła je, by spacyfikowały batalion zapasowy Wołyńskiego Pułku Gwardii. Gdy zaś dowiaduje się, że zbuntowały się 3 pułki, w sumie 10 tys. żołnierzy, wpada w panikę i rozkazuje wszystkim oddziałom garnizonu piotrogrodzkiego pozostanie w koszarach. Naiwnie liczy, że to najlepszy sposób uchronienia wojska przed rewolucyjną agitacją. Na jego rozkaz ponad 170 tys. doskonale uzbrojonych sołdatów, wyposażonych w artylerię, samochody pancerne, nowoczesne środki łączności, zostawia stolicę na łasce losu.

O 16.00 Piotrogród, z wyjątkiem Twierdzy Pietropawłowskiej, Pałacu Zimowego, gmachu Admiralicji, jest już w rękach zrewoltowanych, uzbrojonych tłumów.

Jednym z nielicznych wojskowych wysokiej rangi, którzy nie tracą tego dnia głowy, jest minister spraw wojskowych gen. Michaił Bielajew. Po południu poleca gen. Michaiłowi Zankiewiczowi przejęcie obowiązków od nieudolnego, spanikowanego gen. Chabałowa i wydaje rozkaz wprowadzenia w Piotrogrodzie stanu oblężenia. Niewiele już jednak może zrobić. O godz. 23.53 wysyła do kwatery głównej w Mohylewie depeszę, w której przyznaje się do bezsilności: z żołnierzy z pułków zapasowych w Carskim Siole udało się zorganizować tylko niewielkie oddziały, zapasowa bateria artylerii odmówiła załadowania się do wagonów, artyleria szkół wojskowych nie ma amunicji.

O północy gen. Bielajew poleca swojemu sekretarzowi telefonować do Pałacu Maryjskiego, siedziby rządu, i wezwać do aparatu ministra Krieger-Wojnowskiego. Sekretarz dzwoni, przedstawia się i prosi o połączenie z ministrem. Po dłuższej chwili słyszy w słuchawce stłumione głosy jakichś osób znajdujących się w pobliżu telefonu. Jedna z nich woła, żeby być ostrożnym i zachować ciszę, bo telefonuje minister spraw wojskowych. Wreszcie ktoś bierze słuchawkę i przedstawia się jako minister Krieger-Wojnowski. Sekretarz zdaje sobie jednak sprawę, że to nie jest znajomy głos Kriegera. Cicho uprzedza o tym gen. Bielajewa i oddaje mu słuchawkę. Generał nie odzywa się, czeka. Po dłuższej chwili słyszy stłumione głosy: „Tamtą paczkę już sprawdziłem, zabierz te dokumenty!”. Generał rozłącza się i zabrania odtąd telefonować do Pałacu Maryjskiego. Carski rząd przestał istnieć.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

11 marca 1801 rok – zamach na cara Pawła I Romanowa w relacji W. Kalickiego:

Car Paweł I budzi się o 4.00 w świetnym humorze, ale przez resztę dnia jest rozdrażniony i zły. Przy różnych okazjach napomyka, że nadeszła pora rozprawy z zagrażającym mu spiskiem.

Intuicja go nie zawodzi. Spisek istnieje. Od roku konspiracja wśród wojskowych i dworzan zatacza coraz szersze kręgi, sięga najwyższych sfer. Kieruje nią gubernator Petersburga Piotr Pahlen, praktycznie druga osoba w cesarstwie rosyjskim. Przeciw monarsze spiskują wpływowi bracia Płaton, Mikołaj i Walerian książęta Zubowowie oraz dowódcy i oficerowie elitarnych pułków stacjonujących w Petersburgu. Z konspiratorami kontaktuje się i popiera ich plany zdetronizowania cara jego syn, następca tronu Aleksander.

Spisek rozrósł się błyskawicznie, gdyż powszechne jest niezadowolenie z cara. Przed 4 laty Paweł I objął tron wbrew woli matki, Katarzyny II, która chciała, by władzę przejął nie jej syn, lecz jej wnuk Aleksander. Cesarz Paweł I natychmiast zanegował dziedzictwo rządów matki. Ogłosił amnestię, zwolnił z więzienia Tadeusza Kościuszkę oraz więźniów stanu. Szybko jednak okazał się bezlitosnym tyranem, obsesyjnie usiłującym kontrolować każdy drobiazg w 42-milionowym państwie. Zakazał noszenia fryzur opuszczonych na czoło, bokobrodów, niemieckich surdutów z kolorowymi kołnierzami, białych spódnic, okrągłych kapeluszy, tańczenia walca, bicia braw, noszenia przez kobiety różnobarwnych wstążek przez ramię. Popadających za byle co w niełaskę kazał okrutnie karać; nawet szlachetnie urodzeni karani są chłostą. Oficerowie idący w Petersburgu na służbę zawsze biorą z sobą większą ilość pieniędzy – w każdej chwili, bez powodu, mogą być zesłani na Syberię. W całym kraju lawinowo rośnie liczba śledztw i represji przeciw – najczęściej wyimaginowanej – obrazie majestatu. W strachu przed uwięzieniem żyją nawet synowie cara i jego żona.

W tej atmosferze hrabia Piotr Pahlen nie miał kłopotu z pozyskaniem kolejnych spiskowców. Nie wyjawił im jednak szczegółowych planów – wiedzą oni tylko tyle, że władzę powinien objąć Aleksander. Szczegółowo obmyślany scenariusz zamachu stanu hrabia Pahlen zamierza wyjawić dopiero tej nocy, podczas zaplanowanych przez siebie wielu kolacji i bankietów, na jakie wzywa spiskowców i tych, którzy rokują na przystąpienie do spisku.

Po zmroku hrabia Pahlen rusza saniami w mrok zaśnieżonego Petersburga. Objeżdża zaaranżowane przez siebie kolacje, wyjawia plany akcji, rozdaje role, wznosi toasty i pędzi saniami na następne przyjęcie.

Wieczorem w mieszkaniu księcia Płatona Zubowa zbiera się na kolacji 30 uczestniczących w spisku wyższych oficerów. Wszyscy są w mundurach galowych, z wstęgami orderowymi i krzyżami. Wiele z nich otrzymali od cara Pawła, ale tej nocy wstęgi są znakami rozpoznawczymi zamachowców. O 22.00 u księcia Zubowa zjawia się gen. Leoncjusz Bennigsen. Zubow informuje go, że przewrót ma być dokonany o północy, i wyjawia szczegóły planu. Bennigsen pyta, kto stoi na czele spisku. Gdy słyszy, że następca tronu Aleksander, wyciąga dłoń do Zubowa i mówi: „Na śmierć i życie”. Po 23.00 wszyscy ruszają do mieszkającego w Pałacu Zimowym szefa Pułku Preobrażenskiego gen. Piotra Tałyzina. Bankietuje tam tłum ponad 60 oficerów i podoficerów. Sprowadziły ich odręcznie pisane przez hrabiego Pahlena liściki z zaproszeniami. Zaufany oficer policji sprawdza je przy drzwiach i dopiero wtedy daje znać lokajowi, by gościa prowadził do środka.

Co rusz przybywają następne grupki spiskowców, które spotykały się na inscenizowanych przez hrabiego Pahlena, solennie zakrapianych kolacjach w restauracjach i prywatnych domach. W sali u gen. Tałyzina robi się tłoczno. Pułkownicy i chorążowie, tęgo już podchmieleni, siedzą pospołu przy długich stołach, spełniają szampanem kolejne toasty.

Dobrze po 23.00 hrabia Pahlen odkrywa karty. Wznosi toast za zdrowie nowego cesarza. Zapada cisza. Płaton Zubow wyjaśnia, że za wiedzą i zgodą następcy tronu Aleksandra wkrótce Paweł I zostanie obalony. Pijący składają przysięgę na wierność Aleksandrowi.

Kilku oficerów, przekrzykując gwar biesiady, pyta, co będzie z Pawłem I.

Hrabia Pahlen odpowiada: „Żeby zrobić jajecznicę, trzeba rozbić jajko”.

Po 23.00 w Zamku Michajłowskim car Paweł I kładzie się spać.

Aleksander także idzie spać w swym apartamencie w zamku. Damę dworu swej żony prosi jednak, by natychmiast zbudziła go, gdy zjawi się hrabia Pahlen.

O północy Pahlen prowadzi mocno podpitych uczestników biesiady u Tałyzina do sąsiedniego pokoju. Jest tu pełno broni. Pahlen poleca spiskowcom uzbroić się. Potem dzieli ich na 2, liczące po kilkudziesięciu oficerów, grupy. Pierwszą sam prowadzi do Zamku Michajłowskiego. Na czele drugiej, mającej zamordować cara, idą Płaton Zubow i Bennigsen.

Grupa Bennigsena i Zubowa przemierza korytarze Zamku Michajłowskiego. Co bardziej pijani oficerowie gubią się w zakamarkach. Do drzwi przedpokoju przed sypialną cara dociera 10 spiskowców. Zubow tnie szablą w kark stojącego tam na warcie szer. Agapiewa, który zlany krwią, wali się na podłogę. Któryś z zamachowców puka do sypialni Pawła I. Kamerdyner cara budzi się i pyta, o co chodzi. Jeden ze spiskowców przydzielonych Bennigsenowi, adiutant Pułku Preobrażeńskiego Aleksander Argamakow, ma o 6.00 złożyć carowi raport. Argamakow udaje oburzonego: przedstawia się i wyjaśnia, że skoro jest już 6.00, przyszedł złożyć raport carowi. „Jaka 6.00, przecież nie ma jeszcze północy” – dziwi się kamerdyner. „Myli się pan, pański zegarek musiał stanąć” – przekonuje Argamakow. Kamerdyner otwiera masywne drzwi, spiskowcy wbiegają do przedpokoju, wyłamują drzwi do sypialni cara. Paweł I, zbudzony hałasami w przedpokoju, zrywa się z łóżka i chowa za kotarą. Oficerowie znajdują go i sadzają na krześle. Przed dygocącym ze strachu carem, przyodzianym tylko w koszulę nocną, stoi Bennigsen i mierzy w monarchę ostrzem szabli. Reszta spiskowców nieco trzeźwieje i – przerażona swym czynem – wybiega z sypialni. Bennigsen nieoczekiwanie zostaje sam na sam z Pawłem. Nie wpada w panikę, przytrzymuje szablą cara przez kilka minut, do chwili, gdy zamachowcy wracają. Płaton Zubow wyciąga z kieszeni przygotowany zawczasu akt abdykacji i żąda od Pawła I złożenia podpisu. Paweł gwałtownie odmawia, trąca Płatona w rękę. Mikołaj Zubow łapie ze stolika masywną złotą tabakierkę i uderza silnie cara w lewą skroń. Paweł upada na ziemię. Bennigsen i Zubowowie wychodzą z sypialni. Kilkunastu pijanych spiskowców rzuca się na leżącego Pawła, okłada go pięściami. Kpt. Jakow Skariatin zdejmuje ze swego ramienia szarfę orderową i dusi cara.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

10 marca 1876 roku odbyła się pierwsza w historii rozmowa telefoniczna. O czym rozmawiali panowie Bell i Watson opowie mam dziś W. Kalicki:

Alexander Graham Bell wstaje z łóżka późno, ok. południa. Jest zmęczony. Od 2,5 roku prowadzi wyniszczający tryb życia. Mieszka w domu przy Exeter Place w Bostonie. Jego wspólnik Gardiner Greene Hubbard wynajmuje dlań na piętrze, nad knajpą, jeden pokój na mieszkanie i drugi z przeznaczeniem na laboratorium. Bell pracuje na bostońskim uniwersytecie. Za dnia prowadzi zajęcia ze studentami, wieczorami wraz ze swym współpracownikiem Thomasem Watsonem udoskonala telegraf i pracuje nad skonstruowaniem pierwszego w świecie telefonu. Do łóżka kładzie się zwykle koło 4.00. Knajpa, jej zapachy i gwar klientów nie przeszkadzają mu, przeciwnie, gdy podczas pracy zgłodnieje, zbiega na dół i stojąc przy barze, zjada cokolwiek, byle szybko. Przez ostatnie dwa lata nieustannie śpieszył się. Grał o wielką stawkę – sławę, bogactwo, rękę ukochanej kobiety, a konkurenci jeszcze przed 2 tygodniami deptali mu po piętach. Teraz może już zwolnić – od 10 dni ma w kieszeni patent na urządzenie do przekazywaniu ludzkiego głosu na odległość.

Choć pracuje w Ameryce, Alexander jest Szkotem. Urodził się w Edynburgu, w rodzinie nauczyciela dykcji i wymowy. To rodowa profesja, zajmował się nią już dziadek Alexandra. Ojciec, także Alexander, osiągnął wielkie sukcesy w przywracaniu społeczeństwu ludzi głuchych. Wynalazł język migowy, zwany mową widzialną, w którym każdą z liter alfabetu reprezentuje inny układ dłoni i palców mówiącego. Alexander Graham pod wpływem apodyktycznego ojca także zajął się kształceniem głuchoniemych. Profesja ta wymagała dobrego rozumienia zasady powstawania dźwięków mowy i w tej dziedzinie, zresztą w ogóle w sprawach akustyki, młody Bell od dawna jest ekspertem.

W Anglii system mowy Bella seniora – wbrew jego nadziejom na edukacyjny, ale także komercyjny sukces – przyjmował się nad wyraz opornie, więc w roku 1870 zdecydował się on wyemigrować do kraju wielkich możliwości – Ameryki. Alexander Graham miał wtedy 23 lata, studiował na londyńskim uniwersytecie, z powodzeniem uczył w szkole dla głuchych, wykorzystując system mowy wynaleziony przez ojca, zabiegał o rękę ówczesnej ukochanej. Nie chciał jednak rozstać się, być może na zawsze, z rodzicami. Rzucił wszystko, także swą wybrankę, i popłynął z nimi do Kanady. Za oceanem ostatecznie osiadł w Bostonie, mieście jak na Amerykę europejskim i kulturalnym (właśnie przed 4 laty założono tu nową uczelnię techniczną – Massachussets Institute of Technology). Alexander Graham z powodzeniem zaczął uczyć w szkole dla głuchych. O dziwo, choć udręczony przez ojca, sam nie nasiąkł jego autorytarnym stylem bycia. Zasłynął jako pedagog miły w obejściu, cierpliwy i nadzwyczaj skuteczny. To dlatego rzutki bostoński przedsiębiorca Gardiner Greene Hubbard, który majątek zbił na dostarczaniu miastu usług komunalnych, powierzył młodemu profesorowi wymowy opiekę nad swą jedyną córką Mabel (2 jej siostrzyczki zmarły w niemowlęctwie). Śliczna Mabel straciła słuch, gdy chorowała na szkarlatynę. Wysoki, uchodzący za przystojnego Alexander zakochał się w głuchej 15-latce na zabój. Choć panna była niesłycząca, nie przestawała jednak być znakomitą partią, nieosiągalną dla ubogiego profesora wymowy. Ani rodzice, ani córka nie chcieli nawet słyszeć o małżeńskich marzeniach Alexandra.

Pierwsza przekonała się do niego pani Hubbard, gdy odkryła, że Alexander jest mężczyzną ciepłym, życzliwym ludziom, zawsze skłonnym do pomagania pozostającym w potrzebie.

Jako drugi przekonał się do niego pan Hubbard, gdy dowiedział się, że niewątpliwie uzdolniony i pracowity nauczyciel jego córki po nocach eksperymentuje z udoskonaleniem telegrafu – tak by zamiast wysyłania zakodowanych alfabetem Morse’a wiadomości jedna po drugiej można było ekspediować ich kilka lub nawet kilkanaście naraz, wykorzystując różne pasma wysokości dźwięku. Gardiner Hubbard był bardzo bystrym biznesmenem i w mig zrozumiał, że patent na taki telegraf, nazwany przez Alexandra harmonicznym, wydrze monopol na przesyłanie informacji z rąk wielkich amerykańskich kompanii telegraficznych, umożliwi stworzenie konkurencyjnej, o wiele wydajniejszej sieci telegraficznej i uczyni go krezusem. Za udział w przyszłych zyskach bez zwłoki wynajął Bellowi pokoje na laboratorium z sypialnią i opłacił mu pomocnika, Thomasa Watsona, który świetnie zna się na elektryczności, naukowej pięcie achillesowej Alexandra.

Jako ostatnia do miłego, nieskończenie cierpliwego adoratora przekonała się sama Mabel.

Przesyłanie ludzkiego głosu na znaczne odległości od dawna pasjonowało naukowców i wynalazców. Już w roku 1667 Anglik Robert Hook eksperymentował z ekspediowaniem dźwięków za pomocą drgającej nitki. Skończyło się jednak na dowcipnych zabawkach.

Przełomem w badaniach nad przesyłaniem głosu okazało się odkrycie dokonane przez Amerykanina prof. Page’a – pręcik metalowy, poddawany szybko po sobie następującym magnetyzowaniu i odmagnetyzowaniu, wytwarzał dźwięk. Rozmaici fizycy badali później to zjawisko. Sullivan odkrył, iż drgania drutu wykonanego z dwóch różnych metali wytwarzają prąd elektryczny, który płynie przez cały czas drgania. A w roku 1855 drukarz z Martinville Leon Scott skonstruował urządzenie nazwane przezeń fonautografem: naprężona na niewielkiej obręczy skóra pod wpływem głosu drgała, zaś umocowany na niej rysik kreślił na kartce papieru graficzne przedstawienie ludzkiego głosu.

Gdy Alexander Graham Bell wespół z Thomasem Watsonem eksperymentowali w swoim laboratorium, konkurenci nie spali. Utalentowany wynalazca Elisha Gray pośpiesznie kroczył tą samą drogą, wykorzystując te same pomysły, na które wpadali Bell z Watsonem. Od 1,5 roku Alexander pracuje ze świadomością, że Gray idzie z nim łeb w łeb. A co gorsza, zagrożona rewolucyjnym wynalazkiem przesyłania na odległość ludzkiego głosu wielka kompania telegraficzna Western Union wynajęła i zaopatrzyła w środki, o jakich Bell mógł tylko marzyć, sławnego wynalazcę Thomasa Alvę Edisona.

Jakby tego wszystkiego było mało, wyobraźnia w końcu opuściła Gardinera Hubbarda. Domagał się on kontynuowania przede wszystkim pracy nad wielopasmowym telegrafem, uznając telefon za li tylko ciekawostkę. Co gorsza, chcąc przymusić Alexandra do pracy nad telegrafem, przyszły teść zaszantażował go zgodą na ożenek Mabel.

Ale Bell, pracując z Watsonem nad trzypasmowym telegrafem harmonicznym, wskutek przypadkowej awarii odkrył 2 czerwca zeszłego roku efekt przedłużonego stanu namagnesowania elektromagnesu, już po wyłączeniu zmiennego prądu elektrycznego – efekt pozwalający drgać włączonemu w obwód rezonatorowi, który z kolei generował dźwięk. To był milowy krok w pracy nad telefonem. Obaj wynalazcy rzucili wtedy prace nad telegrafem w kąt.

Przed 2 tygodniami wniosek patentowy opisujący zasadę działania telefonu był gotów. Bell i Watson, świadomi, że Gray depcze im po piętach, nawet nie próbowali zbudować prototypu. Gardiner Hubbard bez chwili zwłoki pojechał z ich wnioskiem do Federalnego Urzędu Patentowego w Waszyngtonie. Z Waszyngtonu przysłał jednak – telegrafem, a jakże by inaczej – hiobową wieść: tego samego dnia, w którym złożył wniosek w urzędzie, swoje wnioski patentowe złożyli też Gray i Edison!

Bell był pełen najczarniejszych myśli – Waszyngton słynął z korupcji. Ale wtedy jego wspólnik i przyszły teść pokazał lwi pazur. Dopilnował, by niczego nie załatwiano poza prawem. Eksperci najpierw odrzucili wniosek Edisona, jako najmniej zaawansowany technicznie. W końcu, po długich debatach, patent przyznali Alexandrowi Bellowi.

Od kilku dni obaj wynalazcy, Bell i Watson, z uczuciem ogromnej ulgi pracują nad ukończeniem prototypu telefonu.

Thomas Watson sadowi się na łóżku w pokoju sypialnym Bella i pochyla się nad odbiornikiem. Podłączone do baterii druty łączą odbiornik z urządzeniem nadawczym w pokoju laboratoryjnym. Bell nachyla się nad otworem w górnej części niewielkiej drewnianej skrzynki. Zamiast dna ma ona cienką, napiętą membranę, do środka której eksperymentatorzy przykleili korek z wystającym zeń sztywnym drucikiem. Drucik zanurzony jest w szklanym naczyniu wypełnionym wodą, w której zanurzona jest także delikatna mosiężna taśma włączona do obwodu elektrycznego. To urządzenie powinno przekształcać głos Bella na zmiany prądu w obwodzie, które skonstruowany na tej samej zasadzie odbiornik przetworzyć ma z powrotem w głos.

Alexander powoli, wyraźnie wykrzykuje do dziurki w skrzynce:

 „Panie Watson, proszę tu przyjść. Chcę pana zobaczyć!”.

Watson słyszy w pokoju sypialnym jego głos i natychmiast przybiega. Zrozumiał wszystko. Teraz Alexander przechodzi do swej sypialni, a Thomas ma mówić. Watson czyta fragment książki. Bell w sypialni kręci głową z udręką. Zdania są zniekształcone, raczej domyśla się, niż rozumie, co czyta jego kolega.

Ale ostatnie zdanie słyszy zupełnie wyraźnie:

 „Panie Bell, czy rozumie pan, co mówię?”.

Pierwsza w historii rozmowa telefoniczna kończy się. Bell pędzi jak na skrzydłach do Gardinera Hubbarda. I do Mabel.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

9 marca 1862 rok – pierwsza w historii bitwa okrętów pancernych oczyma W. Kalickiego:

W ciemnościach nocy po wodach Hampton Roads, rozległego zlewiska kilku żeglownych rzek, w tym rzeki Elisabeth, przy której ujściu leży Norfolk, główny port wojenny Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej, płynie okrągła stalowa buda, wysoka na 3,5 m. Uważny obserwator mógłby dostrzec, że kilkanaście metrów za okrągłą budą dziarsko pruje fale coś w rodzaju spłaszczonej jak naleśnik piramidy, wysokości niewiele większej od metra. Ki diabeł? To najnowocześniejszy okręt wojenny marynarki Unii stanów północnych – „Monitor”.

Wojna secesyjna między północną Unią i Konfederacją zbuntowanych stanów południowych toczy się w najlepsze. Północ ma przewagę – 22 mln mieszkańców i praktycznie cały amerykański przemysł ciężki na swym terytorium. Południe liczy ledwie 9 mln ludzi, w tym 3,5 mln niewolników. Na lądzie zaciekle walczą 100-tysięczne armie, ale równie ważne są zmagania na morzu. Konfederatom brakuje broni, sprzętu wojskowego, amunicji. Wojska Południa zależne są od zamorskich dostaw wyposażenia. Flota Unii blokuje jednak wybrzeża stanów Konfederacji. Tylko nielicznym szybkim statkom konfederatów, wyspecjalizowanym w łamaniu blokady Północy, udaje się dowieźć zaopatrzenie do portów Południa. Mniej liczna flota Konfederacji w końcu musi siłą przełamać blokadę – w przeciwnym razie wojna będzie nieuchronnie przegrana.

Konfederaci znaleźli sposób na rozgromienie silniejszej floty Północy. Przed rokiem nagłym atakiem zdobyli wielkie zakłady zbrojeniowe floty w Norfolk w stanie Wirginia. W ręce wpadło im artyleryjskie eldorado: 1200 ciężkich dział okrętowych, w tym 300 najnowocześniejszych armat systemu Dahlgrena. Ze stojącymi na redzie zbrojowni statkami poszło południowcom znacznie gorzej. Komodor McCauley polecił podpalić wszystkie 4 okręty, w tym najnowocześniejszą, napędzaną śrubą fregatę parową „Merrimack”. Drewniane jednostki spłonęły jak pochodnie.

Południowcy podnieśli jednak z dna niespalone resztki kadłuba „Merrimacka” i zamiast odbudowywać drewnianą górną partię kadłuba, wznieśli potężną kazamatę z bali dębowych grubości 10 cm. Ściany długiej na 61 m konstrukcji budowniczowie nachylili pod kątem 35°, przez co zgrabna ongiś fregata zamieniła się w gigantyczną, pokraczną stodołę. Dębowy dach konstruktorzy Południa pokryli płytami pancernymi grubości 50 mm, a na wierzchu poukładali jeszcze szyny kolejowe. Dziób przemianowanej na „Virginię” pokraki zaopatrzono tradycyjnie w potężny żelazny taran, na pokładzie dziobowym zaś ustawiono 3 ciężkie działa kalibru 230 mm. Na burtach umieszczono artylerię lżejszą.

Tak powstał pierwszy w dziejach okręt opancerzony.

„Virginia” nie jest ani piękna, ani szybka (rozwija prędkość zaledwie 5 węzłów), ale jest odporna na ogień znakomitej większości armat okrętowych.

Wywiad Unii wcześnie dowiedział się o budowie „Virginii”. Rzutki minister marynarki Północy Gideon Welles doprowadził do przyspieszenia budowy 3 okrętów pancernych, pod które stępki położono we wrześniu zeszłego roku. Dwa z nich, fregata i kanonierka, to konwencjonalne drewniane okręty wojenne, które miały być jedynie obłożone płytami pancernymi. Największe emocje wśród specjalistów wzbudziła od początku trzecia jednostka – „Monitor”.

Jej konstruktor inż. John Ericsson postanowił stworzyć okręt, jakiego jeszcze świat nie widział. Ponieważ w okrętach parowych najbardziej narażoną na ostrzał częścią jest kadłub, Ericsson schował go pod wodę. Nieduży kadłub „Monitora”, o długości 35 m, szeroki na 12,5 m, wystaje nad lustro wody zaledwie na 20 cm. Gdzie zatem ustawić armaty? Gdzie umieścić dowódcę i sternika? Ericsson znalazł wyjście. Na pustym, gładkim jak stół pokładzie umieścił okrągłą wieżę pancerną, w której zmieścił 2 ciężkie działa systemu Dahlgrena kalibru 280 mm i kilku artylerzystów. By zaś nie trzeba było celować za pomocą manewrowania kadłubem, konstruktor Unii wprowadził trzeci rewolucyjny wynalazek – wieża obraca się, i to o 360 stopni. Ericsson w środku wieży zaprojektował potężny podnośnik. Gdy wieża ma się obrócić, podnośnik unosi ją nieznacznie w powietrze i obraca, nakierowując 2 działa na cel. Potem maszyneria opuszcza wieżę w jej łoże i armaty mogą strzelać.

Ericsson obudował pokład „Monitora” płytami stalowymi o grubości 50 mm, zanurzone burty zaś – pancerzem 114 mm. Najpotężniejszy pancerz chroni sterczącą wysoko wieżę artyleryjską: 8 warstw stalowej blachy, o grubości 25 mm każda, połączonych jest wielkimi, gęsto bitymi nitami.

„Monitor” napędzany jest maszyną parową i śrubą. Kominy paleniska sterczą nad jego pancerną wieżą.

Dowódcę i sternika umieścił Ericsson na rufie, w spłaszczonej opancerzonej sterówce w kształcie piramidy.

Konfederaci od dawna wiedzieli o budowie „Monitora”. Tak zemściła się na Unii wolność prasy – dziennikarze gazet z Północy od dawna rozpisywali się o nowatorskiej konstrukcji, mającej rzucić na kolana flotę zbuntowanych stanów południowych. Kilka miesięcy temu w stoczniach obu stron ruszył szaleńczy wyścig budowniczych. Było jasne, że kto pierwszy ukończy pionierski okręt pancerny, ten rozniesie drewniane okręty przeciwnika.

Wyścig wygrali o jeden dzień konfederaci. Gdy dowódca Virginii kmdr Franklin Buchanan i załoga wkroczyli wczoraj na jej pokład, stoczniowcy jeszcze pośpiesznie kończyli ostatnie roboty. Oficerowie i załoga nie znali się wzajem, nie znali też mechanizmów ani zachowania się na wodzie swego dziwacznego okrętu, ale kmdr Buchanan, świadom wyścigu z budowniczymi „Monitora”, postanowił nie tracić ani minuty. 2 holowniki wyprowadziły okręt z portu w Norfolk. Robotnicy pracowali na pokładzie do ostatniej chwili. Przesiedli się na holowniki dopiero wtedy, gdy „Virginia” wyszła na otwarte wody Hampton Roads. Nie tracąc ani minuty, pancernik ruszył pełną parą, choć tylko z prędkością 5 węzłów, w stronę okrętów Eskadry Blokady Północnego Atlantyku kmdr. Louisa Goldsborougha. Załoga przeprowadziła pierwsze próby. Wypadły fatalnie: zawodziły maszyny parowe i urządzenie sterownicze. W takiej sytuacji, w obliczu silnej eskadry wroga, każdy dowódca zawróciłby do macierzystego portu. Ale nie kmdr Buchanan i jego ogarnięci patriotycznym zapałem podkomendni.

„Virginia” podpłynęła do fregaty unionistów „Congress” i otworzyła ogień z odległości 1300 m. Jej ciężkie pociski wchodziły w drewniany kadłub jak w masło, zaś granaty „Congressa” odbijały się od silnie nachylonych pancernych płyt i szyn pływającego dziwoląga południowców.

„Virginia” ominęła płonący „Congress” i skierowała się w stronę żaglowej fregaty „Cumberland”. Zanim pozbawiony własnego napędu żaglowiec zdołał wykonać jakikolwiek manewr, żelazny taran „Virginii” głęboko wbił się w jego burtę. Fregata szybko nabrała wody i poszła na dno. O mało nie pociągnęła w odmęty swego pogromcy, lecz w ostatniej chwili końcówka tarana pękła i „Virginia” oswobodziła się. „Cumberland” przewrócił się na burtę. Na jego pokładzie zginęło 129 marynarzy.

Po rozprawieniu się z fregatą kmdr Buchanan postanowił przypieczętować los „Congressa”. Jego dowódca, widząc, że nie ma szans, wyrzucił okręt na brzeg w pobliżu nadbrzeżnych baterii Unii. „Virginia” podpłynęła na odległość 130 m, nic sobie nie robiąc z ostrzału baterii. Po kilku salwach „Congress” zapłonął jak pochodnia. Wtedy jednak odłamek pocisku baterii nadbrzeżnej ranił w nogę kmdr. Buchanana. Dowództwo pancernika musiał objąć kpt. Thomas Jones.

„Virginia” ruszyła jeszcze na kolejne 3 okręty Północy. Dwóm udało się uciec, ale „Minnestota” wpadła na mieliznę. Przed losem „Congressa” uratował ją odpływ.

Kpt. Jones postanowił wrócić na noc na redę pobliskiego portu Unii Sewell’s Point i rozprawić się z Minnesotą następnego ranka, gdy wody w Hampton Roads podniosą się.

Wieść o pogromie floty Północy błyskawicznie rozeszła się w Unii i w Konfederacji. Południe świętuje długo w nocy – niezwyciężona, pancerna „Virginia” jest dla niego światełkiem nadziei.

Dowódca „Monitora” kpt. John L. Worden nie ma kłopotów z nawigowaniem w ciemnościach po wodach Hampton Roads – zmasakrowany przez „Virginię” „Congress” ciągle płonie jak gigantyczna pochodnia. O północy ogień dochodzi do komór amunicyjnych i fregata wylatuje w powietrze. Wkrótce potem „Monitor” rzuca kotwicę w pobliżu unieruchomionej na mieliźnie „Minnesoty”.

O 6.30 kpt. Jones daje rozkaz wypłynięcia „Virginii” z Sewell’s Point i rozprawienia się z „Minnesotą”. Pancernik południowców jest już blisko swej ofiary, gdy „Monitor” rusza mu naprzeciw. Marynarze „Virginii” z osłupieniem wpatrują się w osobliwe kształty przeciwnika.

Kpt. Jones nie wytrzymuje nerwowo i rozkazuje strzelać już z dalszej odległości. Żadna z salw nie trafia Monitora.

Kpt. Worden czeka, aż jego okręt zbliży się do Virginii. Dopiero wtedy dwie krótkolufowe armaty „Monitora” rozpoczynają ostrzał. Z minimalnej odległości trudno nie trafić. Pociski „Monitora” co rusz uderzają w pancerz „Virginii”, a jej granaty eksplodują na wieży okrętu Unii. Pancerze obu jednostek są jednak silniejsze – bitwa przypomina obrzucanie się kamieniami przez ciężkozbrojnych rycerzy. Zwinny „Monitor” bez trudu unika prób staranowania przez „Virginię”.

Kpt. Jones postanawia zatem rozprawić się z ciągle sterczącą na mieliźnie „Minnesotą”. Już pierwsze pociski „Virginii” wywołują na „Minnesocie” gwałtowny pożar. Widząc, że za chwilę będzie po niej, kpt. Worden kieruje „Monitora” między fregatę a pancernik południowców. Ostrzał z najbliższej odległości jest skuteczny. Pociski „Monitora” trafiają w sumie „Virginię” 41 razy: wywołują pożar, urywają kotwicę, zwalają komin i rozbijają dwa działa. Zabitych i rannych jest 27 marynarzy. Uszkodzona „Virginia” osiada na mieliźnie nieopodal „Minnesoty”.

Jej los wydaje się przesądzony, ale jej pociski też są teraz skuteczne. W sumie 20 razy uderzają w wieżę „Monitora”. Eksplozje wybijają z pancerza wieży nity, które wpadają do środka i poważnie ranią 3 marynarzy. Na domiar złego jeden z granatów trafia w rufową piramidkę, w której znajdują się dowódca okrętu, nawigator i sternik. Wybuch granatu na pancerzu, blisko szczeliny obserwacyjnej, oślepia kpt. Wordena. Przekazuje on komendę pierwszemu oficerowi Samuelowi Greene’owi. Ale Greene siedzi w wieży artyleryjskiej i pod ostrzałem nie może przedostać się do piramidki na rufie. Komendę przejmuje sternik i na wszelki wypadek odpływa z pola walki na wschód.

„Virginia” jest uratowana. Załoga ściąga okręt z mielizny, ale zniszczenia na pokładzie są tak wielkie, że nikt nie myśli o dobiciu ciągle unieruchomionej „Minnesoty”. Pancernik południowców z trudem wlecze się do portu.

Pierwsza w historii bitwa okrętów pancernych tylko na pozór kończy się remisem. Wieczorem w portach Konfederacji nad Hampton Roads nastrój jest ponury. „Virginia” nie będzie stalową maczugą na drewnianą flotę Północy. Od dziś ma silniejszego od siebie przeciwnika. O likwidacji blokady w zwycięskiej bitwie nie ma co marzyć.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

8 marca 1968 roku to dzień, w którym rozpoczęły się protesty studenckie, które w marcu’68 wywołały poważny kryzys polityczny w Polsce. Ważną rolę w przebiegu wypadków odgrywał wtedy niedawno tragicznie zmarły Jan Lityński. W. Kalicki daje nam dziś okazję do przypomnienia sobie tamtych wydarzeń, jak i osoby Lityńskiego:

6.00 Funkcjonariusze Służby Bezpieczeństwa zjawiają się w mieszkaniu Seweryna Blumsztajna na Żoliborzu. Poprzedniego dnia wieczorem Blumsztajn z Janem Lityńskim i Mirosławem Sawickim byli w kinie Wars na westernie. Ponieważ przez cały dzień tajniacy, nie kryjąc się nawet, deptali im po piętach, Blumsztajn zaproponował Lityńskiemu, by dla bezpieczeństwa nocował u niego.

Teraz esbecy aresztują obu. Lityńskiego wiozą do Komendy Dzielnicowej MO w Śródmieściu, Blumsztajna – do komendy żoliborskiej na Żeromskiego.

Inna ekipa SB wkracza do mieszkania Henryka Szlajfera i aresztuje go.

Przed 4 dniami Szlajfer i Adam Michnik decyzją ministra oświaty i szkolnictwa wyższego zostali relegowani z Uniwersytetu Warszawskiego. To kolejna represja władz wobec opozycyjnie nastawionych studentów – potocznie nazywanych „komandosami”. Krąg kilkudziesięciu krytycznie myślących, zbuntowanych wobec gomułkowskiej rzeczywistości studentów, którym ton nadają Seweryn Blumsztajn, Teresa Bogucka, Józef Dajczgewand, Wiktor Górecki, Jan Gross, Irena Grudzińska, Irena Lasota, Jan Lityński, Adam Michnik, Eugeniusz Smolar, Henryk Szlajfer, Barbara Toruńczyk, nazwano tak, gdyż niczym prawdziwi komandosi, lądujący z zaskoczenia na tyłach wroga, zjawiali się oni na zebraniach dyskusyjnych organizowanych przez ZMS – zatem na terenie ideologicznego przeciwnika – i wszczynali polemiki z przedstawicielami władz. Przed 2 miesiącami „komandosi” zorganizowali protest przeciw zdjęciu przez władze ze sceny Teatru Narodowego Dziadów Mickiewicza w inscenizacji Kazimierza Dejmka. Na ostatnim przedstawieniu studenci zgotowali aktorom ostentacyjną owację, a po spektaklu ruszyli z transparentem i kwiatami pod pomnik Mickiewicza na Krakowskim Przedmieściu. Pochód zaatakowała milicja, aresztowano ponad 30 osób.

Nazajutrz Adam Michnik i Henryk Szlajfer spotkali się z korespondentem „Le Monde” Bernardem Margueritte. Opowiedzieli mu o manifestacji przed pomnikiem Mickiewicza oraz o wystąpieniu z PZPR 2 znanych naukowców: Włodzimierza Brusa i Zygmunta Baumana. Rozmawiając z Margueritte’em Michnik i Szlajfer przełamali polityczne tabu gomułkowskiej Polski – przekazywanie zachodnim dziennikarzom informacji niewygodnych dla władzy komuniści traktowali jak zdradę państwa.

Styczeń i luty upłynęły „komandosom” na zbieraniu podpisów pod protestem przeciw zdjęciu Dziadów.

Po usunięciu z uczelni Michnika i Szlajfera – pod zarzutem kontaktów z zagranicznym korespondentem – „komandosi” zwołali na dzisiaj, w samo południe, wiec protestacyjny przed gmachem Biblioteki UW.

Przed 8.00 trzej funkcjonariusze dzwonią do mieszkania Adama Michnika. Przynoszą wezwanie na przesłuchanie. Ale Michnik nie traci głowy. Oświadcza, że jest chory, leży w łóżku i nigdzie nie pójdzie. Zaskoczeni milicjanci wychodzą. Michnik aż do wieczora zostaje w domu. Wie, że esbecy czyhają na niego przed wejściem do kamienicy.

 „Komandosi” boją się, że władze, chcąc zapobiec wiecowi, zamkną przed 12.00 dziedziniec UW. Mirosław Sawicki przychodzi więc na uniwersytet już o 9.00. Idzie do biblioteki. W BUW-ie, jak co dzień, uczy się kilkuset studentów. Sawicki wypożycza komedie Fredry. Czyta dla odprężenia.

O 9.00 zjawiają się na dziedzińcu uniwersyteckim studentka III roku socjologii Teresa Bogucka i Irena Lasota z V roku filozofii. Czekają. Boją się, że studenci zignorowali ulotki rozrzucane od paru dni przez „komandosów” – do godz. 12.00 brakuje zaledwie paru minut, a na dziedzińcu nic nie zapowiada wiecu. Nagle zewsząd zjawiają się studenci. Śpieszą z Krakowskiego Przedmieścia, nadchodzą z uniwersyteckich budynków. W ciągu 10 minut przed wejściem do biblioteki stoi ok. 1000 osób. Niektóre z dziewcząt mają w rękach kwiaty – dziś przecież Święto Kobiet, pilnie celebrowane przez władze i większość społeczeństwa.

Irena Lasota zamierza odczytać projekt rezolucji studenckiej, stojąc na murku od strony Instytutu Historii. Przed czterema laty w tym miejscu miał się odbyć nielegalny studencki wiec poparcia dla sygnatariuszy Listu 34. Zjawiło się wtedy aż 1000 studentów. Na murek wyszedł Józef Jankowski i opowiedział o Liście 34. Gdy krzyknął: „My, studenci, popieramy pisarzy!”, na murek wskoczył rektor Stanisław Turski i wezwał zebranych do rozejścia się. Niestety, skutecznie.

Ale teraz Irenę Lasotę i Teresę Bogucką oddziela od historycznego murku zwarty szereg aktywistów uczelnianego ZMS, zawczasu zmobilizowanych przez władze uniwersytetu.

O 12.00 Irena Lasota wchodzi więc na ławkę przed budynkiem biblioteki, niższą od murku, i odczytuje projekt rezolucji. Studenci sprzeciwiają się w niej naruszaniu Konstytucji PRL, represjonowaniu kolegów, którzy protestowali przeciw zdjęciu z afisza Dziadów, żądają unieważnienia decyzji o relegowaniu z uczelni Michnika i Szlajfera. Domagają się też odpowiedzi na swe żądania od ministra oświaty i szkolnictwa wyższego oraz od rektora UW najpóźniej za 2 tygodnie.

Głos Ireny Lasoty słychać słabo, bo z boku zagłuszają ją chóralnymi okrzykami zetemesowcy. Na ławkę wchodzi Mirosław Sawicki i rezolucję odczytuje jeszcze raz. Potem czyta drugą rezolucję „komandosów”, popierającą oświadczenie nadzwyczajnego zebrania warszawskiego oddziału ZLP. Literaci potępili w niej zaostrzenie cenzury i aferę ze zdjęciem ze sceny Dziadów.

Tłum studentów przyjmuje obie rezolucje przez aklamację. Wiec kończy się, ale studentów ciągle przybywa. Wtem z Krakowskiego Przedmieścia wjeżdża na dziedziniec 7 autokarów z napisami „Wycieczka”. Zatrzymują się między bramą a Instytutem Historii. Wysiadają z nich zmobilizowani przez władze partyjni aktywiści z zakładów pracy: jesionki w jodełkę, kapelusze z wąskim rondem i ostatni krzyk partyjnej mody, barankowe czapki szyte na podobieństwo furażerek. W rękawach chowają kawałki grubych, powleczonych gumą kabli. Ormowcy spychają studentów pod budynek rektoratu. Niektórzy wyciągają gumowane pręty, biją studentów, ciągną do autobusów. Atakowani rzucają w ormowców monety i krzyczą: „Płatne pachołki!” „Gestapo!”, „Wolności!”. Wiktor Górecki z IV roku filozofii wskakuje na postument na tyłach biblioteki. Woła: „Nie ma chleba bez wolności!”. Tłum podchwytuje hasło i skanduje na przemian z: „Rektor! Rektor!”.

Wreszcie na balkon wychodzi prorektor Zygmunt Rybicki. Odziany jest ceremonialnie, w birecie i z łańcuchem na piersi. Oznajmia, że studenci w ciągu kwadransa mają opuścić teren uczelni. Do ormowców zaś woła: „Dziękuję wam, towarzysze!”. Ale studenci nie rozchodzą się, żądają przyjęcia przez rektora swojej delegacji. Rybicki zgadza się. Do jego gabinetu idą studenci i związani z opozycją młodzi asystenci: Irena Lasota, Barbara Toruńczyk, Michał Osóbka-Morawski, Ryszard Bugaj, Marcin Król i Jadwiga Staniszkis. Domagają się od Rybickiego wycofania z terenu uniwersytetu ormowców, uwolnienia kolegów zawleczonych do autokarów.

Profesorowie Czesław Bobrowski i Stanisław Herbst chcą zapobiec biciu i aresztowaniom. Z łańcuchami dziekańskimi na piersiach wychodzą na dziedziniec. Towarzyszą im socjolog Jan Strzelecki i historyk dr Andrzej Garlicki. Przekonują młodzież, że dzisiejszy wiec spełnił swe zadanie, a następny wiec, już legalny, odbędzie się za 3 dni, w Auditorium Maximum.

Prof. Bobrowski w ceremonialnym stroju podchodzi do autobusu, do którego ormowcy, na rozkaz dowodzących akcją oficerów, wrzucają odebrane uczestnikom wiecu legitymacje studenckie. Potem mają być one podstawą do postępowań dyscyplinarnych. Prof. Bobrowski z kamienną twarzą zbiera z podłogi autobusu dziesiątki legitymacji i chowa za pazuchę. Oniemiałym ormowcom profesor tłumaczy, że to on i prof. Herbst przeprowadzą postępowania dyscyplinarne wobec studentów.

Uczestnicy wiecu rozchodzą się już, gdy na teren UW wkracza od Oboźnej 400 ormowców i brutalnie bije pałkami osaczonych studentów. Pół godziny później pojawiają się zwarte oddziały milicji w hełmach, goglach, z długimi pałkami.

Aktywiści, milicjanci i ormowcy ze szczególną zajadłością atakują ciemnowłose dziewczęta i brunetów – to efekt antysemickich szkoleń prowadzonych od pewnego czasu w milicji i zakładowych organizacjach partyjnych. Prof. Bobrowski próbuje osłaniać i wyprowadzić z dziedzińca grupkę studentów. W zamieszaniu dostaje pałką przez plecy. Uniwersyteckie urzędniczki wciągają profesora przez okno Pałacu Kazimierzowskiego.

Dziedziniec uniwersytecki pustoszeje. Milicjanci ścigają, biją i aresztują studentów przed kościołem św. Krzyża, na Nowym Świecie, na Karowej, przed Pałacem Staszica. Masakrowani krzyczą nieodmiennie: „Gestapo!”. Jedna z grup manifestantów dociera aż do pl. Konstytucji.

Po południu milicjanci przewożą Seweryna Blumsztajna z komendy na Żoliborzu do komendy stołecznej w Pałacu Mostowskich. Na korytarzu milicjant prowadzi chłopca, który na płaszczu napisał białą farbą hasło „Wolność słowa!” i przez pół dnia paradował tak po Warszawie. Z gabinetu wyskakuje oficer milicji. Wrzeszczy na chłopca: „Zmaż to, gnoju!”. Eskortujący milicjant tłumaczy zakłopotany: „Obywatelu kapitanie, nie można, to jest dowód rzeczowy”.

Po 16.00 także protestujący studenci politechniki usiłują ruszyć pochodem w miasto. Milicja bije ich i rozprasza na pl. Jedności Robotniczej. Ostatnie demonstracje milicjanci rozbijają późnym wieczorem.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.