Historia

1 marca 1921 roku miało miejsce wydarzenie, które historia zapamiętała, jako powstanie w Kronsztadzie. W Rosji rozwijała się bolszewicka rewolucja a mieszkańcy Kronsztadu (miejscowość na wyspie Kotlin) wystąpili przeciw bolszewikom. Wydarzenie to opisuje W. Kalicki:

Mróz nie odpuszcza. Lód skuł wody Zatoki Fińskiej. Do Kronsztadu, bazy sowieckiej marynarki wojennej na wyspie Kotlin, strzegącej dostępu do Piotrogrodu, można swobodnie dojechać po lodzie z lądu. Lód unieruchomił w kronsztadzkim porcie dumę sowieckiej floty bałtyckiej, okręty liniowe „Pietropawłowsk” i „Sewastopol”. Śnieg grubą czapą okrywa umocnienia twierdzy i domy Kronsztadu.

Tuż po obiedzie marynarz Żukow zapisuje w swoim notatniku: „Niespokojnie, od samego rana w mieście zauważało się podniecenie. Rozchodziły się niejasne, póki co, pogłoski o czymś nieznanym, lecz nieuniknionym, i jak wszystko, co nieuniknione, strasznym. Nikt niczego nie wiedział, ale wszyscy czuli, że »coś« się wydarzy”. Żukow przerywa pisanie i śpieszy na największy w Kronsztadzie pl. Kotwiczny. O 15.00 zaczyna się wiec mieszkańców i marynarzy.

Nie od dziś wszyscy czują, że coś strasznego musi się wydarzyć. 2 lata z okładem po wzięciu władzy w Rosji przez bolszewików brakuje żywności, opału, odzieży, leków. W Piotrogrodzie robotnicy mają dosyć. Tydzień temu stanęły największe fabryki zbrojeniowe: Laferm, Trubocznyj, Patronnyj, Bałtijskij. Robotnicy domagają się zniesienia kartek, wolnego handlu i, coraz częściej, wolności słowa, wolnych wyborów do rad, zniesienia stanu wojennego. Władza bolszewicka powołała specjalny komitet do walki z oddolnym ruchem robotniczym w Piotrogrodzie. Na jego czele stanął członek Biura Politycznego KC partii bolszewickiej Grigorij Zinowiew. Czekiści i oddziały wiernych bolszewikom elewów dokonują tysięcy aresztowań. Władza straszy strajkujących, że jeśli nie wrócą do pracy, to krwawo rozprawią się z nimi marynarze z Kronsztadu. W Piotrogrodzie wszyscy pamiętają, jak brutalnie i krwawo marynarze przed 2 laty stłumili bunty przeciw władzy bolszewickiej, w leżących na lądzie fortach Krasnaja Gorka i Sieraja Łoszad.

Ale czas gdy marynarze byli wierną gwardią bolszewików, minął. Mimo cenzury, mimo zakazu udzielania urlopów załogi okrętów wiedzą o głodzie i chaosie w kraju. Niepokorni, pyskaci marynarze Floty Bałtyckiej sami zdążyli już doświadczyć represji wszechobecnej Czeka.

Przedwczoraj, na wieść o aresztowaniach i egzekucjach w Piotrogrodzie, załogi okrętów „Pietropawłowsk” i „Sewastopol” zażądały wyborów niezależnych, bezpartyjnych delegatów, którzy mieliby pojechać do Piotrogrodu i zorientować się w sytuacji. Komisarz Floty Bałtyckiej Kuzmin oponował, ale w końcu musiał ustąpić. 32 reprezentantów marynarzy z Kronsztadu dotarło do Piotrogrodu jeszcze przedwczoraj. Bolszewickie władze najpierw usiłowały nie dopuścić ich do fabryk. W końcu zezwoliły na spotkania – ale pod czujnym okiem czekistów. Dziwne to były wiece. Rozognieni delegaci floty pytali o strajki, o postulaty. Robotnicy, ze zwieszonymi głowami, milczeli. Bystrzy marynarze zorientowali się, że boją się mówić – i zaprosili ich przedstawicieli na rozmowy do Kronsztadu.

Wczoraj przez cały dzień tam wiecowano. Na każdym z okrętów delegaci zdawali sprawozdania z wyprawy do Piotrogrodu. Rozeźlone załogi, jedna po drugiej, uchwalały rezolucje domagające się natychmiastowych, tajnych wyborów do rad i zwołania jutro po południu ogólnego wiecu na pl. Kotwicznym.

Dochodzi godz. 15.00. Na placu ogromny tłum, ponad 16 tys. marynarzy i mieszkańców Kronsztadu. Krążą najdziksze pogłoski. Ponoć w tłumie przekrada się przebrany za prostego marynarza Zinowiew i spisuje, co kto mówi. Ponoć z Moskwy zmierza już do Kronsztadu cała armia, by krwawo zaprowadzić dyscyplinę.

Orkiestra gra marsza. To organizatorzy wiecu witają Michaiła Kalinina, przewodniczącego Centralnego Komitetu Wykonawczego, czyli – formalną głowę sowieckiej Rosji. Władza komunistyczna na wieść o niepokojach we flocie reaguje błyskawicznie.

Gość w towarzystwie komisarza floty Kuzmina i przewodniczącego kronsztadzkiej Rady Delegatów Wasiljewa wchodzi na podwyższenie. Po oficjalnym powitaniu Kalinin zabiera głos. Gniewnie tłumaczy, że wiec jest nielegalny, że trzeba spokojnie, odpowiedzialnie, że nie wolno dać się sprowokować eserowcom, mieńszewikom i białogwardzistom. Tłum buczy gniewnie. Kalinin żąda, by przenieść zgromadzenie do budynku Maneżu Morskiego. Rzecz jasna, zmieści się tam tylko niewielka część uczestników wiecu. Tłum buczy, Kalinin milknie. Teraz delegaci wysłani do Piotrogrodu opowiadają o represjach wobec robotników. Marynarz Pietriczenko z okrętu „Pietropawłowsk” odczytuje projekt rezolucji uchwalony przez załogę pancernika. Marynarze „Pietropawłowska” żądają realizacji 15 postulatów:

 „Wobec tego, że obecne sowiety nie wyrażają woli robotników i włościan, dokonać natychmiastowych nowych wyborów do sowietów przez głosowanie tajne […]. Wolność słowa i prasy dla robotników i włościan […]. Wolność zebrań i związków zawodowych oraz zrzeszeń włościańskich […]. Uwolnić wszystkich więźniów politycznych […]. Zrównać rację żywnościową dla wszystkich pracujących […]. Dać włościanom całkowite prawo rozporządzania wszystką ziemią wedle własnej woli […]”.

Głosowanie.

Za: 16 tys.

Przeciw: 3. Kalinin, Kuzmin i Wasiljew.

Wściekły Kalinin oświadcza: „Kronsztad nie reprezentuje całej Rosji i dlatego my, bolszewicy, liczyć się z wami nie będziemy”.

Marynarze burzą się. Wykrzykują, że dotąd władza bolszewicka uważała Kronsztad za centrum rewolucji i jej opokę.

Już po 17.00. Ciemno, zimno. Wiec kończy się. Marynarze rozchodzą się w nie najlepszych nastrojach. Kalinin wyjeżdża do Piotrogrodu. Nikt nie usiłuje go zatrzymać.

Po godz. 20.00 komisarz sztabu Floty Bałtyckiej wysyła z Piotrogrodu do Moskwy alarmujący meldunek: „Od komisarza twierdzy Kronsztad tow. Nowikowa dowiedziałem się, że załogi okrętów liniowych przyjęły rezolucje: rozwiązać Czeka, wypuścić wszystkich więźniów politycznych i wolność prasy”.

O 22.15 Zinowiew śle do Lenina telegram z informacją, że w wypadku wybuchu powstania w Kronsztadzie władza bolszewicka w Piotrogrodzie może liczyć jedynie na 5 tys. uczniów szkół wojskowych i pewnych członków partii. I to wszystko. Ale Zinowiew jeszcze ma nadzieję, że to nie powstanie, tylko bunt, który można będzie spacyfikować bez walki.

 „W Kronsztadzie wszystko jest jeszcze niejasne” – łudzi wodza bolszewików.

W samym Kronsztadzie nikt nie ma złudzeń. Rezolucja przyjęta na wiecu na pl. Kotwicznym to praktycznie ogłoszenie powstania przeciw władzy bolszewickiej. W nocy na okrętach poszeptuje się, że jutro trzeba będzie ruszyć do walki z komuną. Marynarz Jurin zapomina, że poza Kronsztadem działa bolszewicka cenzura. Późną nocą zasiada nad listem do ojca: „Przegnaliśmy komunę, nie ma u nas komuny”.

A jego kolega Sziłow do swego ojca pisze po prostu: „U nas w Kronsztadzie powstali wszyscy marynarze”.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

26 lutego 1936 roku – próba zamachu stanu w Japonii oczyma W. Kalickiego:

Na ulicach leży śnieg. W Tokio to wielka rzadkość. Mieszkańcy stolicy Japonii wierzą, że w mroźne i śnieżne dni musi zdarzyć się coś niezwykłego. Tej nocy 3. Pułk Piechoty miał załadować się do wagonów i ruszyć w drogę na kontynent, do Mandżurii. Kontrolę nad pułkiem przejmują nad ranem młodzi oficerowie. Żołnierze pobierają na ich rozkaz ostrą amunicję i w ciemnościach ruszają w stronę centrum Tokio. Oprócz 3. Pułku Piechoty zmierzają tam oddziały 1. Pułku Piechoty i elitarnej 1. Dywizji Straży Przybocznej. W sumie pod dowództwem 21 zbuntowanych młodych oficerów maszeruje ok. 1400 żołnierzy.

O 5.00 300 szeregowców pod dowództwem niespełna 30-letniego por. Kurihary Yasuhide otacza oficjalną rezydencję premiera Okady Keisuke. Strzegą jej uzbrojeni policjanci. Po krótkiej strzelaninie część rebeliantów wdziera się do rezydencji. Premier Okada, zaalarmowany strzałami, przytomnie ucieka z domu do ogrodowej szopy. Żołnierze nie znają twarzy Okady i jego charakterystycznego, malutkiego wąsika. Gdy natrafiają w domu na szwagra premiera płk. Matsuo Denzo biorą go za Okadę i strzelają doń bez namysłu. Płk Matsuo ginie na miejscu. Napastnicy – przekonani, że zabili premiera – wycofują się zadowoleni z rezydencji. Premier Okada pozostaje ukryty w szopie; patrole rebeliantów ciągle krążą przed jego rezydencją.

Inna grupa buntowników, licząca ponad 120 żołnierzy z 3. Pułku Straży Przybocznej pod dowództwem por. Nakahashiego Motoakiego, w dzielnicy Asakusa wdziera się w tym czasie do rezydencji 82-letniego, siwobrodego ministra finansów Takahashiego Korekiyo. Gdy napastnicy wbiegają do sypialni, sędziwy minister jeszcze śpi. Por. Nakahashi strzela do śpiącego, a chwilę później por. Nakajima Kanji z okrzykiem „tenchu!” (kara niebios!) zadaje starcowi cios samurajskim mieczem.

O 5.05 grupa 150 żołnierzy z 3. Pułku Piechoty prowadzona przez por. Sakai Tadashiego zjawia się przed domem hrabiego Saito Makoto, Strażnika Tajnej Pieczęci. Ochrona rezydencji nie stawia żadnego oporu. Część żołnierzy pozostaje przed domem na straży, część wpada do wnętrza. Dostępu do sypialni sędziwego osobistego doradcy cesarza broni jego żona. Napastnicy nie zważają na nią. Kilku z nich wpada do sypialni i z bliska oddaje do hrabiego śmiertelne strzały.

Punktualnie o 5.00 inna grupa, 150 buntowników z 3. Pułku, otacza rezydencję marszałka dworu cesarskiego barona Suzukiego Kantaro. Kilku oficerów strzela do barona i rani go. Gdy dowódca napastników kpt. Ando Teruzo dobywa samurajskiego miecza, by dobić rannego, żona barona prosi go, by pozwolił jej honorowo zadać mężowi śmiertelny cios łaski. Kpt. Ando nieraz bywał towarzysko w domu Suzukiego, jego żonę zna bardzo dobrze. Zgadza się, by to ona pozbawiła męża życia, i rozkazuje żołnierzom opuścić rezydencję. Tymczasem żona opatruje mężowi rany i ukrywa go w głębi domu.

W mieście Yugawara kpt. Kono Hisashi prowadzi ośnieżonymi ulicami 6 cywilnych spiskowców w stronę hotelu Itoya. Zatrzymał się tu były Strażnik Tajnej Pieczęci Makino Nobuaki. Policjanci pilnujący hotelu nie chcą ich wpuścić. Wybucha krótka strzelanina, w której ranny zostaje kpt. Kono. Napastnicy łamią opór policjantów i wdzierają się do hotelu. Tymczasem zaalarmowany strzałami Makino opuszcza swój pokój i ukrywa się w jakimś hotelowym zakamarku. Rebelianci nie potrafią go znaleźć. W tej sytuacji podpalają cały hotel – co prawda, spalą się postronni goście, ale spłonie także i Makino. Cesarski dygnitarz wymyka się jednak z pułapki i ucieka oprawcom.

Dopiero o 6.00 zamachowcy docierają do prywatnego domu generalnego inspektora oświaty wojskowej gen. Watanabe Jotaro. Wysocy rangą wojskowi i politycy w Tokio już wiedzą o licznych zabójstwach popełnianych przez zbuntowanych żołnierzy, ale nikomu nie przyszło do głowy zaalarmować gen. Watanabego. Por. Yasuda Masaru bez przeszkód wdziera się do domu generała. Zabija Watanabego strzałem z pistoletu.

Jeszcze inna grupa buntowników w mundurach napada na redakcję wielkiego dziennika „Asahi Shimbun”.

Bunt jest dziełem ruchu młodych oficerów nazywanych oficerami-reformistami. W większości pochodzą ze wsi, nie mają szans na ukończenie elitarnej Wyższej Szkoły Wojskowej i awanse. Sfrustrowanych młodych wojskowych ożywia skrajnie nacjonalistyczna ideologia tzw. japonizmu. Marzą, by wzorem samurajów, uczestniczących w dziewiętnastowiecznym przewrocie Meiji, przywrócić cesarzowi pełnię władzy, odbudować kokutai, narodowy charakter Japonii, i wypełnić dziejową misję Japonii, czyli dokonać wojennej ekspansji – na początek w Azji. Marzą także o rozprawie ze zdrajcami, do których zaliczają zwolenników systemu kapitalistycznego: wielką finansjerę i posiadaczy ziemskich, cywilnych polityków, niektórych wyższych oficerów. Za zdrajców uważają, rzecz jasna, wszystkich zaatakowanych tego ranka dygnitarzy. W ciągu ostatnich lat młodzi oficerowie przeprowadzili szereg zamachów na osobistości, które uznali za zdrajców. Zamachy te japońscy nacjonaliści enigmatycznie nazywali „incydentami”.

Młodzi oficerowie nie są w armii osamotnieni. Patronują im wysocy oficerowie armii lądowej, zaliczający się to Kodoha, Ugrupowania Cesarskiej Drogi. Rozpoczęty tego ranka zamach stanu i młodzi oficerowie, i sprzyjający im generałowie, traktują jako ostatni „incydent”: finałowy akord walki o wpływ na cesarza i o nacjonalistyczną przebudowę kraju.

Po dokonaniu o świcie serii zabójstw wysokich rangą wojskowych i polityków zamachowcy przegrupowują swoje siły. O 10.00 zajmują rozległy teren na południowy wschód od pałacu cesarskiego, na którym znajdują się gmachy kluczowych instytucji cesarstwa. Zbuntowani żołnierze pod wodzą młodych oficerów zajmują budynek parlamentu, gmach Ministerstwa Armii, sztabu generalnego, otaczają kordonami ambasady i rezydencje najważniejszych japońskich osobistości. Rebelianci nie napotykają żadnego oporu. Policja, która o 5.00 broniła rezydencji premiera Okady, teraz zachowuje się całkiem biernie. Dowódca tokijskiego garnizonu gen. Kashii Kohei przekazuje buntownikom gratulacje z powodu sprawnie przeprowadzonej akcji. Nic w tym jednak dziwnego – gen. Kashii należy do Kodohy. Na bunt swoich żołnierzy nie reagują dowódcy 1. i 3. Pułku Piechoty. Dowódca 1. Dywizji Piechoty gen. Hori poleca im zignorować udział podwładnych w rebelii i morderstwach. Co więcej, pułkowe kuchnie na rozkaz zwierzchników wydają buntownikom regulaminowe posiłki. Armia milcząco sprzyja rebelii.

Ale nie wszyscy czekają biernie na rozwój wypadków. Akcję przeciw zamachowcom podejmuje dowództwo floty wojennej. Wieloletni konflikt między japońską armią i cesarską marynarką wojenną jest tajemnicą poliszynela. 2 główne rodzaje sił zbrojnych mają odmienne poglądy na kierunki przyszłej ekspansji Japonii, rywalizują o prestiż, o fundusze na zbrojenia, o wpływy na dworze. Na dobitkę zamordowany rankiem hrabia Saito Makoto był admirałem. Admirałami są także dwaj dygnitarze, którym cudem udało się unieść głowy z porannych zamachów: premier Okada i marszałek dworu baron Suzuki. Już wczesnym rankiem dowództwo marynarki wojennej sprowadza z Jokosuki oddział piechoty morskiej, który obsadza gmach ministerstwa marynarki. Dowództwo floty wydaje rozkaz przybycia na redę Tokio dla części floty wojennej.

Nikt nie ma jednak wątpliwości, że o losach zamachu zadecyduje sam cesarz. Jaką decyzję podejmie, nie jest wcale jasne. Z jednej strony rebelianci dopuścili się zamachu stanu, kilku zabójstw wysokich dostojników. Z drugiej jednak – zrobili to w imię wzmocnienia władzy cesarskiej i nieustannie deklarują wierność cesarzowi. Młodzi oficerowie od początku zdają sobie sprawę, że klucz do powodzenia ich akcji jest w rękach władcy. Zaplanowali, że przedstawią mu swoje racje i plany osobiście, gdyż nie ufają otoczeniu cesarza, uważają, że dworzanie i doradcy oszukują go i izolują. Wkroczenie siłą na teren pałacu cesarskiego jest wykluczone. Silne oddziały straży przybocznej stawiłyby opór i strzelanina oznaczałaby podniesienie ręki na cesarski majestat. Ale dziś służbę w pałacu pełni jeden ze spiskujących młodych oficerów, porucznik straży przybocznej Nakahashi Motoaki. Ma on otworzyć bramę grupie rebeliantów i umożliwić im dotarcie aż do tronu. Por. Motoaki nie jest jednak w stanie przekonać podległych mu żołnierzy do wpuszczenia rebeliantów. Brama pozostaje zamknięta. Los zamachu jest od tej chwili przesądzony.

Młodzi oficerowie nie tracą jednak nadziei. Po południu ich delegacja udaje się do sympatyzującego z ruchem zamachowców ministra armii lądowej gen. Yoshiyukiego Kawashimy. Oficerowie wręczają mu 2 dokumenty. W manifeście Idea powstania wykładają zasady swojej ideologii. Przypominają, że są wiernymi żołnierzami cesarza, postulują odbudowę kokutai, żądają przywrócenia cesarzowi pełni władzy. W Liście żądań skierowanych do ministra armii domagają się, by nie użyto wobec nich siły, zaś główni oponenci ich ruchu w armii zostali usunięci ze stanowisk lub aresztowani. Gen. Yoshiyuki gra na zwłokę: obiecuje życzliwie rozpatrzyć żądania rebeliantów. Młodzi oficerowie, nieświadomi, że czas pracuje na ich niekorzyść, zadowoleni wracają do swoich oddziałów.

W starej szopie w ogrodzie swej rezydencji nadal ukrywa się premier Okada. Nie ma zamiaru ujawnić się, zanim rebelia nie zostanie stłumiona. Japonia i świat przekonane są, że premier został zamordowany. Prawdę znają tylko Okada i jego służący, który ukradkiem donosi mu pożywienie.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

25 lutego 1831 roku miała miejsce bitwa o Olszynkę Grochowską, jedna z najbardziej krwawych bitew powstania listopadowego. O tym wydarzeniu przypomina nam dziś W. Kalicki:

Rada wojenna kończy się późną nocą. Mróz, skrzypiący śnieg, jak okiem sięgnąć – łuny żołnierskich ognisk. Na równinie pod warszawską Pragą biwakują naprzeciw siebie armie polska i rosyjska. Front ciągnie się bez mała 6-kilometrowym półkolem od lasu tarchomińskiego i Białołęki do bagien Gocławia. O świcie zacznie się walna bitwa powstania listopadowego. Siły polskie liczą 23 tys. piechoty, 9,5 tys. jazdy i 120 armat. Rosjanie mają prawie dwukrotną przewagę liczebną: 60 tys. żołnierzy i 200 armat.

Gen. Józef Chłopicki wychodzi z zajętego przez sztab domku, przedziera się przez chaszcze w stronę ognisk wroga. Towarzyszy mu tylko paru adiutantów. Generał dociera do ostatniej linii polskich czat, staje w odsłoniętym miejscu i pykając z fajeczki, długo wpatruje się w ognie obozowisk nieprzyjaciela. To już czwarta z rzędu noc, gdy Chłopicki zakrada się jak najdalej w stronę linii rosyjskich, by z ułożenia i intensywności ognisk dociec, czy jego przeciwnik feldmarsz. Iwan Dybicz Zabałkański nie zmienił skrycie ustawienia swych wojsk.

Jest już dobrze po północy, gdy gen. Chłopicki wraca na tyły, na biwak dywizji gen. Szembeka. Owija się płaszczem i nierozpoznany przez żołnierzy, kładzie się obok jednego z ognisk. Tu, w środku nocy, między śpiącymi na śniegu piechurami, 60-letni generał wreszcie czuje się na swoim miejscu.

Bo Chłopicki jest zawodowym żołnierzem. Bił się przez całe życie, pod tyloma sztandarami, że złośliwi towarzysze broni po cichu nazywają go kondotierem. Miał 14 lat, gdy uciekł ze szkoły bazylianów i zaciągnął się jako ochotnik do polskiego wojska. Po 3 latach porzucił służbę i zaciągnął się do armii rosyjskiej, potem jednak wrócił do armii polskiej i w wojnie roku 1792 dzielnie bił się z Rosjanami pod Zieleńcami. Po insurekcji kościuszkowskiej wyjechał do Włoch, gdzie zaraz znalazł się w szeregach pierwszej legii polsko-włoskiej. Na Półwyspie Apenińskim walczył przez 9 lat: z Austriakami, Anglikami, wojskami rosyjskimi, neapolitańskimi, milicjami kalabryjskimi, partyzantami. Z Włoch wysłał Napoleon Chłopickiego do Hiszpanii – tam generał na czele legii nadwiślańskiej bił się krwawo przez 4 lata. Podczas wyprawy na Moskwę został ranny i już pod sztandary Napoleona nie wrócił.

Lata nieustannych walk zrobiły swoje. Chłopicki stał się świetnym dowódcą liniowym, ale zarazem człowiekiem twardym, wręcz okrutnym, wierzącym w swą nieomylność, niebywale drażliwym.

Pogodził się ze zwycięstwem cara Aleksandra i przyjął dowództwo dywizji wojsk polskich tworzonych przez wielkiego księcia Konstantego. Z wielkim księciem był w dobrych stosunkach, ale w 1817 roku podczas rewii wojskowej na pl. Saskim gwałtownie się z nim pokłócił. Car i wielki książę Konstanty chcieli zajście załagodzić, lecz urażony Chłopicki zażądał dymisji.

Przez 12 lat był osobą prywatną.

Wybuch powstania listopadowego zaskoczył go na widowni Teatru Rozmaitości. Jeszcze w teatrze odmówił oficerom przyłączenia się do ich akcji. Dla polityków konserwatywnych, chcących spacyfikować powstanie, stał się mężem opatrznościowym. W ciągu tygodnia awansowali go na naczelnika sił zbrojnych, a na koniec sam ogłosił się dyktatorem. Przez następnych 5 tygodni jako polityk zrobił wszystko, by powstanie zdławić i jakoś ułożyć się z carem. Dopuścił do wymknięcia się wielkiego księcia Konstantego i jego korpusu gwardii, opóźniał organizację powstańczego wojska, obsesyjnie sabotował wyśmienite plany działań zaczepnych przeciw Rosjanom przygotowane przez wybitnych oficerów jego sztabu: Chrzanowskiego i Prądzyńskiego.

Kompromitacja Chłopickiego jako polityka nastąpiła przed 5 tygodniami, gdy okazało się, że car Mikołaj żąda bezwarunkowej kapitulacji, a na Warszawę zmierza potężna armia felmarsz. Dybicza. Po zmarnowaniu czasu i powstańczego zapału Polaków Chłopicki złożył władzę dyktatorską. I natychmiast zapragnął władzy nad wojskiem.

Wodzem naczelnym jednak mianowano wcześniej księcia Radziwiłła. Ale Chłopicki wziął dowództwo kuchennymi drzwiami. Poproszony przez księcia Radziwiłła, by mu tylko doradzał w sprawach wojskowych, błyskawicznie przejął faktyczne dowodzenie. Przed 2 dniami książę Radziwiłł wydał osobliwy rozkaz – gen. Chłopicki zostaje dowódcą wojsk pierwszej linii. Prości żołnierze na pierwszej linii na wieść o tym wiwatowali tak ochoczo, że trzeba było wydać rozkaz kolejny, zabraniający wiwatowania w obliczu wroga. Ale generałowie, zwłaszcza dowódca dywizji kawalerii gen. Łubieński i dowódca dywizji piechoty gen. Krukowiecki, nie akceptują Chłopickiego w roli dowódcy, za przełożonego uważają księcia Radziwiłła.

Na długo przed świtem Chłopicki budzi się. Przemarznięci na kość żołnierze wstają i ustawiają się w szyku bojowym.

Rosjanie jednak nie atakują. O świcie żołnierze rozpalają ogniska, gotują strawę. Chłopicki wraca do domku swego sztabu. Właśnie podjeżdża konno gen. Prądzyński z meldunkiem, że na pierwszej linii spokój, gdy 12-funtowa kula rosyjskiej armaty uderza w ścianę domku, tuż obok nieporuszonego tą niespodzianką Chłopickiego. Huk 200 dział Dybicza ogłasza początek bitwy.

Zręczny plan ułożony przez Chłopickiego wymaga utrzymania możliwie skąpymi siłami Olszynki Grochowskiej, lasku będącego kluczową pozycją polskich linii. Na bronioną początkowo przez 2 pułki dywizji gen. Żymirskiego Olszynkę ruszają rosyjskie kolumny. Wkrótce lasek i jego przedpole spowija dym wystrzałów.

Chłopicki ze sztabem idzie pieszo w stronę pierwszej linii. Kilkunastu jego oficerów chowa się przez rosyjskimi granatami do rowu. Chłopicki stoi wyprostowany, z cygarem w zębach. Pierwszy raz od niepamiętnych czasów uśmiecha się. Świst odłamków, zapach prochu wprawiają go w znakomity nastrój. Rozkazy wydaje klarowne.

Godzina po godzinie Polacy w Olszynce odpierają szturmy coraz silniejszych sił wroga. Żołnierze 4. Pułku stoją w obronie jak skała. W końcu jednak trzykrotna przewaga Rosjan robi swoje. Chłopicki zauważa, że piechurzy zaczynają ustępować z lasku. Podjeżdża do oddziałów odwodowych i osobiście prowadzi je do kontrataku. Grają werble, adiutanci intonują „Jeszcze Polska nie zginęła”. Generał jedzie na czele kolumny z cygarem w zębach. Wyprostowany, z błyszczącym wzrokiem, wygląda, jakby ubyło mu 12 lat. Kilka pocisków przeszywa jego surdut, jedna kula rani w nogę. Adiutanci podają mu drugiego wierzchowca. 6,5 tys. żołnierzy Chłopickiego wypiera z lasku 16,5 tys. rosyjskich jegrów.

Dybicz rzuca na Olszynkę 22,5 tys. bagnetów.

Chłopicki odzyskuje wigor napoleońskiego weterana. Szóstym zmysłem wyczuwa, że przechodzące przez bagno, ścieśnione kolumny rosyjskie można zmiażdżyć uderzeniem rezerw i całkiem pobić Dybicza. Jest szansa na wielkie zwycięstwo, ale teraz mści się niejasny status Chłopickiego jako dowódcy „pierwszej linii”. Generał śle adiutantów z rozkazem ataku do dywizji gen. Łubieńskiego i gen. Krukowieckiego. Łubieński odpowiada, że Chłopicki jest dla niego niczym, i zostaje na miejscu. Krukowiecki stwierdza, że rozkazów Chłopickiego nie przyjmuje. Obaj za wodza uważają księcia Radziwiłła.

Rosyjskie bataliony wypierają obrońców Olszynki, obchodzą lasek.

Gen. Chłopicki podjeżdża bliżej, bezskutecznie wypatruje wezwanych odwodów. Rosyjski granat wybucha pod jego koniem. Generał ma nogi całkiem poszarpane odłamkami. Kosynierzy odnoszą go do powozu. Wielki sen o wielkim zwycięstwie skończył się.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

24 lutego 1920 roku powstaje Narodowosocjalistyczna Niemiecka Partia Robotników. To data szczególna dla Europy i świata, gdyż są to początki totalitarnej władzy Hitlera. W. Kalicki przypomina dziś tamte wydarzenia:

Monachium ogarnięte jest polityczną gorączką. Dopiero niedawno, przed niespełna 2 miesiącami, zniesiony został w Bawarii obowiązujący od 1914 roku stan wojenny. Słupy ogłoszeniowe i mury oblepione są plakatami. Wśród tej pstrokacizny wyróżniają się jaskrawymi kolorami i grafiką plakaty zawiadamiające o dzisiejszym spotkaniu członków i sympatyków Deutsche Arbeiterpartei, Niemieckiej Partii Robotników.
Mityng ma się odbyć o 19.00 w Festsaal, sali bankietowej w Hofbrauhaus, popularnej piwiarni w centrum Monachium. Program partii ma przedstawić jeden z członków komitetu wykonawczego liczącej niewiele ponad 200 osób Deutsche Arbeiterpartei – Adolf Hitler.
Ten 31-letni niespełniony artysta malarz ma za sobą ładną kartę wojenną. Walczył na froncie zachodnim – sam wziął do niewoli 4 żołnierzy francuskich, został dwukrotnie odznaczony Krzyżem Żelaznym.
Po wojnie odważny gefrajter z dnia na dzień zamienił się w społecznego wyrzutka – bez pracy, bez dachu nad głową. Od głodu i zupełnego upadku uratowała go armia. Pod koniec listopada 1918 roku został wcielony do batalionu rezerwy w Monachium. Gefrajter Hitler pełnił służbę wartowniczą.
Po wybuchu rewolucji w Bawarii, 2 dni po utworzeniu Republiki Rad, wybrany został na Vertrauensmanna, męża zaufania swojego batalionu. Na rękawie, jak wszyscy w koszarach, nosił czerwoną opaskę i pilnie uczęszczał na zajęcia polityczne, na których zrewoltowani żołnierze dyskutowali o zaletach rad ludowych i parlamentaryzmu. W zimie i na wiosnę 1919 roku, w czasie rewolucyjnego chaosu i przemocy w Monachium, Hitler nie wychylał się, przeciwnie, skrycie sympatyzował z prawicą.
Gdy armia Rzeszy zdławiła resztki bawarskiej rewolty, widmo życiowego krachu znów zajrzało w oczy gefrajtra. Uratował go kpt. Karl Mayr, oficer nowo utworzonej Reichswehry, spadkobierczyni armii cesarskiej.
Mayr zatrudnił Hitlera w sekcji wychowawczej. Latem 1919 roku Hitler poprowadził zajęcia dla niemieckich żołnierzy wracających z niewoli. Zabłysnął jako porywający słuchaczy orator. Nie krył swego zajadłego antysemityzmu, ale w Reichswehrze nikt z tego powodu nie robił mu najmniejszych wyrzutów.
We wrześniu zeszłego roku kpt. Mayr – który od czasu zatrudnienia Hitlera codziennie się z nim spotyka, instruuje go i rozlicza z zadań politycznych i wywiadowczych – polecił mu udać się do piwiarni Sterneckerbrau, w której miało odbyć się zebranie malutkiej Deutsche Arbeiterpartei. Założyli ją w styczniu 1919 roku 2 monachijczycy: ślusarz kolejowy Anton Drexler i dziennikarz sportowy Karl Harrer.
DAP propagowała socjalizm narodowy, chaotyczną ideologię dystansującą się zarówno od kapitalizmu, jak i marksizmu, usiłującą skleić hasła nacjonalistyczne z socjalistycznymi.
Hitler miał rozejrzeć się w sytuacji. W piwiarni zjawiło się zaledwie 40 zwolenników DAP. Zebranie było nudne, dopiero pod koniec wybuchł żywszy spór. Hitler nie wytrzymał i wdał się w dyskusję. W nagrodę dostał od Drexlera polityczną broszurę jego autorstwa.
Po przeczytaniu raportu Hitlera kpt. Mayr polecił swemu podwładnemu wstąpić do DAP i infiltrować ją. Hitler, zachwycony broszurą Drexlera, zadanie wypełnił z nawiązką. Błyskawicznie awansował do 7-osobowego zarządu, w którym odpowiadał za propagandę i werbunek. W ciągu paru miesięcy stał się czołowym mówcą partii, potrafiącym utrzymać w monachijskich piwiarniach uwagę ponad 300 słuchaczy. W końcu wdał się w zasadniczy spór z Harrerem o przyszłość DAP. Próbą sił stał się pomysł Hitlera zorganizowania dzisiejszego mityngu – pierwszego masowego mityngu w krótkiej historii DAP. Harrer na masówkę nie chciał się zgodzić i 5 stycznia odszedł z partii.
Hitler od rana martwi się o frekwencję. Górna sala w Hofbrauhaus liczy 2 tys. miejsc. Jeśli przyjdzie 200, 300 słuchaczy – a tylu do tej pory zjawiało się na piwnych spotkaniach DAP – pomysłodawca masowego mityngu zostanie skompromitowany. Sala jednak powoli wypełnia się. Kelnerki roznoszą na wąskich tacach wielkie litrowe kufle piwa.
Gdy Hitler otwiera mityng, na sali są wymarzone 2 tys. słuchaczy. Nie przeszkadza mu fakt, że co najmniej 400 z nich to socjaliści i komuniści, którzy przyszli, by zakłócić i rozbić mityng swych politycznych przeciwników. Awantura, nawet bijatyka z socjalistami jest lepsza od sennego picia piwa grupki starych bywalców w wielkiej, pustej sali.
Pierwszy przemawia dr Johannes Dingfelder. Monotonnym głosem ubolewa nad upadkiem moralności i religii, nad ekspansją egoizmu i chciwości. Nikt go nie słucha. Goście piją piwo, palą, pogadują. Ot, festyn prawicy.
Wszystko zmienia się, gdy głos zabiera Hitler. Niski, chudy, z dziwacznym kosmykiem włosów spadającym na oczy i szczotkowatym wąsikiem sprawia wręcz odstręczające wrażenie. Jego agresywny ton i żywa gestykulacja powodują jednak, że gwar na sali cichnie. Hitler obrzuca wyzwiskami czołowe postacie sceny politycznej. Najwięcej żółci wylewa na Matthiasa Erzbergera, ministra finansów Rzeszy, który w 1918 roku podpisał zawieszenie broni z aliantami i poparł przyjęcie przez Niemcy traktatu wersalskiego. To się podoba bawarskim piwoszom, na sali zrywają się okrzyki aprobaty i oklaski. Teraz mówca napada na monachijskiego finansistę żydowskiego pochodzenia Isidora Bacha. Na sali wybucha entuzjazm. Z pasją wykrzykuje kolejne oskarżenia i obelgi pod adresem Żydów. Sala odpowiada entuzjastycznym rykiem.
Teraz czas na spekulantów. Wyzwiska i pogróżki Hitlera słuchacze kwitują okrzykami: „Wychłostać ich! Powiesić ich!”.
Gdy atmosfera jest dostatecznie rozgrzana, Hitler oznajmia, że tego wieczoru Deutsche Arbeiterpartei przekształca się w Nationalsozialistische Deutsche Arbeiterpartei, NSDAP, Narodowosocjalistyczną Niemiecką Partię Robotników, i przystępuje do odczytywania jej programu. Pierwsze 3 punkty to żądanie powstania wielkich Niemiec, równego traktowania Niemców w ich stosunkach handlowych z innymi narodami i kolonii dla wyżywienia narodu. Potem mówca domaga się zarezerwowania obywatelstwa wyłącznie dla tych, w których żyłach płynie niemiecka krew, ale nie fatyguje się, by uściślić, co przez tę krew rozumie. Kolejny punkt – państwo ma obowiązek zapewnienia obywatelom środków do życia. Bardzo się to słuchaczom podoba. Potem Hitler recytuje kolejne postulaty: obywatele mają obowiązek pracować, a ci, którzy nie pracują, muszą być pozbawieni dochodów, dochody z wojny mają być skonfiskowane, przedsiębiorstwa wielkich trustów – znacjonalizowane, robotnicy mają mieć udział w zyskach przedsiębiorstw, gminy mają przejąć nieruchomości wykorzystywane do handlu hurtowego.
Słuchacze nie mają pojęcia, co oznaczają żądania „zniesienia niewoli procentu”, zastąpienia prawa rzymskiego – niemieckim, stworzenia „zdrowej klasy średniej”, ale i tak biją brawo. Biją brawo, gdy Hitler odczytuje punkt, w którym domaga się powszechnego obowiązku uprawiania gimnastyki i sportu, biją i wówczas, gdy proponuje stosowanie bezwzględnych środków wobec tych, których działalność jest sprzeczna z interesem społecznym, i gdy domaga się stworzenia armii narodowej.
Zmiana nazwy partii i lwia część programu są autorstwa Antona Drexlera. Postulaty programowe Drexler zapożyczył od różnych autorów, Hitler zaś spisał je tylko, nadając im agresywną stylistykę.
To wszystko nie ma jednak znaczenia. Liczy się fakt, że 25 punktów programu nowo powstałej NSDAP odczytuje, pośród siorbania piwa i entuzjastycznych okrzyków monachijskich piwoszy, Adolf Hitler. Od tej chwili to w nim partyjne doły widzą przywódcę NSDAP.
Pod koniec jego przemówienia socjalistyczni oponenci wszczynają wrzawę. Krzyki zagłuszają mówcę, ale Hitler na chwilę odzyskuje uwagę sali, gdy protestuje przeciwko rzekomej decyzji władz dostarczenia gminie żydowskiej 40 tys. cetnarów mąki. Oburzeni słuchacze włażą na krzesła, na stoły, wrzeszczą ile sił.
W dyskusji po wystąpieniu Hitlera najpierw zabierają głos 2 zwolennicy NSDAP, potem 2 oponenci. Gdy drugi z nich, socjalista, wykrzykuje, że dyktatura prawicy spotka się z dyktaturą lewicy, w sali wybucha dziki tumult. Nikt nie słucha Hitlera zamykającego zebranie. Sympatycy NSDAP szarpią się z niezależnymi socjalistami i komunistami, prócz wyzwisk w twarze oponentów lecą strugi piwa i piany. Awantura wylewa się z piwiarni na ulicę. Przed wejściem 100 komunistów wiwatuje na cześć Międzynarodówki i Republiki Rad, lży nacjonalistycznych bohaterów wojennych Hindenburga i Ludendorffa.
Zwolennicy NSDAP przezornie zostają wewnątrz i piją do późnej nocy.
Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

23 lutego 1981 roku – nieudany zamach stanu w Hiszpanii. Zobaczmy to wydarzenie oczyma W. Kalickiego:

„Do Kortezów! Hiszpania w niebezpieczeństwie!” – wykrzykuje kpt. Muniecas Aguilar z komendantury służby transportowej madryckiej Guardia Civil. Szeregowcy hiszpańskiej gwardii narodowej w charakterystycznych czarnych skrzydlatych kapeluszach nie zadają żadnych pytań, karnie ładują się do służbowych samochodów. Wszyscy z blisko 300 gwardzistów mają broń. Część z nich wsiada do 5 autobusów. Niedawno, pod pozorem zakładania firmy transportowej, kupiła je żona podpułkownika Guardia Civil Antonio Tejero Moliny. Kolumna rusza w stronę centrum Madrytu, do gmachu parlamentu. Na jej czele jedzie płk Antonio Tejero Molina.

Zna go cała Hiszpania. To zagorzały frankista. W 1978 roku, 3 lata po śmierci gen. Franco i przejęciu władzy przez pierwszy, od czasów wojny domowej, demokratycznie wybrany rząd, współorganizował wojskowy zamach stanu. Spiskowców aresztowano, zanim zdążyli uderzyć. Sąd wojskowy skazał Tejero na niepoważnie niską karę 7 miesięcy więzienia.

Od tego czasu sytuacja w Hiszpanii nie ustabilizowała się. Przeciwnie, demokratyczna władza od kilku miesięcy przeżywa kryzys. Społeczeństwo nękają podwyżki cen i rosnące bezrobocie. Separatyści baskijskiej ETA i drobne bojówki prawicowe podkładają bomby i strzelają do funkcjonariuszy państwowych. Policja odpłaca działaczom baskijskim brutalnością i okrucieństwem. Przed miesiącem ustąpił centrowy premier Adolfo Suarez. Kandydat na szefa rządu, dotychczasowy wicepremier Calvo Sotelo, w pierwszym głosowaniu w Kortezach nie otrzymał dostatecznej liczby głosów. Madrycka ulica coraz częściej szepce o konieczności zaprowadzenia rządów silnej ręki.

Jest 18.20. W Kortezach trwa drugie głosowanie nad kandydaturą Calvo Sotela. Deputowani w porządku alfabetycznym podnoszą się z ław i mówią krótko: „tak” lub „nie”. Wstaje 75. z kolei poseł, socjalista: „nie”. W tym momencie na korytarzu przyległym do sali obrad plenarnych rozlegają się krzyki. Potem strzały. Policjanci z ochrony parlamentu wyrywają z kabur pistolety, ale po chwili opuszczają je. Korytarzem pędzi i strzela na postrach grupa oficerów i podoficerów Guardia Civil w skrzydlatych kapeluszach. Obezwładniają policjantów, zabierają im broń i każą leżeć bez ruchu. Jeden z policjantów ma skurcz w łydce i usiłuje ją rozmasować. „Nie ruszać się, bo strzelam!” – ryczy jeden z napast-ników.

Gwardziści wpadają na salę obrad. Strzelają z pistoletów maszynowych na postrach, w sufit. Spada zestrzelony kandelabr, kaleczy jednego z deputowanych. Kilka pań dostaje histerii. Ppłk Tejero z pistoletem w dłoni wchodzi na mównicę i krzykiem domaga się, by deputowani położyli się obok foteli. Niepotrzebnie – prawie wszyscy zrobili to po pierwszych strzałach. Tylko dwaj, ustępujący premier Adolfo Suarez i sekretarz partii komunistycznej Santiago Carillo, ani myślą rzucać się na podłogę.

Gen. Gutierrez Mellado, wicepremier ustępującego rządu Suareza, domaga się od zamachowców, by podporządkowali się jego generalskiej randze. Gwardziści przewracają go na podłogę, tarmoszą. Adolfo Suarez rzuca się swemu wicepremierowi na pomoc, ale zostaje brutalnie odepchnięty.

Napastnicy wyprowadzają gen. Mellado do bocznego skrzydła gmachu Kortezów. Z sali głównej wyprowadzają też szefa rządzącej partii UCD Agustina Sahaguna, przywódcę socjalistów Felipe Gonzalesa, jego przyjaciela Antonio Guerrę i szefa partii komunistycznej Santiago Carilla. W bocznym salonie usadzają na środku Sahaguna, pozostałych rozstawiają po kątach. Strażnicy patrzą na każdy ich ruch.

Gwardziści aresztują też obsługę parlamentarnego baru. 30 deputowanych i dziennikarzy leży na podłodze pospołu z kelnerami pod lufą pistoletu sierżanta Guardia Civil. Po paru minutach któryś z leżących prosi o herbatę. Sierżant zezwala kelnerowi podać ją, ale pić wolno tylko na leżąco. Teraz każdy chce pić. Sierżant zezwala na serwowanie trunków, byle nikt z pijących nie wstawał – rozkazano mu trzymać jeńców na dywanie, ale o zamknięciu baru nie było przecież mowy. Kelnerzy uwijają się na czworakach z pełnymi kieliszkami. Wpadają gwardziści. Ci siadają przy barze i – zdenerwowani – też zdrowo popijają. Wreszcie zagląda tu na jednego głębszego jakiś porucznik. Szepce z sierżantem, coś mu klaruje. Sierżant blednie i woła: „Mój Boże, a tośmy się władowali!”.

Deputowani w sali głównej, którym w końcu pozwolono usiąść, słyszą przez głośniki komunikat zamachowców: „Za kwadrans, może za pół godziny, a może troszkę później zostanie odczytane…. no, oświadczenie kompetentnej władzy… Hm, oczywiście wojskowej”.

A więc to klasyczne golpe, wojskowy zamach stanu.

Czas płynie, oświadczenia jednak nie ma. Przy barze tłoczy się coraz więcej zamachowców. Popijają ostro. Telewizja nie nadaje programu, w radiu leci tylko muzyka poważna.

Zajazd na Kortezy to nie wyskok pojedynczego pułkownika Guardia Civil. 3 szwadrony wojsk pancernych słynnej dywizji „Brunete” pod dowództwem płk. Joaquina Valencii zajmują gmach telewizji. Dowódca okręgu wojskowego Walencji, znany z prawicowych poglądów gen. Jaime Milans del Bosch, ogłasza stan wyjątkowy. W Walencji, trzecim mieście Hiszpanii, gen. Milans del Bosch wyprowadza na ulice 1800 żołnierzy i 40 czołgów, ustanawia godzinę policyjną. Dowódcy innych okręgów wojskowych czekają na rozwój sytuacji.

Cały kraj czeka, co zrobi król.

43-letni Juan Carlos nie traci głowy. Sekretarz generalny Domu Królewskiego oraz dowódca madryckiego okręgu wojskowego gen. Guillermo Quintana Lacaci na 4 ręce wydzwaniają do dowódców okręgów. W bezpośredniej rozmowie z monarchą wojskowi deklarują lojalność. Wyjątkiem jest gen. Milans del Bosch.

2 nadzwyczajni królewscy telefoniści odnajdują na poligonie dowódcę dywizji „Brunete”, który szybko przywraca w niej porządek. Żołnierze płk. Valencii opuszczają gmach telewizji.

Ale sytuacja ciągle jest niejasna. Juan Carlos nie ma pojęcia, jak bardzo rozgałęziony jest spisek. O 21.00 król wydaje polecenie, by sekretarze wszystkich ministerstw ustępującego rządu udali się do Ministerstwa Spraw Wewnętrznych i utworzyli tam gabinet kryzysowy. Hiszpania ma rząd.

Oddziały wierne legalnej władzy otaczają opanowane przez puczystów Kortezy. Sztab sił wiernych królowi ulokował się naprzeciw parlamentu, w luksusowym hotelu Palace. Królewscy generałowie wpadają czasem przez ulicę do Kortezów i namawiają płk. Tejero do kapitulacji, ale on jest nieugięty.

Po długiej nieobecności wreszcie pojawia się u króla gen. Alfonso Armada, mąż zaufania Juana Carlosa w armii. Nakłania monarchę, by poparł zamach, i oferuje się na szefa wojskowego rządu. Juan Carlos na zdradę zaufanego wojskowego reaguje wściekłością, ale opanowuje się i działa rozważnie. Kolejne telefoniczne negocjacje upewniają go, że generalicja raczej trzyma stronę legalnych władz lub jest chwiejna. O 1.15 w nocy król w galowym mundurze występuje w telewizji. W krótkich, żołnierskich słowach wzywa, jako szef armii, do poszanowania konstytucji i powrotu do koszar. Wystąpienie monarchy robi wielkie wrażenie. 2,5 godziny później gen. Milans del Bosch anuluje ogłoszenie stanu wyjątkowego w Walencji.

O 3.00 nad ranem zamachowcy wypuszczają z gmachu Kortezów grupkę dziennikarzy. Ci potwierdzają, że większość puczystów zdążyła się już zdrowo zaprawić w parlamentarnym barze. Nikt nie ma wątpliwości, że jest już po zamachu golpe, nikt z wyjątkiem płk. Tejero. Szef zamachowców do bladego świtu domaga się osobistej rozmowy z królem. W końcu stawia warunki kapitulacji: żadnych fotoreporterów, szeregowcy Guardia Civil nie poniosą kary, a oficerów aresztują ich przełożeni. O 11.00 potężnie skacowani gwardziści wychodzą z parlamentu. Płk. Tejero aresztuje osobiście jego przełożony gen. Jose Aramburu Topete.

Radość hiszpańskiej klasy politycznej podszyta jest zażenowaniem. Nie ma wątpliwości, że gdyby Hiszpania była republiką, a nie monarchią, gdyby Juan Carlos nie miał tyle zimnej krwi, zdecydowania, autorytetu i politycznej zręczności, wojskowi wzięliby władzę. Demokrację uratował król.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

22 lutego 1900 roku to istotna data w życiorysie Józefa Piłsudskiego. Tego dnia zostaje aresztowany wraz żoną. Po roku ucieknie z carskiego więzienia a żona zostanie zwolniona. Zanim do tego dojdzie W. Kalicki przypomni nam okoliczności ich aresztowania:

Mija północ, ul. Wschodnia w Łodzi tonie już w ciemnościach, ale w wychodzących na malutki balkonik szybach okna na pierwszym piętrze kamienicy nr 19 ciągle widać światło. W sporym pokoju krzątają się 3 mężczyźni. Gospodarz, szczupły, średniego wzrostu trzydziestoparolatek, z wymizerowaną twarzą ozdobioną krótko przystrzyżoną bródką z długimi, zwisającymi wąsami, to Józef Piłsudski, redaktor „Robotnika”, nielegalnego organu Polskiej Partii Socjalistycznej. 2 jego goście właśnie zbierają się do wyjścia. Kazimierz Rożnowski „Karol” jest zecerem „Robotnika”. Zecerskiego fachu nauczył się przed 2 laty w Londynie wysłany tam przez partię. „Karol” w ślad za tajną drukarnią „Robotnika” przeniósł się z Wilna do Łodzi i teraz wynajmuje mieszkanie przy ul. Zawackiej.

Drugim gościem Piłsudskiego jest Aleksander Malinowski „Władek”, członek Centralnego Komitetu Robotniczego PPS. Przed 2 dniami przyjechał z Warszawy, by omówić z Piłsudskim kwestie organizacyjne i redakcyjne „Robotnika”. „Władek” zjawił się potężnie przeziębiony i przez 2 dni nie wychodził z mieszkania. Większość czasu przesiedział w tym pokoju, czyli w podziemnej drukarni „Robotnika”.

Już 6 lat carska policja poluje na nieuchwytną tajną drukarnię organu PPS. Niewiele krócej redaktorem, głównym autorem, a i drukarzem „Robotnika” jest Józef Piłsudski. Przed niedawną przeprowadzką do Łodzi, do wynajętego mieszkania przy Wschodniej, drukarnia z powodzeniem pracowała w Wilnie. W Wilnie też Piłsudski wciągnął do współpracy Marię z Koplewskich Juszkiewiczową, córkę wileńskiego lekarza, rozwiedzioną z mężem inż. Juszkiewiczem. Maria za współpracę z konspiracyjną grupą „Głosu” była wcześniej aresztowana, w konspiracji socjalistycznej pełniła funkcję „dromaderki”, łączniczki roznoszącej bibułę. Z powodu wielkiej urody Marię Juszkiewiczową nazywano w PPS „Piękną Panią”, w skrócie „PP”, albo, żartobliwie, „PPS bez S”. Piłsudski romans z Piękną Panią i wspólne z nią drukowanie bibuły zakończył kilka miesięcy temu małżeństwem. Nie bez pewnego wyrachowania – wedle carskiego prawa żona mogła bezkarnie odmówić zeznawania na niekorzyść męża.

W Łodzi Piłsudscy wynajęli mieszkanie na Wschodniej i na pozór prowadzili życie przeciętnych, niezbyt zamożnych burżujów. By nie wypaść z roli, wbrew konspiracyjnemu abecadłu przyjęli na stałe niezorientowaną w ich prawdziwej działalności służącą. Konspirować się musieli zatem podwójnie – przed ochraną, a we własnym mieszkaniu – przed służącą. Pierwszą pannę musieli zwolnić, gdyż usiłowała uwieść zecera Rożnowskiego. Dopiero druga, Kazimiera Drzewiecka, zwana Władzią, przyjęła się na dobre i bardzo polubiła panią Marię.

Krótko po północy Malinowski i Rożnowski wychodzą od Piłsudskiego. Rożnowski wraca do mieszkania na Zawackiej, Malinowski śpieszy na dworzec, by złapać nocny pociąg do Warszawy. Gdy wychodzą z solidnych, dębowych, zdobnych snycerką drzwi wejściowych kamienicy na kocie łby Wschodniej, z konspiracyjnego przyzwyczajenia uważnie rozglądają się po ulicy. Nie widać niczego niepokojącego. Carscy szpicle znają swój fach. Schowani daleko od bramy, w załomkach murów, śledzą wzrokiem 2 konspiratorów. Gdy „Karol” i „Władek” żegnają się, szpicel rusza w ślad za „Władkiem”. Obserwowany od niemal 2 tygodni „Karol” codziennie wieczorem wracał do swego mieszkania na Zawackiej i teraz też kieruje się w tę stronę. Jego będzie można bez problemu aresztować później.

Piłsudski, choć ogromnie zmęczony, nie kładzie się spać. Siada przy stojącym na środku pokoju biurku i kończy swój artykuł wstępny Tryumf swobody słowa – o zmianach zasad wydawania prasy w Austrii. Wstępniak przeznaczony jest do drukowanego właśnie 36. numeru „Robotnika” i jutro, po porannej herbacie, „Karol” powinien zacząć składać go w kaszcie. Piłsudski nie ma pojęcia, że szpicle i żandarmi obstawili już oba wejścia do tego skrzydła kamienicy – frontowe, od Wschodniej, i boczne, od ul. Średniej. Teraz pilnie wpatrują się w światełko migające w oknie za balkonikiem.

Na ślad drukarni ochrana trafiła podczas najbardziej ryzykownego dla każdego podziemnego wydawnictwa przedsięwzięcia – zaopatrywania się w wielką ilość papieru. Przed 2 tygodniami Aleksander Malinowski kupił większą partię ryz papieru w składzie wyrobów papierniczych Tybera na rogu Piotrkowskiej i Zielnej. Sprzedawcy jak zwykle opowiedział historyjkę o swojej firmie, w której zużywa mnóstwo papieru. Kupcy zwykle przymykali oczy na nawet całkiem niewiarygodne opowieści – w końcu chodziło o sprzedaż papieru w ilości niemal hurtowej, za to w cenie detalicznej. Malinowski nie przewidział jednak, że szpicle łódzkiej ochrany rutynowo obstawili wszystkie sklepy z papierem, i przywlókł do drukarni na Wschodniej policyjny „ogon”.

Na dworcu śledzący Malinowskiego szpicel przywołuje policyjny patrol, który aresztuje „Władka”.

O 2.30 Piłsudski kończy wstępniaka, gasi światło i kładzie się spać. Reszta domowników dawno już śpi. Żona Maria – w sypialni po lewej stronie korytarza wejściowego, służąca Władzia – w kuchni na końcu korytarza.

Ochrana przywiązuje tak wielką wagę do nalotu na drukarnię „Robotnika”, że akcją dowodzi osobiście wysoki stopniem oficer żandarmerii – ppłk Gnoiński.

O 3.00 w nocy ppłk Gnoiński daje znak. Rewirowy prowadzi żandarmów schodami kuchennymi na piętro. Do drzwi puka niezbyt głośno, tak by nie zbudzić domowników, lecz tylko służącą. Zerwana ze snu Władzia słyszy przez drzwi głos rewirowego, domagającego się, by otworzyła natychmiast. Przekręca klucz. Kuchnia i korytarz w mgnieniu oka wypełniają się żandarmami. Wpadają do jadalni, saloniku i sypialni. Piłsudskiego budzi hałas. Otwiera oczy i widzi pochylających się nad nim rewirowego i żandarma. Nie ma szans, by cokolwiek zniszczyć. O jakimkolwiek oporze nie może być nawet mowy.

Żandarmi zakuwają w kajdanki Piłsudskiego i jego żonę. Władzia na ten widok głośno płacze:

 – Pana, jak pana, ale po co panią zabierać?

Piłsudski, zapytany o nazwisko, przytomnie podaje fikcyjne, na które wynajął mieszkanie. Korzystając z chwili nieuwagi obstawy, szepce do żony, by nie przyznawała się do swego prawdziwego nazwiska.

Żandarmi wchodzą przez salonik do ostatniego pokoju, z balkonem. Wszędzie walają się zapisane i zadrukowane kartki papieru. Ppłk Gnoiński poleca przyprowadzić Piłsudskiego. Zaczyna się rewizja.

W szufladach biurka żandarmi znajdują obfity łup. Wyciągają stos korespondencji. Przeglądają 2 listy podpisane Baj – jeden do Wiktora, drugi do Kazimierza. Nie mają pojęcia, że Baj to działacz socjalistyczny Bolesław Antoni Jędrzejowski, Wiktor to Piłsudski, zaś Kazimierz to jeden z partyjnych pseudonimów Aleksandra Malinowskiego. Indagują Piłsudskiego o ich imiona i nazwiska. Piłsudski z zimną krwią odpowiada, że ich nie zna.

Po przejrzeniu kolejnych listów, wszystkich podpisanych pseudonimami lub fikcyjnymi nazwiskami, padają kolejne pytania o autorów, adresatów i osoby w korespondencji wzmiankowane: Tytusa Filipowicza, Stanisława Wojciechowskiego, Witolda Jodko, Bolesława Limanowskiego i samego Piłsudskiego. Gospodarz zaprzecza, by ich znał osobiście.

Łup w biurku jest nader obfity. Żandarmi wyciągają spis adresów w Lipsku i w Anglii, służących do bezpiecznego wysyłania z Królestwa zaszyfrowanej korespondencji, pokwitowania za kupiony papier, kilka relacji z terenu, w tym z warszawskiej fabryki Frageta i z Kolei Dąbrowskiej, które nie zostały jeszcze wydrukowane w „Robotniku”, rękopisy jeszcze niepublikowanych artykułów, partyjne broszury, kilka więziennych kartek z Pawiaka, parę wierszy, mnóstwo książek, z czego większość zakazana przez carską cenzurę.

Żandarmi otwierają otomanę. W środku znajdują istny skład hurtowy czystego, niezadrukowanego papieru oraz stosy wydrukowanych już 9 stron 36. numeru. Przeglądają wielki kosz na śmieci. Wypełniony jest po brzegi ścinkami drukarskimi i zmiętymi kartkami z wadliwie odbitymi stronami 36. numeru „Robotnika”.

Otwierają stojącą przy ścianie szafkę. Jest! Maszyna drukarska systemu Model-Press firmy Boston, przez konspiratorów pieszczotliwie nazywana bostonką. Każdego wieczoru, po skończeniu drukowania, Piłsudski z Rożnowskim chowali ją do szafki. Teraz żandarmi wyciągają ją, ciężko sapiąc. Tylko żeliwna podstawa waży 53 kg, mechanizmy ruchome niemal drugie tyle. Ppłk Gnoiński z radosnym uśmiechem, jak urzeczony wpatruje się w osobliwy kształt bostonki, przypominającej wysokiego na 60 cm słonia z podwójnym ogonem i wielką metalową tarczą zamiast głowy. Policja całego Priwislinskiego Kraju od kilku lat dosłownie stawała na głowie, by ją znaleźć, a wpadła w ręce pułkownika z prowincjonalnej Łodzi!

Ten typ niedużych maszyn drukarskich przeznaczony jest do odbijania niewielkich ogłoszeń i kart wizytowych, ale w rękach dwóch pepeesowskich fachowców bostonka biła rekordy wydajności. Piłsudski z Rożnowskim potrafili wydrukować na niej w ciągu godziny od 300 do 400 stron „Robotnika”. Przy nakładzie 1900 egzemplarzy pisma wydrukowanie w całości tylko jednej strony zajmowało im 8 godzin morderczej pracy.

Tajniacy z podziwem dotykają mechanizmów maszyny. W ramce tkwi jeszcze pierwsza strona 36. numeru. Ppłk Gnoiński poleca odbić ją. Potem bierze świeżutką odbitkę i dyktuje do protokołu rewizji:

 – Trzydziesty szósty numer „Robotnika”, data dwudziesty piąty lutego. Artykuł wstępny Tryumf swobody słowa.

Potem, już tylko z ciekawości, pułkownik czyta na głos: „Orłow, szef żandarmów »żandarma Europy«, Mikołaja I, odprowadzając razu pewnego swego znajomego odjeżdżającego za granicę, prosił go o załatwienie tam małego interesu, Gdy będziesz pan w Norymberdze – mówił mu – zajdź pan pod pomnik Gutenberga, wynalazcy druku, i pluń mu pan ode mnie w oczy. Od niego całe zło na świecie pochodzi!”.

 – Wot wam i Gutienberg! Da, kak widitie, ot niewo wsio zło! – rzuca na koniec w stronę Piłsudskiego.

Żandarmi wyciągają z szafki kasztę z polskimi czcionkami petitowymi i garmondowymi oraz pewną ilością czcionek żydowskich.

Są tak zaaferowani łupami, że nie zauważają, jak Maria Piłsudska szepce do służącej Władzi, by skoczyła do mieszkania pana Rożnowskiego i zawiadomiła o najściu żandarmów. Władzia wymyka się niepostrzeżenie.

Wstępne przesłuchanie Piłsudskiego i jego żony przeciąga się. Ppłk Gnoiński jest dość uprzejmy, nie podnosi głosu ani nawet zbytnio nie naciska na przesłuchiwanego. Piłsudski umyślnie przedłuża rozmowę – chce, by wyprowadzono go za dnia, na oczach przechodniów. I udaje mu się. Żandarmi wyprowadzają go z Marią w samo południe. Sadzają małżonków osobno do dwóch dorożek i odwożą do więzienia przy ul. Długiej.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

Sporo narzekamy dziś na zimową aurę, że za dużo śniegu, że za zimno, że nie posypane. W takich sytuacjach warto sięgnąć pamięcią wstecz. W. Kalicki przypomina nam dziś co działo się w pogodzie 19 lutego 1929 roku:

Natura oszalała. Fala mrozów dotarła znad Europy nad Saharę. W nocy nad Pustynią Libijską między Marsa Matruh i oazą Siwe padał deszcz, który natychmiast zamarzał. Od rana osłupiali Beduini wpatrują się w piaski pustyni po horyzont skute grubą, lśniącą jak stal warstwą lodu.

W Grecji – którą od dwóch tygodni paraliżowały mrozy i śnieżyce – od 4 dni jest odwilż. Zaspy śniegu znikły z Akropolu. Od 3 dni jednak bez przerwy padają ulewne deszcze. Wezbrane rzeki w Macedonii zalały ogromne obszary. Ociepliło się także w południowych Włoszech, na Sycylii i w Hiszpanii. Spod zwałów śniegu wyłaniają się tam winnice, zdemolowane gaje oliwne, połamane drzewka pomarańczowe.

Rząd węgierski oświadcza rano, że dzięki akcji wojska przejezdne są już wszystkie główne linie kolejowe w kraju. Od dziś pociągi docierają do wszystkich kopalni węgla.

Na Bałkanach zima przypuszcza kolejny, 4. już atak. Po 2 dniach spokoju burze śnieżne atakują Jugosławię. Belgrad znów jest całkowicie odcięty od świata.

W Paryżu po 2-dniowej odwilży rankiem słupek rtęci znów spadł poniżej zera. To nic w porównaniu z 11 stopniami mrozu sprzed 3 dni, ale miasto jest praktycznie sparaliżowane: ulice puste, zaopatrzenie fatalne. Co odważniejsi z mieszkańców ślizgają się na łyżwach po zamarzniętej Sekwanie. Od dziś w Paryżu obowiązuje zarządzenie władz miejskich, by lombardy niezwłocznie zwracały biedakom zastawioną ciepłą odzież o wartości nieprzekraczającej 50 franków od sztuki. Koszty poniesie miasto. Od rana do południa lombardy zwracają grubo ponad 1000 sztuk palt i płaszczy. Trzykrotnie zwiększono ilość wydawanej ubogim darmowej gorącej zupy. Niestety, po tej nocy znów znaleziono zwłoki kilku kloszardów zamarzniętych pod mostami i w śmietnikach.

W Irlandii szaleją śnieżyce. W Londynie rano wrócił siarczysty mróz. Zwały utworzone na morzu przez potrzaskane tafle lodu, ogromne zaspy na drogach i torach kolejowych i huraganowe wichury całkowicie odcięły od świata Danię. W Kopenhadze przedwczoraj skończyły się zapasy drożdży i z tego powodu brakuje chleba. Rankiem z lotniska w Hamburgu startuje samolot z 650 kg drożdży piekarskich na pokładzie. Z najwyższym trudem ląduje na kopenhaskim lotnisku, na którym ruchome zaspy osiągają ponad metr wysokości. Skandynawia od wielu dni odcięta jest od reszty Europy.

Zamarzły północny Bałtyk i Zatoka Ryska. Huraganowe wiatry wschodnie od wielu dni pędzą masy lodu na zachód, w stronę Danii. W polach lodowych u wybrzeży Danii i Niemiec ugrzęzło 5 statków, w tym polski SS „Tczew”. Jednostkom tym z powodu uszkodzeń kadłuba może grozić zatonięcie. W szczególnie ciężkim położeniu jest „Tczew”, który od rana nabiera wody. Niepowodzeniem zakończyła się próba uwolnienia statków z lodowej pułapki przez 2 niemieckie pancerniki. „Schlezwig Holstein” z uszkodzeniami powrócił do Świnoujścia, a „Elsass” ugrzązł na dobre w polu lodowym.

Dobre wiadomości napływają za to od rana z Gdańska i z Gdyni. Wynajęty w Finlandii wielki lodołamacz „Sampo”, który przed 3 dniami wyrąbał w lodach skuwających Zatokę Gdańską kanał z Gdańska na pełne morze, od rana wyprowadza statki na Bałtyk. Władze Gdyni zaś wynajęły w Szwecji lodołamacz „Balder”, który od 3 dni z powodzeniem utrzymuje połączenie portu z pełnym morzem.

Warszawa od rana cieszy się z przywrócenia połączeń telefonicznych z resztą kraju. Podczas niemal 30-stopniowych mrozów przewody telefoniczne kurczyły się tak bardzo, że nagminnie wyrywały 4-calowe haki, którymi były mocowane do słupów telegraficznych.

Na ulicach ruch jest minimalny. Jedynie przed składami węgla kłębią się tłumy zdesperowanych mieszkańców. Od 3 tygodni w Warszawie, tak jak i niemal w całym kraju, dramatycznie brakuje opału. W mieszkaniach biedoty od wielu dni temperatura nie przekracza zera. Od tygodnia, zgodnie z zarządzeniem władz, stołeczne składy opałowe są otwarte przez 24 godziny na dobę – nawet wtedy gdy nie ma w nich choćby kilograma węgla. Chodzi o to, by każdy mógł sprawdzić, że właściciele nie chowają opału i nie spekulują nim. Przed składami węglowymi od świtu dyżurują policjanci. To reakcja na wczorajsze rozruchy przed składem węglowym przy ul. Dzielnej 27. Tłum, zniecierpliwiony kilkugodzinnym, daremnym oczekiwaniem na węgiel, zaczął demolować skład. Wezwany przez właścicieli posterunkowy policji Machlewski usiłował uspokoić wzburzonych biedaków, ale ci rzucili się na niego. Posterunkowy otworzył z pistoletu ogień w tłum. Ciężko ranił Szmula Seporowicza i Joska Czosnka. Przed zlinczowaniem uchroniła Machlewskiego interwencja przechodzącego w pobliżu silnego patrolu policyjnego.

W okolicach Stanisławowa 5200 zmobilizowanych robotników i 1300 żołnierzy od świtu usiłuje oczyścić tory kolejowe z zasp śnieżnych. Na razie bez powodzenia – ten rejon Polski od 3 tygodni odcięty jest od świata.

Zima stulecia zaatakowała Europę w początkach grudnia zeszłego roku. Takiej fali mrozów nie pamiętali najstarsi ludzie; lód pojawił się na Tybrze, Sekwanie i na Tamizie. Pl. św. Marka w Wenecji zablokowały 1,5-metrowe zaspy śniegu. Od niemal 3 miesięcy zima atakuje nieustannie – gdy tylko słabły mrozy, zaczynały się śnieżne nawałnice, po których natychmiast wracały rekordowo niskie temperatury. W Polsce już kilka tygodni temu mrozy i śniegi sparaliżowały komunikację i łączność. Temperatura w Katowicach spadła do –39 stopni C, w Wilnie do –41. W Rabce zanotowano –45 stopni C. Zaspy na drogach Wileńszczyzny osiągnęły 4 m wysokości, w okolicach Stanisławowa – 7 m. Zasypywane przez zadymki tory i zamarzająca oliwa w lokomotywach sprawiły, że większość pociągów przez wiele dni nie wyruszała na trasy. Opóźnienia na kolei sięgały 700 minut. W odciętym od świata Żyrardowie, po całkowitym wyczerpaniu zapasów węgla, rada miejska uchwaliła porąbanie płotów publicznych i prywatnych na opał – koszt odbudowy pokryć ma kasa miejska na wiosnę.

Przed 10 dniami, gdy mróz w Warszawie sięgnął 25 stopni, redakcja „Kuriera Porannego” ogłosiła zbiórkę gotówki, ciepłych ubrań i talonów na węgiel celem ratowania zamarzających najbiedniejszych dzieci. Dziś po południu redaktorzy podliczają gotówkę – w sumie ofiarowano niemal 60 tys. zł. Niemało.

Nie wszędzie w Warszawie jest zimno. W Sejmie – wręcz gorąco. O 16.30 premier Kazimierz Bartel oświadcza z trybuny, że zapowiadany przez opozycję wniosek o pociągnięcie do odpowiedzialności konstytucyjnej ministra skarbu Gabriela Czechowicza za przekroczenie budżetu 1927/1928 roku i nieprzedstawienie Sejmowi ustawy o dodatkowych kredytach traktować będzie jako obrazę całego rządu. To jawny szantaż, bo w tym wypadku prezydent może rozwiązać Sejm. Ale opozycja nie poddaje się: prezes PSL „Wyzwolenie” składa w imieniu swej partii oraz PPS i Stronnictwa Chłopskiego wniosek o postawienie Czechowicza przed Trybunałem Stanu.

O 18.00 w Colosseum zaczyna się uroczysta premiera filmu według dramatu Żeromskiego Ponad śnieg bielszy się stanę.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

18 lutego 1943 roku zdekonspirowano i uwięziono członków niemieckiej, antyfaszystowskiej organizacji „Biała róża”. Po pokazowym procesie wszyscy zostali skazani na śmierć. Zanim jednak do tego doszło Gestapo musiało zebrać odpowiednie dowody przeciwko nim. W. Kalicki przypomina mam dziś tę historię:

O 11.00 do gmachu uniwersytetu w Monachium wchodzi 2 młodych ludzi. Ciemnowłosej dziewczynie o szczupłej, ściągniętej zmęczeniem twarzy towarzyszy przystojny chłopak w mundurze szeregowca Wehrmachtu. Żołnierz niesie niewielki, podróżny kuferek. Na uniwersytecie jest cicho i spokojnie, korytarze są puste. Trwają wykłady. Oboje pewnym krokiem idą na najwyższe piętro. Znają tu każdy zakątek – Sophie Scholl i jej brat Hans są studentami uniwersytetu. Rozglądają się uważnie, czy nikt ich nie widzi. Z kuferka wyjmują po kilkanaście, kilkadziesiąt ulotek i rzucają pod drzwi kolejnych sal wykładowych. Rozkładając kartki, docierają na parter, wychodzą na ulicę. Nikt ich nie zauważył. Są bezpieczni. Sophie przekonuje jednak brata, że musi wrócić. Na dnie kuferka zostało trochę ulotek. I oboje wracają. Z drugiego piętra krużganka, otaczającego przeszklony dziedziniec uniwersytetu, Sophie rzuca tę resztę. Gruby plik rozsypuje się, kartki wirują w powietrzu.

Z dołu dostrzega to uniwersytecki woźny Jakob Schmid. Gorliwy służbista i przekonany hitlerowiec wbiega na górę. Na korytarzu zastaje Hansa i Sophie. Wykrzykuje, że są aresztowani. Nie stawiają oporu, nie próbują uciekać. Schmid sprowadza ich na parter i telefonuje po Gestapo.

Policja zjawia się błyskawicznie. Funkcjonariusze przede wszystkim blokują wszystkie wejścia do uniwersytetu. Hitlerowskie tajne służby od wielu miesięcy wychodzą ze skóry, by dopaść nieuchwytnych konspiratorów rozrzucających w niemieckich miastach ulotki przeciwko narodowemu socjalizmowi i wojnie.

Pierwsza ulotka, zaczynająca się słowami: „Nie ma nic podlejszego i bardziej niegodnego dla cywilizowanego narodu niż poddanie się bez oporu rządom nieodpowiedzialnej kliki panujących”, pojawiła się w skrzynkach pocztowych kilkuset monachijskich domów w maju 1942 roku. Napisali ją na maszynie Hans Scholl i jego przyjaciel Aleksander Schmorell. Niezgoda na zło nazizmu brała się z ich głębokiej wiary. Hans, Sophie i wielu ich przyjaciół spotykali się w domu wybitnego katolickiego intelektualisty prof. Karla Mutha, krytycznie nastawionego do ugodowej wobec nazizmu linii niemieckiego Kościoła. U prof. Mutha rozmawiali o konieczności czynnego przeciwstawienia się Hitlerowi.

Scholl i Schmorell podpisali swą pierwszą ulotkę jako Biała Róża. Kolejne ulotki powielali w setkach, potem tysiącach egzemplarzy. Wysyłali je w zwykłych kopertach na nazwiska i adresy znalezione w książkach telefonicznych. Pół roku po wysłaniu pierwszej ulotki w konspiracji Białej Róży działało – także poza Monachium – kilkudziesięciu młodych Niemców, w większości studentów.

Gestapo obserwowało w Monachium skrzynki pocztowe i sklepy z papeterią, ale spiskowcom dopisywało niezwykłe szczęście i przez ponad pół roku żaden z nich nie wpadł. Przed paru tygodniami młodzi konspiratorzy Białej Róży wycięli z kartonu szablony i nocą namalowali smolistą farbą na ścianach domów monachijskiej starówki hasła: „Wolność” i „Precz z Hitlerem!”. Po tej akcji Gestapo nazwało grupę Białej Róży „malarzami”.

Na pozór wszystko szło świetnie – o kolejnych akcjach Białej Róży mówiło całe Monachium, wiedzieli o nich nawet więźniowie w obozie koncentracyjnym w Dachau. Gestapo było bezradne. Ale hitlerowska tajna policja jest coraz bliżej; na swych listach podejrzanych ma od kilku tygodni – wśród wielu setek przypadkowych nazwisk – także nazwiska konspiratorów. Brakuje tylko dowodów. Aktywiści Białej Róży, zmęczeni, przepracowani, psychicznie wypaleni, podejmują się coraz bardziej ryzykanckich akcji, popełniają coraz więcej nieostrożności i błędów. Rozkładanie w biały dzień ulotek na uniwersytecie jest jednym z nich. A powrót z ulicy, by rozrzucić resztę na dziedzińcu – to już wręcz wyzywanie losu.

Gestapowcy przesłuchują zatrzymanych na dziedzińcu uczelni. Sophie i Hans są spokojni, logicznie i rzeczowo odpowiadają na pytania. Są nawet trochę oburzeni: z ulotkami nie mają nic wspólnego, po prostu przyszli na uczelnię i znienacka, bez żadnego powodu zostali zatrzymani przez woźnego, a tymczasem prawdziwi sprawcy zdołali uciec. Ulotki widzą pierwszy raz w życiu.

Gestapowcy sprawdzają ich dokumenty – są w porządku. Sophie Scholl studiuje tu psychologię i biologię, Hans – medycynę. W czasie wojny wielu młodych żołnierzy Wehrmachtu studiuje podczas krótkich przerw w służbie frontowej. Spokój zatrzymanych, nutka oburzenia w ich głosach, trochę też mundur Hansa robią swoje; przesłuchujący ich oficer zaczyna wątpić, czy to nie pomyłka, czy prawdziwi sprawcy nie zdołali się jednak wymknąć.

Studenci wychodzą z sal. Jedni podnoszą i czytają ulotki, inni przyglądają się z krużganków scenie przesłuchania na dziedzińcu. Na rozkaz prowadzącego akcję gestapowca hitlerowscy szefowie grup studenckich ustawiają się obok sal wykładowych. Studenci, którzy podnieśli ulotki, muszą je teraz oddać. Po chwili aktywiści wręczają gestapowcom pliki kartek. Ci starannie układają je w stosiki i wkładają do kuferka odebranego Hansowi Schollowi.

Jeden z funkcjonariuszy telefonuje z sekretariatu kanclerza uczelni do siedziby monachijskiego Gestapo w pałacu Wittelsbachów. „Złapaliśmy »malarzy«!” – melduje tryumfalnie.

Gestapowcy wyprowadzają Sophie i Hansa pośród gęstego szpalerów studentów. Oboje idą spokojnie, nieporuszeni.

W siedzibie Gestapo przesłuchiwani więźniowie trzymani są w celach w piwnicach. Niektórych z nich gestapowcy wykorzystują do prac pomocniczych: sprzątania korytarzy, pracy w kuchni, roznoszenia posiłków. Więźniarka Else Gebel pracuje w sali przyjęć. Pod okiem gestapowca ma obowiązek jeszcze raz zrewidować nowych więźniów, odebrać im zakazane przedmioty, wydać miskę i sztućce.

Krótko po południu podnieceni czymś gestapowcy przenoszą więźniów z celi do celi. Ale dlaczego? Else Gebel pyta nadzorującego ją funkcjonariusza, kto trafi dziś to zwalnianych cel. „Malarze” – odpowiada z tryumfem.

Po południu Gebel zostaje wezwana do izby przyjęć. Ma zrewidować i wpisać do ksiąg więzienia Sophie Scholl. Podczas rewizji Else Gebel szepce jej do ucha: „Jeśli masz przy sobie ulotkę, zniszcz ją teraz”. Ale Sophie nie ma przy sobie nic kompromitującego. Jest opanowana, prawie pogodna. Else pyta ją, dlaczego została aresztowana. Sophie nie odpowiada wprost, wyjaśnia tylko, że jej przypadek jest bardzo ciężki i powinna spodziewać się najgorszego. Obie doskonale wiedzą, że za konspirację przeciw Hitlerowi droga z kazamatów Gestapo prowadzi tylko na szafot. Else szepce do ucha Sophie, żeby nie załamywała się podczas przesłuchania i nie przyznawała się do niczego, na co Gestapo nie ma niepodważalnych dowodów – choćby nawet zaprzeczenia brzmiały niezbyt wiarygodnie. Sophie martwi się, że gestapowcy mogą jeszcze znaleźć przeciw niej jakieś poważne dowody.

Na razie jednak nic nie mają. Po południu podczas pośpiesznej rewizji w mieszkaniu Sophie przy ulicy Franza Josepha niczego kompromitującego nie udało się im znaleźć.

W pałacu Wittelsbachów rodzeństwo przesłuchiwane jest w sąsiednich pokojach. Sophie przesłuchuje Robert Mohr, przed wojną funkcjonariusz policji kryminalnej. Jest rzeczowy, spokojny, wręcz kulturalny. Uważnie słucha wyjaśnień Sophie. Wieczorem nawet częstuje ją prawdziwą kawą, w wojennych Niemczech nadzwyczajnym rarytasem. W pewnym momencie Mohr, który zaczyna wątpić w winę tej spokojnej dziewczyny, zapowiada, że najwyraźniej prawdziwi sprawcy zdołali się wymknąć i w tej sytuacji Sophie wkrótce będzie zwolniona.

W nocy ton rozmowy zmienia się. Gestapowcy przeprowadzili drugą rewizję w mieszkaniu Hansa. Mohr pokazuje Sophie znaleziony w skrytce w pokoju brata zapas kilkuset ośmiofenigowych znaczków. Takich, jakie naklejane były na koperty z ulotkami. Co gorsza, gestapowcy rewidując Hansa, znaleźli starannie podartą kartkę z odręcznie spisanym przez Christopha Probsta projektem jednej z ulotek, złożyli skrawki papieru i odczytali tekst.

To katastrofa. O 4.00 Hans decyduje się zeznawać, by osłonić siostrę i resztę konspiratorów. Bierze całą winę na siebie, ale doświadczeni funkcjonariusze Gestapo orientują się już, że w konspiracji Białej Róży musiało aktywnie uczestniczyć dużo więcej osób.

Sophie, mimo pokazanych jej znaczków i notatki Probsta, twardo powtarza, że jest niewinna, a aresztowanie jej to zwykłe nieporozumienie. Przesłuchanie kończy się o 8.00. Zmęczona Sophie wraca do celi, którą dzieli z Else Gebel. Już wie, że jej los jest przesądzony. Opowiada o przesłuchaniu. Twarz Sophie rozjaśnia się tylko wtedy, gdy mówi współwięźniarce, że najdalej za 8 tygodni w Europie powinni wylądować alianci.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

17.02.1904 roku odbyła się premiera opery Giacomo Pucciniego „Madame Butterfly”. Wielka gala zamieniła się w wielką klapę, ale Puccini się nie poddał. Po kilku zmianach w utworze doszło do kolej premiery, po której opera przeniosła się na deski Metropolitan Opery w Nowym Jorku i odniosła wielki sukces. Zanim jednak to się stało trzeba było zmierzyć się z porażką. O tym jak się z nią mierzono opowiada W. Kalicki:

Kompozytor Giacomo Puccini od rana jest radośnie podniecony. Wieczorem prapremiera jego najnowszej opery Madame Butterfly. Po wielkich sukcesach Manon Lescaut, Cyganerii, Toski jego sława wielkiego kompozytora, następcy Verdiego, zostanie bezapelacyjnie ugruntowana!

Gwiazdą wieczoru ma być młoda, 28-letnia śpiewaczka Rosina Storchio. Urodzona w Wenecji, ukończyła konserwatorium w Mediolanie. Debiutowała przed 12 laty na scenie mediolańskiego Teatro dal Verme w Carmen Georges’a Bizeta. Do roli tytułowej w Madame Butterfly wybrał ją rządzący w Teatro alla Scala, wespół z Giuliem Gatti-Casazza, legendarny Arturo Toscanini. Storchio jest jego kochanką.

Puccini, zawsze czuły na wdzięki dam, uwielbia śliczną, delikatną Rosinę. Przede wszystkim jednak wierzy w jej wspaniały sopran i aktorski kunszt. Storchio z prawdziwym poświęceniem przygotowywała się do tytułowej roli japońskiej gejszy Cho Cho San. Godzinami, a czasem przez całe noce, ćwiczyła pod okiem Pucciniego charakterystyczny drobny krok wytwornej Japonki, jej teatralne gesty, pokorę i posłuszeństwo wobec kochanego mężczyzny – ale i dumę. Muzyka Pucciniego od razu porwała młodą śpiewaczkę, Storchio jest jednak osobą egzaltowaną i łatwo poddającą się nastrojowi chwili. Podczas prób nieraz śpiewała arie, płacząc ze wzruszenia. Czasem rozpływała się przed Puccinim nad urodą muzyki Madame Butterfly, to znów załamywała ręce i przepowiadała swą artystyczną klęskę w prapremierowym spektaklu.

 – Położę pańskie arcydzieło, maestro – prowokowała los.

Puccini nieodmiennie traktował ją z wielką wyrozumiałością, jak nadwrażliwe dziecko, a takiego typu artystów na operowych scenach nie brakuje przecież – pocieszał, dodawał ducha, nie zwracał uwagi na jej depresje.

Po śniadaniu maestro nie zapomina o psychicznej dyspozycji gwiazdy wieczoru. Zasiada do pisania listu:

 „Kochana Rosino.

To całkiem zbędne, abym życzył Pani szczęścia. Sztuka Pani jest tak prawdziwa, tak subtelna, tak porywająca, że publiczność na pewno odda Jej pokłon.

Mam nadzieję, że z Pani pomocą wywalczymy zwycięstwo.

A więc do widzenia wieczorem! Pozdrawiam Panią, najdroższa przyjaciółko, ze spokojnym sercem i największą przyjaźnią. Oddany pani Puccini”.

Kompozytor nie udaje optymizmu. Tym razem rzeczywiście jest pewien sukcesu.

Nad Madame Butterfly pracował zapamiętale przez wiele miesięcy. Poznana przez niego na przedstawieniu w operze żona posła Japonii w Rzymie pani Oyama na życzenie swego męża przeprowadziła się do Viareggio, gdzie mieszkał Puccini, by móc pomagać mu w pracy. Poseł Oyama od razu pojął, że nic tak nie poprawi wizerunku cesarstwa w Europie jak oparta na japońskich motywach opera maestro Pucciniego. Pani Oyama tłumaczyła Pucciniemu japońskie obyczaje, śpiewała tradycyjne pieśni miłosne, wyjaśniała tajniki stroju i ceremonii.

Sceptykiem pozostał jedynie dobrodziej Pucciniego, król włoskich wydawców muzycznych Giulio Ricordi. Nie podobało mu się ryzykowne zredukowanie liczby aktów do dwóch i rozdęcie ich przez kompozytora do rozmiarów trudnych do zniesienia dla widza. Ale Puccini pozostał głuchy na jego perswazje.

Do Teatro alla Scala widzowie napływają już grubo przed 20.00. W loży honorowej zasiada Puccini z żoną Elwirą i synem Tonio. Na widowni są też wszyscy ci, którzy przyczynili się do powstania opery: wydawcy Giulio i Tito Ricordi z rodzinami, autorzy libretta – poeci Luigi Illica i Giuseppe Giacosa, jest mnóstwo przyjaciół z kolonii artystów w Torre del Lago, gdzie Puccini z Elwirą i Toniem spędzili wiele miesięcy.

W loży na parterze, dokładnie naprzeciw loży Pucciniego, siedzą pani Oyama i jej mąż. Wśród widzów jest sporo Japończyków. To dyplomaci, biznesmeni, studenci. Na wieść, iż dzieło włoskiego kompozytora rozsławić ma na Starym Kontynencie ich ojczyznę, ściągnęli do La Scali z całej Europy.

Ale przede wszystkim na widowni jest artystyczna śmietanka muzycznych Włoch. Prapremiera najnowszej opery Pucciniego to przecież wielkie światowe wydarzenie. Jest więc kompozytor Pietro Mascagni i gwiazdy młodego pokolenia kompozytorów, wśród nich Francesco Cilea, Alberto Franchetti, Umberto Giordano. Starsi mistrzowie, konkurujący z Puccinim, dyplomatycznie zostali w domu.

Okazji do ujrzenia nowego dzieła mistrza – i ewentualnego zakontraktowania go do swego repertuaru – nie mogli pominąć dyrektorzy największych europejskich oper. Tego wieczoru są na widowni niemal w komplecie, z dyrektorem paryskiej Opera Comique André Messagerem na czele.

O 20.30, na pół godziny przed rozpoczęciem spektaklu, za kulisami wszystko zapięte jest na ostatni guzik. Reżyserujący Madame Butterfly syn wydawcy Giulia Ricordiego, Tito, poleca zawołać wszystkich artystów na zasłoniętą kurtyną scenę. Ricordi uważnie lustruje stroje – wszystko jest w porządku.

No, nie wszystko. Widownia jest tego wieczoru dziwnie niespokojna, wręcz rozdrażniona. Puccini nie przejmuje się, nerwowy gwar na sali bierze za ożywienie publiczności przed premierą. Za to Rosina Storchio jest pełna najgorszych przeczuć.

Skąd ta dziwna nieobecność jej kochanka Toscaniniego, który bez słowa czmychnął z La Scali akurat w dniu prapremiery?!

Maestro Toscanini wiedział, co robi. Nietypowa, dwuaktowa konstrukcja Madame Butterfly jest ciężkim wyzwaniem dla wyrobionej, ale i konserwatywnej widowni w Mediolanie. Akty są za długie, przeładowane epizodami, intryga przez to staje się niezbyt logiczna. Co ważniejsze, do Toscaniniego doszły słuchy, że Sonzogno, wielki rywal wydawcy Giulia Ricordiego, dowiedział się od swych szpiegów na próbach Madame Butterfly, że najnowsze dzieło protegowanego Ricordiego nie jest wolne od poważnych usterek. Sonzogno ponoć zmobilizował i opłacił klakierów na widowni, by wywołać skandal i ośmieszyć konkurenta. A na dobitkę Giulio Ricordi nie przepada za Toscaninim i publicznie daje mu to odczuć…

O 21.00 dyrygent Cleofonte Campanini staje za pulpitem. Gwar na widowni nie cichnie. Puccini zachodzi za kulisy, zbliża się do Storchio:

 – Zaczynamy. Campanini już zszedł do orkiestry.

Storchio podchodzi do kurtyny. Zza grubej tkaniny dochodzi dziwny, nerwowy gwar. Zdenerwowana Storchio lewą rękę kładzie na sercu, prawą żegna się 3 razy.

Puccini, choć nie podejrzewa niczego złego, uchodzi na stronę, by również po trzykroć przeżegnać się.

Zaczyna się. Tenor Giovanni Zenatello w roli porucznika amerykańskiej marynarki, nudzącego się w japońskim porcie Nagasaki, żąda od tenora Gaetano Pini-Corsiego, grającego japońskiego stręczyciela Goro, by za opłatą ułatwił mu znajomość z młodziutką gejszą Cio-Cio-san, zwaną także Butterfly. Dalej akcja wikła się w kolejnych epizodach. Publiczność, zwykle wysłuchująca nieznanych oper z zapartym tchem, nieustannie kaszle, chrząka, wierci się.

Za kulisy wpada jeden ze śpiewaków:

 – Psiakrew, co za publiczność, nic nie robi, tylko kaszle!

Przerażonej Rosinie Storchio zimny pot zmywa biały makijaż z czoła.

Na scenę wychodzą służące Cio-Cio-san, zaraz po nich zjawia się na deskach sama Storchio jako gejsza Butterfly. Rosina śpiewa arię Idzie od morza i od lądu radosny powiew wiosny. Widownia milczy złowrogo. Nagle jakiś mężczyzna drze się z galerii:

 „Cyganeria! Cyganeria!”.

Odpowiada mu mnóstwo innych głosów: „Cyganeria, Cyganeria! Już to słyszeliśmy!”.

Zarzut autoplagiatu Pucciniego na jego operze Cyganeria nie mógł zrodzić się w tylu głowach w trakcie pierwszego słuchania Madame Butterfly. To zorganizowana nagonka. Świetnie rozumie to część widowni życzliwa Pucciniemu i klaszcze co sił. Rozjuszeni klakierzy opłaceni przez Sonzogna drą się jeszcze głośniej.

Przydługi pierwszy akt kończy się przy akompaniamencie wrogich okrzyków i nielicznych oklasków. Śpiewacy zachowują zimną krew. Jak każe obyczaj, wychodzą z kompozytorem przed kurtynę i kłaniają się publiczności. Puccini nie chce się pokazywać, artyści ciągną go za połę fraka.

Innym powszechnym zwyczajem operowym jest odwiedzanie śpiewaków za kulisami po pierwszym akcie przez możnych miłośników opery, przyjaciół, dziennikarzy. Tego wieczoru za kulisami nie zjawia się nikt. Śpiewacy są przerażeni, oszołomieni. Puccini, z twarzą pokrytą purpurowymi plamami, pali papierosa za papierosem, niedopałki ciska na drewnianą podłogę. Strażacy patrzą na to bez słowa albo udają, że nie widzą. Wielki kompozytor wygląda jak skazaniec na chwilę przed egzekucją.

Tylko jedna osoba za kulisami zachowuje zimną krew. Tito Ricordi przechadza się nieporuszony. Poklepuje śpiewaków po ramieniu, pociesza: „Już się wyładowali. W drugim akcie przełamią się. Zobaczycie, zwyciężymy”.

Ale w drugim akcie agresja widowni wzmaga się. Do klakierów dołączają neutralni widzowie. To już zbiorowa histeria. Gdy Cio-Cio-san układa do snu dziecko jej i porucznika Pinkertona, który z zimną krwią porzucił biedną, kochająca gejszę, przeciąg nieoczekiwanie wzdyma suknię Rosiny Storchio.

 – Butterfly jest jeszcze brzemienna po Pinkertonie – wrzeszczy po chamsku któryś z klakierów.

Storchio płacze. Gdy śpiewa arię Un bel di vedremo, głos jej się łamie. To oczywiście powód do kolejnych gwizdów i krzyków. Przejmująca scena przygotowywania przez Butterfly samobójstwa wywołuje tylko grubiańskie śmiechy i gwizdy.

Gdy kurtyna opada, żaden z artystów nie wychodzi, by zebrać oklaski nielicznych na widowni przyjaciół. Śpiewacy milczą, nie patrzą sobie w oczy. Takiej klęski, takiego skandalu nikt w Mediolanie nie pamięta. Nagle za kulisy wbiega syn Pucciniego Tonio, rzuca się ojcu na szyję i płacze: „Och papo, mój papo!”.

Senior wydawniczego rodu Ricordich Giulio, tak jak wcześniej reżyserujący spektakl jego syn Tito, nie traci opanowania. Nie zwlekając, prosi na stronę Pucciniego i obu librecistów i proponuje, że zwróci dyrekcji La Scali niemałą sumę 20 tys. lirów zainkasowaną już z tytułu praw autorskich i wynajmu zapisów nutowych, po czym natychmiast wycofa operę z repertuaru.

Puccini zgadza się ochoczo. O nie, za jego życia La Scala nawet nie powącha Madame Butterfly!

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

16.02.1937 rok to finał historii, której bohatera historia nazwała „trucicielem z Sosnowca”. W Kalicki przypominana nam dziś tę bulwersującą sprawę, którą żył nie tylko Sosnowiec, ale cała przedwojenna Polska:

Dziś powinna się obudzić. Lekarze krakowskiego Szpitala św. Łazarza zapowiedzieli wczoraj, że najsłynniejsza w Polsce, od 3 dni, pacjentka następnego dnia będzie na tyle przytomna, by móc rozmawiać. I rzeczywiście. Wczesnym rankiem pielęgniarka wizytująca salę nr 4 dostrzega przytomny wzrok Pelagii Grzeszolskiej. Zbiega się personel medyczny. Pacjentka jest wymizerowana po ciężkim zatruciu luminalem i trzydniowej śpiączce, ale myśli logicznie i z każdym pytaniem lekarzy przypomina sobie coraz więcej. Opowiada, że swego męża Pawła kochała tak bardzo, iż postanowiła umrzeć razem z nim. Mgliście przypomina sobie ostatni dzień spędzony z mężem. Przed kilkoma dniami oboje przyjechali do Krakowa i zatrzymali się w Hotelu Polskim przy ul. Floriańskiej. Wypełniając hotelowy meldunek, Grzeszolski podał się za Antoniego Woźniaka, brata swej żony Pelagii, a ją samą, dużo od siebie młodszą, przedstawił jako swą córkę. Przed 3 dniami mąż przyniósł do hotelowego pokoju 6 fiolek luminalu. W każdej było 10 tabletek. Wyliczył, że jako dorosły mężczyzna, dwukrotnie starszy od 24-letniej Pelagii, powinien brać porcje po 3,5 tabletki, a ona – po 2,5. Siedli na łóżkach i co pewien czas zażywali je naprzemian.

 „Gdy po kolejnej porcji mąż stracił przytomność, szybko połknęłam resztę pigułek i natychmiast zasnęłam” – kończy opowiadać Pelagia Grzeszolska i w tym samym momencie nagle zasypia. Lekarze czekają, aż sama się ocknie. Budzi się wkrótce. Płacze. Przez łzy mówi o mężu. Kilka razy powtarza:

 – Za co go wtrącili do więzienia, przecież on jest niewinny i swoje dzieci kochał!

Lekarze orientują się w tym momencie, że ich pacjentka jest przekonana, iż skoro uratowano ją, to i jej mąż żyje. Następuje chwila konsternacji, ale nikt nie daje po sobie poznać, że jest inaczej. Grzeszolska znów nagle zasypia.

Gdy budzi się, czeka na nią lekkie śniadanie. Pokrzepiona, dopytuje się o matkę i swoje siostry. Powtarza, że matkę bardzo kocha. Ktoś z personelu pyta ją, dlaczego wobec tego przysporzyła jej tak wielkiego zmartwienia. Pelagia Grzeszolska odpowiada bez namysłu:

 – Bo męża swego kocham jeszcze bardziej!

Ich związek zaczął się przed 7 laty w Krakowie. Dobrze sytuowany handlowiec sosnowieckiej spółki akcyjnej rur i wodociągów, a przy tym właściciel niewielkiego przedsiębiorstwa spawania rur, stateczny mąż i ojciec dwojga 12-letnich bliźniąt, zakochał się bez pamięci w urodziwej 17-latce Pelagii Staciwińskiej. Z wzajemnością. Jego żona rychło dowiedziała się o romansie. Za wszelką cenę usiłowała zatrzymać męża i wybić mu z głowy przelotną, jak uważała, miłostkę. Ale Grzeszolski nie widział życia poza piękną Pelagią. Na ukradkowych spotkaniach z ukochaną w Krakowie i awanturach w domu minęły mu ponad 2 lata. Nieoczekiwanie w styczniu 1933 roku jego żona zmarła. Tuż przed śmiercią silnie wymiotowała i skarżyła się na bóle brzucha. Lekarz bez oporów podał jako przyczynę zgonu podpowiedziane przez męża otłuszczenie serca – kobieta przy wzroście nieco mniejszym niż przeciętny ważyła ponad 100 kg.

Grzeszolski przestał ukrywać swój związek z Pelagią Staciwińską. Miał nadzieję, że jego dzieci zaakceptują ją i wszyscy zamieszkają razem. Ale Jurek i Lucyna nie szczędzili ojcu i jego ukochanej wymówek. Z czasem awantury obojga z ojcem były coraz częstsze.

W grudniu 1933 roku, po zjedzeniu obiadu, Jurek i Lucyna poczuli się bardzo źle. Męczyły ich bóle brzucha, wymioty i dotkliwe kłucie w skórze twarzy. Ich ciotka stwierdziła wieczorem, że użyta do zupy śmietana była bardzo dziwna – na jej dnie znajdowały się podejrzane grudki. Paweł Grzeszolski stanowczo sprzeciwił się jednak oddaniu zupy do zbadania przez lekarza.

Napady wymiotów i kłucia w skórze twarzy po posiłkach powtórzyły się w rodzinie Grzeszolskich jeszcze kilka razy. Rozchorowała się także służąca. Tylko sam Grzeszolski cieszył się niezmiennie dobrym zdrowiem. W lutym Jurek Grzeszolski zaczął narzekać na bóle nóg, bezsenność i ból w piersiach. Po kilku dniach z powodu okropnych bólów w stopach poprosił o zwolnienie z gimnastyki w szkole. Chłopiec marniał w oczach. Pojawiła się żółtaczka. Czuł się bardzo źle, ale mimo cierpień chodził o lasce do szkoły. Podobne objawy wystąpiły u jego siostry. Oboje zaczęli łysieć. Ojciec niechętnie zgodził się na wizytę lekarza, a potem zaczął leczyć syna wyłącznie u znachora. W marcu Jerzy zmarł. Po śmierci brata Lucyna przestała kryć się z wrogością do ojca. Wyprowadziła się do krewnych matki. Ale Paweł Grzeszolski codziennie donosił tam posiłki dla córki, które krewni – ludzie niezamożni – podawali chorej dziewczynce. Zmarła w maju.

Ocalała tylko służąca Maria. Gdy po którymś z posiłków poczuła się bardzo źle, natychmiast wyjechała do rodziny na wieś. Chorowała długo i nigdy nie wróciła do pełni zdrowia.

W Sosnowcu aż huczało od plotek o tajemniczych zgonach w rodzinie Grzeszolskich. Także lekarze stykający się z obojgiem bliźniaków mieli wątpliwości co do przyczyny ich śmierci. Władze nakazały ekshumację. Zbadanie przyczyn zgonów zlecono najsłynniejszemu polskiemu ekspertowi medycyny sądowej prof. Janowi Stanisławowi Olbrychtowi. Badania zwłok obojga dzieci wykazały obecność śmiertelnych dawek związków talu.

Paweł Grzeszolski został aresztowany. Sędziemu śledczemu wyjaśnił, że powodem śmierci Jurka i Lucyny były dziedziczne obciążenia po ich matce, które spowodowały zapalenia rdzenia kręgowego i zapalenia wielonerwowe. Nie wykluczył, że do ich upośledzenia przyczyniła się także przebyta przezeń w młodości choroba weneryczna.

Prof. Olbrycht przyjął rewelacje Grzeszolskiego sceptycznie. Z policyjnego wywiadu wynikało niezbicie, iż Jurek był chłopcem bardzo inteligentnym, mimo trudnych warunków domowych do końca świetnie uczącym się w szkole. Ani on, ani Lucyna, aż do czasu śmiertelnej choroby, nie mieli kłopotów ze zdrowiem. Ale z udowodnieniem, że padli ofiarą zabójstwa, prof. Olbrycht miał spory kłopot. Tal był trucizną rzadką, niespotykaną dotąd w medycynie sądowej. Profesor odkrył, że w literaturze fachowej pierwszy raz opisano przypadek śmierci wskutek zatrucia talem raptem przed 5 laty. Po skrupulatnych badaniach i konsultacjach ze sławami światowej kryminalistyki prof. Olbrycht ustalił, że śmierć Jurka i Lucyny nastąpiła wyłącznie wskutek zatrucia talem (w zwłokach ich matki trucizny nie znaleziono, w organizmie dochodzącej do siebie na wsi służącej Marii – i owszem, całkiem niemało). Niemożliwe okazało się ustalenie, jaką dawkę trucizny podano dzieciom, i rozstrzygnięcie, czy było to otrucie jednorazowe czy też trucie rozciągnięte w czasie.

Z dwóch dostępnych na rynku źródeł związków talu ekspert wskazał jako narzędzie zbrodni trujące ziarna przeciw gryzoniom marki Zelio, wykluczył zaś maść depilacyjną dla pań Koremlu.

Los Pawła Grzeszolskiego wydawał się przesądzony, mimo iż jego obrony podjął się słynny – i bardzo drogi – warszawski obrońca dr Hofmokl-Ostrowski. Wzburzona opinia publiczna w Sosnowcu nie doceniła głośnego adwokata. Co prawda, nie obronił swego klienta przed wyrokiem skazującym na śmierć, ale w sądzie II instancji przekonał sędziów, że w Sosnowcu skazano go pod naciskiem wzburzonej opinii publicznej. Grzeszolski został uniewinniony.

2 miesiące później poślubił swą ukochaną. Szczęścia jednak nie zaznał. Wrogość sosnowiczan była tak wielka i powszechna, że oboje wychodzili z mieszkania tylko nocą. Spółka wodociągowa wymówiła mu posadę i utrzymywał się z żoną z zasiłku dla bezrobotnego. Co więcej, wielki dług 2 tys. zł wobec adwokata zmusił go do sprzedaży fabryczki rur grubo poniżej realnej wartości.

Nie to jednak było najgorsze. Jego sprawa trafiła do Sądu Najwyższego w Warszawie. Sąd Najwyższy uchylił uniewinniający Grzeszolskiego wyrok apelacyjny i przekazał sprawę do ponownego rozpatrzenia w Sosnowcu, tyle że przez inny skład sędziowski. Policja otrzymała nakaz aresztowania.

Małżonkowie Grzeszolscy jednak wcześniej znikli.

Ukrywali się w pensjonacie w Krynicy, potem u rodziny Pelagii. W końcu zimna krew i niebywała odporność psychiczna opuściły Pawła Grzeszolskiego. Przed tygodniem, zdecydowany popełnić samobójstwo, przyjechał z Pelagią do Krakowa. W pokoju nr 7 Hotelu Polskiego spisał 3 listy: do rodziny żony, do adwokata i do władz sądowych. Nie przyznał się do winy: „Odchodzimy stąd dlatego: 1 – mamy już dosyć widowiska, które z nami urządzono. To, cośmy przeszli, żadne serce ludzkie przejść by nie było w stanie…”. Późnym wieczorem otworzył pierwszą fiolkę luminalu.

Ok. 15.00 przed Szpitalem św. Łukasza kłębi się tłum rodzin chorych. Jest też sporo dziennikarzy. Prasa szczegółowo relacjonuje stan zdrowia niedoszłej samobójczyni. Punktualnie o 15.00 brama szpitalna zostaje otwarta dla odwiedzających. Przed izolatką, w której pod opieką pielęgniarki leży Pelagia Grzeszolska, zjawiają się jej brat i szwagier. Lekarze zobowiązują obu, by nie zdradzili chorej, że jej mąż nie żyje. Pacjentka nie zważa na obecność szpitalnego personelu w jej pokoiku. Serdecznie wita się z gośćmi, pyta o matkę. Płacze, gdy przypomina sobie, ile przysporzyła jej zgryzot, ale zaraz przypomina sobie o mężu. Na pytanie o stan jego zdrowia brat tłumaczy coś mętnie. Na szczęście Pelagia ciągle jest niezbyt przytomna (ma też jeszcze kłopoty ze wzrokiem i z oddychaniem). Wyjaśnień brata słucha nieuważnie. Nagle rozmarzona, oświadcza, że przed laty o jej rękę starało się kilku atrakcyjnych młodzieńców, którzy niewątpliwie daliby jej dużo szczęścia, ale nie tak wiele przecież, jak dało jej małżeństwo z Pawłem Grzeszolskim:

 – Choć wszyscy są przeciw memu mężowi, ja jedna stoję przy nim i jestem najgłębiej przekonana, że on dzieci nie otruł. Jakże ja jestem z nim szczęśliwa!

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

15 lutego 1898 roku wybuchł i zatonął w porcie w Hawanie amerykański krążownik pancerny USS Maine. To wydarzenie podsycane przez agresywną amerykańską prasę dało początek wojnie amerykańsko-hiszpańskiej, która rozpoczęła się dwa miesiące później. Spójrzmy na tę historię oczyma W. Kalickiego:

W ciemnościach zapadających nad portem w Hawanie na Kubie jaśnieje potężny kadłub amerykańskiego pancernika USS „Maine”. Okręt ma nietypowe barwy: na białym kadłubie jest tylko kilka niezbyt wielkich plam maskujących. „Maine” ze swymi działami kalibru 254 mm artylerii głównej i świetnie wyszkoloną, zdyscyplinowaną załogą jest dumą amerykańskiej floty. W pobliżu amerykańskiego pancernika, 200 m od jego prawej burty, kotwiczą hiszpański krążownik „Alfonso XII” i hiszpański statek „Lagazpi”. Niespełna 200 m za rufą „Maine” stoi amerykański statek handlowy „City of Washington”.

Pancernika strzeże pływająca wokół kadłuba łódka z uzbrojonymi marynarzami, na pokładzie rozmieszczone są silne warty. Grupa marynarzy na pokładzie „Maine” tęsknie wsłuchuje się w nadchodzące od nabrzeża dźwięki muzyki. Hawana pogrążona jest w szalonej zabawie karnawałowej. Ulicami ciągną korowody roztańczonych biesiadników w barwnych kostiumach i zabawnych maskach, w barach strumieniami leje się alkohol.

Dowódca „Maine” kmdr Charles Sigsbee siedzi w swojej kabinie i głowi się nad listem do żony. Przed wypłynięciem w morze znajoma żony wręczyła mu list od niej i poprosiła o przekazanie. Sigsbee wsadził kopertę do kieszeni i całkiem o niej zapomniał. List odkrył dopiero tu, w Hawanie. Uczciwy, prostolinijny komandor męczy się, wymyślając jakiś wiarygodny wykręt. Wreszcie zirytowany odkłada pióro, podchodzi do otwartego bulaja i słucha szalonej muzyki na nabrzeżu.

Tam, w barach i knajpkach, bawią się też ci, którzy spowodowali przybycie „Maine” do Hawany – amerykańscy dziennikarze.

Kuba jest od wieków kolonią hiszpańską, jednak ucisk kolonialnej administracji spowodował w ciągu ostatnich 20 lat falę buntów, poważnych zamieszek i dwa powstania zbrojne – w latach 1868 i 1895. Oba nieudane.

Stany Zjednoczone z uwagą śledzą sytuację na Kubie. Znaczna część plantacji i hoteli jest własnością amerykańską, ponadto obowiązująca w Stanach doktryna Monroe’a skłania Waszyngton do wyrwania spod władzy Hiszpanii wyspy odległej tylko o 90 km od Florydy. Powstanie sprzed 3 lat spowodowało na Kubie falę brutalnych represji. Hiszpański generał Valeriano Weyler zarządził „rekoncentrację”, czyli więzienie ludności wiejskiej, sprzyjającej powstańcom, w obozach koncentracyjnych. Okrucieństwa władzy kolonialnej są wodą na młyn 2, zaciekle ze sobą rywalizujących, wielkich amerykańskich wydawców prasy: Williama Randolpha Hearsta i Josepha Pulitzera. Obaj już od wielu miesięcy dążą do sprowokowania amerykańskiej interwencji na Kubie, ale to bardziej bezwzględny Hearst, który swoim pionierskim „Journal” wypromował nowy typ prasy brukowej, pozbawionej wszelkich zasad, gra pierwsze skrzypce w podżeganiu do wojny. Jego reporterzy wykreowali uwięzioną w hiszpańskim więzieniu, w niezłych warunkach, w wygodnej, dwupokojowej celi, 17-letnią rebeliantkę Evangelinę Cisneros na ofiarę udręczoną torturami, nieustannie zagrożoną brutalnymi gwałtami hiszpańskich żołdaków. Sprokurowaną przez Hearsta petycję o uwolnienie panny Cisneros podpisało ponad 200 tys. Amerykanek. W końcu jego reporterzy porwali ją z hawańskiego więzienia i zadbaną, świetnie prezentującą się dziewczynę tryumfalnie obwieźli w roli załamanej ofiary hiszpańskiego terroru po całych Stanach – wzywając, rzecz jasna, do interwencji zbrojnej na Kubie.

Hearst najgłośniej wzywał też do wysłania do Hawany amerykańskiego okrętu wojennego, by chronił tam amerykańskich obywateli i ich interesy. Prezydent McKinley wyekspediował tam pod koniec stycznia najlepszy okręt U.S. Navy: USS „Maine”.

George Rea i Harry Scovel ze swoją żoną Frances popijają drinki w barze przy parku Centralnym. Obaj są dziennikarzami znanymi ze skłonności do skrajnego ryzyka. Rea pracuje dla „New York Herald”, Scovel dla Pulitzerowskiego „Worlda”. Rea jest wytrawnym reporterem. Jako jeden z nielicznych z obecnych na Kubie amerykańskich dziennikarzy nie jest skrajnie cyniczny i stronniczy. W swej niedawno wydanej książce o Kubie i w bieżących korespondencjach broni Hiszpanów przed zarzutami popełniania masowych zbrodni na cywilnych Kubańczykach, choć i on nie pozostawia suchej nitki na hiszpańskiej polityce „rekoncentracji” ludności wiejskiej.

Scovel wraz z powstańcami przemierzył Kubę wzdłuż i wszerz, przez pół roku towarzyszył w dżungli oddziałowi gen. Maximo Gomeza i opisywał na łamach „Worlda” jego powstańczą epopeję. Rozwścieczone hiszpańskie władze wyrzuciły go z wyspy. Potem nielegalnie przedostał się na Kubę, ale został schwytany przez hiszpańskich żołnierzy w chwili, gdy w biurze telegraficznym próbował nadać swoją korespondencję. Trafił do więzienia. Pulitzer wyczuł szansę na wielki skandal – „World” zorganizował ogromną kampanię, by uwolnić Scovela. Ochotnicy pikietowali biura amerykańskiego Senatu, dziennikarze redagowali listy otwarte do polityków – a wszystko skrupulatnie relacjonował na pierwszej stronie „World”. W końcu pod naciskiem Waszyngtonu hiszpańskie władze na Kubie uwolniły Scovela i nawet pozwoliły mu pozostać na wyspie.

O 10.00 inny z amerykańskich dziennikarzy relacjonujących sytuację na Kubie, emerytowany oficer marynarki wojennej Walter Meriwether, wychodzi z baru i idzie do pałacu rządowego, gdzie mieści się biuro telegrafu. Znudzony, nadaje, jak w każdy wieczór bez sensacyjnych wydarzeń, telegram z jednym tylko słowem: „Tranquilo” (spokojnie).

Potem zapala cygaro i gapi się na piękną sylwetkę „Maine” majaczącą na czarnych wodach portu.

Kmdr Sigsbee o 21.40 z westchnieniem ulgi kończy wreszcie list do żony. Gdy wkłada go do koperty, silne szarpnięcie okrętem nieomal przewraca go na podłogę. Lekko oszołomiony, rusza do drzwi. Wtedy ogłusza go potężna eksplozja. Gaśnie światło, kapitańską kabinę wypełnia gęsty, gryzący dym. Wstrząs rzuca komandorem o ścianę. Sigsbee zrywa się w dzikiej, zwierzęcej panice. Po chwili jednak wraca mu zimna krew. Jest przecież oficerem, dowódcą, odpowiada za okręt i za ludzi na nim. Gdy wychodzi z kajuty na korytarz, okręt przechyla się na dziób. Dowódca „Maine” w ciemnościach dociera pochylonym korytarzem do dużego, wybitego przez eksplozję bulaja. Już chce nim wypełznąć za burtę, gdy dochodzi do wniosku, że opuszczenie okrętu w takim stylu jest poniżej godności oficera amerykańskiej marynarki wojennej. Po omacku trafia na błądzącego w ciemnościach marynarza i obaj znajdują drogę na pokład. Stoi tu już grupa zszokowanych oficerów. Okrętowy kapelan o. John Chidwick krzyczy do spanikowanych marynarzy na pokładzie, by wzywali Jezusa. Po chwili stentorowym głosem pośród huku eksplodujących pocisków z komór amunicyjnych „Maine” woła: „Rozgrzeszam cię! Rozgrzeszam cię!”.

Większość marynarzy miała swoje koje w dziobowej części okrętu, którą eksplozje zamieniły w ziejący ogniem i dymem krater. Ponad 200 z nich zginęło na miejscu. Wielu, ciężko poparzonych i rannych, zaplątało się w siatki hamaków, w których spali. Teraz, spętani, bezradni, czując, jak poziom wody w tonącym okręcie podnosi się, straszliwie krzyczą. Po chwili krzyki cichną.

Oficer dyżurny melduje dowódcy, że płonie znajdujący się w dziobowej części kadłuba magazyn najcięższych pocisków artyleryjskich kalibru 254 mm. Jakby na potwierdzenie jego słów kilka z nich kolejno eksploduje wewnątrz kadłuba. Potem eksplozje wyrzucają w powietrze, prócz metalowych i drewnianych części okrętu, także płonące pociski rozmaitych kalibrów. Eksplodują one w powietrzu, ponad wysokim na 50 m grzybem dymu i ognia wyrosłym nad pancernikiem.

Z brzegu wygląda to niemal jak karnawałowa iluminacja. Resztka załogi na pokładzie „Maine” zasypywana jest gradem odłamków. Nie działa system przeciwpożarowy, okręt szybko nabiera wody. Kmdr Sigsbee nakazuje opuszczenie „Maine”. Łodzie ratunkowe poszatkowane są odłamkami. Tylko 3 z nich nadają się do użytku. Z obu sąsiednich statków i z hiszpańskiego krążownika już płyną szalupy na ratunek. Hiszpańscy marynarze, nie bacząc, że ryzykują życiem, podpływają do płonącego wraka, wyciągają z wody zmasakrowane ciała Amerykanów.

Eksplozja wstrząsnęła miastem. W Hawanie gaśnie światło, na głowy bawiących się lecą płaty tynku z murów. Rea i Scovel najpierw rzucili się pod barowy stolik, potem pognali do portu. Przed bramą stoją hiszpańscy strażnicy, obaj dziennikarze kłamią, że są oficerami z „Maine” i już po chwili maszerują po nabrzeżu. Tylko jak dostać się w pobliże płonącego okrętu? Scovel dostrzega w doku łódkę z wioślarzami, do której wsiada szef hawańskiej policji płk José Paglieri. Obaj rozpoznają się w mgnieniu oka – niedawno Paglieri osobiście aresztował Scovela. Teraz jednak, w obliczu katastrofy, hiszpański pułkownik od razu zgadza się, oby obaj dziennikarze weszli do jego łodzi. Niedaleko od „Maine” odłamki eksplodującej w powietrzu amunicji stają się tak niebezpieczne, że hiszpańscy wioślarze odmawiają płynięcia. Paglieri bije ich po głowie laską, Scovel okłada innego kawałkiem liny okrętowej. Płyną dalej. Gdy wreszcie włącza się jakiś reflektor, obaj Amerykanie i hiszpański policjant dostrzegają, że dryfują w dywanie poszarpanych ludzkich ciał.

Kmdr Sigsbee jest przybity, ale zadziwiająco opanowany. Opuszcza okręt jako ostatni. „Maine” zanurzył się tak bardzo, że jego pokład zrównał się z lustrem wody. Dowódca robi tylko jeden krok, i już jest w szalupie.

Na brzegu najpierw idzie do swoich rannych marynarzy, układanych prowizorycznie jeden obok drugiego. Dodaje im otuchy. Hiszpanie dwoją się i troją, by ulżyć ich cierpieniom. Sigsbee płynie łódką na pokład „City of Washington” i tam, w kajucie kapitana, ołówkiem pisze depeszę do Waszyngtonu. Po chwili dopływa też łódka z płk. Paglierim i dwoma reporterami. Paglieri składa kmdr. Sigsbee kondolencje. Komandor kończy depeszę i wręcza ją Scovelowi, by ten wysłał ją do sekretarza amerykańskiej floty Johna Longa. Gdy reporter wychodzi z kabiny, Sigsbee zawraca go, odbiera depeszę i dopisuje jeszcze kilka zdań o heroicznej akcji ratunkowej hiszpańskich marynarzy. Dodaje też uwagę, by na stronę hiszpańską nie rzucać pochopnych oskarżeń o spowodowanie eksplozji.

Scovel i Rea pędzą do biura telegrafu w pałacu rządowym. Ustawiła się przed nim długa kolejka amerykańskich dziennikarzy chcących nadać swoje korespondencje, ale depesza kmdr. Sigsbee jest najlepszą przepustką. Scovel nadaje ją do Waszyngtonu, potem wysyła swoją korespondencję nabazgraną dosłownie w biegu. Hiszpański cenzor w Hawanie już dostał polecenie od przełożonych, by nie zezwalać na wysyłanie depesz z drastycznymi szczegółami katastrofy, ale sprytny Scovel przed kilku tygodniami załatwił sobie na lewo czysty blankiet telegraficzny z pieczątką cenzora. Trzymał ten skarb na wielką okazję, taką, jaka się właśnie nadarzyła. Nieocenzurowany tekst Scovela trafia do jego redakcji.

Następny nadaje ocenzurowaną depeszę Rea. Po nim reporter Associated Press. A potem hiszpańscy żołnierze zamykają biuro telegrafu.

O 1.30 w nocy posłaniec z depeszą budzi w Waszyngtonie sekretarza floty Longa. Natychmiast wydaje on polecenie, by pracownicy latarni morskiej na Florydzie bez zwłoki popłynęli do Hawany. Po chwili żąda, by zbudzono prezydenta McKinleya. Potem ubiera się i czeka w fotelu na dziennikarzy. Nie myli się. Pierwsi reporterzy dobijają się do drzwi jego domu w środku nocy.

Prezydent zostaje wyrwany ze snu przed 2.00 w nocy. Jest oszołomiony, ale szybko dochodzi do siebie. Od razu postanawia, że trzeba jakoś powstrzymać eskalację zarzutów pod adresem Hiszpanii, spacyfikować nieuchronną w Stanach żądzę odwetu i gorączkę wojenną.

Łatwo to planować, gorzej zrealizować. O 2.10 depesza o katastrofie trafia do redakcji „New York World”. Godzinę później gazeciarze już biegają po ciemnych ulicach Nowego Jorku z wydaniem nadzwyczajnym z nagłówkiem na 4 kolumny: „USS »Maine« eksplodował w porcie w Hawanie”. W ciągu tej godziny reporterzy zdążyli jeszcze napisać artykuł o samym okręcie i tekst o przebiegu jego służby pod amerykańską banderą.

Pulitzer wygrywa z Hearstem. Ale nie na długo.

Hearst wyjechał z redakcji do domu w nocy, przed dotarciem depeszy o katastrofie. Gdy ląduje ona na biurku redaktora wydania, ten natychmiast dzwoni do Hearsta. Boss pyta, co, prócz sprawy „Maine”, jest na pierwszej stronie. „Tylko inne ważne wiadomości” – odpowiada redaktor. „Nie ma żadnych innych wiadomości. Proszę umieścić tekst o »Maine« na całej pierwszej stronie. To będzie wojna!”.

I ma rację.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.