Dziś, za przyczyną W. Kalickiego, przypomnimy sobie jedno z najbardziej chwalebnych zwycięstw polskiego oręża, które miało miejsce 18 maja 1944 roku:

W ciemnościach ciężarówki trzęsie ich niemiłosiernie na wybojach wąziutkiej drogi. Zespół Teatru Żołnierza Polskiego przy 2. Korpusie wraca z występów w Lucernie do swojej polowej siedziby w miejscowości Campobasso. Na miejscu znużeni wojskowi artyści zasypiają niemal natychmiast. Tylko Feliks Konarski, przed wojną znany śpiewak operetkowy, autor i kompozytor popularnych piosenek, teraz, pod pseudonimem „Ref-Ren”, gwiazdor estrady Teatru Żołnierza Polskiego, stoi przy oknie i wpatruje się w odległe błyski na horyzoncie. Aliancka artyleria ostrzeliwuje Monte Cassino. Ostrzał 2 tys. dział jest tak silny, że malutkie błyski łączą się w długie białe pasma.

Konarski kładzie się w końcu do łóżka, przysypia. Budzi się w środku nocy. Po głowie krążą mu frazy z rozkazu dowódcy 2. Korpusu gen. Władysława Andersa. „Nadeszła chwila bitwy… Zadanie, które nam przypadło, rozsławi na cały świat imię polskiego żołnierza… Idziemy naprzód ze świętym hasłem w sercach naszych: Bóg, Honor, Ojczyzna”. Konarski gorączkowo układa w myślach słowa piosenki o straszliwych walkach swoich kolegów na zboczach Monte Cassino i sąsiednich wzgórz. Musi złapać jakiś dobry szlagwort, jakiś mocny rym, który ustawi cały tekst – ale nic nie przychodzi mu do głowy.

I nagle jasność:

 „Czy widzisz te gruzy na szczycie?

Tam wróg twój się kryje, jak szczur.

Musicie… Musicie… Musicie…

Za kark wziąć i strącić go z chmur…”.

Ref-Ren wyskakuje z łóżka, łapie kartkę kancelaryjnego papieru i ołówek. Notuje, czyta raz, drugi, trzeci. „Za kark wziąć i strącić go z chmur”. To nie jest dobra fraza, język plącze się niemiłosiernie. To się nadaje raczej na wojskowe hasło – nie do wymówienia dla żadnej, poza Polakami, nacji.

Konarski nie zatrzymuje się nad koślawym wersem. Ma już następny.

 „I poszli szaleni, zażarci,

I poszli zabijać i mścić…

I poszli jak zawsze uparci,

Jak zawsze – za honor się bić…”.

To już siódma noc niesamowicie zażartych walk o Monte Cassino, w trakcie których zginęły setki żołnierzy 2 Korpusu. Polską krwią spłynęły skały masywu klasztornego i sąsiednich wzgórz. Konarskiemu przypominają się opowieści kombatantów z frontu nad Sommą z I wojny światowej, którym wszechobecna krew kojarzyła się z polami krwistoczerwonych maków.

 „Czerwone maki na Monte Cassino

zamiast rosy piły polską krew…

Po tych makach szedł żołnierz i ginął,

Lecz silniejszy od śmierci był gniew.

Przejdą lata i wieki przeminą,

Pozostaną ślady dawnych dni

I wszystkie maki na Monte Cassino

czerwieńsze będą – bo z polskiej wzrosną krwi”.

O trzeciej w nocy Ref-Ren składa kartkę z tekstem, wybiega na ulicę i pędzi do kwatery kompozytora i dyrygenta Alfreda Schütza, teraz żołnierza 2. Korpusu.

 – Fredek, wstawaj!

 – Co się dzieje? Jedziemy?

 – Nie, mam piosenkę. Musisz zrobić muzykę, i to zaraz, w pół godziny!

 – Oszalałeś? W środku nocy mam ci pisać muzykę?! Co to, pali się?

 – Żebyś wiedział. Rano jedziemy na objazd i musimy ją zaśpiewać. Pisz, a ja sprowadzę resztę zespołu i do rana nauczymy się.

Schütz w piżamie zasiada przy pianinie. Studiuje tekst, uderza w klawisze. Konarski rusza budzić kolegów z zespołu. Wrzeszczą na niego, klną, ale w końcu wstają. Nie mija pół godziny, gdy wszyscy są w kwaterze Schütza. Kompozytor ma już melodię. Konarski dyktuje tekst, koledzy notują. Wreszcie rusza próba. Brzmi nieźle. Za ścianą rozlegają się postękiwania i głosy włoskich gospodarzy, u których mieszkają Polacy. Włosi nie mają jednak odwagi, by głośno oprotestować próby chóru o wpół do czwartej nad ranem.

O wpół do piątej próba kończy się.

W ciemnościach z Monte Cassino przemykają się na północ grupki niemieckich żołnierzy. Poprzedniego dnia na wieść, że alianci są o krok od odcięcia miasteczka Cassino i góry klasztornej, niemiecki marsz. Kesselring zezwolił na wycofanie się stamtąd niedobitków obrońców. 100 niemieckich spadochroniarzy ruszyło z klasztoru prosto na południe by poddać się Brytyjczykom, a nie Polakom. W schronach i jaskiniach w zboczu góry zostają ranni i skrajnie wyczerpani Niemcy.

Wczesnym rankiem niemieccy spadochroniarze wywieszają na ruinach klasztoru białą flagę.

Płk Zygmunt Łakiński, dowódca artylerii w 3. Dywizji Strzelców Karpackich, dostrzega ją ze swojego stanowiska obserwacyjnego. Pułkownik natychmiast łączy się z dowództwem brygady dywizji karpackiej i prosi, by do klasztoru wysłać patrol z flagą narodową. W odpowiedzi słyszy, że po wielogodzinnych walkach piechota jest zbyt wyczerpana, by ruszyć na szczyt. Płk Łakiński dzwoni do brygady kawalerii. Trzeba się pośpieszyć, jako pierwsi będą przecież chcieli zatknąć swój sztandar Brytyjczycy. Na wieść o misji ułani w biegu fastrygują proporczyk 12. Pułku Ułanów Podolskich z kawałka amarantowej chustki, jakiejś granatowej szmatki i strzępów bandaża.

O 8.00 26-letni ppor. Kazimierz Gurbiel z 12. Pułku Ułanów Podolskich dostaje rozkaz wymarszu na Monte Cassino. Nie ma czasu na odszukanie swojego hełmu. Z odkrytą głową, na czele tuzina żołnierzy, rusza przez pola minowe. Nikt do nich nie strzela. Za nimi rusza 18-osobowy patrol dowodzony przez por. Hrynkiewicza. Na szczyt ppor. Gurbiel wspina się z sześcioma ułanami. Rozgrzane powietrze przesycone jest trupim odorem.

O 9.30 patrol dociera pod zniszczone mury opactwa. Sierżant Wadas staje na ramionach kolegi i jako pierwszy wdrapuje się na dziedziniec klasztoru. Posąg św. Benedykta ma utrąconą głowę, u jego podstawy leży na wpół zasypany martwy niemiecki żołnierz. Wadas krzyczy w uchylone drzwi:

 – Haende hoch, oder ich schiesse!

Po chwili wychodzi kilkunastu niemieckich spadochroniarzy, przerażonych, zarośniętych, w strzępach mundurów i opatrunków. Na widok polskich orzełków bledną. Są pewni, że zaraz pójdą pod mur. Ppor. Gurbiel każe przetłumaczyć Wadasowi, że nic się im nie stanie. Dowodzący spadochroniarzami chorąży prosi o pół godziny, by jego ludzie mogli ogarnąć się i godnie pójść do niewoli. Ppor. Gurbiel zgadza się.

Jeden z ułanów znajduje niewielki otwór w morzu gruzów. Gurbiel wciska się weń i trafia do krypty św. Benedykta, w której Niemcy urządzili namiastkę szpitala. Obok ołtarza na rozrzuconych ornatach leży trzech ciężko rannych spadochroniarzy. Straszliwie śmierdzi. Gurbiel odkrywa, że plecaki i worki wypełnione są zwłokami i częściami ciał zabitych Niemców. Nie było komu wynieść ich i zakopać pod ostrzałem alianckiej artylerii. Gurbiel wysyła jednego z ułanów po noszowych, by zabrać rannych na dół.

Gdzieś zapodziała się biało-czerwona flaga. Ułan Józef Bruliński, goniec por. Hrynkiewicza, przynosi ppor. Gurbielowi sfastrygowany proporzec. Podporucznik ustępuje honoru wetknięcia go w gruzy:

 – Józiu, zrób to ty.

Po chwili na dziedziniec wchodzi zdyszany major kontyngentu kanadyjskiego. Wściekły, pyta ułanów, co tu robią.

 – A pan? – odpowiada pytaniem ppor. Gurbiel.

Zjawiają się oficerowie i żołnierze brytyjscy. Nad ruinami powiewają flagi polska i brytyjska. Do ruin drapie się po skałach grupa brytyjskich i amerykańskich korespondentów wojennych.

W 3. batalionie saperów od rana panuje radość. O 7.12 dotarł meldunek, że Polacy zajęli właśnie wzgórze 593, kluczowe dla obrony góry klasztornej. Zajęcie klasztoru jest teraz tylko kwestią godzin. Gdy na jego ruinach pojawia się proporczyk 12. Pułku Ułanów Podolskich, a potem biało-czerwona flaga, saperzy 3. plutonu cieszą się jak dzieci. W górę lecą hełmy i części wyposażenia. Płk Władysław Rakowski, dowódca 3. batalionu saperów, studzi entuzjazm podwładnych – to jeszcze nie koniec walk.

Po chwili wzywa plutonowego Czecha:

 – Plutonowy Emil Czech, macie specjalne zadanie. Z rozkazu gen. Ducha dziś o godzinie dwunastej na ruinach klasztoru Monte Cassino odegracie hejnał krakowski. Musicie się śpieszyć. Zostały wam zaledwie 2 godziny.

 – Rozkaz, panie pułkowniku. Tylko co z trąbką? Na zwykłej sygnałówce trudno będzie tę melodię wyciągnąć.

 – Nie martwcie się, Czech! Za was myślą inni. Por. Woźnicki, dajcie no tę trąbkę! – komenderuje pułkownik.

Porucznik podaje plutonowemu lśniącą nowością trąbkę kornet-C. Na pytania plutonowego, jakim cudem taki rarytas znalazł się w dowództwie saperów, por. Woźnicki odpowiada tylko uśmiechem i wzruszeniem ramion. Płk Rakowski napomina jeszcze plutonowego, by sobie poćwiczył hejnał, bo jak wyjdzie z niego pianie koguta, to będzie niedobrze.

Emil Czech nie musi ćwiczyć. Przed wojną dostał przydział do orkiestry wojskowej 1. batalionu saperów kolejowych w Krakowie. Hejnał grał wtedy do znudzenia.

Plut. Czech wskakuje do ciężarówki. Maszyna z rykiem silnika pędzi krętymi serpentynami w stronę Monte Cassino. Jedzie przez miejsca jednych z najcięższych walk prowadzonych przez Polaków, przez tzw. Gardziel i dalej wzdłuż Doliny Śmierci. Na Monte Cairo ciągle trzymają się Niemcy. Pociski moździerzy padają coraz bliżej gnającego na złamanie karku samochodu. Ostre hamowanie. Ciężarówka staje przed ogromną wyrwą w drodze. Objazdu nie ma – z jednej strony pionowa skala, z drugiej strony przepaść. Czech ma do przejścia na piechotę kilkanaście kilometrów, w górach, pod niemieckim ostrzałem. W niespełna 2 godziny. Nie załamuje się jednak, rusza w stronę klasztornej góry. Po półgodzinie zza zakrętu wyjeżdża dżip. Prowadzi go znajomy plut. Czecha, lekarz por. Stanisław Szczepanek. Na wieść o misji trębacza por. Szczepanek zawraca i pędzi w kierunku Monte Cassino. Zręcznie omija rozbite czołgi, samochody, walające się trupy koni. Im bliżej szczytu, tym więcej leżących na poboczach szkieletów. To szczątki Anglików, Hindusów i Kanadyjczyków, którzy próbowali jako pierwsi. Kilkaset metrów dalej zaczynają się stosy ciał ułożonych przy drodze jak sągi drewna. Na rękawach mundurów mają biał-czerwone kwadraciki, a na nich zielone jodełki. To żołnierze 3. Dywizji Strzelców Karpackich.

Ostatni odcinek drogi plut. Czecha to wspinaczka po skałach. Na szczyt wchodzi tuż przed dwunastą. Na jednej z pokiereszowanych ścian klasztoru trębacz dostrzega resztki potężnych organów.

Plut. Czech podchodzi z plutonowym Chomą do masztu z polską flagą. Otaczają ich angielscy i amerykańscy korespondenci. Trzaskają flesze, terkocą kamery. Pięć dźwięków rozłożonego trójdźwięku durowego niesie się ponad złomami ruin i skał. Stojący obok polscy żołnierze rękawami wycierają łzy.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.