Dziś, 19 maja, W. Kalicki przypomina krwawą masakrę na ul. Miodowej w Warszawie, która miała miejsce w 1905 roku. To konsekwencja nieudanego zamachu na ówczesnego gubernatora miasta Konstantina Maksymowicza:

 

Plan jest taki: członek warszawskiej Organizacji Spiskowo-Bojowej PPS Stanisław Dzierzbicki ma rano siąść w kawiarni Trojanowskiego (Ostrowskiego) przy Miodowej 6. Tuż przed południem carski generał-gubernator Konstantin Maksymowicz powinien wyjechać z Zamku Królewskiego na niedzielne galowe nabożeństwo do cerkwi na rogu Długiej i Miodowej. Najkrótsza droga prowadzi ul. Miodową, która w dodatku jest z przyległych ulic najszersza, zatem najbezpieczniejsza. Maksymowicz pojedzie zatem Miodową. Dzierzbicki rzuci bombę w jego powóz, następnie ucieknie przez kawiarnię, przejściem na jej tyłach, na ul. Podwale i dalej w zaułki Starego Miasta. Gdyby ruszył za nim pościg stójkowych albo szpicli ochrany, zatrzymać go ma uzbrojona bojówka ubezpieczająca Dzierzbickiego w przejściu na Podwale.

Tuż przed 8.00 doświadczony bojowiec PPS Bronisław Żukowski „Harakiri”, współorganizator niedawnego zamachu na oberpolicmajstra płk. barona Karla Nolkena, przychodzi do mieszkania bojowca Dawida Ajzenlista „Dawidka” przy pl. Grzybowskim 14. Jego „dziesiątka” bojowców podlega Żukowskiemu. Na miejscu są już Ajzenlist oraz dwaj inni bojowcy. Żukowski informuje trzech towarzyszy o szczegółach dzisiejszej akcji.

Bojowcy pojedynczo wychodzą z mieszkania Ajzenlista i udając, że się nie znają, ruszają w stronę Starego Miasta. Od razu przy bramie kamienicy Żukowski zauważa znanego szpicla carskiego Guryna, który jak cień rusza za czterma spiskowcami. Na pl. Teatralnym do Guryna dołączają kolejni szpicle i bojowcy maszerują już w całkiem pokaźniej asyście za ich plecami. Żukowski nie traci zimnej krwi. Pewien jest, że Guryn zna tylko jego i jakoś uda się bandę tajniaków odciągnąć od jego towarzyszy. Nie ma pojęcia, że agenci śledzą całą ich grupę. Wydał ich Ajzenlist, carski prowokator i donosiciel. Kiedy żandarmi aresztowali Szlomę Eksztajna „Chłopa”, bojowca z grupy Okrzei, na jego miejsce awansował Ajzenlist, etatowy agent ochrany. Od tego czasu za Żukowskim zaczęli chodzić tajniacy dowodzeni przez szpicla Guryna. Nie potrafił ich zgubić, bo Ajzenlist donosił o wszystkich jego ruchach. Co gorsza, Ajzenlist ostrzegał, gdy tylko był w stanie, carskich policjantów i urzędników, na których szykowano zamachy. Co rusz z „dziesiątki”, w której był Ajzenlist, ochrana aresztowała kolejnych bojowców oraz tych, którzy przychodzili na miejsce uwięzionych. Gdy przed niespełna miesiącem Ajzenlist został wytypowany do zasztyletowania znanego prowokatora policyjnego Kozłowskiego, zawczasu potajemnie nakręcił na ostrza sztyletów malutkie tępe nakładki. Dzięki temu Kozłowski odniósł tylko lekkie rany i po dziesięciu dniach mógł wrócić do szpiclowania. Trzy tygodnie temu Ajzenlist wskazał żandarmom kolejnych dwóch bojowców, którzy zostali aresztowani, a nazajutrz wystawił samego Żukowskiego. Na szczęście „Harakiri” i jego towarzysz mieli w kieszeniach po dwa browningi i tajniacy, czując to, bali się do nich podejść. Po długiej ucieczce ulicami Warszawy Żukowski urwał się policyjnemu ogonowi.

Niestety, tak doświadczony konspirator jak „Harakiri” nie rozgryzł jeszcze policyjnego agenta. Nie wie, że wczoraj, zaraz po tym jak bardzo ogólnie zawiadomił Ajzenlista o dzisiejszej akcji, ten zaalarmował ochranę. Carscy żandarmi domyślili się, że chodzi o zamach na generał-gubernatora.

Żukowski idzie na Podwale, chowa się do bramy. Po chwili wchodzi tam trzech idących z nim bojowców. Ponieważ żaden nie zna właściwego wykonawcy zamachu, Żukowski dokładnie go opisuje, by przez pomyłkę nie zaczęli podczas jego ucieczki doń strzelać. Zwraca im uwagę, że Dzierzbicki jest tak samo ryży jak carski agent, który zawsze jeździ na rowerze za powozem generał-gubernatora Maksymowicza, ba, ma nawet tak jak tajniak-cyklista jasną brodę, tyle że znacznie krótszą.

Ajzenlist najchętniej natychmiast wskazałby Dzierzbickiego policyjnym szpiclom, ale pod okiem towarzyszy nie ma takiej możliwości.

Tadeusz Dzierzbicki tymczasem, w eleganckim surducie, z ozdobnym pudełkiem czekoladek pod pachą, z miną znudzonego dandysa, nieśpiesznie idzie Miodową. Do tej akcji zgłosił się sam, by pomścić swego brata Karola, studenta medycyny i członka „Spójni”, zastrzelonego przez Kozaków 28 stycznia tego roku, gdy roznosił odezwy nawołujące do strajku powszechnego. Dzierzbicki pała żądzą zemsty tak bardzo, że osobiście skonstruował bombę z dynamitu przemycanego przez sympatyzujących z PPS górników kopalni Zagłębia.

Żukowski wychodzi z bramy na Podwalu i powoli idzie na Bednarską. Chce odciągnąć szpicli od trzech bojowców ubezpieczających odwrót Dzierzbickiego. Agenci ruszają za nim, ale gdy Dzierzbicki nagle przyspiesza i znika za rogiem Bednarskiej, wydaje mu się, ze ich zgubił. W kamienicy nr 26, w mieszkaniu sympatyka partii zostawia oba browningi.

Tadeusz Dzierzbicki wchodzi do cukierni. Kręci się chwilę przy ladzie. Zamawia kawę, ciastka. Potem wychodzi na niewielką werandę kawiarni i siada przy stoliku tuż przy wejściu z chodnika. Ozdobne pudełeczko od czekoladek stawia ostrożnie na środku stolika. W środku jest bomba dynamitowa z bardzo czułym, natychmiastowym zapalnikiem.

Miodową przemykają szpicle. Mnóstwo szpicli. Dzierzbicki sądzi, że to w związku z przejazdem generał-gubernatora. Nie wie, że tajniacy szukają właśnie jego, ale nie mają rysopisu zamachowca. Rozgląda się, parę razy wychyla na Miodową i wypatruje. Uważa, że wygląda jak amant czekający na ukochaną, ale niebacznie zwraca na siebie uwagę księdza, który współpracuje z ochraną. Ksiądz dyskretnie wskazuje go policyjnym tajniakom. Dwóch cywili wchodzi do ogródka i staje przed stolikiem Dzierzbickiego. Zamachowiec z zimną krwią, spokojnie bierze ze stolika przepasane wstążką pudełko i upuszcza na ziemię, między swoje krzesło i ich nogi.

Potworny huk rozdziera poranną ciszę. Kłęby dymu natychmiast przesłaniają front kawiarni. Gdy dym wreszcie rozsuwa się, osłupiali przechodnie widzą całkiem zdarty płócienny daszek nad ogródkiem, w środku potrzaskane sprzęty, kupę poskręcanego żelastwa. Cała Miodowa w pobliżu kawiarni zasłana jest odłamkami szkła. Wszędzie krew. I trzy trupy – zamachowca i obu szpicli – z porozrywanymi wnętrznościami. Twarz Tadeusza Dzierzbickiego ocalała, tylko lewą stronę ma czarną od ognia i sadzy wybuchu.

Na ulicy leżą zwłoki czwartego mężczyzny, przypadkowej ofiary eksplozji. Wokół rozlegają się jęki kilkunastu rannych. Jednemu z nich, carskiemu stójkowemu, wybuch oberwał obie nogi. Porażającą ciszę przerywa tętent koni i przeraźliwe skrzypienie szkła rozjeżdżanego kołami. Przed kawiarnią pędzi ciągnięty przez oszalałe ze strachu konie powóz generał-gubernatora. Blady jak płótno Maksymowicz wtula się w siedzenie.

Zegary na ratuszu, na Wieży Zygmuntowskiej zamku i nad sklepem zegarmistrza Woronieckiego, naprzeciw pałacu Potockich, stają uszkodzone siłą eksplozji i wskazują godzinę 11.55.

Bronisław Żukowski słyszy eksplozję, gdy pod oddaniu browningów wychodzi na podwórze kamienicy przy Bednarskiej. Natychmiast wbiega z powrotem, po broń, ale rozmyśla się – w tej sytuacji już Dzierzbickiemu pomóc w ucieczce nie zdąży. Wybiega na Bednarską i spostrzega, że szerokim łukiem wokół bramy czyha nań aż 14 szpicli.

Nie traci głowy. Ręce ostentacyjnie wsuwa do kieszeni i przebiera palcami, sugerując odbezpieczanie browningów. Tajniacy za wszelką cenę chcą wziąć go żywcem. Nie sięgają po broń, ale ostrożnie, na ugiętych nogach skradają się za Żukowskim, zachowując bezpieczną odległość. Idą wokół niego, za nim, jeden nawet wyprzedza bojowca. Żukowski nie ma żadnych szans. Wreszcie jeden ze szpicli przyspiesza. Na palcach skrada się za plecami „Harakiri”. Już jest tuż-tuż. Nagle robi zamach swą żelazną, owiniętą czarną skórą pałką i uderza Żukowskiego w prawą rękę. Drugi ze szpicli doskakuje w sekundę później i taką samą policyjną pałką potężnie uderza bojowca w żyły pod kolanem. Żukowski wali się na bruk i traci z bólu przytomność. Paru szpicli skacze mu na klatkę piersiową, inni trzymają go za ręce i nogi. Pozostali kopią butami leżącego po głowie, twarzy, bokach, nogach. Jeden z tajniaków staje bitemu butem na gardle. Żukowski jest pewien, że to koniec, gdy stójkowy, który właśnie nadbiegł, woła:

 – Nielzja bit!

 – Małczi! Tajnaja policija! – wrzeszczy jeden z bijących, ale tajniacy przestają bić.

 – Nu tak cztoż, czto wy tajnaja policija, tak budieteie ubiwat ludiej pa ulicam? Nużen wam, tak ariestujtie i adstawtie w uczastok – odzywa się zmasakrowany Żukowski.

Stójkowy, obserwujący bicie zatrzymanego, wrzeszczy, żeby się zamknął, bo znów oberwie. Jeden z tajniaków wzywa dorożkę. Tajniacy każą postawić budę. Wewnątrz niej agenci trzymają „Harakiri” za rozkrzyżowane ręce, przykładają rewolwery do skroni i piersi Żukowskiego i każą jechać do więzienia na Danielewiczowską.

W więzieniu, w dyżurce, tajniacy znów rozkrzyżowują ręce Żukowskiego. Pozostali biją go, szarpią za włosy. To wygląda jak samoobsługowy bar. Który z tajniaków lub żandarmów wejdzie, podchodzi do Żukowskiego, zadaje mu kilka, kilkanaście ciosów i idzie do swoich spraw.

Po półgodzinie „Harakiri” leży nieprzytomny w wielkiej kałuży krwi.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.