21 maja 1927 powodzeniem zakończył się pierwszy samotny przelot nad Atlantykiem. Tak oto wyglądały wydarzenia oczyma W. Kalickiego:

 

Niewielki jednosilnikowy samolot leci zaledwie 3 m nad falami północnego Atlantyku. Jest późny wieczór – wedle czasu nowojorskiego minęła dziewiętnasta. Zaczyna się ściemniać. Widoczność nie jest najlepsza. Powoli gęstnieją rzadkie dotychczas pasma mgły. Pilot jest jednak w świetnym nastroju. Silnik pracuje bez zarzutu, a z tak niewielkiego pułapu mimo rosnącego zamglenia widać wierzchołki fal, co pozwala na kontrolowanie wysokości lotu. Utrzymanie się tuż nad powierzchnią oceanu ma dla lotnika podstawowe znaczenie. Zaraz nad powierzchnią wody i ziemi znajduje się poduszka gęstszego powietrza. Lecący bardzo nisko samolot ślizga się po niej, zużywając znacznie mniej paliwa niż na dużych wysokościach.

Nagle obok płatowca wyrasta z mgły postrzępiona, jasna ściana. Samolot szczęśliwie przelatuje obok jej podstawy, o którą rozbijają się wysokie fale. To ogromna góra lodowa. Pilot Charles Lindbergh jest ryzykantem, ale pojmuje, że dalszy lot nisko nad powierzchnią oceanu jest igraniem z losem. Następnej góry lodowej może w gęstniejącej mgle nie ominąć. Ściąga stery i jego samolot wspina się na wysokość 200 stóp, czyli 60 m.

Pierwszy raz 20-letni Charles wzniósł się w powietrze w Nebrasce przed pięciu laty. Rok później za uciułane 500 dolarów kupił pierwszy samolot. Na życie zarabiał lotami spacerowymi za 5 dolarów i pokazami akrobacji w prowincjonalnych miasteczkach. Potem ukończył szkolenia na pilota wojskowego. Jako wykwalifikowany podporucznik rezerwy lotnictwa zatrudnił się w jednej z pierwszych linii poczty lotniczej między St. Louis a Chicago.

Na pomysł samotnego, dziewiczego przelotu na trasie Nowy Jork–Paryż wpadł podczas długodystansowych lotów pocztowych. Podnietą była dlań ustanowiona w maju 1919 roku przez bogatego amerykańskiego hotelarza Raymonda Orteiga nagroda 25 tys. dolarów za przelot non stop z Nowego Jorku do Paryża. Większość ekspertów uważała ten pomysł za niewykonalny. Krótko przed wyprawą Amerykanina podczas próby przelotu nad Atlantykiem zginęli francuscy piloci Nungesser i Coli.

Lindbergh wybrał do swej próby prosty, niewielki jednopłatowiec firmy Ryan napędzany dziewięciocylindrowym, chłodzonym powietrzem 220-konnym silnikiem Wright Whirlwind. Producent maszyn, niewielka firma Ryan Airlines z San Diego, zgodził się w ciągu dwóch miesięcy przygotować egzemplarz specjalnie przygotowany do rekordowego lotu. Pieniądze wyłożyli nań sponsorzy z St. Louis, stąd Lindbergh nazwał maszynę „Spirit of St. Louis” (Duch St. Louis).

Całkowita masa startowa samolotu wynosiła 2155 kg. Na pokładzie w przebudowanych zbiornikach mieści się aż 2038 litrów paliwa. Aby ograniczyć wagę i zabrać jak najwięcej benzyny, Lindbergh zrezygnował z radia i przyrządów nawigacyjnych. Za całe wyposażenie wystarczyć musiały mu mapy, kompas, dwie kanapki i dwie butelki wody.

Do transatlantyckiego lotu wystartował poprzedniego dnia o 7.54 czasu nowojorskiego z lotniska im. Roosevelta w Nowym Jorku i wziął kurs na północny wschód, w stronę Nowej Szkocji i dalej – Nowej Fundlandii.

Ok. 20.15 czasu nowojorskiego nad oceanem zapada zmrok. „Spirit of St. Louis” dawno pozostawił za sobą wschodni brzeg Nowej Fundlandii. Nad wodą gęstnieje cienka warstwa mgły. Od czasu do czasu wystają z niej niesamowicie jasne wierzchołki gór lodowych. Lindbergh zwiększa wysokość do 300 m i ślizga się po szczytach chmur burzowych. Na zamglonym niebie na szczęście dobrze widoczne są gwiazdy.

„Spirit of St. Louis” zbliża się do strefy wielkich chmur burzowych. Ich szczyty kłębią się ponad kilometr nad samolotem. Lindbergh decyduje się przelecieć przez jedną z nich. We wnętrzu chmury na skrzydłach samolotu zaczyna się osadzać marznący deszcz. Pilot zawraca i leci dookoła chmury. Od tej pory starannie omija ciemne, burzowe olbrzymy.

Wreszcie o dwudziestej drugiej czasu nowojorskiego wschodzi księżyc. Lindberghowi robi się raźniej na duszy. Wkrótce jednak pojawia się kolejny kłopot – zmęczenie. Amerykanin zjada jedną kanapkę, potem następną. Wypija cały zapas wody. Wymyśla sobie różne drobne zajęcia, byle tylko nie zmógł go sen. Na szczęście na tych szerokościach geograficznych noc nie trwa długo. Słońce wschodzi o pierwszej czasu nowojorskiego. Temperatura powietrza szybko wzrasta i ze skrzydeł znikają resztki oblodzenia. Wiatr rozpędza chmury. Zmęczony, senny Lindbergh dostrzega w porozrywanych, postrzępionych kształtach chmur linie brzegów z pagórkami i kępami drzew. Wyglądają tak naturalnie, tak kusząco, że pilot musi sobie powtarzać: „Jestem na środku oceanu, to tylko fatamorgana”.

Wreszcie późnym rankiem znika mgła. Lindbergh obniża lot tuż nad fale. Znów może zmniejszyć zużycie paliwa. Poza tym obserwując lot piany zdmuchiwanej z grzbietów oceanicznych grzywaczy, określa kierunek i siłę wiatru, a zatem i znoszenie samolotu z kursu.

„Spirit of St. Louis” jest już ponad dobę w powietrzu. Lindbergh na próżno wypatruje statków. Lecąc tuż nad falami, spotyka za to od czasu do czasu delfiny i nieliczne ptaki morskie. Późnym popołudniem dostrzega małą łódź rybacką. Parę mil od niej kołyszą się kolejne. Lindbergh, ciągle lecąc parę metrów nad powierzchnią wody, okrąża pierwszą łódź. Nikt jednak nie pojawia się na pokładzie. Samolot okrąża następną. Z kabiny wychyla się rybak. Lindbergh nie jest pewien, czy podczas nocnego lotu we mgle nie zszedł z zaplanowanego kursu, i postanawia zapytać go, jak lecieć do Irlandii. Nadlatuje tuż nad wodą, redukując obroty, wycisza silnik i 3 m nad burtą łodzi krzyczy z całych sił: „Dzień dobry! Jak lecieć do Irlandii?”. Zbaraniały rybak, milcząc, wytrzeszcza oczy. Lindbergh jeszcze raz nadlatuje nad łódź, wycisza silnik i wykrzykuje pytanie o drogę. Skamieniały jak żona Lota rybak nie daje znaku życia. Amerykanin pojmuje, że z tej pogawędki nic nie będzie. Leci dalej.

Godzinę później dostrzega na horyzoncie linię wybrzeża. Jest pewien, że to południowo-zachodnia Irlandia. I rzeczywiście, gdy dolatuje nad ląd, rozpoznaje zatokę Dingle. Zmienia kurs – prosto na Paryż.

Po 2 godzinach dostrzega angielski brzeg kanału La Manche. Gdy przelatuje nad Cherbourgiem, zapada zmierzch. Z nawigacją nie ma jednak kłopotu – Francuzi zapalili światła sygnałowe wytyczające trasę lotniczą Londyn–Paryż. Krótko przed dwudziestą drugą czasu europejskiego (siedemnastą czasu nowojorskiego) Lindbergh dostrzega światła Paryża. Lecąc na wysokości 1200 m, okrąża wieżę Eiffla i kieruje się w stronę lotniska Le Bourget. Światła lotniska są świetnie widoczne, jednak pilotowi wydaje się niemożliwe, by lotnisko znajdowało się tak blisko centrum wielkiego miasta. Leci dalej na północny wschód, ale tam nie ma żadnego lądowiska.

Amerykański pilot zawraca, obniża lot i dostrzega wreszcie na Le Bourget długi ciąg hangarów.

Drogi wokół lotniska są zapchane samochodami. Pozbawiony radia Lindbergh nie ma pojęcia, że w ciągu półtorej doby od startu z Nowego Jorku z niemal nikomu nieznanego młodego, awanturniczego pilota stał się bożyszczem połowy świata. Meldunki o zaobserwowaniu „Spirit of St. Louis” w miarę postępu lotu z lokalnej ciekawostki stawały się najpilniej oczekiwanymi wiadomościami w Stanach i w Europie. Na wieść o zbliżaniu się pogromcy Atlantyku dziesiątki tysięcy paryżan późnym wieczorem zmierzają w stronę Le Bourget. Tysięczne tłumy od zmroku stoją po bokach lądowiska i czekają na Lindbergha.

Amerykanin wystrzela nad lotniskiem rakietę sygnalizacyjną, przelatuje nad murawą, zawraca i o 22.21 czasu paryskiego, po 33 godzinach i 12 minutach lotu, ląduje pod wiatr. Przeleciał dystans 5800 km między Nowym Jorkiem i Paryżem. Samolot jeszcze toczy się po murawie, gdy tłum rozrywa kordon wojska i policji. Setki Francuzów pędzą w jego stronę. Lindbergh czym prędzej wyłącza silnik, by wirujące śmigło nie zabiło któregoś z biegnących. Potem z kabiny usiłuje przemówić entuzjastom do rozsądku. Prosi, by zawrócili kolejne fale biegnących. Nikt go jednak ani nie rozumie, ani nie słucha. „Spirit of St. Louis” aż trzeszczy pod naporem kibiców. Lindbergh decyduje się wysiąść. Otwiera kabinę. Ledwie jednak przekłada nogi przez burtę, Francuzi chwytają go za stopy, wyciągają i przy akompaniamencie okrzyków „Vive Lindbergh!” zaczynają podrzucać w powietrze.

Po półgodzinie podrzucania Lindbergh ledwo zipie. Tłumu jednak nikt nie jest w stanie opanować. Francuscy piloci wojskowi naprędce wymyślają więc ratunkowy fortel. Spora ich grupka miesza się z tłumem. Jeden z nich nagle wkłada skórzaną czapkę pilotkę na głowę uwijającego się w tłumie amerykańskiego korespondenta. Teraz wszyscy francuscy piloci wskazują go palcami i krzyczą: „To jest Lindbergh!”. Protestacyjne okrzyki dziennikarza nikogo nie wzruszają – francuscy entuzjaści nie rozumieją angielskiego. Porzucają Lindbergha na murawę i podrzucają do góry dziennikarza.

Lotnicy i policjanci prowadzą zmaltretowanego pilota do hangaru. Stamtąd przewożą go do ambasady amerykańskiej. Jest tak zmęczony, że po krótkiej kolacji zasypia.

Tuż przed północą ambasador USA Myron Herrick wysyła telegram do mieszkającej w Detroit matki pilota, pani Evangeline L. Lindbergh: „Najgorętsze gratulacje. Pani niezrównany syn uhonorował mnie, stając się moim gościem. Jest w świetnej kondycji i śpi słodko pod dachem Wuja Sama”.

Charles Lindbergh na tle swojej maszyny Spirit of St. Louis, 1927 źródło: Wikimedia Commons

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.