9 października 1967 roku to dzień śmierci słynnego komunistycznego bojownika Ernesto Che Guevary. Nic dziwnego, że zginął z rąk boliwijskiej armii. Po dziś dzień historycy nie potrafią doliczyć się ofiar jego reżimu na Kubie. Oto relacja W. Kalickiego:

O 7.00 kpt. Felix Rodriguez wsiada do śmigłowca na niedużym trawiastym lotnisku w boliwijskim miasteczku Vallegrande. Ten dawny uchodźca z Kuby jest agentem CIA. Od kilku miesięcy jest kluczowym amerykańskim szpiegiem w Boliwii – przebywa w pobliżu wielkiej obławy wojsk rządowych na grupę partyzantów dowodzoną przez Ernesto Che Guevarę i ma za zadanie niezwłocznie zawiadomić Waszyngton o pochwyceniu sławnego rewolucjonisty. Już w zeszłym roku CIA dowiedziała się, że w zapadłym boliwijskim interiorze Ernesto Che Guevara usiłuje zorganizować antyrządowy ruch partyzancki. Che marzył o sprowokowaniu Stanów Zjednoczonych do wysłania marines w boliwijskie góry i o uwikłaniu Waszyngtonu w drugą, obok Wietnamu, beznadziejną interwencję wojskową. Ale Pentagon, nauczony wietnamskim doświadczeniem, wyekspediował do Boliwii jedynie 30 oficerów sił specjalnych – zielonych beretów – jako instruktorów wojskowych i kilkunastu agentów CIA. Jednym z nich jest Rodriguez. Swą misję zaczął od przeszkolenia oficerów wywiadu boliwijskiej 8. Dywizji Piechoty kontrolującej tereny, na których, jak podejrzewano, Che założył swą bazę. Później Rodriguez doradzał oficerom 8. Dywizji, jak tropić partyzantów i jak organizować na nich zasadzki.

Przed 2 miesiącami oddział partyzantów dowodzony przez kubańskiego kapitana o imieniu Joaquin wpadł w taką zasadzkę podczas przeprawy przez Rio Grande. Ocalał jedynie Boliwijczyk José Chavez, zwany „Chaco”. Boliwijscy żołnierze chcieli go zastrzelić, ale w ostatniej chwili interweniował Rodriguez. Umiejętnie przesłuchując jeńca i analizując notatki znalezione przy zabitych partyzantach, dowiedział się, że od miesiąca oddziały „Joaquina” i Guevary nie miały ze sobą łączności, że grupa Guevary podzielona jest na straż przednią pod dowództwem Miguela, oddział główny z Che, maszerujący kilometr za strażą przednią, i straż tylną, zaś partyzanci są schorowani, wygłodzeni, rozczarowani.

Przed 3 tygodniami w dzikiej głuszy niedaleko wioski La Higuera, leżącej pół godziny lotu helikopterem od Vallegrande, w zasadzkę 8. Dywizji wpadli kolejni partyzanci. Wśród 3 zabitych Rodriguez rozpoznał dowódcę straży przedniej Miguela. Agent CIA już wiedział, że Che jest bardzo blisko La Higuera. I że nie ma już sił, by wymknąć się z sieci.

Za radą Rodrigueza oddziały 8. Dywizji tydzień temu otoczyły szerokim kołem rejon La Higuera. Przedwczoraj kilku wieśniaków wypatrzyło w niskich chaszczach grupę partyzantów. Skuszeni wysokimi nagrodami chłopi donieśli żołnierzom, że w gęstwinie zieleni zwanej Quebrada del Yuro słychać jakieś głosy, a nawet widać obcych. Wczoraj rano 2 kompanie boliwijskich komandosów, tzw. boinas verdes (zielonych beretów), otoczyły oddział Che w rzadkim zagajniku u zbiegu 3 wąwozów – największy z nich nazywano Yuro. 17 wycieńczonych partyzantów nie miało szans. Bronili się przez niespełna 1,5 godziny. Komandosi ostatecznie złamali ich opór ostrzałem z moździerzy. Che został ranny w nogę, chwilę później seria z karabinu szturmowego roztrzaskała jego karabin typu M2. Został mu tylko rewolwer bez amunicji i nóż myśliwski. Zszokowany Che, zamiast uciekać w zarośla, spokojnie zajął się opatrywaniem rannej nogi. Po chwili komandosi celowali doń z odległości paru kroków.

 – Jestem Che. Nie zabijajcie mnie – powiedział zrezygnowany.

Wczoraj wieczorem do sztabu 8. Dywizji dotarł zaszyfrowany meldunek radiowy: „500 zmęczony”. To znaczy, że ujęto Che.

W podłym hoteliku w Vallegrande oficerowie rządowej 8. Dywizji oblewali sukces. Między toastami Rodriguez poprosił dowodzącego tu płk. Zenteno o zgodę na towarzyszenie mu rano w locie do La Higuera jedynym helikopterem, jaki armia ma w tym rejonie do dyspozycji.

Po półgodzinnym locie śmigłowiec ląduje w środku wsi, na małym placyku, za 3-izbową lepianką, która od lat służy za szkołę. Guevara, lekko ranny w nogę, leży związany w większej izbie. Obok niego żołnierze rzucili 3 zabitych partyzantów: Aniceta, „Antonia” i „Pacho”. W sąsiednich izbach przetrzymywani są wzięci do niewoli 2 podwładni Guevary: „Willy” i „El Chino”.

Rodriguez, płk Joaquin Zenteno Anaya i pilot śmigłowca mjr Nino de Guzman wchodzą do izby bez okien, w której leży Che. Panuje w niej nieznośny zaduch od rozkładających się ciał partyzantów. Najbardziej poszukiwany rewolucjonista świata jest wychudzony, brudny. Potargane włosy opadają na podartą kurtkę, narzuconą na straszliwie brudną bluzę z kapturem. Stopy owinięte ma kawałkami skóry, udającymi mokasyny. Ma skrępowane sznurem nogi i ręce związane na plecach. Z rany na nodze – od wczorajszego postrzału – cieknie mu na klepisko szkolnej izby krew.

Boliwijscy oficerowie i agent CIA wychodzą przed chałupę. Płk Zenteno wzywa dowodzącego tu mjr. Ayoroa i na stronie mówi mu, że ich zwierzchnicy zdecydowali, iż Che ma być bez zwłoki rozstrzelany. Pułkownik pyta majora, czy chciałby osobiście zastrzelić Guevarę. Zaskoczony Ayoroa ma tyle rozsądku, że odmawia, i sugeruje, że spośród komandosów, którzy wczoraj walczyli z partyzantami w Quebrada del Yuro, i widzieli, jak giną ich koledzy, znajdą się chętni do wykonania egzekucji. Po tej rozmowie obaj oficerowie oraz kpt. Gary Prado Salmon, dowódca kompanii B II Batalionu boinas verdes, której żołnierze wzięli do niewoli Che Guevarę, na czele niewielkiej grupy komandosów ruszają w stronę Quebrada del Yuro. Trwa tam obława na kilku partyzantów, którzy wczoraj jakimś cudem ocaleli i ciągle ukrywają się w chaszczach. Oficerowie na nic się tam nie przydadzą, ale obława to doskonały pretekst, by podczas egzekucji Che być daleko od wiejskiej szkoły w La Higuera.

Kpt. Rodriguez zabiera się do roboty. W lepiance szkoły znajduje koślawy stół. Wynosi go przed drzwi. Rozkłada na nim swoją radiostację polową RS-48. Spisuje w 100 słowach meldunek o ujęciu Che, szyfruje go i nadaje do szefostwa CIA – jeszcze przed ustalonym na 10.00 czasem łączności. Potem na stole fotografuje, strona po stronie, wszystkie notatki znalezione przy Che. Jeden z boliwijskich komandosów przytrzymuje mu kartki notatników rewolucjonisty.

W przerwie w fotografowaniu znużony agent CIA zachodzi do ciemnej izby, w której leży związany Guevara. Che od razu zapowiada, że nie będzie zeznawał. Rodriguez uspokaja go, że chce tylko pogawędzić. Jeniec zgadza się. Che przyznaje, że przegrał tę kampanię, ale nie obwinia za to siebie, lecz prowincjonalną świadomość komunistów boliwijskich, którzy opuścili go w godzinie próby. Za nic nie chce powiedzieć nic krytycznego o Fidelu Castro; wszystkie pytania Rodrigueza o wodza kubańskiej rewolucji ignoruje.

Rozmawiają po hiszpańsku. Che stwierdza, że Rodriguez nie jest Boliwijczykiem. Agent CIA przyznaje, że urodził się na Kubie, a potem, po emigracji do Stanów, był członkiem zorganizowanej przez CIA tzw. Brygady 2506, która brała udział w nieudanej inwazji w Zatoce Świń.

 – A więc już się spotkaliśmy – zauważa Che, który walczył wtedy z antycastrowską interwencją w Zatoce Świń.

 – Wiem, ale teraz to ja jestem po stronie zwycięzców – odpowiada Rodriguez.

Agent CIA wraca do fotografowania dokumentów Che. Dzwoni radiotelefon boliwijskich komandosów. Rodriguez, jako teraz najstarszy rangą oficer w wiosce, podnosi słuchawkę. Nieznany mu boliwijski oficer skanduje wyraźnie:

 – 500, 600.

Rodriguez zna szyfr boinas verdes obowiązujący podczas tej obławy.

 „500” to kryptonim Che. „600” – kryptonim egzekucji.

Rodriguez bez słowa wraca do fotografowania dokumentów na placyku przed szkołą.

Wraca płk Zenteno. Rodriguez relacjonuje mu telefoniczny szyfrogram z – jak się domyśla – dowództwa armii boliwijskiej. Mówi jednak także pułkownikowi, że CIA chce mieć Guevarę żywego, i deklaruje, że chce go osobiście, gruntownie przesłuchać. W końcu domaga się wstrzymania egzekucji. Ale Zenteno nie chce o tym słyszeć. Zgadza się tylko łaskawie:

 – Upoważniam cię do przesłuchania go, ale przed drugą po południu masz mi przynieść jego trupa.

Zenteno w towarzystwie podpułkownika saperów Andresa Selicha pospiesznie odlatuje helikopterem do Vallegrande.

Tuż przed 13.00 do Rodrigueza podchodzi nauczycielka Julia Cortez i pyta, kiedy odbędzie się egzekucja Guevary; mówi, że właśnie usłyszała w radiu, że Che został zabity w walce.

Rodriguez pojmuje, że los Guevary został przesądzony. Wraca do Che. Agent CIA na widok uwięzionego wroga odczuwa coś w rodzaju szacunku. Guevara porzucił bezpieczną egzystencję i władzę na porewolucyjnej Kubie, gdzie był ministrem i prawą ręką Castro, i z własnej woli, w wieku niemal 40 lat, ruszył z bronią w ręku w dziki interior.

 – Bardzo mi przykro, Comandante, zrobiłem wszystko, co w mojej mocy, ale takie są rozkazy – mówi agent CIA.

Guevara od razu pojmuje, o co chodzi. Blednie, zapada się w siebie.

 – Tak będzie lepiej. Nigdy nie powinienem zostać złapany żywcem – mówi cicho, jakby do siebie.

Rodriguez pyta go, czy ma do przekazania jakieś wiadomości dla rodziny. Guevara, nie bacząc na groteskowość swego życzenia, prosi agenta CIA, by powiedział Fidelowi Castro, że wkrótce ujrzy zwycięstwo rewolucji w Ameryce Łacińskiej. Potem, całkiem już rozsądnie, prosi go, by przekazał jego żonie Aleidzie, mieszkającej na Kubie, że powinna ponownie wyjść za mąż i spróbować być szczęśliwą.

Guevara, ciągle związany, mówi Rodriguezowi, że chce jeszcze raz porozmawiać z nauczycielką Julią Cortez.

Wygląda to tak, jakby chciał zyskać parę chwil życia.

Rodriguez nie odmawia.

Che przekomarza się z Cortez, czy w napisanym kredą na szkolnej tablicy słowie angulo (kąt) powinien być akcent nad „a”. W końcu zgadza się, że Julia ma rację, akcent nie jest konieczny.

Pod koniec rozmowy jeden z boliwijskich oficerów prosi Rodrigueza o zrobienie mu wspólnego zdjęcia ze słynnym jeńcem. Żołnierze wyprowadzają Che przed szkołę. Agent CIA bierze aparat oficera, ale wiedząc, że Che musi zaraz zostać zabity, niepostrzeżenie zmienia czas naświetlania tak, by fotografia nie mogła się udać. Pstryka. Potem staje po prawej stronie związanego Che i prosi nauczycielkę z tutejszej szkoły Julię Cortez o zrobienie fotografii jego pentaxem. Jedyne zdjęcia żywego Guevary dostanie CIA.

Związany prosi, by mógł podarować swoją fajkę żołnierzowi, który był wobec niego uprzejmy. Sierż. Mario Teran wyciąga rękę i woła:

 – Ja, ja ją chcę!

 – Nie, tobie nie – odmawia Che.

Dochodzi 13.30. W lepiance szkoły rozlega się strzał z pistoletu. Rodriguez wpada z placyku do największej izby. Che leży i patrzy nań bez słowa. W sąsiedniej izbie stoi komandos Bernardino Huanca z dymiącym jeszcze pistoletem. Za nim, na ławce, kona towarzysz Guevary „Willy”. Chwilę później Huanca zabija drugiego z podwładnych Che – Juana Pabla Changa „Chino”.

Na placyku przed szkołą agent CIA poleca sierż. Mario Teranowi zastrzelić jeńca. Poucza go, by nie strzelał w głowę, lecz od szyi w dół. Teran pożycza od któregoś z komandosów karabin, wchodzi do szkoły i każe Che usiąść. Guevara wie, co go czeka. Siada. Teran nie potrafi jednak nacisnąć na spust. Wychodzi.

Rodriguez daje mu przed szkołą szklankę whisky.

Teran wchodzi do izby Che. I znów nie jest w stanie strzelić.

Komandosi stojący przed szkołą naigrawają się z sierżanta. Dla nich jest on skończonym mięczakiem.

Przed lepianką Rodriguez daje mu dla kurażu puszkę coli. Teran wypija ją, wraca do izby, w której siedzi Che. Z odległości 4 kroków wystrzeliwuje z belgijskiego karabinu szturmowego serię 6 pocisków w pierś rewolucjonisty.

Rodriguez zapisuje w swoim notesie: „godzina 13.10, 9 października 1967 r.”.

Po południu do Vallegrande przylatuje z La Paz dakota z dowódcą boliwijskiej armii gen. Alfredo Ovando i jego sztabem. O 18.00 ląduje helikopter z La Higuera. Do płozy ma przytroczone owinięte w brezent zwłoki Che. Generałowie polecają umyć je i pokazać dziennikarzom. Myją je pracownicy Szpitala Matki Boskiej Maltańskiej i układają w szpitalnej pralni. Na obnażonym torsie Che widać w okolicy serca ranę postrzałową. Późnym wieczorem gen. Ovando poleca obciąć Guevarze obie dłonie i zalać je formaliną. Ciało zakopują żołnierze w bezimiennej, zbiorowej mogile partyzantów na skraju trawiastego lotniska.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

8 października 1943 roku, na północnym Atlantyku zatonął, trafiony torpedą, niszczyciel ORP „Orkan”. Poległo 178 polskich marynarzy. Była to największa jednorazowa strata polskiej Marynarki Wojennej. O tym wydarzeniu przypomina dziś W. Kalicki:

O godz. 00.45 operator radaru na niszczycielu ORP „Orkan” dostrzega na ekranie płynący na powierzchni morza niemiecki okręt podwodny. Dziobowe wieże dział 120 mm zwracają się w stronę wroga. Pierwsze strzela działo przeciwlotnicze 102 mm. Nad hitlerowskim U-Bootem robi się jasno. „Orkan”, jak nakazuje instrukcja, najpierw ostrzeliwuje wynurzony okręt podwodny pociskami oświetlającymi, a potem próbuje nakryć wroga pierwszą salwą. Teraz pora na artylerię główną. Ciemność polarnej nocy rozdzierają jaskrawe ognie wylotowe. Ale U-Boot szybko znika z ekranów. Zanurzył się. „Orkan” natychmiast robi zwrot i płynie na miejsce zanurzenia. Za rufę z dwóch konstrukcji przypominających taśmociągi staczają się spore stalowe beczki. Bomby głębinowe. Po chwili za niszczycielem z głuchym stęknięciem podnoszą się potężne, bielejące w ciemnościach gejzery. Kilka minut później z pełną prędkością nadpływają brytyjskie niszczyciele HMS „Oribi”, HMS „Orwell” i HMS „Musketeer”. Zaczynają się igrzyska. Pociski oświetleniowe niszczycieli zamieniają polarną noc w dzień. Co chwilę eksplodują bomby głębinowe. Tu już nie chodzi o to, by trafić i zatopić U-Boota, lecz by eksplozją nawet z dalszej odległości wytargać go, być może uszkodzić, a przynajmniej zastraszyć i zmusić do pozostania na dłużej w zanurzeniu. Tak długo, aż powolny konwój SC 143, osłaniany m.in. przez 4 harcujące niszczyciele tworzące grupę wspierającą, zdoła oddalić się od miejsca zagrożenia.

A zagrożenie jest duże, bardzo duże. Konwój SC 143, zmierzający z Halifaxu w Kanadzie do Liverpoolu w Wielkiej Brytanii, składa się z 39 statków rozmaitych bander. Prócz brytyjskich i amerykańskich są w nim statki norweskie, jugosłowiańskie, greckie, duńskie, holenderskie i inne. Transportują materiały strategiczne: amerykańską i australijską stal, paliwo, zboże, cukier, ciężarówki. Pod pokładem belgijskiego „Belgian Sailora” znajduje się ładunek pulpy fosforowej.

Konwój osłaniany jest przez niezbyt silną morską grupę eskortową C-2, składającą się z lotniskowca pomocniczego HMS „Rapana”, niszczyciela, fregaty i 5 kanadyjskich korwet. 4 niszczyciele grupy wspierającej, w tym HMS „Orkan”, bardzo są konwojowi potrzebne. Do rozbicia i zniszczenia go bowiem niemiecki dowódca okrętów podwodnych adm. Karl Dönitz utworzył tzw. wilcze stado, czyli grupę U-Bootów ściśle ze sobą współdziałających, wymieniających się informacjami i przeprowadzających wspólne ataki. Adm. Dönitz rozwiązał inne wilcze stado nazwane „Leuthen”, które niedawno rozgromiło 2 alianckie konwoje, i sformował stado nowe, „Rossbach”. W jego skład włączył 12 okrętów podwodnych pozostałych ze stada „Leuthen” oraz 9 U-Bootów zdążających na północny Atlantyk z baz w Niemczech i we Francji. Na szczęście alianckie bombowce operujące z lotnisk na Islandii zdołały jeszcze w trakcie formowania wilczego stada zatopić 4 okręty podwodne, a 4 kolejne uszkodziły tak mocno, że musiały one wrócić do bazy.

Adm. Dönitz jednak natychmiast skierował w pobliże Grenlandii kolejne dwa U-Booty jako uzupełnienie. Na trasie konwoju SC 143 czai się więc 15 niemieckich okrętów podwodnych. Potężna siła, która zmiotłaby konwój wraz z jego eskortą z powierzchni oceanu, gdyby nie 4 niszczyciele grupy wspierającej.

Najaktywniejszy z nich jest ORP „Orkan”.

Tak naprawdę jest to brytyjski niszczyciel HMS „Myrmidon” (Zbir). Ponad rok temu brytyjska Admiralicja, cierpiąca na brak wyszkolonych załóg, zdecydowała się oddać go w użytkowanie Polakom, którzy marynarzy mają w nadmiarze. Przejmowanie okrętu trwało aż pół roku, gdyż jego dowódca, kmdr por. Stanisław Hryniewiecki nieustannie zgłaszał uwagi i poprawki do stanu wyposażenia okrętu. Nie dlatego bynajmniej że to kiepski okręt. Przeciwnie, „Myrmidon” to jeden z najlepszych, najsilniejszych brytyjskich niszczycieli. Przy długości 110 m i szerokości 11,3 m rozwija prędkość niemal 34 węzłów. Miał silną artylerię – 6 dział 120 mm w 3 całkowicie zabudowanych – to rzadkość wśród brytyjskich niszczycieli – wieżach. Jak na standardy brytyjskiej marynarki wojennej „Myrmidon” nafaszerowany był elektroniką, i to elektroniką najwyższej jakości: radary, asdic, czyli urządzenie do lokalizacji zanurzonych okrętów podwodnych, radiowe systemy komunikacji z innymi okrętami oraz z dowództwem na lądzie, system komunikacji wewnętrznej oraz zupełną nowość – tak zwany Huff-Duff, krótkofalowy radionamiernik, pozwalający namierzyć nadające meldunki radiowe U-Booty. Ponieważ taktyka wilczego stada zakłada złożenie przed atakiem torpedowym meldunku radiowego do dowództwa w Niemczech, Huff-Duff jest nieocenionym środkiem zapobiegania atakowi dosłownie w ostatniej chwili.

Braki w ekwipunku „Myrmidona”, a właściwie już „Orkana”, dotyczyły głównie wyposażenia typowo brytyjskiego, np. pokładowej kuchni, w której trudno było przyrządzać polskie potrawy, czy rozmiarów marynarskich butów i rękawic, za małych dla rosłych Polaków. W końcu 18 listopada podniesiono polską banderę na „Orkanie”. Dość marne wyszkolenie specjalistyczne załoga „Orkana” uzupełniła w rejsach bojowych, gdyż szkolenie w bazie Scapa Flow zostało przedwcześnie przerwane i okręt popłynął jako eskorta alianckiego konwoju do Murmańska. Rejsy bojowe w osłonie konwojów do sowieckiej Rosji, w ciemnościach nocy polarnej, w straszliwych mrozach i sztormach, w nieustannym zagrożeniu atakiem torpedowym, były najcięższą próbą dla ludzi i okrętów. W trakcie dziewiczego rejsu „Orkan” wykrył asdikiem torpedę płynącą w stronę brytyjskiego okrętu liniowego HMS „Anson”. Ostrzeżony w porę pancernik wykonał skuteczny unik. W podzięce załoga „Ansona” zaprosiła po rejsie na pokład całą załogę „Orkana” na ceremonialną herbatę.

Podczas kolejnych rejsów w osłonie konwojów do Murmańska „Orkan” odpierał ogniem artylerii ataki niemieckiego lotnictwa, tropił U-Booty i rzucał bomby głębinowe. Czasem tylko w polarnych mrokach jaśniały weselsze dni, jak wtedy gdy niszczyciel w pobliżu Murmańska spotkał się z sowieckim kutrem rybackim, którego załogę stanowiły wyłącznie kobiety; zapas rumu wymieniono z nimi na mnóstwo świeżych ryb, a sowiecka załoga złożyła w kajutach niszczyciela radosną wizytę.

Potem okręt przeniesiony został do ochrony konwojów na północnym Atlantyku. „Orkan” znów ostrzeliwał niemieckie samoloty, namierzał i okładał bombami głębinowymi U-Booty, ale najbardziej spektakularne sukcesy odniósł w ratowaniu ludzi. W czerwcu tego roku, w drodze na spotkanie konwoju, napotkał tratwę ratunkową z Hindusem i Japończykiem, z załogi zatopionego przez U-Boota statku „Fort Concord”. Obaj cudem przeżyli na Atlantyku 47 dni!

Na Biskajach „Orkan” uratował ponad 30 niemieckich marynarzy z załogi U-Boota U-459 zatopionego przez wellingtona 172. Eskadry w bodaj najdziwniejszy, podczas całej wojny, sposób.

Wellington podczas ataku został trafiony z niemieckiego działka i uderzył w U-Boota. Cudem przeżył jego tylny strzelec, wyrzucony z wieżyczką w morze. Gdy Niemcy sprzątali wrak bombowca z pokładu, znaleźli 3 bomby głębinowe. Mało sprytnie wyrzucili je za burtę, gdzie – jak to zwykle bomby głębinowe – wybuchły i zatopiły U-Boota.

5 lipca ORP „Orkan” otrzymał w Plymouth rozkaz popłynięcia do Gibraltaru po zwłoki gen. Władysława Sikorskiego. Dowódca „Orkana” nie chciał zgodzić się na tę misję – dla marynarza trumna na pokładzie to zapowiedź rychłego zatonięcia – ale rozkaz był rozkazem. Od tego czasu załoga okrętu jest wyraźnie cichsza i mniej skora do żartów. Gdy przed tygodniem „Orkan” wyruszał z Londonderry w Irlandii w ten rejs, kpt. Stanisław Pohorecki zauważył wyskakujące z okrętu na ląd szczury. Nikomu nic do dziś nie powiedział.

Mija 4.00 nad ranem. Na pokładzie „Orkana” następuje zmiana wachty bojowej. Adsic łapie kolejny meldunek radiowy U-Boota. Niszczyciele grupy wspierającej ruszają w stronę niemieckiego okrętu podwodnego, przeszukując akwen. Ale kontaktu z nim nie łapią.

4 niszczyciele biorą kurs z powrotem na konwój. Jest bardzo ciemno, „Orkanem” rzucają dość wysokie fale. Na mostku bojowym opada napięcie. Dowódca okrętu kmdr Hryniewiecki skarży się kpt. Pohoreckiemu, że po rejsie musi iść do szpitala podleczyć wrzody żołądka. Dochodzi 6.00. Operator Huff-Duffa łapie kontakt z nadającym przez radio U-Bootem. Kmdr Hryniewiecki wzywa na mostek ppor. Daaba i rozkazuje podanie dokładnej pozycji „Orkana”. To konieczne przy namierzaniu okrętu podwodnego. O 6.03 operator Huff-Duffa składa meldunek: „Namiar 87 stopni. Łódź bardzo blisko”.

W tym czasie dowódca U-Boota U-378 kpt. Erich Mäder naciska urządzenie spustowe i odpala torpedę akustyczną, kierującą się samoczynnie na odgłos pracujących śrub okrętu. Po 3 minutach i 48 sekundach torpeda trafia w lewą burtę niszczyciela nieopodal rufowej wieży artylerii 120 mm. Eksplozja rozpruwa na poły puste zbiorniki ropy. Opary ropy eksplodują i zbiorniki zamieniają się w ogromne miotacze ognia. Płonąca ropa zalewa niemal cały pokład, zaledwie 20 m dziobu jest wolnych od ognia. Wybuch zabija wszystkich marynarzy w części rufowej okrętu, w tym i kilkunastu marynarzy brytyjskich przewożonych przez „Orkana”. Oficerowie na pomoście bojowym zalani ścianą ognia nawet nie mają czasu krzyknąć. Giną w płomieniach. Jedynie ppor. Eryk Sopoćko, oszołomiony, poparzony, jak w transie usiłuje zejść po drabince. W końcu ginie. St. marynarz Kęsik nadaje przez radio: „Eksplozja na okręcie”. Potem wychodzi na pokład. Wszystko stoi w ogniu, kadłubem wstrząsają eksplozje zapasów amunicji. Wraca do kabiny i nadaje: „Toniemy”. Angielski operator na „Orkanie” także nadaje sygnały. Potem wszyscy 3 radiooperatorzy zamykają ogarniętą płomieniami kabinę na klucz, by z tonącego okrętu nie wypłynęły przypadkiem księgi szyfrowe, i skaczą za burtę. St. marynarz Władysław Dworzecki odkręca zawory bezpieczeństwa w kotłowni. Dzięki temu nie dochodzi do eksplozji kotłów, która mogłaby rozerwać okręt na strzępy. Potem Dworzecki ginie w płomieniach.

Marynarze usiłują skakać przez ogień do morza. Ale tam często trafiają w dopalające się plamy ropy. Inni, ranni i poparzeni, szybko toną. Okręt przechyla się na lewą burtę, dziób szybko unosi się do góry. Z pokładu ciągle skaczą marynarze. Kpt. Pohorecki, miotany falą, dostrzega niesamowity widok – na unoszącym się w górę dziobie „Orkana” stoi zastępca dowódcy okrętu kpt. Michał Różański. Cały, długi kożuch, którym jest okryty, płonie wielkim, jasnym płomieniem. Ale kpt. Różański spokojnie trzyma w dłoni kubek, w jakich na wachcie podaje się gorącą czekoladę, drugą ręką coś wskazuje. I tak, w aureoli płomieni, popijając czekoladę, idzie na dno. Agonia płonącego okrętu trwa raptem 5 minut. Z wnętrza tonącego „Orkana” słychać straszliwe krzyki kilkudziesięciu zatrzaśniętych w nim marynarzy.

Większość z 80 marynarzy, zalewanych przez lodowate fale, nie ma ani kamizelek ratunkowych, które można nadmuchać tylko na podkładzie, ani tratw ratunkowych. Część z rozbitków zbiera się wokół jedynej dużej metalowej tratwy, część – wokół małej korkowej; wielu chwyta się belek i pływających resztek osprzętu. Ale lodowata woda szybko wychładza ich. Co chwila ktoś puszcza uchwyty i znika w Atlantyku. Kpt. Pohorecki dla podtrzymania nastroju zarządza chóralny śpiew. Nad lodowatymi falami niesie się Chwalcie łąki umajone.

Dopiero po upływie 1,5 godziny zjawia się HMS „Muskeeter”. Anglicy polowali na pogromcę „Orkana”. Nieopodal 2 niszczyciele ciągle, na chybił trafił, rzucają bomby głębinowe. Fala rzuca kadłubem niszczyciela i kilku rozbitków, rzuconych na burtę, tonie. Inni, skostniali, nie są w stanie złapać się lin. Widząc to, 2 oficerów i 7 marynarzy „Musketeera” owija się linami i skacze w morze. Ich bohaterstwo ratuje życie wielu rozbitkom. Jest ich tylko 44. Zginęło na pewno 177 marynarzy, a zapewne nawet ok. 200 i co najmniej kilkunastu marynarzy brytyjskich. To połowa strat polskiej flory wojennej w całej wojnie.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

7 października 1571 roku odbyła się jedna z najkrwawszych bitew morskich w dziejach Europy – Bitwa pod Lepanto. Zwycięstwo sił chrześcijańskich znacznie wzmocniło morale Europejczyków. W. Kalicki tak opisuje przebieg wypadków:

Miguel Cervantes de Saavedra leży w półmroku na dolnym pokładzie wielkiej galery „Marques”. Od tygodnia 24-letnim hiszpańskim szlachcicem trzęsie febryczna gorączka. Choroba zdaje się przechodzić, lecz Cervantes jest bardzo osłabiony. O 7.30 budzą go z porannej drzemki okrzyki: „Do broni! Do broni!”, i przeciągłe nawoływania bosmanów: „Naprzód! Rzęęę-dem!”. Wioślarze ciągną wiosła w rytm bosmańskich zaśpiewek, drży i skrzypi z nagła wprawiony w ruch kadłub „Marquesa”. Cervantes z trudem wspina się po drabince. Gdy wychodzi przez luk na górny pokład, od świeżego powietrza aż kręci mu się w głowie. Oficerowie piechoty z niepokojem patrzą na rozczochranego młodzieńca w przekrzywionym hełmie, w zastępującej zbroję kamizelce z kilku warstw twardej wołowej skóry, z racji lekkości chętnie używanej w walkach na morzu. Cervantes zasłania ręką oczy, po kilku dniach spędzonych w półmroku oślepione jasnością poranka, i chwiejąc się, woła, by podano mu jego arkebuz. Oficerowie Gabriel de Castaneda i Santiesteban tłumaczą rozgorączkowanemu Cervantesowi, że nie nadaje się do walki. Chory i słaby, stanowiłby wręcz zagrożenie dla towarzyszy broni.

Ale rozegzaltowany Cervantes krzyczy na całe gardło: „Co!? Co inni powiedzą o mnie!? Powiedzą, że nie wypełniłem swojego obowiązku! Wolę umrzeć, walcząc za Boga i mojego króla, niż cackać się ze swoim zdrowiem!”. Kpt. Diego de Urbino klaruje Cervantesowi, że powinien powrócić pod pokład. Ale Miguel gwałtownie oponuje – nie po to przed kilkoma miesiącami wstąpił pod sztandary Świętej Ligi, by w chwili decydującej bitwy z Turkami chować się pod pokładem

Tysiące szlachetnie urodzonych Hiszpanów, Włochów i poddanych cesarza Maksymiliana II Habsburga, podobnie jak Miguel Cervantes, zaciągnęło się do armii Świętej Ligi, by powstrzymać zagrażającą południowej Europie ekspansję imperium tureckiego pod berłem Selima II. Turcy od początku stulecia zajmują kolejne przyczółki w akwenie Morza Śródziemnego. Co prawda, przed 6 laty wielka wyprawa floty Sulejmana Wspaniałego na Maltę została krwawo odparta przez chrześcijańskich obrońców, ale w zeszłym roku Turcy zerwali rozejm i zaatakowali należący do Wenecji Cypr. Wenecka Signoria zwróciła się do państw chrześcijańskich o pomoc. Wsparł ją Pius V. W krótkim czasie, dzięki swemu ogromnemu autorytetowi, surowy, nieprzejednany papież pogodził sprzeczne interesy potężnej Wenecji i innych państw włoskich, Hiszpanii, Portugalii, Zakonu Kawalerów Maltańskich i zorganizował Ligę Świętą do walki z tureckim zagrożeniem. Ogromnym wysiłkiem państwa należące do Ligi wystawiły wielką flotę wojenną. Po długich sporach sponsorów Ligi wodzem chrześcijańskiej armady został Don Juan d’Austria, nieślubny syn Karola V – króla Hiszpanii i cesarza niemieckiego.

Hiszpański monarcha ukrywał swoje ojcostwo. Kazał nazywać chłopca Jeromino i chował jako pazia na swym dworze. Prawowity syn Karola V poznał prawdę o przyrodnim bracie dopiero wtedy, gdy jako Filip II objął tron hiszpański. Zachował się szlachetnie – zatrzymał Don Juana na dworze i powierzył mu dowództwo hiszpańskiej floty na Morzy Śródziemnym.

Don Juan d’Austria ma dopiero 24 lata, ale uważany jest za wybitnego wodza. Przed 2 laty, w bardzo trudnej kampanii w górach, krwawo stłumił powstanie Morysków, arabskich i berberyjskich potomków dawnych Maurów, którzy formalnie przyjęli chrześcijaństwo, lecz potajemnie wyznawali islam.

Młodziutki hiszpański wódz także na morzu pokazuje lwi pazur. Stłumił ambicjonalne spory dowódców flot, wchodzących w skład armady, i zmusił ich do zaakceptowania jego decyzji: nie będzie długotrwałej wojny morskiej na rozmaitych akwenach, wszystko ma się rozstrzygnąć w jednej wielkiej bitwie.

I oto gigantyczna chrześcijańska armada ponad 200 ciężkich wiosłowych galer i galeonów (nie licząc pomniejszych okrętów i mrowia statków), na pokładach których znajduje się ponad 12 tys. marynarzy i 25 tys. żołnierzy, wczesnym rankiem ostrożnie wpływa z Morza Jońskiego do greckiej zatoki Patras. Niedaleko portu Lepanto marynarze dostrzegają żagiel. Po chwili ich oczom ukazuje się w całej krasie potężna turecka flota – ponad 220 galer i galeot, na których zaokrętowanych jest 13 tys. marynarzy, ponad 41 tys. wioślarzy, w większości niewolników i chrześcijańskich więźniów, i blisko 30 tys. żołnierzy.

Armada Ligi Świętej zatrzymuje się. Dowódcy eskadr i kapitanowie poszczególnych okrętów pospiesznie przypływają na flagowy okręt Don Juana „Reala”. Narada wojenna jest krótka. Don Juan zawczasu przygotował szczegółowy plan bitwy, w którym dokładnie przewidział miejsce w szyku i bitewne zadania dla każdego z ponad 200 okrętów. Kapitanowie otrzymują od wodza plany z zadaniami dla swych jednostek. Niektórzy sprzeciwiają się wydawaniu walnej bitwy i stawianiu losów Europy na jedną kartę, ale wódz ucina protesty: „Panowie, czas narad się skończył, nadszedł czas bitwy!”. Don Juan opracował wszystko, nawet rozkaz do załóg. Marynarzy i żołnierzy nie trzeba zresztą zachęcać do walki. Przed 3 dniami do floty Ligi dotarły wieści o upadku Famagusty, ostatniej twierdzy Wenecjan na Cyprze, o złamaniu przez Turków warunków honorowej kapitulacji obrońców, wymordowaniu kilkunastu tysięcy jeńców i obdarciu żywcem ze skóry weneckiego wodza Bragadina. Chrześcijanie dyszą chęcią zemsty. Kapelani pospiesznie odprawiają na pokładach msze, spowiadają żołnierzy, udzielają im rozgrzeszenia.

Na rozkaz Don Juana załogi odrzucają z galer tarany. Dzioby okrętów zanurzają się głębiej, przez co pociski armat będą trafiać w okręty wroga płaskim torem, z większą siłą. Właśnie artylerii przeznaczył wódz floty Ligi rozstrzygającą rolę w tym starciu. Na pokładach jego okrętów znajduje się ponad 1800 armat. Turcy mają ich tylko 750. Galery chrześcijańskie są większe, mocnej zbudowane. Tureckie za to szybsze i zwrotniejsze. Ale bitwa rozegra się w wąskim przesmyku. Tu nie ma miejsca na subtelne manewry, decydujące znaczenie ma za to odporność kadłubów na ogień dział i na uderzenia taranów wroga.

Wódz floty tureckiej Muezzinzade Ali Pasza jest zaskoczony nieoczekiwanym pojawieniem się chrześcijańskiej armady, ale szybko opanowuje się i wydaje rozkazy. Marynarze smarują pokłady łojem i smołą, by utrudnić giaurom abordaż. Okręty obu flot ustawiają się naprzeciw siebie. Galery Ligi stoją tak gęsto, że linie ich wioseł są odlegle raptem o parę metrów.

O 9.30 na okrętach chrześcijańskich zrywa się wielki okrzyk „Jezus! Maria!”. Turcy wołają „Allach akbar!” (Allach jest wielki). Obie floty ruszają do walki. Armaty okrętów Ligi pustoszą muzułmańskie galery, ale i tak ostateczne rozstrzygnięcie przynoszą abordaże i walki wręcz na pokładach tureckich jednostek. Bitwa rozpada się najpierw na 3 osobne starcia centrów i skrzydeł obu flot, w końcu zaś na ponad 100 pojedynków na wodzie. Ok. południa Wenecjanie na lewym skrzydle floty Ligi rozbijają szyk muzułmańskiej floty, palą i zdobywają w walce dziesiątki tureckich galer. W centrum, gdzie walczą najlepsze okręty obu stron, bój jest szczególnie zacięty. Na lewym skrzydle centrum znajduje się „Marques”. Na jego pokładzie Miguel Cervantes z arkebuzem w ręku dowodzi 12 piechurami. Jedna z tureckich galer jest tuż-tuż. Huczą wystrzały, od dymu prochowego robi się ciemnawo. Kula z tureckiego muszkietu przebija skórzany ochraniacz. W piersi Cervantesa zieje krwawa dziura. Miguel upuszcza arkebuz na pokład, utrzymuje się jednak na nogach. Wyciąga z pochwy rapier i rzuca się z towarzyszami na pokład tureckiej galery. Drugi pocisk masakruje jego lewą rękę. Zbryzgany krwią Miguel walczy dalej. Dopiero po zdobyciu tureckiego okrętu towarzysze odnoszą go pod pokład „Marquesa”. Cervantes jest dumny i szczęśliwy – przelał krew za wiarę i króla. Postrzelona ręka jest bezwładna, ale to nic, to nie przekreśla literackich marzeń – do pisania wystarczy jedna ręka.

Chrześcijanie i muzułmanie walczą w religijnym uniesieniu ze straszliwą zajadłością. Nie daje się pardonu pokonanemu przeciwnikowi, nie zważa się na własne życie.

Okręty flagowe obu flot, ogromny „Real” z Don Juanem na pokładzie i niewiele mniejszy „Sułtan” z wodzem tureckim Muezzinzade Ali Paszą, uderzają na siebie.

Grzmią setki arekebuzów i rusznic, trup ściele się gęsto. Turcy w walce wręcz bronią się zaciekle. Don Juan rozkazuje uwolnić galerników i dać im broń. Obiecuje im wolność i nagrody. Dopiero to i pomoc innych okrętów Ligi przeważa szalę zwycięstwa. Tylko co dziesiąty marynarz i żołnierz na „Realu” nie odniósł ran.

Na pokład galery „Doncella” upada turecki granat. Kapitan artylerii króla Hiszpanii Filipa II Federigo Venusta chwyta pocisk, chcąc wyrzucić go za burtę. W tej samej chwili granat eksploduje i urywa mu lewą rękę. Dłoń dynda jedynie na skrawku skóry i ochłapie mięsa. Venusta wyciąga z buta marynarski nóż i prosi jednego z podkomendnych, by uciął mu dłoń do reszty. Artylerzysta mdleje. Venusta odcina ją sam. W ogniu walki nikt nie ma czasu bandażować buchającego krwią kikuta. Venusta schodzi pod pokład, łapie kurę, która stanowi żywy prowiant, jednym cięciem noża zabija ją, drugim rozcina jej podbrzusze. Krwawiący kikut wciska w trzewia kury, wraca na pokład, każe opatrunek z kury przywiązać paskiem do ramienia i już chwilę później z rapierem w prawicy rzuca się na Turków.

Markiza Munoza, zaokrętowanego na galerze „San Juan”, podobnie jak Cervantesa, trawi silna gorączka. Ale markiz także zrywa się do walki. Gdy galera uderza w burtę tureckiego okrętu, Munoz jako pierwszy rzuca się do abordażu. W tłumie muzułmańskich marynarzy walczy jak lew. Jednego po drugim kładzie trupem, ale sam także inkasuje ciosy. Raz po raz trafiają go strzały, pocisk armatni urywa mu nogę. Do głównego masztu tureckiej galery doskakuje, tnąc Turków rapierem na jednej, ocalałej nodze, z 9 kulami tkwiącymi w ciele. Osuwa się na pokład i woła do swych towarzyszy broni: „Panowie, niech każdy z was zrobi wszystko, na co go stać”. Chwilę później nie żyje.

Z pola walki zręcznie wymyka się tylko jedna eskadra Ułudż Alego. Gdy wczesnym popołudniem wiatr zwiewa znad zatoki dymy, zwycięzcom ukazuje się dantejski widok: woda po horyzont usłana się gęsto resztkami okrętów, trupami i setkami tonących.

Zginęło niemal 25 tys. walczących, w tym 7600 chrześcijan. Morska potęga Turcji została złamana.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

O Titanicu słyszeli wszyscy. Katastrofa sterowca Hindenburg również odbiła się szerokim echem. W XXI w. w naszej pamięci szczególnie zapisała się oczywiście katastrofa smoleńska. Natomiast o tym, co przydarzyło się brytyjskiemu sterowcowi R-101, mówi i pisze się chyba zdecydowanie rzadziej. Wielka tragedia rozegrała się 5 października 1930 r. w północnej Francji. W. Kalicki tak o niej pisze:

Stewardzi uwijają się żywo pomiędzy 20 ciasno ustawionymi mahoniowymi stolikami. Minęła już 1.00 w nocy. Wytworna kolacja w pięknej, przeszklonej sali jadalnej brytyjskiego sterowca R 101 już dawno się skończyła, ale 40 pasażerów od 3 godzin raczy się tu wyśmienitymi drinkami. Jest po temu znakomita okazja – ten lot R 101 otworzy przecież nowy rozdział w historii komunikacji powietrznej!

W roku 1926 brytyjskie Ministerstwo Lotnictwa zdecydowało się rzucić rękawicę niemieckiemu przemysłowi lotniczemu, od lat z powodzeniem konstruującemu wielkie sterowce, i zbudować sterowiec największy na świecie, z którym niemieckie konstrukcje nie byłyby w stanie konkurować. Imperial Airship Scheme (Królewski Plan Lotniczy) z roku 1924 przewidywał zbudowanie sterowca zdolnego pomieścić 200 plutonów wojska, czyli ponad 2 tys. żołnierzy, albo 5 samolotów myśliwskich. W tej drugiej wersji brytyjski gigant byłby pierwszym na świecie latającym lotniskowcem. Brytyjskie imperium potrzebowało takiego środka transportu przede wszystkim do zapewnienia sprawnej komunikacji z rozrzuconymi po całym globie państwami imperium.

Prace projektowe nad 2 prototypami rozpoczęto w roku 1926. Pierwszy z gigantów, oznaczony jako R 100, zbudowany został w Airship Guarantee Company w Howden, Yorkshire. Drugi, R 101, zbudowały Royal Airship Workshops (Królewskie Warsztaty Lotnicze) w Cardington, w hrabstwie Bedfordshire. Prace nad R 101 ukończono dokładnie przed rokiem, ale sterowiec ten nie spełnił oczekiwań konstruktorów. Przede wszystkim miał znacząco mniejszą nośność niż zakładana przez budowniczych. Ostatecznie sterowiec przecięto na pół i wmontowano dodatkowy zbiornik na gaz nośny – wodór. W ten sposób napędzany 5 silnikami benzynowymi wielkiej mocy gigant osiągnął niesamowitą długość 250 m, zachowując jednak imponującą prędkość maksymalną 113 km/h.

Ogromnie kosztowny statek powietrzny, którego szkielet wykonany jest z drogiego aluminium, a powłoki zbudowano z najwyższej jakości klejonego i impregnowanego jedwabiu, brytyjskie Ministerstwo Lotnictwa postanowiło eksploatować także komercyjnie. W tym celu w gondoli sterowca, ale częściowo także w jego wnętrzu, zbudowano dla podróżnych luksusowe 1- i 2-osobowe kabiny z łazienkami, przepiękną jadalnię i palarnię tytoniu. Wielką gondolę konstruktorzy otoczyli przeszklonymi tarasami spacerowymi. W pokładowej kuchni zatrudniono najlepszych londyńskich kucharzy; obsługa na pokładzie największego sterowca świata jest równie znakomita jak w luksusowych hotelach.

Prace konstrukcyjne i wyposażeniowe skończono w pośpiechu zaledwie 2 tygodnie temu. Ministerstwo za wszelką cenę chciało, by właśnie sterowcem gigantem udał się w planowaną od dawna oficjalną podróż do Indii imperialny minister lotnictwa lord Thomson.

Lot R 101 zaczął się w atmosferze zagrożenia. Przed 2 dniami na Poczcie Głównej w Londynie eksplodowała przesyłka, która, jak błyskawicznie ustalił Scotland Yard, miała polecieć do Indii na pokładzie sterowca. Brytyjskie władze spodziewają się prób zamachu na sterowiec w samych Indiach. Wicekról Indii alarmował nawet Ministerstwo Lotnictwa, że nie jest w stanie zapewnić powietrznemu statkowi bezpieczeństwa. Dlatego też Londyn wyekspediował do Indii dodatkowe oddziały służby lotniczej, by strzegły R 101 na ziemi, a cały pobyt sterowca w Indiach zredukowano do 4 dni.

Przed 5 dniami R 101 wystartował o 16.30 z Cardington w pierwszy lot próbny po modernizacji. Najpierw wziął kurs na Londyn, potem wzdłuż Tamizy poleciał nad Morze Północne, nad którym krążył przez całą noc. Test pozostawił niepokojące znaki zapytania. Pogoda była idealna, zatem lot nie wyjaśnił niczego w kwestii sprawności sterowca w trudnych warunkach atmosferycznych. Na dobitkę uszkodzeniu uległa chłodnica prawego przedniego silnika, więc R 101 nie przeszedł testu lotu z maksymalną mocą silników.

Mimo to w jadalni sterowca panuje wyśmienity nastrój. Pasażerowie, w znakomitej większości oficjele Ministerstwa Lotnictwa i Ministerstwa Kolonii, z ministrem lotnictwa lordem Thomsonem i szefem lotnictwa cywilnego sir Seftonem Branckerem na czele, wesoło bankietują i nie zwracają uwagi, że po starcie, który nastąpił w Londynie w bardzo trudnych warunkach atmosferycznych, pogoda z każdą godziną lotu się pogarsza.

Po 1.30 bankiet się kończy, pasażerowie z wolna rozchodzą się do kabin. Sterowiec przeleciał już nad kanałem La Manche, nad Rouen i wziął kurs na Bordeaux. O 1.50 radiotelegrafista nadaje do Londynu depeszę: „W chwili obecnej po doskonałej kolacji i dobrych cygarach pasażerowie udają się na spoczynek”.

Sterowiec zbliża się do pasma wysokich wzgórz w rejonie miasta Beauvais. Szaleje burza, pioruny rozjaśniają ciemności nocy. Siedzący za sterami naczelny mechanik sterowca inż. Leach ma kłopoty z silnikami. Ich moc słabnie, w końcu jeden z nich odmawia posłuszeństwa.

Sieczony ulewą, targany wiatrem sterowiec zniża lot, nad Beauvais nadlatuje na wysokości co najwyżej kilometra. Buczenie motorów wywabia z domów sporo mieszkańców. Nagle dostrzegają płomienie na poszyciu olbrzyma. Zaraz potem rozlega się potężny wybuch. Na wieś Allonne spada jeden z silników.

Ogarnięty ogniem R 101 zniża systematycznie lot. Inż. Leach widzi zbliżającą się szybko ziemię i usiłuje poderwać olbrzyma, ale płonący R 101 nie reaguje na ruchy sterów wysokości. Majestatycznie płynie w stronę wysokiego wzgórza i o 2.10 uderza w jego zbocze.

Potężna eksplozja wodoru w uszkodzonych zbiornikach rozrywa wielki zbiornik wody, która zalewa kabinę sterowniczą R 101. Woda działa niczym płaszcz ochronny izolujący pozostających na służbie członków załogi od płomieni. 5 mechaników pokładowych wybuch wyrzuca przez rozbite szyby na ziemię, 3 kolejnych wyskakuje w ostatniej chwili i odciąga na bok ciężko rannych mechaników pokładowych, inżynierów Radcliffe’a, Savory’ego i Cooka.

Uratowani natychmiast wracają do płonącego olbrzyma, jednak nawet nie mają szans zbliżyć się do morza płomieni, w jakie zamienił się sterowiec. Po kwadransie nadbiegają przerażeni mieszkańcy Beauvois, ale nie mogą pomóc. Wyrwani z łóżek pasażerowie w piżamach miotają się po wąskim korytarzu zewsząd otoczonym ogniem. W płomieniach ginie 46 pasażerów i członków załogi.

Po południu w szpitalu umiera inż. Radcliffe. Wrak sterowca dopala się przez wiele godzin.

To koniec brytyjskiej rywalizacji w budowie sterowców z Niemcami, koniec snu o powietrznych gigantach, większych i bardziej luksusowych niż największe morskie transatlantyki.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

Powstanie Warszawskie miało trwać kilka dni. Tymczasem trwało od 1 sierpnia do 2 października 1944 roku. W tym dniu w Ożarowie Mazowieckim podpisano kapitulację powstania. Oto przebieg wydarzeń w ujęciu W. Kalickiego:

Tuż po północy Niemcy rozpoczynają huraganowy ostrzał ostatniej broniącej się jeszcze dzielnicy Warszawy – Śródmieścia. W kwaterze głównej dowodzącego siłami powstańczymi gen. Antoniego Chruściela „Montera” przy ul. Złotej meldują się szef Oddziału II (wywiadu) Komendy Głównej AK płk Kazimierz Iranek-Osmecki „Heller”, ppłk Zygmunt Dobrowolski „Zyndram”, ppłk Franciszek Herman „Bogusławski” i por. Alfred Korczyński „Sas”. Przy akompaniamencie eksplozji pocisków najcięższej artylerii przez całą noc opracowują tekst umowy kapitulacyjnej powstania. Nad ranem sprawdza go pod względem prawnym por. „Sas”. O świcie płk Iranek, płk „Bogusławski” i płk „Zyndram”, wyposażeni w pisemne pełnomocnictwo gen. Tadeusza Komorowskiego „Bora”, wyruszają w asyście por. „Sasa”, jako tłumacza, na rozmowy kapitulacyjne. Delegaci przedzierają się ruinami ul. Śniadeckich w stronę niemieckiej barykady przy Szpitalu im. Marszałka Piłsudskiego. Wyglądają fatalnie: wychudzeni, z poszarzałymi od niewyspania twarzami, w wymiętych, zakurzonych ubraniach. Na rękawach mają podniszczone biało-czerwone opaski.

Ppłk „Zyndram” i por. „Sas” nawiązali wstępne kontakty w sprawie kapitulacji z dowódcą sił niemieckich na obszarze Warszawy SS-Obergruppenführerem Erichem von dem Bachem przed 2 dniami. Ustalono wówczas, że dziś od 8.00 do 20.00, na czas rozmów, obowiązuje rozejm.

O 8.00 na polskich parlamentariuszy czeka przy barykadzie niemiecki oficer łącznikowy SS-Sturmbannführer Fischer. Podejrzliwie lustruje pułkowników i przez tłumacza pyta ich, czy są uzbrojeni. Wyjaśnia, że konwencja haska zabrania parlamentariuszom posiadania broni. Potem zaprasza parlamentariuszy do otwartych samochodów osobowych. Jadą przez Wolę i Ochotę. Oficerowie AK ze zgrozą obserwują martwe ulice: nie widać ani jednego mieszkańca, na okopconych fasadach wypalonych domów nie ma śladów po pociskach. Niemcy unicestwili tę część miasta już po zakończeniu walk.

Pół godziny później samochody zatrzymują się w starym parku w Ożarowie, przed gankiem nieco zaniedbanego dworku. W pierwszych latach okupacji mieścił się w nim konspiracyjny magazyn broni „Obroży”, VII Obwodu AK w Ożarowie. Właścicielka dworku Maria Reicher od 1943 roku ukrywa się przed Niemcami z powodu swego pochodzenia; jej syna Kazimierza Niemcy w zeszłym roku, wskutek zdrady, ujęli i zamordowali. Teraz w dworku mieści się niemieckie dowództwo sił walczących w Warszawie. Von dem Bach wita parlamentariuszy w saloniku umeblowanym stylowymi meblami. Na ścianach mnóstwo jasnych plam po obrazach – w pierwszych dniach wojny pani Reicher przewiozła je do Muzeum Narodowego w Warszawie i złożyła jako depozyt. Polacy i Niemcy przez dłuższą chwilę bacznie się obserwują. Von dem Bach jest wysoki, zażywny, krótko ostrzyżony. Nosi okulary w złotej oprawce. Polscy delegaci, niemiecki dowódca i jego tłumacz zasiadają przy dużym, okrągłym stole. Przy sąsiednim biurku zajmuje miejsce szef sztabu Bacha SS-Standartenführer Goltz i SS-Sturmbannführer Fischer. Polacy wręczają von dem Bachowi pełnomocnictwa podpisane przez gen. „Bora”. Gdy tylko tłumacz kończy je czytać, podniecony von dem Bach zrywa się zza stołu i zaczyna pospieszną przemowę. Przyznaje w niej, że gen. „Bór” jest wybitnym dowódcą, oddaje powstańcom ich niebywałą bitność, chwali dowództwo AK za decyzję przerwania walki. Niemiecki tłumacz usiłuje coś tłumaczyć, ale von dem Bach nie przerywa tyrady. Napomina Polaków, że nie mają co liczyć na ofensywę Rokossowskiego, że niemiecki front został odbudowany i sowiecki marsz na zachód skończył się właśnie na Wiśle. Nagle generał przerywa w pół zdania, prosi o przerwę i poleca adiutantowi połączyć go z Reichsführerem SS Heinrichem Himmlerem. W obecności parlamentariuszy tryumfalnie melduje mu, że właśnie rozpoczęły się rozmowy kapitulacyjne.

Potem niemiecki dowódca domaga się, by Polacy czym prędzej przemyśleli możliwe dla nich ustępstwa, gdyż chce doprowadzić do jak najszybszego podpisania porozumienia. Powstańcze siły są bowiem cierniem w niemieckiej linii obrony, cierniem, który ułatwia Rosjanom przełamanie w tym miejscu frontu. Płk Iranek łapie się w tym momencie na myśli, że właśnie powstańcy są najlepszą polisą bezpieczeństwa dla Niemców – póki walczą, póty Stalin nie rozpocznie ofensywy. Ale, rzecz jasna, nie może tego powiedzieć hitlerowskiemu generałowi.

Tymczasem von dem Bach żąda, by powstańcy natychmiast wydali cały zapas amunicji, rozebrali wszystkie barykady i uwolnili jeńców. Dla AK to warunki niemożliwe do przyjęcia. Każdy, nawet przypadkowy, strzał po wydaniu amunicji i rozebraniu barykad byłby dla Niemców pretekstem do zerwania umowy i rozpoczęcia rzezi Śródmieścia. Bezowocny spór ciągnie się przez 2 godziny. Wreszcie płk Iranek wpada na świetny koncept. Tłumaczy von dem Bachowi, że skoro nie wie on, ile amunicji mają jeszcze powstańcy, to zawsze mogą oni oddać tylko niewielką jej część i twierdzić, że wydali wszystko. Niemiecki generał uznaje ten argument, ale zarazem usiłuje złapać Polaków w polityczną pułapkę: proponuje, by zamiast wydania amunicji gen. „Bór”, właśnie mianowany naczelnym wodzem Polskich Sił Zbrojnych, zobowiązał się, że w razie ofensywy sowieckiej AK pozostanie neutralna. Płk Iranek zasłania się brakiem pełnomocnictw. W końcu polscy delegaci i von dem Bach uzgadniają, że powstańcy złożą broń na swoim terenie i zaczną wychodzić z Warszawy za 2 dni.

Niemiecki generał proponuje teraz wspólne spisanie umowy kapitulacyjnej. Polacy niczym białego królika z cylindra wyjmują opracowany w nocy projekt umowy. Von dem Bach jest zupełnie zaskoczony, ale zgadza się dyskutować o polskim dokumencie; bardzo zależy mu na pośpiechu. Nieoczekiwanie jednak proponuje, by AK zaprzestała walki nie tylko w Warszawie, lecz w całej Polsce. Naiwnie dowodzi, że skoro gen. „Bór” jest dowódcą sił zbrojnych w kraju, zatem kapitulacja powinna dotyczyć całej AK. W długiej tyradzie kusi polskich parlamentariuszy wizją wspólnej walki z Sowietami. Płk Iranek oznajmia sucho, że pełnomocnictwa udzielone przez gen. „Bora” nie upoważniają go do dyskusji na tematy polityczne.

Kolejne spięcie dotyczy NSZ, PAL i AL. Niemiec domaga się, by parlamentariusze odstąpili od stwierdzenia w opracowanym nocą projekcie umowy kapitulacyjnej, iż prawami kombatanckimi objęci są także żołnierze tych formacji. Delegaci gen. „Bora” stanowczo odmawiają.

Dochodzi 14.00. Von dem Bach poleca podać do stołu kanapki i kawę. Szczególnie zachwala kawę, rarytas z amerykańskich zrzutów dla walczącej Warszawy, które wpadły w ręce Niemców.

W niezobowiązującej pogawędce w przerwie rokowań von dem Bach sugeruje, by gen. „Bór” jeszcze dziś przyjechał do Ożarowa. „Przygotuję obok wygodną willę i oddam do dyspozycji generała” – kusi naiwnie.

Polscy oficerowie pomijają tę sugestię milczeniem. Von dem Bach nie ukrywa, że już zna tożsamość gen. „Bora”. Wspomina, że wielu oficerów niemieckich, w tym dowódca dywizji pancernej SS gen. Köllner i oficer łącznikowy Himmlera w sztabie Hitlera SS-Gruppenführer Hermann Fegelein znali Tadeusza Komorowskiego jeszcze z armii austriackiej, z czasów I wojny światowej, a potem – jako wybitnego zawodnika – z najważniejszych międzywojennych konkursów hippicznych.

Późnym południem ppłk „Zyndram” wyjeżdża do Warszawy na konsultacje z gen. „Borem”.

Po 6 godzinach rozmów robocza wersja umowy jest gotowa. Von dem Bach wychodzi do sąsiedniego pokoju i telefonuje do kwatery głównej Hitlera z prośbą o zgodę na wynegocjowane z Polakami warunki. Zgłasza się SS-Gruppenführer Hermann Fegelein. Przed wojną był znanym jeźdźcem sportowym, właścicielem Bawarskiej Ujeżdżalni w Monachium. Teraz, jako szwagier Hitlera, jest wpływową osobą w najbliższych otoczeniu Führera. Von dem Bach relacjonuje ustalenia z negocjacji. Fegelein wpada we wściekłość, krzyczy na von dem Bacha, że oszalał, idąc na tak wielkie ustępstwa wobec polskich bandytów. W końcu pyta:

 – A co to za facet, ten „Bór”?

 – Ach – odpowiada von dem Bach. – Nie wie pan tego? To jest przecież ten znany skoczek konny, hrabia Komorowski.

 – O, to ten!!! Oczywiście, znam go. Fantastyczny facet. Jeśli tak, to co innego, chwileczkę, proszę – wykrzykuje podniecony Fegelein. Po kilku minutach oddzwania i przekazuje zgodę Hitlera na warunki kapitulacji.

Do stołu podają zupę ugotowaną przez Brońcię, kucharkę Reicherów. Von dem Bach zatrzymał ją po zajęciu dworku. Za pracę płaci jej drobiazgami zdejmowanymi ze ścian. Po kawie i biszkoptach amerykańskich, ze zrzutów płk „Bogusławski” z por. „Sasem” zasiadają z Goltzem w sąsiednim pokoju do dopracowywania tekstu umowy. Przez wiele godzin walczą o każde sformułowanie. Goltz nieustannie próbuje przemycić w niemieckim tekście kruczki niekorzystne dla powstańców. W tym czasie, w salonie, von dem Bach opowiada płk. Irankowi o sobie i długo, z podziwem peroruje o udziale kobiet w walkach powstańczych.

W nocy wraca z Warszawy płk „Bogusławski” ze zgodą gen. „Bora” na tekst umowy.

Dobrze po 20.00 Goltz melduje, że gotowe są czystopisy umowy kapitulacyjnej. Gen. von dem Bach poleca nakryć stół w jadalni zielonym suknem, ustawić na nim 2 zapalone świece i położyć obok nich teksty umowy kapitulacyjnej – jeden w języku polskim, drugi w niemieckim. Zapowiada, że przed dworkiem polską delegację mają pożegnać pluton honorowy i orkiestra. Gdy negocjatorzy wchodzą z von dem Bachem i oficerami jego sztabu do jadalni, przed stołem kłębi się tłumek niemieckich dziennikarzy, trzaskają aparaty fotograficzne. Po złożeniu podpisów pod Układem o zaprzestaniu działań wojennych w Warszawie von dem Bach wygłasza przemówienie. Niejasno sugeruje, że Polacy powinni stanąć u boku Niemców przeciw Stalinowi. Odpowiada płk Iranek. Dziękuje von dem Bachowi za konstruktywne negocjacje i życzy, by los oszczędził mu – jak to nazywa – bezwzględnych ewentualności narzucanych przez zwycięzcę, których dziś uniknęli powstańcy. W tej chwili czoło niemieckiego generała pokrywa się perlistym potem.

Powrót do Warszawy przedłuża się – spóźnia się niemiecka orkiestra. Von dem Bach proponuje kolację. Jest już dobrze po 2.00 w nocy, a orkiestry ciągle nie ma. Poirytowany płk Iranek domaga się natychmiastowego powrotu. Pluton honorowy prezentuje broń, polscy delegaci odjeżdżają do Warszawy.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

1 października 1975 roku to jedna z najważniejszych dat dla kibiców boksu. Tego dnia Muhammad Ali pokonał Joe Fraziera w pojedynko o mistrzostwo świata w wadze ciężkiej. W . Kalicki przypomni nam dziś historię tego pojedynku:

W stronę Quezon City, jednego z przedmieść stolicy Filipin Manili, od świtu ciągną sznury samochodów i rowerowych riksz. Na widownię Araneta Coliseum chce się dostać ponad 28 tys. kibiców. Dziś wielka gratka dla miłośników boksu: Muhammad Ali będzie bronił tytułu mistrza świata, walcząc z Joe Frazierem.

Choć to dopiero ranek, słońce grzeje bezlitośnie. Temperatura sięga 40 stopni C, powietrze jest zabójczo wilgotne. Koszule widzów kleją się do spoconych ciał. W loży honorowej prezydent Filipin Ferdinand Marcos i jego sławna z urody i zamiłowania do bajecznego luksusu żona Imelda popijają mrożoną herbatę.

Zaczyna się show z prezentacją bohaterów pojedynku.

33-letni Ali ma za sobą zdobycie tytułu mistrza świata wszechwag w 1967 roku, przejście na islam i zmianę nazwiska z Cassius Clay na Muhammad Ali, wyrok 5 lat więzienia i odebranie tytułu mistrza świata za odmowę służby wojskowej w Wietnamie, wielki powrót i odzyskanie w zeszłym roku tytułu mistrza świata po dramatycznej walce z George Foremanem w Kinszasie w Kongu, nazwanej walką stulecia albo „Łomotem w dżungli”.

Frazier to druga legenda boksu. W 1970 roku zdobył mistrzostwo świata, a rok później obronił je, gromiąc niepokonanego dotąd Muhammada Alego. W zeszłym roku Ali zrewanżował mu się w Nowym Jorku. Dziś czeka ich 3. pojedynek.

Ali na ringu jest mistrzem techniki, poza ringiem zaś – mistrzem wojny psychologicznej. Od przyjazdu do Manili publicznie obraża Fraziera. Przezywa go małpą, i to tak obrzydliwą, że nawet ślepcy odwracają się od niej, a jej smród czuć w sąsiednich krajach. Na konferencje prasowe przychodzi z kukłą goryla i okłada ją pięściami. Ta ofensywa nienawiści robi swoje – Frazier jest roztrzęsiony, ale i wściekły. Przed walką prosi trenera Eddiego Futcha, by nawet w najcięższych opałach nie poddawał go – to będzie prawdziwa walka na śmierć i życie. Sam rewanżuje się przeciwnikowi, konsekwentnie nazywając go starym nazwiskiem Clay. Alego, który swoją konwersję na islam traktuje bardzo serio, doprowadza to do szału.

Punktualnie o 10.45 gong oznajmia początek 1. rundy.

Ali wychodzi na ring rozluźniony. Choć przed tą walką nie trenował tak solidnie jak przed innymi, zaczyna pojedynek na środku ringu swobodnie, z wielkim animuszem. Porusza się na nisko ugiętych nogach, nęka Fraziera seriami ciosów z obu rąk, bitymi szybko, w zmiennym tempie. Frazier jest wolniejszy, inkasuje sporo uderzeń. Dwukrotnie po kombinacjach ciosów z obu rąk Frazier chwieje się, plączą mu się nogi. Rozlega się gong. Dla wszystkich jest jasne, że pierwsze starcie wygrał Ali.

Widownia jest podekscytowana. Wszyscy czują, że to będzie wielka walka.

W 2. rundzie obraz starcia nie zmienia się. Ali jest szybszy, dokładniejszy. Nęka przeciwnika prawnymi prostymi. Frazier nie potrafi znaleźć na nie recepty, ale widać, że jest niesłychanie odporny. Bundini Brown z ekipy Alego wrzeszczy z narożnika na całe gardło:

 – Już nigdy więcej nie będzie cię nazywał Clay!

W 3. starciu Frazier jest w wyraźnych opałach. Ali bezkarnie bije weń serie ciosów. Frazier usiłuje klinczować, by złapać oddech, ale sędzia nie toleruje takich sztuczek i natychmiast rozdziela walczących. Frazier inkasuje atomowe uderzenie w głowę. Jego mięśnie wiotczeją, wyprostowuje się, lekko zatacza, ale instynktownie bierze się w garść. Cofa się do lin, zasłania głowę rękawicami i jakoś – na wyraźnie drżących nogach – przetrzymuje.

Jest coraz goręcej i coraz duszniej. Po obu bokserach pot spływa, jakby stali pod prysznicem. Każdemu ciosowi towarzyszy lecąca z ramion fontanna kropel.

Po 4. gongu walka nieoczekiwanie wyrównuje się. Frazier łapie oddech, wracają mu siły. Zadaje potężne ciosy, których Ali nie jest w stanie blokować.

 – Weź się w garść, mistrzu! – wrzeszczą ludzie z jego ekipy, siedzący obok narożnika.

Ali czuje, że jego przeciwnik odżył, i na koniec rundy krzyczy na niego z wyraźną nienawiścią:

 – Ty głupia pało, ty!

Obelga zamiast zdeprymować Fraziera, mobilizuje go. 5. rundę zaczyna wyraźnie wściekły od zapędzenia Alego do jego narożnika. Tam okłada go seriami ciosów.

 – Wyłaź z tego cholernego rogu! – wydziera się Angelo Dundee, trener Alego, ale jego podopieczny nie ma na to siły. Frazier bije go po nerkach tak potężnie, że pomimo wrzawy na widowni wyraźnie słychać odgłosy uderzeń. W przerwie ekipa usiłuje zmobilizować mistrza.

 – Przestań się bawić! Weź się w garść! – skwierczą nad uchem sekundant i pomocnicy.

Po 6. gongu naprzeciw Alego staje całkiem odmieniony Frazier. W zabójczej duchocie Araneta Coliseum czuć, że odrodził się w nim wielki wojownik. Jego potężne ciosy na przemian trafiają w głowę Alego i w jego korpus. Po chwili zwolnienia tempa straszliwy lewy sierpowy Fraziera uderza go w szczękę. Głowa Alego bezwładnie odskakuje w tył, nogi plączą się. Prezydent Marcos jak oparzony podskakuje w fotelu, Imelda opuszcza nisko głowę, byle nie patrzyć na ring. Ale to nie jest koniec. Mistrz jakoś wytrzymuje trafienie i na chwilę przykleja się do Fraziera.

 – Mówili mi, że Joe Frazier jest spłukany – warczy w ucho swego pogromcy.

 – Ktoś cię okłamał, lalusiu – odpowiada mu Frazier.

Kolejne 3 rundy to przewaga Fraziera. Bije mocno w żebra, nerki i wątrobę. Po trafieniu Alego w twarz z jego ust lecą jakieś krwawe strzępy. Wygląda na to, że z Alego powoli uchodzi życie.

 – Trzymaj się! Weź się w garść! – błagają w przerwach ludzie w jego narożniku. Jednak na Fraziera nie ma sposobu. W 9. rundzie spycha Alego w liny i nieprzerwanie okłada go straszliwymi ciosami. Po gongu Ali, chwiejąc się, wraca do swego narożnika.

 – Do diabła, co tego rżnącego swoją matkę głupka trzyma jeszcze na nogach? – wścieka się w swoim narożniku Frazier.

W kolejnej rundzie Ali inkasuje tyle ciosów, że w pewnym momencie wydaje się, iż musi runąć na deski. Lecz jakoś wytrzymuje to starcie. Następne też. Po 12. gongu widownia przeciera oczy. Ali odradza się. Człowiek, który zainkasował tyle niszczących uderzeń, że dawno powinien leżeć bez życia, coraz częściej trafia prawymi prostymi w twarz Fraziera. Bez litości poluje na jego lewe, zapuchnięte od uderzeń oko.

 – Mój Boże, mistrzu, on już nie ma siły! – zagrzewa Alego trener Dundee.

Rzeczywiście, z Frazierem jest źle. Potężne krwiaki wokół lewego oka zamykają mu powieki. Prawe zalewa mu krew nieznacznie sącząca się z okaleczeń łuku brwiowego. W 13. rundzie Frazier ma już trudności z dostrzeganiem w porę ciosów przeciwnika. Ali bezkarnie masakruje mu twarz. Po jednym z uderzeń ochraniacz wylatuje z ust Fraziera i leci jak pocisk w widownię. Trener Eddie Futch próbuje go poddać, ale Frazier chce się bić dalej.

Przedostatnie, 14. starcie. Ali z całą mocą 30 razy trafia Joego w lewe oko. Frazier ślepnie.

Źródło: Sports Illustraded.com

W przerwie rozanielony Angelo Dundee mówi do Alego:

 – Już jest twój!

Ali jest jednak straszliwie zdemolowany. Czuje się tak, jakby za chwilę miał umrzeć. Prosi, by rozwiązać mu rękawice i poddać go. Dundee nie chce o tym słyszeć.

W przeciwległym narożniku trener Eddie Futch mówi zrezygnowany do Fraziera:

 – Joe, kończę to.

 – Nie, nie, Eddie, nie możesz mi tego zrobić – rzęzi z trudem Frazier. Opuchnięty od uderzeń język zapycha mu usta. Menedżer tłumaczy jak dziecku: – Nie widziałeś nic na oczy przez ostatnie 2 rundy. Niby dlaczego miałbyś coś widzieć w 15.?

Frazier nie poddaje się:

 – Chcę go, szefie.

Jednak gdy podnosi się ze stołka, Futch przytrzymuje go za bark: – Siadaj, synu. Już po wszystkim. Nikt nigdy nie zapomni, czego tu dziś dokonałeś.

Ali jest zwycięzcą. Do tego momentu zresztą u wszystkich 3 sędziów prowadził na punkty: 66:62, 66:60 i 67:62. Widownia szaleje. Wszyscy mają uczucie, że byli świadkami walki, która przejdzie do historii.

Ekipa wyprowadza pod ramiona oślepłego Fraziera. Ali pośród dzikich wiwatów schodzi sam, ale po chwili słabnie i opada na nosze. Na konferencji prasowej mówi tylko:

 – Jestem zmęczony tą całą grą. Niech inni chłopcy się biją. Możecie już nie zobaczyć Alego na ringu.

Lekarz i masażysta przez cały dzień usiłują zreanimować mistrza. Wieczorem czeka go przecież uroczyste przyjęcie w pałacu prezydenckim.

I oto przyjęcie zaczyna się. Drobna, piękna Imelda Marcos w oszałamiającej sukni prowadzi mistrza po czerwonym dywanie do wielkiego bufetu oświetlonego ciężkimi kandelabrami ze świecami. Ali w wizytowym stroju nie wygląda dobrze. Prawe oko ma tak spuchnięte, że z trudem widzi Imeldę. Popękana, okropnie spuchnięta dolna warga przypomina zgniłego banana. Poszarzała, poplamiona krwawymi wylewami skóra twarzy kontrastuje z nienaganną bielą kołnierzyka koszuli. Trzymana przez Imeldę ręka nieustannie drży.

Pani Marcos radośnie bawi mistrza rozmową. Ali odpowiada chrapliwie, z kłopotami. Usiłuje nałożyć coś na talerz, ale nie trafia drżącą ręką. Imelda pomaga mu. Mistrz z najwyższym trudem unosi widelec z przekąską. Nie jest jednak w stanie przeżuć jej porozbijanymi szczękami. Z pełnymi ustami usuwa się w cień.


Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

30 września 1955 roku zginął w wypadku samochodowym znany amerykański aktor James Dean. Pasja do szybkich samochodów zwyciężyła z talentem aktorskim, ale zawiodła go na cmentarz. W. Kalicki tak wspomina tamten dzień:

James Dean wstaje wcześnie. wkłada zwykłe, jasne, luźne spodnie i biały T-shirt z wycięciem pod szyją. Nie siada do stołu – na śniadanie umówił się w Hollywood ze swoim ojcem i wujem, w którego rodzinie wychowywał się jako młody chłopak. Wychodząc ze swego domu przy Sutton Street 14611 w kalifornijskim Sherman Oaks, wkłada jeszcze miękkie skórzane rękawiczki.

Zaraz po śniadaniu Dean jedzie do firmy Competition Motors. Jej właściciel John von Neuman, z pochodzenia Austriak, jest dawnym kierowcą fabrycznym Porsche. Competition Motors importuje do Stanów sportowe wozy Porsche, sprzedaje je w eleganckim salonie firmowym przy hollywoodzkiej Vine Street, prowadzi ich serwis i doradztwo wyścigowe. W Stanach wzbiera gorączka amatorskich wyścigów samochodowych. Na Zachodnim Wybrzeżu tysiące młodych ludzi ścigają się na niezliczonych wyścigach organizowanych najczęściej na płytach lokalnych lotnisk. Dla bogatych amatorów ścigania się szczytem marzeń są samochody europejskie: mocne, szybkie brytyjskie MG, zachodnioniemieckie Mercedesy i Porsche. John von Neuman wyczuł koniunkturę. Z Europy ściągnął niespełna 30-letniego kierowcę fabrycznego i zarazem mechanika w dziale sportu firmy Porsche Rolfa Wüthericha, by służył on radą i pomocą w startach właścicielom wozów tej marki kupionych w Competition Motors.

Niedawno von Neuman sprowadził z Zachodnich Niemiec 5 ekskluzywnych porsche 550 spyder. To najlepsze na świecie samochody wyścigowe dopuszczone do normalnego ruchu drogowego. Porsche wyprodukowało ich tylko 75 sztuk. Malutki roadster, 2-miejscowy wóz bez dachu, zachwyca aerodynamiczną karoserią z aluminiowych blach osadzoną na ramie zbudowanej ze spawanych rur. Inżynierskim cackiem jest silnik. Jego konstruktor, Ernst Fuhrmann zastosował w nim 4 wałki rozrządu i z chłodzonej powietrzem, 4-cylindrowej jednostki o pojemności 1,5 l wycisnął 140 KM. To wystarcza by, lekki, zaledwie 550-kilogramowy spyder rozpędzał się do 225 km/h. Ten silnik stał się zresztą tematem rozprawy doktorskiej Fuhrmanna.

Jeden z 5 spyderów sprowadzonych przez von Neumana do Stanów jest od 9 dni własnością aktora Jamesa Deana.

Niskiemu chłopakowi w okularach droga z zapadłej prowincji w stanie Indiana na szczyty sławy zajęła raptem 6 lat.

Matka Jamesa Deana zmarła, gdy miał 9 lat. Nigdy niepogodzony z jej śmiercią, emocjonalnie odtrącony przez ojca, nieustannie walczył o akceptację i miłość. Aktorska kariera i sława miały być ich gwarancją. Od dzieciństwa marzył, by stać się gwiazdą ekranu. Do zawodu aktora dążył własną ścieżką. Studia porzucił, gdyż uznał, że akademicka wiedza nie przyda się przed kamerą ani na deskach teatru. Przez 4 lata, najpierw w Hollywood, potem w Nowym Jorku, grywał drobne rólki i przymierał głodem. Ryzykowna metoda uczenia się zawodu aktora niemal od zera poprzez uprawianie go w przypadku Jamesa jednak nie zawiodła. Miał ogromne braki w wykształceniu ogólnym i aktorskim, miał elementarne braki w ogładzie, ale miał też niezwykły talent. Potrafił instynktownie znaleźć niebanalny klucz do granych przez siebie postaci, magnetycznie przyciągał uwagę na scenie i w filmie.

W prywatnym życiu grał bezkompromisowego indywidualistę, wręcz buntownika. Z tego powodu często jego potencjalni pracodawcy wyrzucali go za drzwi. Ale gdy uznał, że to potrzebne, umiał roztoczyć nieodparty czar, któremu nikt nie potrafił się oprzeć. Do sukcesu dążył, nie przebierając w środkach. Nieraz godził się na homoseksualne związki w zamian za utrzymanie oraz za poparcie w karierze; gdy wreszcie osiągnął sukces, od jednego ze swych erotycznych sponsorów, któremu zawdzięczał przetrwanie w aktorskim zawodzie, odwrócił się w nieładnym stylu.

Sława i pieniądze przyszły niespodziewanie. Po mozolnym zdobywaniu doświadczeń i uznania w sztukach realizowanych dla nowojorskiej telewizji wrócił do Hollywood. W zeszłym roku Dean dostał szansę od Elii Kazana, reżysera ekranizacji powieści Johna Steinbecka Na wschód od Edenu. Zagrał w nim Cala Traska, młodego, zbuntowanego człowieka, walczącego o miłość swego ojca. Następne role w filmach Buntownik bez powodu i Olbrzym, zrealizowanych w tym roku, ugruntowały jego sławę buntownika, skłóconego z rodziną i z całym światem. Amerykańska młodzież dostrzegła w nim symbol swego pokolenia.

Dla Deana sukces oznacza koniec z głodowaniem, romanse z najpiękniejszymi aktorkami, kupno prywatnego wierzchowca i szybkie samochody. Hollywood huczy od plotek o jego związkach z hollywoodzkimi ślicznotkami, zwłaszcza Pier Angeli i Ursulą Andress. Za zaliczkę na honorarium za Na wschód od Edenu sprawił sobie czerwony kabriolet MG. W marcu tego roku kupił w Competition Motors porsche speedstera. Swymi samochodami jeździ jak szalony po Hollywood Hills. Wiele razy ryzykował życie swoje i innych, jak wariat pędząc przez skrzyżowania na czerwonych światłach. Przyjaciele dostrzegają w tym skłonność Jamesa do autodestrukcji. Konsekwentną – wcześniej, w czasie chudych miesięcy, ryzykował życiem, szalejąc na motocyklach. Ale Dean ma ambicje i talent kierowcy wyścigowego. Pół roku temu, tuż przed rozpoczęciem zdjęć do Buntownika bez powodu, po raz pierwszy w życiu wystartował na speedsterze w otwartych zawodach na lotnisku w Palm Springs. Ku zaskoczeniu widowni Dean wygrał wyścig dla początkujących, a w klasyfikacji generalnej był drugi. W maju w wyścigu na Minter Field zajął wśród doborowej stawki zawodowych kierowców 3. miejsce. W kolejnych zawodach w Santa Barbara jechał doskonale i tylko przepalony tłok w zbyt słabym silniku speedstera wyeliminował go z walki o miejsce na podium.

Rozeźlony Dean, gdy tylko ujrzał w salonie von Neumana jedno z pięciu nowiutkich porsche spyder, w jednej sekundzie zdecydował się oddać speedstera i z dopłatą wziąć najnowszy, wyczynowy model porsche. Zaprzyjaźnionemu mechanikowi Wütherichowi polecił namalowanie na masce i na burtach spydera numeru 130, a z tyłu nadanej przez siebie nazwy: „Little Bastard” (Mały Bękart).

W warsztatach Competition Motors na Deana czeka już Rolf Wütherich. James zawarł z nim umowę: Wütherich ma być jego prywatnym mechanikiem rajdowym i szykować spydera do wyścigów. Jednak tego dnia ani „Little Bastard”, ani jego kierowca nie są należycie przygotowani do startu. Samochód ma niedotarty silnik, Dean ciągle jeszcze nie czuje swego małego bolidu. To dlatego Wütherich doradził Jamesowi, by niemal 300 mil z Hollywood do Salinas przejechał spyderem, zamiast wieźć go na przyczepie.

Dean zaprosił na wyścig w Salinas tych ze swych przyjaciół, którzy akurat byli w Kaliforni. Teraz przed warsztatami Competition Motors czekają nań jednak tylko kaskader Bill Hickman i znany fotograf Sanford Roth pracujący na planie Olbrzyma. „Little Bastard” grzeje silnik na wolnych obrotach. Po krótkiej rozmowie Dean siada wraz z Wütherichem do spydera, Hickman z Rothem zajmują miejsca w fordzie z przyczepą, na której porsche ma wrócić po wyścigu w Salinas. James bierze rękę Rolfa, unosi ją do góry w geście zwycięstwa i woła: „Hej, my to wygramy!”.

O 14.30 ruszają.

Pierwsze jedzie porsche, za nim ford. Dean wyjeżdża z Hollywood i autostradą nr 99 pędzi na północ, przez Grapevine do doliny San Joaquin. Od początku niemiłosiernie depcze pedał gazu i ford już na starcie zostaje z tyłu. Koło Grapevine jego „Little Bastarda” zatrzymuje patrol policji drogowej. Dean płaci mandat za przekroczenie prędkości, wysłuchuje pouczenia policjanta. Tak naprawdę jednak nic sobie z tego nie robi. Po chwili dalej gna na złamanie karku. Na północ od Bakersfield Dean skręca na drogę do Paso Robles. Po drodze tankuje. W barze przy Blackwell’s Corner James i Rolf zatrzymują się na odpoczynek. Spotykają tam Lance’a Reventlova, znajomego Jamesa, który swym mercedesem 300 także jedzie do Salinas, by wziąć udział w wyścigu. Reventlov i Dean umawiają się na obiad w Paso Robles.

Ford z Hickmanem i Rothem dojeżdża wreszcie do Blackwell’s Corner. Dean przejeżdża przez przełęcz Polonio i gna doliną w stronę Cholame. Droga jest niemal prosta. Jest pusto. Spyder pędzi z prędkością dochodzącą do 160 km/h. Jest 17.45, na horyzoncie widać już Cholame. Porsche zbliża się do skrzyżowania z lokalną drogą 41. Dean dostrzega przed sobą jakiś samochód osobowy, który najwyraźniej szykuje się do skrętu w lewo. Dean woła: „Zobaczył nas! Zatrzymał się!”.

Ale to nieprawda. 23-letni Donald Turnupseed jedzie kilkuletnim fordem tudorem. Jest trzeźwy, słońce ma za plecami, ale mimo to nie dostrzega jadącego z wielką prędkością niskiego, małego szarosrebrnego roadstera. Turnupseed skręca w lewo, w drogę 41. Dean w swoim porsche nie ma szans na skuteczne hamowanie. W ostatniej chwili usiłuje przemknąć przed masywnym przodem forda, ale „Little Bastard” z wielką prędkością uderza lewą przednią częścią w furgonetkę Turnupseeda. Siła uderzenia wyrzuca Rolfa Wüthericha z fotela. Mechanik ląduje kilkanaście metrów od miejsca zderzenia, pod przydrożnym ogrodzeniem. Jest w szoku, połamany, ale żyje. Kierownica spydera przyciska Jamesa Deana do fotela. Potężne uderzenie miażdży delikatne, aluminiowe blachy karoserii, zbiornik paliwa. Dean ma wgniecioną czaszkę na czole, złamane kręgi szyjne, zmiażdżoną klatkę piersiową.

Kwadrans po wypadku zjawia się karetka pogotowia i policja z Cholame, a chwilę później nadjeżdża ford z Hickmanem i Rothem. Hickman zauważa, że z nozdrzy Deana wydobywa się powietrze. Ma nadzieję, że jego 24-letniego przyjaciela uda się uratować. Lekarze w karetce stwierdzają jednak zgon.

Policjanci przesłuchują Turnupseeda. Uznają, że jest niewinny, i nie zatrzymują go.

Wiadomość o śmierci gwiazdora rozchodzi się po Stanach błyskawicznie. Gdy dociera do Hollywood, na galowe przyjęcie związku filmowych charakteryzatorów, goście krzyczą, płaczą, mdleją. Wszyscy ze zgrozą komentują podziękowania Jamesa Deana dla jego charakteryzatora z Warner Brothers umieszczone w programie przyjęcia. Gwiazdor wyciął z fotografii swoje oczy i tylko one widnieją w programie z podpisem: „Wielkie dzięki, Hank”.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

29 września 1938 roku to dzień pertraktacji z Hitlerem odnośnie wkroczenia wojsk niemieckich do Czechosłowacji. Wojna wisiała już na włosku. Oto relacja W. Kalickiego:

Pociąg specjalny z Hitlerem przyjeżdża do Monachium o 6.00. Kilkanaście minut poźniej – ekstrazug marsz. Hermanna Göringa. Od świtu SA-mani dekorują monachijski dworzec i centrum miasta morzem flag hitlerowskich. Po krótkim odpoczynku Hitler jedzie swym pociągiem na spotkanie pociągu Mussoliniego, przybywającego z Rzymu. Spotykają się o 9.24 w Niemczech, na dworcu w Kufsteinie. Hitler wsiada do pociągu Mussoliniego i razem wracają do Monachium. Na dworcu są o 11.00. Tłumy monachijczyków gotują im owacje. Entuzjazm jest szczery – większość Niemców nie chce wojny, w Mussolinim widzi męża opatrznościowego, który ratuje pokój.

Hitler od kilku miesięcy domaga się przyłączenia do Niemiec zachodniej części Czechosłowacji, w której tzw. Niemcy sudeccy stanowią większość ludności. Praga jest osamotniona. Wielka Brytania nie jest gotowa do wojny z Niemcami, Francja zaś za słaba, by samotnie wystąpić w obronie czechosłowackiego sojusznika. Przedwczoraj polski rząd przesłał do Pragi notę z żądaniem przekazania Polsce terenów Zaolzia zamieszkanych przez większość polską. Dziś polska prasa rozpisuje się o krwawych prześladowaniach Polaków w Czechosłowacji i o irytującej zwłoce Pragi z odpowiedzią na żądania Warszawy. Bliskie rządowi gazety przedstawiają żądania Berlina neutralnie, niekiedy wręcz z nutą życzliwości.

Ciężar obłaskawiania Hitlera wziął na siebie premier Wielkiej Brytanii Neville Chamberlain. Latał do Niemiec, wysłuchiwał impertynencji Führera, cierpliwie negocjował. Nie bronił Pragi, bronił pokoju za cenę wymuszenia ustępstw na Czechach. Ale Hitler w ostatniej chwili zwiększył żądania, a prezydent Benes odrzucił je. Hitler odpowiedział ultimatum upływającym wczoraj o 14.00 – albo Czesi przystają na jego dyktat i za parę dni Wehrmacht bez strzału wkroczy do Sudetów, albo wojna. W Niemczech zapowiedziano mobilizację. Świat stanął na krawędzi wojny, ale na 2 godziny i 20 minut przed upływem niemieckiego ultimatum na prośbę Londynu Benito Mussolini zaproponował swoją mediację. Hitler przyjął ją i przesunął mobilizację o 24 godziny. Europa odetchnęła – będą rozmowy. I to błyskawicznie. Hitler zaprosił Mussoliniego oraz premierów Wielkiej Brytanii i Francji na rozmowy do Monachium. Początek dziś o 15.00.

Gdy Hitler wita Mussoliniego, w Monachium ląduje samolot z premierem Francji Eduardem Daladierem. Francuzi jadą z lotniska do hotelu Vier Jahreszeiten (Cztery Pory Roku). Tam w południe Daladierowi składa kurtuazyjną wizytę marsz. Hermann Göring, premier Prus. Premier Chamberlain jest spóźniony. Jego dwusilnikowy lockheed ląduje o 11.57. Chamberlain pospiesznie odświeża się na lotnisku i jedzie prosto do Führerhaus, nowej, oficjalnej rezydencji Hitlera przy Koenigsplatz. Tam o 12.30 zaczyna się oficjalne śniadanie dla uczestników konferencji. Czeski poseł Masaryk wezwany został za zgodą Chamberlaina do Monachium, ale nie ma prawa uczestniczyć w obradach na temat losu swego kraju. Ma czekać w sąsiednim pokoju na wypadek, gdyby potrzebne były jakieś wyjaśnienia strony czeskiej.

Po śniadaniu, krótko przed 14.00, uczestnicy konferencji – Hitler, Chamberlain, Mussolini, Daladier, niemiecki minister spraw zagranicznych Joachim von Ribbentrop i włoski Galeazzo Ciano, najbliższy, osobisty doradca premiera Chamberlaina sir Horace Wilson oraz sekretarz stanu we francuskim MSZ Alexis Léger – przechodzą do nowocześnie urządzonego salonu na pierwszym piętrze pałacu Führera i zasiadają za dużym okrągłym stołem. Konsternacja – stół jest za niski. Goście Hitlera muszą siedzieć nienaturalnie wyprostowani. Gdy chcą rzucić okiem w dokumenty, muszą dziwacznie garbić się nad blatem albo trzymać kartki papieru w ręku.

Mussolini jest sojusznikiem Hitlera, ale wszyscy udają, że widzą w nim neutralnego, bezinteresownego rozjemcę, obrońcę europejskiego pokoju. Każdy z uczestników krótko przedstawia punkt widzenia swego kraju na kryzys sudecki. Wszyscy opowiadają się przeciwko rozwiązaniom polegającym na użyciu siły. 4 szefowie rządów w atmosferze wzajemnego zrozumienia dyskutują o konieczności odebrania Sudetów Czechosłowacji. Wczoraj wieczorem premier Chamberlain w brytyjskim radiu mówił przecież o absurdzie wojny, która mogłaby wybuchnąć „z powodu kłótni w odległym kraju, między ludźmi, o których nic nie wiemy”. Miłą atmosferę 2 razy zakłóca Hitler, który na wzmiankę o Beneszu wpada w niepohamowaną wściekłość; czeskiego premiera i Czechosłowację w ogóle obrzuca niewyszukanymi inwektywami. Przeciwstawia mu się wtedy Daladier. Niski, krępy premier Francji najwyraźniej nie czuje się dobrze w roli kata dobijającego swego czechosłowackiego sojusznika. Na napaści Hitlera pod adresem Benesa replikuje ostro i stanowczo. Hitler, o dziwo, natychmiast uspokaja się i nie ciągnie awantury. W przerwie na kawę podchodzi do Daladiera i opowiada mu o swoich przeżyciach frontowych z czasów wojny światowej. Chwilę później o francuskim polityku mówi do Mussoliniego z nieukrywaną sympatią: „Mogę się bardzo dobrze porozumieć z Daladierem, był żołnierzem frontowym, jak my, dlatego można z nim gadać rozsądnie”.

Krótko przed 15.00 Mussolini przedkłada zebranym, jak mówi, własną, bezstronną propozycję rozwiązania konfliktu. Jedyny tłumacz na konferencji, Niemiec, dr Paul Schmidt, ma natychmiast przełożyć dokument na angielski i francuski. Schmidt rzuca okiem na tekst i ze zdumieniem orientuje się, że już raz go tłumaczył. Wczoraj w Berlinie, w najcięższym momencie kryzysu, tuż przed ogłoszeniem przez Mussoliniego chęci mediacji w konflikcie, gdy postronnym obserwatorom wydawało się, iż wojna jest nieunikniona, sekretarz stanu w niemieckim MSZ Ernst von Weizsäcker wręczył ten dokument Schmidtowi z poleceniem, by błyskawicznie przetłumaczył go z niemieckiego na francuski, gdyż natychmiast musi otrzymać go ambasador Włoch.

Rzekome włoskie propozycje mediacyjne napisali wczoraj marsz. Göring oraz dyplomaci von Neurath i von Weizsäcker. Schmidt z kamienną twarzą tłumaczy je teraz z powrotem na niemiecki i na angielski.

Krótko po 3.00 uczestnicy konferencji rozjeżdżają się do swoich hoteli na odpoczynek. Spotykają się o 16.30. Los Czechosłowacji tak naprawdę jest przesądzony, szefowie rządów dyskutują już tylko o technicznych szczegółach przejęcia Sudetów przez III Rzeszę. W premierze Chamberlainie nagle odzywa się były minister finansów. Uparcie, kilkakrotnie dopytuje się, czy Berlin wypłaci rządowi czeskiemu odszkodowania za budynki i urządzenia państwowe w Sudetach. Hitler z rosnącą irytacją odpowiada, że nawet nie ma o tym mowy – wedle niego wszystko w Sudetach zbudowane zostało z podatków sudeckich Niemców. Chamberlain nie daje za wygraną. W końcu pyta, czy bydło pasące się w Sudetach ma pozostać na pastwiskach, czy może być przepędzone w głąb Czech. Hitler wpada we wściekłość. „Szkoda naszego czasu, by zajmować się takimi drobiazgami!” – ryczy na całe gardło.

W obrady wkrada się bałagan. Na salę wchodzą ukradkiem Göring, francuski ambasador François Poncet, dyplomaci brytyjscy, włoscy, niemieccy, jacyś doradcy prawni, sekretarze, adiutanci. Tłumacz dr Schmidt przestaje panować nad rozmówcami. Musi przekładać wypowiedzi z jednego z 3 języków – niemieckiego, francuskiego i angielskiego – na 2 pozostałe. Premierzy wpadają sobie w słowo, replikują w pół zdania. Próbując opanować chaos, dr Schmidt grzecznie przerywa dygresje, polemiki i nieoczekiwanie faktycznie przejmuje prowadzenie obrad.

O 21.00 Hitler proponuje kolację, która okazuje się uroczystym bankietem. Chamberlain i Daladier nie mają ochoty świętować rozbioru Czechosłowacji. Wymawiają się koniecznością pilnych telefonów do swoich rządów i wyjeżdżają do hoteli. Przy długim, pustym stole bankietowym siedzi kilkunastu Niemców i Włochów. Hitler i Mussolini snują opowieści kombatanckie.

Po godzinie wracają Anglicy i Francuzi. Eksperci dopracowują tezy rozbiorowej propozycji Mussoliniego, czyli tak naprawdę propozycji niemieckiej, aż do godz. 00.30. Po 12-godzinnym maratonie 4 uczestnicy konferencji monachijskiej zasiadają do podpisania porozumienia. Ale tych 3 kartek maszynopisu podpisać nie mogą – okazuje się, że reprezentacyjny kałamarz Hitlera jest pusty! Adiutant przynosi inny kałamarz i 4 szefowie rządów wreszcie mogą podpisać wyrok na Czechosłowację.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

28 września 480 p.n.e. to data bitwy pod Salaminą, w której mniej liczebna flota grecka odniosła zwycięstwo nad przeważającymi siłami perskimi. Bitwa ta uznawana jest przez historyków za jedną z tych, które zmieniły bieg historii. Kto wie jak wyglądałaby współczesna Europa gdyby Persowie odnieśli zwycięstwo w tzw „wojnach perskich”. W. Kalicki tak oto opisuje przygotowania do tej walnej bitwy:

Lśniące od oliwy brodate twarze wyglądają dziko w płomieniach rzucanych przez wielkie ogniska. Władczy mężczyźni o twarzach spalonych słońcem, pooranych wiatrami z pasją wykrzykują swoje racje. Narada dowódców greckiej floty ciągnie się od paru godzin, północ już blisko, ale końca sporów nie widać. Większość domaga się, by zjednoczona flota greckich państw jak najspieszniej odpłynęła z cieśniny między grecką Attyką a wyspą Salaminą.

Nocna kłótnia dowódców przy ogniskach jest coraz ostrzejsza. Tylko Ateńczycy, dowódcy okrętów z leżącej na lądzie stałym po drugiej stronie Salaminy, Megary i flota Eginy chcą zostać w cieśninie i tu stoczyć z Persami walną bitwę. Za wycofaniem się najgłośniej gardłują wodzowie z państw położonych na południe od Aten. Uważają oni, że stoczenie bitwy morskiej między Salaminą i Pireusem będzie walką w interesie Ateńczyków, że flota powinna odpłynąć na południe, w pobliże Przesmyku Istmijskiego, jedynej drogi lądowej na Peloponez. Zjednoczona armia państw greckich ma bronić przesmyku do upadłego.

Wódz floty Koryntu także domaga się wycofania spod Salaminy. W polemicznym zapale nazywa wodza floty ateńskiej Temistoklesa człowiekiem bez własnego miasta. To podły chwyt. Aten nie dało się ocalić przed Persami. Garstka obrońców, która umocniła się na Akropolu, została wymordowana przez wojowników Kserksesa, zaś Ateńczycy, którzy uszli z miasta, służą teraz we flocie i w armii lądowej na Przesmyku Istmijskim.

Podnosi się mężczyzna w średnim wieku, z krótkimi włosami, o okrągławej twarzy okolonej mocno przystrzyżoną brodą. Temistokles spokojnie odpowiada, że jego miasto jest większe od państwa Koryntu, póki Ateńczycy mają pod stopami pokłady swoich 200 okrętów bojowych, trier. Ateński wódz zapowiada, że jeśli zjednoczona flota odpłynie na południe, jego 200 okrętów porzuci ją, popłynie do Italii, gdzie ich załogi osiedlą się w mieście Siris.

Blady strach pada na naczelnego wodza zjednoczonej greckiej floty Eurybiadesa. On wie, że Temistokles nie rzuca słów na wiatr. A gdyby okręty ateńskie odpłynęły, reszta greckiej floty nie miałaby żadnych szans w starciu z dużo liczniejszą flotą Kserksesa. Eurybiades łagodzi spór, zachęca do pozostania u brzegów Salaminy, ale południowcy dalej chcą odpływać. Wtem Grecy spostrzegają sowę nadlatującą bezgłośnie nad ich okręty. Ptak dolatuje od prawej strony do triery Temistoklesa i siada na maszcie. Sowa jest symbolem Ateny, bogini wojny i zwycięstwa, a nadlatując z prawej strony, zwiastuje nadzwyczajny sukces. W obozie wybucha żywy gwar. Dziesiątki głosów radośnie komentują tak pomyślną wróżbę.

Eurybiades i Temistokles uznają spory za zakończone, Dowódcy rozchodzą się do swych namiotów.

Ale nie wszyscy. Nieprzejednani przeciwnicy bitwy u brzegów Salaminy znów zwołują wiec. Potępieńcze swary wybuchają na nowo. Temistokles widzi, że jeśli sprawy pójdą tak dalej, Greków czeka katastrofalna klęska i zagłada. Na poczekaniu obmyśla piekielną intrygę. Powoli odsuwa się coraz dalej od pierwszego kręgu kłócących się wodzów i znika w ciemnościach. Pędzi do ateńskich namiotów. Tam budzi swego niewolnika, z pochodzenia Persa, i powierza mu wielki sekret: oto on, Temistokles, zrozumiał, że w obliczu zajadłych kłótni w obozie greckim niepodobna pokonać floty Kserksesa. W imieniu Ateńczyków doradza Persom natychmiastowy atak. Sam wraz ze swą flotą w momencie rozpoczęcia walki przejdzie na stronę Kserksesa, w zamian oczekując łaski i dobrego traktowania.

Perski służący nie ma powodu wątpić w słowa Temistoklesa. Nieraz greckie państwa przechodziły na stronę Persów – alboż to Artemizja nie jest zaufaną sojuszniczką i doradczynią Kserksesa? A wrzaski i wzajemne groźby greckich dowódców tej nocy słychać daleko poza obozem.

Służący Temistoklesa cichcem wymyka się z obozu, wsiada do małej łodzi i rusza czym prędzej w stronę stałego lądu. W środku nocy dworacy budzą Kserksesa – przybył zbieg z obozu Greków! Perski władca wysłuchuje go i w mgnieniu oka podejmuje decyzję – cała flota natychmiast, w środku nocy, ma ruszać do boju!

Kserkses nie waha się, bo wie już od szpiegów, że z wyspy Korkyry po drugiej stronie Grecji płynie silne wsparcie dla Eurybiadesa – 60 nowiutkich, świetnie wyposażonych trier. To siła, której lekceważyć nie wolno.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

25 września 1953 roku miało miejsce aresztowanie Prymasa Polski kardynała Stefana Wyszyńskiego. W odosobnionych miejscach internowania przesiedział ponad 3 lata, a na wolność wyszedł 28 października 1956 roku, jako jeden z ostatnich więźniów stalinizmu. W. Kalicki przypomina dziś te wydarzenia:

O 7.00 prymas Polski kard. Stefan Wyszyński odprawia mszę dla alumnów seminarium duchownego. Potem wraz z księżmi profesorami idzie na akademię inaugurującą nowy rok nauki w warszawskim seminarium. Po obiedzie prymas przez 2 godziny pracuje nad kazaniem ku czci patrona Warszawy bł. Władysława z Gielniowa. Ma je wygłosić wieczorem w kościele św. Anny.

Prymas jest spokojny, jak zwykle skrupulatnie wykonuje swe obowiązki, ale spodziewa się najgorszego. Przed 3 dniami zakończył się pokazowy proces bp. Czesława Kaczmarka, którego skazano na 12 lat więzienia. Wczoraj prymasa odwiedził Bolesław Piasecki, szef PAX-u, współpracujący z komunistycznymi władzami, nieformalnie pośredniczący między komunistami i Kościołem. Doradzał potępienie skazanego biskupa. Kard. Wyszyński wysłał jednak protest z powodu procesu. Dzisiejsza „Trybuna Ludu” przynosi kolejny atak na bp. Kaczmarka, którego oskarża o płatne w dolarach szpiegostwo na rzecz Stanów Zjednoczonych.

Wieczorem do Bolesława Piaseckiego dzwoni dyrektor Departamentu Politycznego Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego Luna Brystygierowa. Zapowiada, że jeszcze dziś zdarzy się coś bardzo ważnego. Piasecki zawiadamia swych politycznych zauszników z PAX-u i razem czekają przy telefonie na dalsze wieści.

Prymas przechodzi z rezydencji na Miodowej do kościoła św. Anny. Kazanie wygłasza w przepełnionej świątyni. Panuje niezwyczajna cisza, czuje się napięcie. Prymas błogosławi zgromadzonych relikwiami św. Władysława. Gdy wychodzi z kościoła, drogę zastępują mu wierni. Prymas mówi do nich:

 – Znacie obraz Michała Anioła Sąd Ostateczny. Anioł Boży wyciąga człowieka z przepaści na różańcu. Mówcie za mnie różaniec.

Kardynał przechodzi do mieszkania ks. rektora Kamińskiego na kolację. Na Miodową wraca o 21.30. Przed kościołem św. Anny ciągle stoją wierni. Jedni wznoszą okrzyki, inni ich uciszają. W rezydencji na Miodowej prymas idzie do swoich pokoi, kładzie się do łóżka. Światła gasną.

O 22.00 do drzwi kard. Wyszyńskiego puka ks. Goździewicz z prymasowskiego sekretariatu. Mówi, że przyszli jacyś ludzie z listem od ministra Antoniego Bidy do bp. Baraniaka i żądają otwarcia bramy. Prymas dziwi się – listy od ministra przekazywane są zawsze do sekretarza Episkopatu bp. Choromańskiego. Ks. Wyszyński czuje, że to nie pomyłka, lecz coś o wiele poważniejszego. Natychmiast wstaje, ubiera się. Poleca zapalić wszystkie światła w Pałacu Prymasowskim, by Warszawie dać znak, że władze przyszły po niego. Oświetlenie pałacu w chwili zagrożenia zadysponował współpracownikom jeszcze wczoraj.

Z dołu dochodzą hałasy. Kard. Wyszyński schodzi na parter i poleca otworzyć bramę. Chwilę potem wchodzi bp Baraniak otoczony przez grupkę oficerów bezpieczeństwa w cywilu i tłumaczy, że musiał ich wpuścić – grozili, że będą strzelać.

 – A szkoda, wiedzielibyśmy, że to napad, a tak to nie wiemy, co sądzić o tym nocnym najściu – mówi prymas.

Jeden z przybyłych odpowiada, że przyszli w sprawie urzędowej, i dziwi się, że nikt nie otworzył im bramy. Kardynał replikuje, że bramy otwarte są w godzinach urzędowania, a te dawno minęły. Oficer na to, że państwo ma prawo zwrócić się do obywateli, kiedy chce. Prymas z zimną krwią odpiera: także państwo ma obowiązek przyzwoitego zachowywania się wobec obywateli.

Kardynał wychodzi na dziedziniec, by odszukać dozorcę Cabanka. Ubecy wychodzą za nim. Pies Baca rzuca się na jednego z nich i gryzie go do krwi. Prymas wraca do przedsionka. S. Maksencja przynosi jodynę. Prymas osobiście opatruje ranę funkcjonariuszowi i uspokaja go, że pies nie jest wściekły. Potem ks. Wyszyński przechodzi do Sali Papieży. Oficerowie wprowadzają tam bp. Baraniaka. Jeden z funkcjonariuszy znów zgłasza pretensje, że nie wpuszczono ich. Prymas cierpliwie wyjaśnia, że ciągle jeszcze nie wie, czy ma przed sobą przedstawicieli władzy czy jakichś napastników. Szef XI Departamentu MBP płk Karol Więckowski zdejmuje palto, wyjmuje z teczki list, odpieczętowuje go i wręcza kard. Wyszyńskiemu. Jest to decyzja prezydium rządu – prymas ma być natychmiast usunięty z miasta i internowany w wyznaczonym przez władze klasztorze. Nie wolno mu sprawować żadnych czynności związanych z jego funkcjami kapłańskimi.

Płk Więckowski prosi, by prymas odnotował na piśmie, że przyjął ją do wiadomości. Prymas odmawia. Wyjaśnia, że nie widzi podstaw prawnych do takiej decyzji, przypomina, że spotykał się z prezydentem Bierutem i odpowiedzialnym w partii za politykę wyznaniową Franciszkiem Mazurem i mieli oni dość sposobności, by przekazać swoje pretensje.

Pułkownik prosi, by prymas chociaż podpisał list na znak, że go czytał. Ks. Wyszyński pisze: „Powyższe przeczytałem”, i składa podpis.

Prymas idzie teraz na górę, do prywatnych apartamentów. Za nim podąża kilku oficerów. Płk Więckowski pyta, jakie rzeczy osobiste ks. Wyszyński każe sobie zapakować. Prymas odpowiada, że niczego mu nie potrzeba.

 – Jak to nie potrzeba? Nie rozumiem – dziwi się pułkownik.

 – To nic nie szkodzi, że pan nie rozumie, wystarczy, że ja rozumiem – ucina kardynał. Po chwili dodaje: – Przyszedłem tu z pustymi rękami i tak odejdę.

Przychodzi s. Maksencja i z dobrego serca prosi prymasa, by wziął choć rzeczy najpotrzebniejsze. Ks. Wyszyński odpowiada:

 – Siostra składała ślub ubóstwa i wie, co to znaczy. – Po czym zwraca się do stojącego pod ścianą por. Opary: – Ja mówię panom zupełnie szczerze, że nie mam do was pretensji, przecież wszyscy jesteśmy Polakami.

Porucznik zakłopotany kaszle i zaczyna spacerować pod ścianą. Funkcjonariusze są zdenerwowani. Jeden z nich bierze walizę i wchodzi do sypialni prymasa. Ks. Wyszyński pozostaje w swym gabinecie.

Ubecy przyprowadzają bp. Baraniaka. Pytają prymasa, kto jest tu gospodarzem. Odpowiada, że podczas jego nieobecności zawsze bp Baraniak. Kard. Wyszyński korzysta z okazji i oświadcza biskupowi w obecności tajniaków, że wszystko, czego jest świadkiem, uważa za gwałt. Prosi biskupa, by nikt nie organizował mu obrony, nie szukał adwokatów. W razie procesu będzie się bronił sam.

W gabinecie ks. Wyszyński porządkuje książki, zbiera z biurka papiery i wkłada do szafy. Zauważa kilka prymasowskich dokumentów złożonych wcześniej na biurku przez sekretarza. Podpisuje je.

Wychodząc, zabiera brewiarz i różaniec. W przejściu s. Maksencja podaje mu palto i kapelusz. Prymas nie zauważa, że palto nie jest jego. To pamiątka po zamordowanym przez hitlerowców w Dachau bp. Michale Kozalu.

Prymas skręca jeszcze do kaplicy. Drogę zastępuje mu płk Paszkowski, ale płk Więckowski zezwala:

 – Na chwilę można.

Po chwili oficerowie sprowadzają go na dół. Na progu prymas jeszcze raz protestuje przeciw gwałtowi i wychodzi na dziedziniec. Tuż przed drzwiami czeka osobowy samochód z zachlapanymi błotem szybami. Wraz z prymasem wsiada do niego 3 oficerów. Jest już po północy, gdy samochód wyjeżdża z bramy rezydencji prymasowskiej. Na Miodowej otacza go 6 samochodów wypełnionych tajniakami. Kawalkada przejeżdża koło pałacu Mostowskich i skręca w nowo wybudowaną Trasę W-Z, potem pędzi przez most Śląsko-Dąbrowski na wschód ku Jabłonnie.

Bolesław Piasecki nadaremnie, aż do świtu, czeka na wieści. Nikt z Urzędu Bezpieczeństwa nie dzwoni.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.