Psychologowie definiują tzw. „syndrom sztokholmski”, jako przypadek, w którym ofiara utożsamia się ze swoimi porywaczami i wręcz im pomaga. Czy amerykańska aktorka Patricia Campbell Hearst była ofiarą syndromu sztokholmskiego? Jej sprawą żyła cała Ameryka przez 2 lata a 24 września 1976 roku zakończył się jej proces. W. Kalicki tak relacjonuje przebieg wypadków:

W Sali Ceremonialnej budynku federalnego w San Francisco są 183 miejsca. W styczniu tego roku, gdy rozpoczynał się proces, ponad 400 dziennikarzy walczyło o 111 krzeseł przeznaczonych dla sprawozdawców. Władze wydały także 66 kart wstępu dla publiczności. 6 miejsc w 1. rzędzie zarezerwowano dla najbliższej rodziny oskarżonej.

Dziś, w ostatnim dniu procesu, do sali wtłoczyło się ponad 250 osób; władze sądowe ugięły się i wydały dodatkowe karty wstępu dla reporterów.

W 1. rzędzie, naprzeciw fotela sędziego, siedzą rodzice oskarżonej i jej 4 siostry. Ojciec Randolph A. Hearst jest spadkobiercą prasowego imperium miliardera Williama Randolpha Hearsta sr. W 1898 roku Hearst sr za pomocą swych gazet sprowokował wybuch wojny Stanów Zjednoczonych z Hiszpanią – skończyło się ona zwycięstwem Stanów i objęciem przez nie władzy na Filipinach, Puerto Rico oraz uzyskaniem niepodległości przez Kubę. Wpływy i majątek Williama A. Hearsta nie mogą się równać z osiągnięciami ojca, ale ciągle zaliczany jest do 10 tys. najbogatszych Amerykanów, a perłami w jego prasowym imperium pozostają bardzo popularne „Cosmopolitan” i „Harpers Bazaar”.

Urzędnik sądowy w marynarce w drobną pepitkę wprowadza na salę oskarżoną – Patricię Campbell Hearst. 22-letnia podsądna jest wychudzona, waży zaledwie 40 kg. Ciemnozielona suknia wisi na niej jak na wieszaku. Patricia ma ściągniętą, zmęczoną twarz, ale wyraźnie jest w nie najgorszym nastroju.

Jej epopeja, którą pasjonuje się cała Ameryka, zaczęła się 4 lutego 1974 roku. Do apartamentu w Berkeley wpadło 2 czarnoskórych mężczyzn i kobieta. Uzbrojeni napastnicy pobili kolbą pistoletu maszynowego 26-letniego doktoranta filozofii na Berkeley Stevena Weeda i uprowadzili okrytą jedynie płaszczem kąpielowym, krzyczącą wniebogłosy jego przyjaciółkę Patricię Hearst. Porwaną wrzucili do bagażnika samochodu i uciekli.

8 dni później kidnaperzy przesłali ojcu porwanej wstępny warunek rozpoczęcia negocjacji – miał rozdać biednym mieszkańcom Kalifornii żywność o wartości 400 mln dolarów. Szef porywaczy o pseudonimie „Cinque”, tytułujący się wielkim marszałkiem polnym Symbionese Liberation Army (Symbionicznej Armii Wyzwolenia), w nagraniu na taśmie magnetofonowej zagroził, że jeśli żywność nie zostanie rozdana, Patricia umrze.

Pospieszne śledztwo FBI zaczęło ujawniać tajemnice nikomu nieznanej dotychczas SLA. Wylęgła się w stanowym więzieniu w Vacaville w Kaliforni, w którym władze penitencjarne zezwoliły na powstanie Kulturalnego Stowarzyszenia Czarnych. Zamiast się wzajem reedukować, czarni więźniowie palili haszysz przemycany przez instruktorów więziennych, czytali Czerwoną książeczkę Mao Tse-tunga i planowali miejską wojnę przeciw amerykańskiemu establishmentowi. Na wolności SLA liczyła raptem 2 tuziny dziwaków i wykolejeńców. Program podziemnej armii przewidywał wywłaszczenie kapitalistów, likwidację więzień oraz „zniszczenie rasizmu, seksualizmu, kapitalizmu, faszyzmu, indywidualizmu, własności i konkurencji”. Jej herszt, czarnoskóry, niezrównoważony psychicznie brutal i gwałciciel Donald DeFreeze, miał za sobą 3 odsiadki za produkowanie bomb i napady z bronią w ręku. To on brał udział w porwaniu Patricii Hearst.

DeFreeze zawsze chętnie otaczał się kobietami z problemami. Nancy Perry po anglistyce badała pobudzanie świadomości narkotykami, potem zatrudniła się jako kelnerka topless i wreszcie stała się wywiadowcą SLA. Patrycja Sołtysik rzuciła studia w Berkeley dla kariery w ruchu feministycznym. W końcu została kochanką Kamili Hall, parkingowej, uważającej się za poetkę. W SLA obie awansowały do przybocznych marszałka polnego Cinque. Do 9-osobowego oddziału uderzeniowego SLA, do którego należało 3 porywaczy panny Hearst, FBI zaliczyło także Thero Wheelera, przestępcę z 2 udanymi ucieczkami z więzień na koncie, i Williama Wolfe’a, wykolejonego syna dobrze prosperującego lekarza z Pensylwanii. Porwanie nie było pierwszą akcją SLA. W listopadzie 1973 roku 2 podkomendni Cinque zamordowali Marcusa Fostera, czarnoskórego superintendenta szkół w Oakland. Strzelali do niego pociskami zatrutymi cyjankiem potasu.

Randolph A. Hearst, choć bardzo bogaty, nie jest miliarderem. Rozdanie 6 mln mieszkańców Kalifornii paczek żywnościowych wartości 70 dolarów każda, czego żądała SLA, jako pokuty za kierowanie przezeń „faszystowskim imperium informacyjnym”, było poza zasięgiem możliwości finansowych ojca Patrycji. Jego odpowiedzią była akcja rozdawnictwa potrzebującym paczek z żywnością o łącznej wartości 2 mln dolarów. Akcja szybko przekształciła się w farsę. Kilku kalifornijskich biedaków, potencjalnych odbiorców paczek, ostentacyjnie przesłało ojcu porwanej czeki o wartości 70 dolarów jako znak solidarności. Edward Peet, przewodniczący liczącej milion członków organizacji kalifornijskich emerytów, złożył prasie oświadczenie: „Wolimy być głodni, niż przyjmować żywność za cenę terroru”. Rozdawnictwo paczek zakończyło się skandalem. W East Oakland oczekujący od nocy chętni zaatakowali nadjeżdżające ciężarówki z paczkami. Doszło do szarpaniny z rozdającymi paczki, interweniowała policja.

W innych punktach paczki rozdano w miarę sprawnie. Ostatecznie Hearst wydał na ten cel 7 mln dolarów. Mimo to SLA nie uwolniła Patricii. Porywacze przez 57 dni trzymali ją ze związanymi rękami i z przepaską na oczach w obitej kocami szafie. Jej podłoga miała rozmiary 2 m na 60 cm. W tym czasie wielokrotnie gwałcili ją, pozorowali egzekucję i wygłaszali ideologiczne tyrady. W końcu dziewczyna uległa terrorowi i praniu mózgu. Radio w Berkeley otrzymało taśmę z nagraniem, w którym Patricia oznajmia rodzicom, że przyłączyła się do armii feldmarszałka Cinque, a ich samych nazywa świniami. Jedna z kalifornijskich gazet zaś otrzymała fotografię panny Hearst w rewolucyjnym berecie na głowie, z pistoletem maszynowym z rękach – a wszystko na tle logo SLA, dziwacznie poskręcanej, 7-głowej kobry. Wątpliwości co do autentyczności nagrania i zdjęcia rozwiał w kwietniu 1974 roku napad na Hibernia Bank w dzielnicy Zachodzącego Słońca w San Francisco. Dowodzący nim DeFreeze rozbroił strażnika przy wejściu i kazał wszystkim klientom i obsłudze położyć się na podłodze. Patty Hearst i Kamila Hall wzięły sterroryzowanych na celowniki swoich automatów, po czym Patty Hearst i Patrycja Sołtysik odebrały kasjerom klucze, otworzyły kasy i zrabowały 10 960 dolarów. Wszystko nagrały kamery filmowe, przytomnie uruchomione przez menedżera banku. Napastnicy nie ukrywali tożsamości panny Hearst. Jedna z napastniczek, wskazując ją, zawołała do leżących na podłodze: „To jest Tania Hearst!”. Rewolucyjne imię Tania nadano w SLA nawróconej na rewolucję porwanej na cześć jednej z podwładnych Che Guevary (niedouczeni gorliwcy z SLA nie mieli pojęcia, że prawdziwa Tania, Tamara Bunke, była agentką enerdowskiej Stasi). Na koniec feldmarszałek Cinque bez powodu ostrzelał przechodniów na ulicy i ciężko zranił w brzuch dwoje z nich.

Potem były jeszcze liczne napady z bronią w ręku i niekończąca się, wielomiesięczna obława, prowadzona przez ponad 300 agentów FBI. W maju zeszłego roku FBI zaatakowało domek na południowych przedmieściach Los Angeles. Marszałek polny Cinque i jego 5 najwierniejszych pretorianów zostało zabitych. We wrześniu, po 19 miesiącach od porwania Patricii, agent FBI i policjant weszli do mieszkania przy Morse Street 625. Patricia Hearst, stojąca na środku pokoju, krzyknęła: „Nie strzelać! Idę z wami!”. W pokoju policja znalazła 6 rewolwerów i 2 strzelby śrutowe.

Oskarżenie obejmuje zarzuty rabunku z bronią w ręku i używania broni palnej do popełnienia innych, ciężkich przestępstw federalnych. Obrona pod wodzą mecenasa F. Lee Baileya od początku procesu stara się udowodnić, że Patricia Hearst padła ofiarą porwania i prania mózgu. Uciec zaś nie mogła, bo uzbrojeni prześladowcy nieustannie mieli ją na oku. Prokurator James F. Browning ma jednak w ręku mocne argumenty. Różni świadkowie zeznali, że panna Hearst wielokrotnie znajdowała się poza kontrolą kompanionów z SLA; była wtedy uzbrojona i mogła bez trudu zbiec. Na początku napadu na Hibernia Bank wypadł jej na ulicy magazynek od karabinu M1. Podniosła go i spóźniona, weszła do banku. Niejednokrotnie brała udział w aktach przemocy, np. w porwaniu należącego do Franka Suttera samochodu, działając bezwzględnie, wyraźnie z własnej inicjatywy.

Celem ustalenia stanu jej świadomości podczas przebywania w SLA sędzia Oliver Carter nakazał przeprowadzenie wielomiesięcznych badań psychiatrycznych. Nie wypadły one po myśli obrony. Sędzia Carter wstępnie orzekł, że oskarżona będzie podlegać karze do 35 lat więzienia. Oczywiście to teoria. Wszyscy, nie wyłączając oskarżenia, spodziewają się wyroku 6 lat. Komentatorzy prawni są zdania, że sędzia zastosuje tzw. Ustawę o młodocianych przestępcach, która przewiduje, że podsądni w wieku do 26 lat mogą otrzymać wyroki nie wyższe niż 6 lat więzienia i – co ważne – mogą starać się o zwolnienie warunkowe już nazajutrz po skazaniu.

Ostateczny wyrok zapadnie za chwilę. Wszyscy obecni w sali ceremonialnej wstają. Wchodzi sędzia William Horsley Orrick. Prowadzący sprawę panny Hearst sędzia Carter zmarł niedawno na zawał serca. Sędzia Orrick, który nie był na żadnej z rozpraw i nigdy nie widział Patricii Hearst, orzeka tylko w oparciu o akta sprawy. Orrick wcześniej sprawdził się jako dyrektor i menedżer opery w San Francisco, słynie z energii i pryncypialności.

Prokurator James Browning jr w końcowym wystąpieniu podtrzymuje zarzut dobrowolnego uczestnictwa porwanej w przestępczej SLA. Jego zarzuty są jednak stonowane, sam przypomina, że podsądna współpracowała z władzami. Wszyscy są zaskoczeni łagodnością wyroku, jakiego żąda prokurator – tylko 6 lat!

Obrona w swym ostatnim wystąpieniu przedstawia pannę Hearst jako ofiarę od początku do końca jej 19-miesięcznej epopei i domaga się uniewinnienia. Mecenas Albert Johnson woła z emfazą: „Wysoki Sądzie! Moja przyjaciółka Pat Hearst była terroryzowana, zastraszana, brutalnie traktowana, bita pięściami i przedmiotami. Ona była poniżana, torturowana, wyszydzana. Wysoki Sądzie! Ona dostała już dosyć!”.

Sędzia Orrick ogłasza wyrok: 7 lat więzienia! Ojcu oskarżonej szczęka opada ze zdumienia i Hearst siedzi z szeroko otwartymi ustami. Zaskoczona publiczność długą chwilę milczy. Potem zrywa się dziki gwar, który cichnie, gdy sędzia przystępuje do uzasadniania wyroku. Podkreśla, że już nie uważa jej za zagrożenie dla społeczeństwa, ale nie będzie też traktował jej jako skrzywdzonej młodocianej: „Równość prawa musi być szanowana. Odpowiednia długość kary więzienia musi być zastosowana jako odstraszenie dla innych i jako kara dla pani. Mniejsza kara pomniejszyłaby wagę pani przestępstwa”.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

23 września 1934 roku rozpoczęły się w Warszawie Międzynarodowe Zawody Balonowe o Puchar Gordona Benneta. Musiały być widowiskowe skoro tak barwnie opisuje je W. Kalicki i najważniejsze, Polacy wygrali:

Na lotnisku na warszawskim Polu Mokotowskim, mimo ciemności, krząta się 600 żołnierzy i mnóstwo cywilów. Oddział 200 piechurów pozostaje w rezerwie, na wypadek nieprzewidzianych trudności z pogodą. Żołnierze rozwijają długie węże z gumowanego płótna. Jest ich 18. Z murawy wystaje w dwóch liniach, oddalonych od siebie o 50 m, 18 masywnych metalowych zaworów. Pomiędzy sąsiednimi zaworami dystans wynosi 15 m. Przy każdym z nich jest tabliczka z nazwą kraju: Polska, Niemcy, Francja, Belgia, USA, Włochy, Czechosłowacja, Szwajcaria. To wyprowadzenia gazu z podziemnego gazociągu zbudowanego niedawno przez wojsko specjalnie na potrzeby tego dnia. 2 wielkie tablice ostrzegają: „Nie palić! Gaz świetlny!”.

Inni żołnierze znoszą z ciężarówek ważące po 12 kg worki z piaskiem. Naziemna obsługa balonów będzie obciążać nimi czasze w miarę napełniania gazem. Żołnierze mają wiązać worki do siatek okrywających czasze każdego balonu. Po napełnieniu czasz przytrzymywać przy ziemi będzie je po ok. 100 takich worków. Woreczki balastowe, używane podczas lotu, są mniejsze i lżejsze.

O 5.15 zjawiają się pierwsi zawodnicy. Amerykanie mają na mundurach wiatrówki, na plecach których wymalowane są napisy „US Navy” i ich nazwiska. Niektóre ekipy noszą mundury. Światowa czołówka baloniarzy to niemal bez wyjątku zawodowi wojskowi.

Niebo jest bezchmurne. Ale szykujących się do startu zawodników interesuje tylko układ wiatrów, wyży i niżów barycznych. Polska po raz pierwszy jest gospodarzem zawodów balonowych o Puchar Gordona Bennetta. To najważniejsza w świecie impreza baloniarska, a sam puchar ufundowany przez Jamesa Gordona Bennetta jest najstarszą nagrodą lotniczą. Reguły gry są proste: napełniane zwykłym gazem świetlnym balony o pojemności czaszy do 2200 m sześc., z 2-osobową załogą, startują kolejno z tego samego miejsca. Zwycięża ten, kto doleci najdalej – liczy się odległość w linii prostej od punktu startu. Czas lotu nie gra żadnej roli.

Polsce przypadł zaszczyt organizowania kolejnej edycji zawodów dzięki zwycięstwu w zeszłym roku, w zawodach o Puchar Gordona Bennetta w Chicago. Nasi mistrzowie kpt. pilot balonowy Franciszek Hynek i kpt. pilot balonowy Zbigniew Burzyński na balonie „Kościuszko” przelecieli wtedy 1361 km w 39 godzin i 32 minuty.

Polskie władze wojskowe przywiązują do sportu balonowego duże znaczenie – ma on być przedsionkiem i szkołą nawigacji dla pilotów lotnictwa wojskowego. Ma też propagować potęgę państwa. Dlatego zawody w Warszawie zorganizowano z rozmachem, angażując w przygotowania setki żołnierzy pułku balonowego i stołecznego garnizonu.

Żołnierze mocują płócienne szlauchy o średnicy 15 cm do wyznaczonych zaworów gazociągu. Ich końcówki doprowadzają do pozbawionych gazu powłok balonów, które leżą na płachtach rozłożonych na trawie. Obok stoją kosze i instrumenty nawigacyjne. Punktualnie o 6.00 technik stołecznych zakładów gazowniczych wkłada w gniazdo głównego zaworu na podziemnym gazociągu wielką korbę i przekręca zawór główny. Nad pierwszym zaworem do napełniania balonów pochyla się inżynier z gazowni. Aparatem Schylinga bada skład gazu. Gdy jego strumień wydmuchuje resztki powietrza z rurociągu i gaz osiąga regulaminowy ciężar właściwy, kierownik zawodów ppłk Sielewicz daje ręką znak i żołnierze przystępują do napełniania czasz. Z powodu zagrożenia wybuchem ulatniającego się gazu technicy z gazowni obsługują balony w specjalnych kapciach z miękkiego filcu, zaś pomagający im żołnierze, mimo przejmującego porannego zimna, chodzą boso. Przed przystąpieniem do pracy wszyscy musieli zostawić w namiotach obsługi technicznej papierosy, zapałki i paski z metalowymi sprzączkami.

Choć to blady świt, tysiące warszawiaków kibicują przygotowaniom do zawodów. Gaz tłoczony do powłok balonów pod ciśnieniem 9 atm huczy tak głośno, że w pobliżu trudno rozmawiać. Czuć dławiący zapach. Eleganckie damy, spacerujące pośród oklapniętych jeszcze czasz, skarżą się na ból głowy. Piloci doradzają uprzejmie, że na zapach gazu i mdłości najlepsze są popularne tabletki „z kogutkiem”.

Mija godzina i płaskie jak naleśniki powłoki balonów zaczynają pęcznieć. Po kolejnych 2 godzinach publiczność może już podziwiać tkwiące w trawie, niczym kapelusze gigantycznych grzybów, barwne, półsferyczne czasze 18 balonów biorących udział w konkursie i 3 startujących poza konkursem.

W tym roku zwycięzcy z Chicago rozdzielili się. Kpt. Burzyński leci z por. Zakrzewskim jako drugim pilotem na balonie „Warszawa”. Kpt. Hynek wraz z por. Pomaskim stanowi załogę wsławionego chicagowskim tryumfem „Kościuszki”. Pierwszym pilotem „Polonii” jest kpt. pilot balonowy Antoni Janusz.

Ale to nie jedyne w konkursie balony polskiej produkcji. Od niedawna jesteśmy światowym potentatem w produkcji wyczynowych balonów gazowych. Polscy inżynierowie opracowali nowatorską metodę gumowania tkanin używanych do szycia powłok balonowych. Srebrnoszare szwajcarski „Zurich III” i francuski „Toruń” zostały skonstruowane w Polsce.

Największe zainteresowanie kibiców budzi balon „Belgica” sławnego pilota belgijskiego Demuytera. Jest niezwykle lekki, gdyż jego powłokę uszyto z jedwabiu. Doświadczeni piloci balonowi na belgijską nowinkę patrzą ze sceptycyzmem. Na sukces w sporcie balonowym składają się przede wszystkim odporność czaszy balonu na uszkodzenia mechaniczne i na przepuszczanie gazu oraz umiejętności nawigacyjne załogi. Powłoka jedwabna wydaje się zbyt delikatna, by mogła długo wytrzymać trudy wielogodzinnego lotu, często w bardzo silnych wiatrach, pośród deszczu, czasami marznącego na powierzchni czaszy.

Jeśli chodzi o umiejętności, to Polacy teoretycznie są na straconych pozycjach. Każdy z nich ma na koncie po 50–60 lotów. Zagraniczni rywale zaś zaliczyli po 300–400 lotów. Zeszłoroczny sukces w Chicago i jakość polskich balonów sprawiły jednak, że załogi „Warszawy” i „Kościuszki” uważane są za faworytów.

W południe obwieszone startowymi workami balastowymi balony są już prawie całkowicie wypełnione gazem. Żołnierze z obsługi naziemnej pakują do ich koszy przyrządy nawigacyjne, zapasy żywności i wody, dodatkowe ubrania, gumowe pływaki ratunkowe na wypadek przymusowego wodowania na jeziorze lub w morzu. Wstawiają też małe kozetki, na których można będzie się zdrzemnąć. Wyposażenie wypełnia niewielkie kosze tak szczelnie, że piloci mieszczą się tam z najwyższym trudem. Na zewnątrz koszy zwisają girlandy małych woreczków balastowych z piaskiem używanych podczas lotu.

Walka zaczyna się jeszcze przed startem. Na skutek protestów jednej z ekip zagranicznych sędziowie dyskwalifikują załogę hiszpańskiego balonu „14 de Avril”.

Lotnicy przyglądają się pracy obsługi naziemnej, po czym co chwila wpadają do polowej stacji meteorologicznej zaaranżowanej w wielkim wojskowym namiocie. Wiatr na wysokości 1000 m wieje z południowego zachodu, na wys. 2 i 3 tys. – z zachodu. Wskutek utraty gazu nośnego balony mogą lecieć najwyżej przez 2–3 dni. Lecąc na niższym pułapie, balony powinny dotrzeć w rejon Leningradu, na wyższym zaś – w okolice Moskwy.

Na Polu Mokotowskim jest już ponad 50 tys. widzów. Nagle nad ich głowami pojawia się wypełniona tylko w części gazem powłoka bez kosza. Na wietrze przybiera rozmaite kształty, to wydłuża się niczym cygaro, to znów spłaszcza się. Wznosi się szybko i wkrótce jest ledwie widoczna. Powłoka francuskiego balonu „Toruń” podczas napełniania gazem wyślizgnęła się z obwieszonej workami balastowymi siatki i samodzielnie pofrunęła w świat. Francuzi Ravaigne i Deguy nie mają na czym lecieć. Widząc ich rozpacz, polscy organizatorzy proponują pechowym pilotom wypożyczenie balonu „Syrena”, który ma wystartować poza konkursem, by przewieźć okolicznościową pocztę i reportera Polskiego Radia. Francuzi proszą hiszpańskich lotników o udostępnienie ich wykluczonego z konkursu „14 de Avril”.

Niestety, komisja sędziowska stwierdza, że lot na balonie innym niż zgłoszony do konkursu spowodować musi dyskwalifikację.

O 15.30 obsługa naziemna przypina kosze do czasz balonów. Tuż przed 16.00 zaczynają przybywać oficjele. Na trybunie honorowej pojawiają się m.in. premier Leon Kozłowski, były premier Aleksander Prystor, politycy, generalicja, arystokraci, z księciem Januszem Radziwiłłem na czele. O 16.00 orkiestra gra Mazurka Dąbrowskiego, w niebo wzbija się kilkaset gołębi. Wiceminister komunikacji inż. Piasecki wygłasza przemówienie i otwiera zawody. Żołnierze przeciągają na linach „Warszawę”, białą, z charakterystycznym poziomym czerwonym pasem, przed trybunę honorową. Minister Piasecki i żona komisarycznego prezydenta Warszawy Stefana Starzyńskiego chrzczą balon. Pani Starzyńska rozbija o krawędź kosza butelkę szampana. Piloci dostają kwiaty i ryngrafy. O 16.08 orkiestra gra ponownie Mazurka Dąbrowskiego i „Warszawa” wzbija się w powietrze. Kpt. Burzyński i por. Zakrzewski pozdrawiają wiwatującą publiczność. Potem jest hymn niemiecki i w niebo wznosi się „Stadt Essen”. Po nim hymn czechosłowacki i startuje „Bratislava”. Czescy piloci zrzucają na tłumy widzów małe spadochrony z paczkami cukierków.

O 18.00 posterunek policji w Rembertowie zawiadamia, że „Toruń” nieuszkodzony spadł na pobliskie pola.

Wieczorem rolnik Kryszczuk spod Drohiczyna znajduje w polu meldunek zrzucony przez kpt. Hynka. „Kościuszko” i „Polonia” lecą na wyższym pułapie i kierują się na Moskwę. Tę taktykę obrała jeszcze „Belgica” Demuytera. „Warszawa” wraz z resztą balonów leci na niskim pułapie. Silny wiatr pcha ją w stronę Finlandii. Zanosi się na ogromny sukces – z 3 polskim balonami walkę nawiązała jedynie „Belgica”.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

22 września 1937 roku wywiad sowiecki przeprowadził udane porwanie Jewgienija Millera, generała lejtnanta rosyjskiej(carskiej) armii. Niestety sowieckie NKWD już od początku swego powstania działało brawurowo i skutecznie. W. Kalicki tak opisuje tamto wydarzenie:

Gen. Jewgienij Karłowicz Miller, przewodniczący ROWS, Rossijskowo Obszcze-Woinskowo Sojuza, skupiającego wszystkie organizacje rosyjskich antybolszewickich kombatantów na Zachodzie, o 9.00 wychodzi ze swego skromnego mieszkania przy ulicy Jean Baptiste Clement na paryskim przedmieściu. Jedzie koleją do Paryża. Na Gare de l’Est gen. Miller kupuje bilety na pociąg do Belgradu. Żona i córka generała mają wkrótce ruszyć na wczasy do Jugosławii. Potem Miller jedzie metrem do biur ROWS, znajdujących się pod nr. 29 przy ulicy du Colysée. Do sekretariatu biura wkracza o 10.30. Jest wyraźnie zatroskany. Nie zaczyna, jak zwykł to czynić, towarzyskiej pogawędki ze współpracownikami. Z nieobecną miną pozdrawia obecnych i wchodzi do swego gabinetu. Od razu siada za biurkiem i zabiera się do czytania korespondencji.

W carskiej Rosji Jewgienij Miller ukończył Nikołajewską Szkołę Kawalerii i wojskową służbę zaczął w huzarskim pułku lejbgwardii, ale szybko przesiadł się z siodła na fotel. Po ukończeniu Akademii Sztabu Generalnego w roku 1898 mianowano go attaché wojskowym w Belgii i Holandii. Potem reprezentował Rosję na konferencji w Hadze i znów został attaché wojskowym – tym razem we Włoszech. Ten elegancki sztabowiec i dyplomata wojskowy po wybuchu I wojny światowej nieoczekiwanie błysnął wielkim wojskowym talentem. Dowodząc rosyjską 5. Armią na froncie galicyjskim, nie dopuścił do przerwania frontu przez przeważające siły austro-węgierskie, a potem pobił je. W 1915 roku świetnie sprawił się w bitwie z armiami niemieckimi pod Łodzią.

Bolszewicka rewolucja zastała go we Włoszech, gdzie był przedstawicielem rosyjskiego naczelnego dowództwa przy dowództwie armii włoskiej. Po rozpoczęciu w 1919 roku interwencji aliantów przeciw bolszewikom gen. Miller został gubernatorem wojskowym zajętych przez aliantów i ich rosyjskich sojuszników północnej części Rosji.

Bił się twardo przeciw bolszewikom, nawet wtedy gdy jego opuszczone przez Brytyjczyków oddziały nie miały cienia szansy na sukces. Udało mu się ewakuować z Archangielska na Zachód tysiące białych żołnierzy i ich rodzin.

Na emigracji w Paryżu włączył się w działalność kierowanego przez gen. Kutiepowa ROWS. Po porwaniu w 1930 roku Kutiepowa przez sowieckie tajne służby gen. Miller, jako najstarszy stopniem carski wojskowy, został przewodniczącym ROWS.

To nie był dobry wybór. Miller powierzył fundusze ROWS szwedzkiemu finansiście Ivarowi Kreugerowi, ówczesnemu europejskiemu „królowi zapałek”. Kreuger, spekulant i ryzykant, szybko, z wielkim hukiem splajtował. Fundusze ROWS przepadły.

Gen. Miller musiał przenieść biura w tańsze miejsce. Z pomocą przyszedł mu rosyjski emigrant Siergiej Tretiakow. Za symboliczny czynsz wynajął ROWS pomieszczenia na parterze swej kamienicy przy ulicy du Colisée 29. Gen. Miller nie wiedział, że Tretiakow, krewny założyciela słynnej galerii malarstwa, jest agentem NKWD. Sowieccy agenci umieścili w każdym pokoju biura mikrofony. W swoim mieszkaniu na piętrze Tretiakow codziennie słucha rozmów w biurach ROWS i pisze tasiemcowe sprawozdania dla Moskwy.

NKWD ma jeszcze jednego agenta w pobliżu gen. Millera. Jego zastępca w ROWS gen. Skoblin, wybitny dowódca carskiej armii podczas wojny światowej, na emigracji nie miał środków na wystawne życie, do którego przywykł. Zwerbowała go znana emigracyjna pieśniarka Plewicka. Ona także poszła na służbę NKWD dla pieniędzy. Skoblin ożenił się z nią – występy popularnej pieśniarki, mistrzyni rosyjskich romansów, otwierały każde drzwi białogwardyjskiej emigracji.

Szef Wydziału Zagranicznego NKWD Abram Słucki obmyślił szatańską intrygę. Gdyby gen. Millera porwać – tak jak przed 7 laty porwano jego poprzednika gen. Kutiepowa – następny w kolejce do przywództwa ROWS byłby gen. Skoblin. Największa emigracyjna organizacja antysowiecka kierowana byłaby przez agenta NKWD!

Przynętą, która wywabi gen. Millera z biura ROWS, ma być spotkanie z niemieckimi oficerami dysponującymi tajnymi materiałami o kluczowych postaciach w sowieckich władzach. Pośrednikiem jest gen. Skoblin.

O 11.00 gen. Skoblin telefonuje z hotelu Pax przy alei Victor Hugo do swego dawnego adiutanta kpt. Grigula. Skoblinowie mieszkają na przedmieściu Paryża, gdy zaś przyjeżdżają do centrum, zatrzymują się zawsze w tym samym pokoju w hotelu Pax. Skoblin prosi Grigula, by pojechał na Gare du Nord i kupił bilety do Brukseli dla państwa Chaperon, rodziny córki gen. Korniłowa. Skoblin wyjaśnia, że pociąg do Brukseli odchodzi o 14.15, ale on sam odwiezie swoim samochodem rodzinę Chaperon na dworzec o 13.30.

Potem Skoblin wychodzi do rosyjskiego bistra Serdeczny. Je śniadanie, zapija je wódką. Krótko przed południem dociera do garażu, w którym stoi jego samochód.

Dochodzi 12.10, gdy w siedzibie ROWS gen. Miller wzywa do swego gabinetu swego współpracownika gen. Pawła Kusońskiego. Wręcza mu zaklejoną kopertę.

 – Niech pan nie sądzi, że zwariowałem. Mam spotkanie na mieście, ale jeśli bym z niego nie wrócił, proszę otworzyć tę kopertę i przeczytać moją notatkę – prosi Miller. Potem wkłada płaszcz przeciwdeszczowy i wychodzi.

Skoblin zajeżdża przed hotel Pax i zabiera Plewicką. Zawozi ją do magazynu mód Karolina przy alei Victor Hugo 3. Plewicka niespiesznie przymierza eleganckie kreacje. Jej usta nie zamykają się. Opowiada personelowi, że przywiózł ją mąż gen. Skoblin, że mąż czeka w samochodzie i czyta gazety. Po półgodzinie Plewicka zmienia ton swojej paplaniny: teraz niepokoi się, że mąż czeka w samochodzie tak długo i pewnie jest już zły. Ale nadal powoli, jak mucha w smole, przymierza kolejne suknie.

Skoblin tymczasem po wysadzeniu żony przed Karoliną pędzi autem na ulicę Jasmin, gdzie jest umówiony z gen. Millerem. Generał wsiada do samochodu. Skoblin jedzie teraz na spotkanie rzekomych niemieckich oficerów. W rzeczywistości obaj są agentami sowieckiego wywiadu wojskowego. Przysłał ich z Niemiec szef tamtejszej siatki wywiadu Walter Kriwicki.

Do samochodu wsiada agent wywiadu, udający niemieckiego attaché wojskowego w Paryżu, chcącego nawiązać kontakt z organizacją białogwardyjskich Rosjan. Tłumaczy, że jego kolega, także wysokiej rangi niemiecki oficer, oczekuje na spotkanie w dyskretnym miejscu. Skoblin jedzie na bulwar Montmorency. Tam ambasada ZSRR wynajmuje sporą willę, w której znajduje się szkoła dla dzieci pracowników licznych sowieckich przedstawicielstw i firm. Gen. Miller nie ma o tym pojęcia.

Teraz willa jest pusta – dzieci mają wakacje. Skoblin zatrzymuje samochód. Gen. Miller nie ma ochoty wchodzić do domu, Skoblin, zamaszyście gestykulując, zaprasza go do środka. Wewnątrz na przewodniczącego ROWS czeka nie tylko drugi rzekomy niemiecki dyplomata, ale i nadzorujący całą operację szef wydziału zagranicznego NKWD Abram Słucki i jego zastępca Michaił Szpigelglas. Napastnicy rzucają się na Millera i po krótkiej szamotaninie obezwładniają go. Pomni, że przed 7 laty, oszołomiony podczas porwania chloroformem poprzedni przewodniczący ROWS gen. Kutiepow dostał zawału serca i zmarł, teraz nie używają żadnych środków chemicznych. Słucki naprędce przesłuchuje Millera. Generał, choć zaskoczony, trzyma się dzielnie. Napastnicy wiążą go sznurami jak baleron, kneblują. Obok willi stoi lekka ciężarówka z sowieckimi numerami dyplomatycznymi. Niedawno kupił ją i zarejestrował na swoje nazwisko sowiecki poseł Potiomkin. Oprawcy wrzucają niebędącego w stanie się poruszać gen. Millera do przygotowanej zawczasu dużej drewnianej skrzyni z wywierconymi otworami do oddychania i zabijają jej wieko. Słucki, Szpigelglas i 2 rzekomi Niemcy przenoszą skrzynię na pakę ciężarówki, wsiadają do kabiny i natychmiast ruszają w drogę.

Porwanie trwało dłużej, niż planowano. Spóźniony Skoblin nie ma szans odwieźć na pociąg państwa Chaperon. Pędzi więc bezpośrednio na dworzec.

Państwo Chaperon przywozi na dworzec przytomny kpt. Grigul, który nie widząc o umówionej godzinie Skoblina i jego samochodu, zamówił taksówkę.

Plewicka, gdy orientuje się, że mąż się spóźnia, wybiega z magazynu mód Karolina, łapie taksówkę i także zjawia się na dworcu. Skoblin jest bardzo zdenerwowany, ale co rusz opowiada dowcipy.

Po odjeździe państwa Chaperon Skoblin odwozi Plewicką do hotelu Pax, sam zaś wraz z kpt. Grigulem jedzie do mieszkania gen. Millera przy ulicy Jean Baptiste Clement. Drzwi otwiera żona gen. Millera. Skoblin ceremonialnie całuje ją w rękę i pyta o męża. Pani Miller wyjaśnia, że generał jeszcze nie wrócił do domu. Skoblin prosi ją, by powiadomiła męża o jego wizycie. Potem odwozi kpt. Grigula na zebranie białogwardyjskich kombatantów, zabiera z hotelu Plewicką i jedzie do ich mieszkania pod Paryżem. Tam oboje sprawdzają, czy nie pozostawili jakichś kompromitujących ich notatek albo drobiazgów.

Ciężarówka z wielką skrzynią na pace nieniepokojona pędzi w stronę portu Hawr.

O 17.00 grupa byłych oficerów carskiej armii zjawia się w biurze ROWS. Są umówieni na rozmowę z gen. Millerem. Ale szefa ROWS nie ma. Oficerowie czekają. O 20.00 wzywają stróża Asmołowa i polecają mu dzwonić do domu Millera. Generała tam też nie ma.

O 20.15 do Paryża wracają Skoblin i Plewicka. Skoblin zajeżdża na kończące się już zebranie rosyjskich kombatantów i zaprasza kilku z nich na zakrapianą kolację. Jest teraz całkiem opanowany, tryska wyśmienitym humorem. Opracowany przez NKWD plan zbudowania sobie alibi zrealizował niemal w 100 procentach, zaś porwany gen. Miller za parę godzin znajdzie się na pokładzie sowieckiego statku.

Około 23.00 w biurze ROWS gen. Kusoński przypomina sobie o dziwnej kopercie, którą w południe wręczył mu gen. Miller. Miał ją otworzyć, gdyby generał nie wrócił ze spotkania. No i nie ma go.

Kusoński rozrywa kopertę, znajduje w niej list:

 „Jestem dziś umówiony o godz. 12.30 z gen. Skoblinem na rogu ulic Jasmin i Raffet. Ma zabrać mnie na spotkanie z dwoma niemieckimi oficerami. Jeden z nich, pułkownik Strohmann, jest attaché wojskowym w sąsiednim kraju, drugi, Werner, został oddelegowany do tutejszej ambasady Niemiec. Obaj mówią dobrze po rosyjsku. To spotkanie jest zaaranżowane z inicjatywy Skoblina.

Możliwe, że to pułapka, dlatego zostawiam wam tę notatkę”.

W notatce jest świadectwo typowego dla enkawudowskiego poczucia humoru. „Strohmann” oznacza w Niemczech wspólnika firmy, dającego jedynie swe nazwisko, lecz niemającego żadnego udziału w interesie.

Gen. Kusoński natychmiast dzwoni do adm. Kiedrowa, zastępcy gen. Millera w ROWS, i prosi, by ten natychmiast przyjechał. Wieść o zniknięciu Millera w emigranckim światku rozchodzi się szybko. Po 23.00 do biura ROWS przyjeżdża jeden z działaczy kombatanckich, płk Siergiej Macylew. Gen. Kusoński poleca mu sprowadzić gen. Skoblina.

Płk Macylew jedzie do hotelu Pax. Skoblin udaje kompletnie zaskoczonego. Wstaje z łóżka, ubiera się i jedzie z Macylewem. W gabinecie gen. Kusońskiego czekają na niego gospodarz i adm. Kiedrow. Płk Macylew zostaje w poczekalni wraz z żoną adm. Kiedrowa.

 – Gdzie Miller? – pyta Kusoński.

 – Nie wiem.

 – Kiedy się rozstaliście?

 – Rozstałem się? Po prawdzie nie widziałem się z nim od trzech dni, od czasu niedzielnego bankietu.

Adm. Kiedrow traci cierpliwość:

 – To nie pan zorganizował dziś spotkanie Millera z jakimiś zagranicznymi agentami?

 – Nie, oczywiście, że nie.

 – Mamy świadectwo, że pan się z nim spotkał.

 – Powtarzam, że to jakieś nieporozumienie – upiera się Skoblin.

Kiedrow pokazuje Skoblinowi notatkę gen. Millera. Skoblin blednie, głos łamie mu się, ale powtarza, że to jakieś nieporozumienie. Adm. Kiedrow wstaje:

 – Dobrze, w takim razie idziemy na policję.

Osaczony w gabinecie gen. Kusońskiego Skoblin dostrzega swoją szansę:

 – Tak, tak, koniecznie na policję.

Skoblin wychodzi do poczekalni. Tuż za nim idą Kusoński i Kiedrow. W poczekalni Kusoński mówi szeptem do admirała:

 – Dziwne te jego wyjaśnienia, nieprawdaż?

Obaj cofają się do gabinetu, by na stronie omówić, co robić dalej. Wykorzystuje do Skoblin i po prostu wychodzi na klatkę schodową. Płk Macylew, który nie wie o notatce gen. Millera, nie zatrzymuje go. Skoblin pędem rzuca się na pierwsze piętro, do mieszkania Siergieja Tretiakowa, także agenta NKWD. Tretiakow wpuszcza go i zamyka drzwi.

Kusoński i Kiedrow wracają z gabinetu.

 – Gdzie Skoblin? – pyta Kiedrow.

 – Czeka na nas na ulicy – wyjaśnia Macylew.

Kusoński i Kiedrow w jednej chwili wybiegają z biura na ulicę. Dziwne – jest pusta. Konsjerżki pozamykały na noc bramy, Skoblin musiałby biec ulicą. A tymczasem jakby wyparował. Oficerowie wracają do biura.

 – Podlec, zdrajca! – krzyczy Kiedrow.

O 3.00 Kusoński rusza na policję, Macylewa zaś wysyła do hotelu Pax. Plewicka jest w pokoju. Na wieść o zdemaskowaniu i ucieczce męża wytrawna agentka nie traci głowy. Lamentuje, że niesłusznie posądzony Skoblin w obronie swego honoru na pewno popełni samobójstwo i być może nawet nikt nie znajdzie jego ciała.

W tym samym czasie na redę portu w Hawrze zajeżdża ciężarówka na sowieckich numerach dyplomatycznych i zatrzymuje się obok sowieckiego statku handlowego „Maria Uljanowa”. 4 mężczyźni pospiesznie przenoszą na pokład wielką skrzynię. Słucki i Szpigelglas zostają na pokładzie, 2 agenci wywiadu wojskowego natychmiast ruszają ciężarówką z powrotem do Paryża. Kapitan nieoczekiwanie zgłasza w kapitanacie portu, że natychmiast wychodzi w morze. Chwilę później „Maria Uljanowa” rzuca cumy i bierze kurs na Leningrad. Słucki zabiera się do przesłuchiwania Millera.

Generał, choć wie, co go czeka, zachowuje się dzielnie i z wielką godnością.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

21 września 1976 roku zabito w Waszyngtonie czołowego przeciwnika dyktatury Pinocheta w Chile Orlando Leteliera. Przebieg wypadków tak relacjonuje W. Kalicki:

Wczesnym rankiem bardzo wysoki, szczupły mężczyzna o pociągłej, ozdobionej wąsem twarzy wychodzi z budynku mieszkalnego przy cichej, eleganckiej ulicy w Bethesda i wsiada do zaparkowanego przy krawężniku potężnego jasnobłękitnego sedana – chevroleta chevelle. Orlando Letelier uruchamia samochód i jedzie do mieszkania swojej asystentki Ronni Karpen Moffitt. Jej poślubionemu przed 4 miesiącami mężowi Michaelowi zepsuł się samochód i Ronni zadzwoniła do swego szefa, by zabrał ich oboje do pracy.

Letelier zatrzymuje się przed domem, w którym mieszkają Moffittowie. Michael siada na tylnej kanapie chevelle, jego żona sadowi się obok kierowcy. Letelier rusza i Michael Moffitt melancholijnie stwierdza z tylnego siedzenia, że szef jego żony jeździ niespiesznie, wręcz asekurancko.

44-letni Chilijczyk Orlando Letelier jest przeciętnym kierowcą, ale wybitnym prawnikiem, ekonomistą i dyplomatą. Studia zaczął w akademii wojskowej, ale ostatecznie skończył prawo. Przez lata pracował jako analityk w chilijskim górnictwie miedzi, ale w 1959 roku, po tym jak poparł marksistę Salvadora Allende w – przegranych przez niego – wyborach prezydenckich, wyrzucono go z pracy. Gdy Allende wygrał wybory w roku 1970, Letelier został jednym z najbardziej zaufanych współpracowników nowego prezydenta Chile. Allende mianował go ambasadorem w Stanach Zjednoczonych – było to stanowisko kluczowe, gdyż Letelier miał w Waszyngtonie wynegocjować rozsądne odszkodowania dla amerykańskich kompanii górniczych, których kopalnie miedzi w Chile zostały znacjonalizowane przez nowe władze w Santiago.

W roku 1973, gdy w Chile narastał kryzys polityczny i groźba prawicowego zamachu stanu, Allende mianował Leteliera ministrem spraw zagranicznych, potem ministrem spraw wewnętrznych, a w końcu ministrem obrony.

Po zamachu stanu gen. Pinocheta pierwszym ministrem obalonego rządu, aresztowanym przez zbuntowanych wojskowych, był Orlando Letelier.

Przez 12 miesięcy torturowano go w rozmaitych obozach koncentracyjnych. Dopiero interwencje przyjaciół Leteliera z kręgów dyplomatycznych niektórych krajów Ameryki Południowej oraz poznanych przezeń w Waszyngtonie polityków amerykańskich spowodowały uwolnienie go przez chilijską juntę. Wyjechał z rodziną do Waszyngtonu i tam podjął pracę naukową w lewicowym, niezależnym think tanku – Institute for Policy Studies. Jego asystentką i researcherką w IPS została 25-letnia Ronni Moffitt; jej mąż Michael także pracuje w IPS.

Dopiero na uchodźstwie w Waszyngtonie Letelier okazał się prawdziwie groźnym przeciwnikiem junty gen. Augusto Pinocheta. Uroczy, charyzmatyczny, świetnie wykształcony Letelier przekonał wielu liberalnych waszyngtońskich polityków, w tym Edwarda Kennedy’ego, Huberta Humphreya i George’a McGoverna, do obcięcia amerykańskiej pomocy gospodarczej i wojskowej dla torturującego i mordującego tysiące przeciwników politycznych reżymu Pinocheta. Niedawno Letelierowi udało się przekonać rząd holenderski do wstrzymania olbrzymich inwestycji w Chile.

Wściekły gen. Augusto Pinochet rozkazał zamordowanie Leteliera. Operacja ta jest o tyle ułatwiona dla służby bezpieczeństwa DINA, że od paru lat prawicowe rządy Ameryki Południowej wspólnie realizują, z poparciem Stanów Zjednoczonych, operację „Kondor”, której celem jest gromadzenie danych wywiadowczych o opozycji politycznej oraz mordowanie przeciwników politycznych, także tych przebywających na emigracji.

Ani Letelier, ani Moffittowie nie dostrzegają, że za ich chevroletem jedzie szary sedan. Kierowca sedana za wszelką cenę usiłuje utrzymać się na ogonie chevelle.

Orlando rozmawia z Ronni o książce, którą oboje czytali w dzieciństwie.

Chevrolet Leteliera dojeżdża do Massachusets Avenue w Waszyngtonie.

Kierowca jadącego za nim samochodu uspokaja jazdę i zwiększa dystans do śledzonego chevelle. Stojąc w korku, prowadzący szarego sedana 24-letni Virgilio Pablo Paz Romero, nienawidzący Fidela Castro uchodźca z Kuby, członek militarnych konspiracji Kubańczyków w Stanach, rozkłada na kolanach mapę Waszyngtonu z wyrysowaną trasą dojazdów Orlando Leteliera do pracy w IPS. Nieoczekiwany wyjazd Orlando po Moffittów wprawił Romero w panikę – po wielu dniach śledzenia rozkładu jazdy Leteliera tej trasy nie miał zaznaczonej na mapie. Teraz już, na Massachussets Avenue, Paz jedzie za błękitnym chevelle jak po sznurku.

Letelier zapala papierosa, wjeżdża na Embassy Row – waszyngtończycy tak nazywają część Massachussets Avenue, przy której jest aż gęsto od ambasad i rezydencji wpływowych think tanków.

Virgilio Paz wyjmuje z torby niewielkie pudełko z blachy, z końcówką do ładowania imitującą samochodową zapalniczkę do papierosów. Wtyka końcówkę do gniazda zapalniczki w sedanie.

Pudełko zawiera ręcznie zmajstrowany z części pospolitej walkie-talkie nadajnik radiowy. Odbiornik skonstruowany ze zwyczajnego, często używanego przez lekarzy, pagera oraz połączony z nim detonator znajdują się pod podłogą chevroleta Orlando Leteliera. Pod podłogą chevelle, z przodu, po lewej stronie wału napędowego, tkwi także, przymocowany taśmą klejącą, ładunek kostek trotylu zlepionych materiałem wybuchowym C-4 w sporą bułę w kształcie ciastka.

Instalację zapłonową oraz ładunek wybuchowy skonstruował Michael Townley. On też osobiście zamontował je pod dnem samochodu Leteliera.

O mało przy tym nie został ujęty przez patrol policji, który pojawił się obok chevroleta w chwili, gdy Townley, leżąc pod samochodem, umieszczał pod jego podłogą ładunek wybuchowy.

Wysoki, szczupły Townley od młodości miał do czynienia z Ameryką Łacińską i z tajnymi służbami. Urodził się w amerykańskim Waterloo, w stanie Iowa, w roku 1942. Był przeciętnie zapowiadającym się nastolatkiem, gdy jego ojciec Vernon Townley został mianowany szefem przedstawicielstwa Ford Motor Company w Chile i jego rodzina przeniosła się do Santiago.

W nominacji tej maczały palce waszyngtońskie tajne służby – Vernon Townley od kilku już lat, od czasu gdy pracował w przedstawicielstwach amerykańskich korporacji na Filipinach, był agentem CIA. W Chile, w roku 1958, Vernon dostał odpowiedzialne zadanie potajemnego finansowania z funduszów CIA prezydenckiej kampanii konserwatysty Jorge Alessandriego. Jego przeciwnikiem w wyborach był marksista Salvador Allende. Tę tajną operację Vernon Townley mógł zaliczyć do swych sukcesów – Alessandri minimalnie pokonał Allende.

Młody Michael szybko opanował płynnie hiszpański.

Przed 15 laty Michael ożenił się z Marianą Callejas, na pozór aktywistką Chilijskiej Partii Socjalistycznej, a tak naprawdę wtyczką chilijskiego wywiadu wojskowego w środowisku socjalistów w Santiago. Znajomość z nią zaaranżował synowi Vernon Townley. Michael poszedł w ślady ojca i krótko po ślubie nawiązał współpracę z CIA. Po przeprowadzce do Stanów Michael Townley na polecenie agencji przystał do Chicago Junty, tajnej grupy antycastrowskich emigrantów kubańskich. Grupa ta rozwiązała się dosłownie w przeddzień zamachu na prezydenta Johna Fitzgeralda Kennedy’ego, ale Townley pozostał w bliskich związkach z jednym z liderów Chicago Junty, Frankiem Sturgisem, i z założoną przez niego kolejną antycastrowską konspiracją – Secret Army Organization (Organizacją Tajnej Armii). Pod szumną nazwą kryło się kilkunastu zdolnych do wszystkiego uchodźców z komunistycznej Kuby oraz kontakty i spore fundusze z CIA. Sturgis wprowadził Townleya w środowisko byłych agentów CIA, którzy na terenie czynnej w czasie wojny bazy lotnictwa marynarki wojennej w Fort Lauderdale na Florydzie przejęli wojskowe laboratorium i zakłady elektroniczne. Tam Townley jr przeszedł kurs konstruowania bomb i zapalników, także tych odpalanych zdalnie.

Pierwszym zadaniem po tych kursach, którym patronowała CIA, było zainstalowanie bomby pod samochodem emigrantów kubańskich w Miami, zawadzających Sturgisowi i jego SAO.

W 1969 roku CIA wysłała Townleya jr. na tajny front walki z komunizmem w Chile. Pod kryptonimem „Kenneth W. Enyart” wszedł on do konspiracyjnego zespołu agentów, który miał zapobiec zwycięstwu Salvadora Allende w kolejnych wyborach prezydenckich. Operacja ta skończyła się blamażem agencji – w 1970 roku marksista Allende został prezydentem.

CIA grała bardzo ostro. Szef sztabu chilijskiej armii gen. Rene Schneider odmówił żądaniom CIA, by zorganizował zamach stanu i obalił rząd Allende. Wkrótce potem zginął. Napadnięty w swoim samochodzie, zdołał wyciągnąć broń, ale zabójcy byli szybsi – niemal z przyłożenia oddali kilka strzałów w jego głowę. Zabójstwa dokonali członkowie 2 prawicowych, konspiracyjnych grup finansowanych przez CIA.

Townley nie brał w tym udziału. Na rozkaz CIA zorganizował wtedy paramilitarne grupy prawicowych bojówkarzy, którzy wzniecali pożary w stolicy Chile i – instruowani przez Waszyngton – prowadzili kampanię oczerniającą szefa armii gen. Carlosa Pratsa. Z powodzeniem. Latem 1973 roku gen. Prats zrezygnował z szefowania chilijskiej armii. Na jego stanowisko awansował gen. Augusto Pinochet.

4 miesiące później gen. Pinochet dokonał zamachu stanu, w którym zginął legalny prezydent Allende. Bezpośrednio po zamachu szef nowo powołanej tajnej policji DINA gen. Juan Manuel Contreras Sepulveda zwerbował Townleya. Od tej pory Michael Townley był agentem 2 tajnych służb, CIA i DINA. Z czasem coraz bardziej wiązał się z mocodawcą z Chile.

Gen. Contreras żądał odeń śledzenia i likwidowania przebywających na emigracji przeciwników reżymu gen. Pinocheta i rozpętanego przezeń w kraju antylewicowego terroru.

Townley skompletował z 5 kubańskich emigrantów ekipę morderców na zlecenie; jednym z nich był Virgilio Paz Romero.

Pierwszą ofiarą był gen. Carlos Prats, który na emigracji w Argentynie pisał niewygodne dla Pinocheta pamiętniki. Townley pojechał do Buenos Aires i tam 28 września, ubezpieczany przez wspólników, zakradł się w nocy do garażu wynajmowanego przez Pratsa. Osobiście zamontował pod skrzynią biegów fiata 125 gen. Pratsa zdalnie odpalaną bombę skomponowaną z trotylu i materiału wybuchowego C-4; instalację inicjującą eksplozję skonstruował, wykorzystując 2 przenośne odbiorniki radiowe i elementy walkie-talkie. Przez 2 dni Townley wraz ze swą żoną Marianą Callejas jeździł za swą ofiarą i w końcu, gdy gen. Prats i jego żona Sofia Cuthbert wracali fiatem do domu, odpalił ładunek. Potężna eksplozja rozrzuciła strzępy rozerwanego samochodu i ciał ofiar na wysokość 9. piętra i w promieniu ponad 50 m.

Po zamordowaniu państwa Pratsów gen. Contreras potajemnie awansował Michaela Townleya – ciągle obywatela amerykańskiego – na stopień majora chilijskiej policji.

Latem 1976 roku o Townleya upomniała się CIA. Na jej żądanie wziął on udział w montowaniu Coordination of United Revolutionary Organizations (CORU – Koordynacji Organizacji Rewolucyjnych). W połowie lat 70. w Stanach Zjednoczonych rozmaite tajne i półjawne organizacje oraz grupy kubańskich uchodźców, w większości weteranów nieudanego desantu w Zatoce Świń, sfrustrowanych i pozbawionych środków do życia, imały się nielegalnego handlu bronią i narkotykami, prania brudnych pieniędzy, a nawet zabójstw na zlecenie mafii. CORU miała, w zamyśle CIA, kontrolować niebezpieczny żywioł sierot po niesławnej inwazji na Kubę.

W sprawie CORU Townley wiele nie zdążył zdziałać. Jego chilijski mocodawca gen. Contreras zażądał odeń jak najszybszego zamordowania Orlando Leteliera. Rozkaz zabicia Leteliera wydał osobiście szef chilijskiej junty gen. Augusto Pinochet.

Na użytek tego zabójstwa Townley skonstruował bombę, która ma tylko urwać obie nogi ofiary, ale nie rozrzucać jej szczątków na ogromnym obszarze, tak jak ładunek użyty w zamachu na gen. Pratsa; skutki tamtej eksplozji wyglądały fatalnie w dziennikach telewizyjnych.

Chevrolet Leteliera mija po lewej ambasadę Chile i wjeżdża na rondo Sheridan Circle. Jest duszno, chmurno, sennie. W jadącym z tyłu szarym sedanie Romero naciska przycisk na pudełeczku podłączonym do ładowarki zapalniczki papierosów. Zaraz potem naciska drugi guzik.

W chevrolecie Michael Moffitt słyszy dziwny, syczący dźwięk przypominający mu syk kawałka rozpalonego metalu wrzuconego do zimnej wody. Sekundę później głowę siedzącej przed nim żony otacza niezwykła jasność, a głośny syk zamienia się w ogłuszający łoskot miażdżonych metalowych blach. Eksplozja wyrzuca chevroleta w powietrze. Jadący tuż za Letelierem waszyngtoński prawnik William Hayden osłupiały patrzy, jak otoczony płomieniami sedan opada na asfalt tuż przed maską jego samochodu.

Chevelle uderza z rozpędu w nieprawidłowo zaparkowanego przed ambasadą rumuńską volkswagena garbusa.

Funkcjonariusz policji ochrony ambasad – a jest tych ambasad przy Sheridan Circle 9 – w czarnym eleganckim mundurze pędzi przez rondo do wraku samochodu. Parę metrów przed wrakiem zwalnia – asfalt jest poplamiony krwią, zasłany ułamkami samochodu i strzępami ludzkiego ciała.

Michael Moffitt przytomnieje. Eksplozja zrzuciła go z tylnego siedzenia na podłogę, na kolana. Wokół siebie prawie nic nie widzi. Wnętrze chevroleta wypełnia gęsty, straszliwie cuchnący dym. Co gorsza, Michael nic nie czuje poniżej pasa. Moffitt wypycha drzwi i wypełza na asfalt. Traci przy tym but.

Kilka łyków świeżego powietrza przywraca go do przytomności. Dostrzega swą żonę, jak zataczając się, idzie w kierunku krawężnika Sheridan Circle. Uznaje, że Ronni jest OK, i rusza dookoła chevroleta, by zobaczyć, co z Letelierem. Pierwsze, co dostrzega w miejscu kierowcy, to potężna dziura w podłodze. Eksplozja obróciła Leteliera na resztce jego fotela twarzą do tyłu samochodu. Głowa Orlando opada do tyłu, ale on sam próbuje co chwilę pochylić ją w przód.

 – Orlando, to ja, Michael, słyszysz mnie? – woła do niego Moffitt.

Letelier nie reaguje, Michael klepie go po policzkach. Letelier przytomnieje, usiłuje coś powiedzieć, ale nie daje rady.

Moffitt wsuwa się do wraka chevroleta i wtedy dostrzega, że wybuch urwał nogi Leteliera. Umierający Orlando chwyta Michaela za nadgarstki i za ramię, ale ranny jest bardzo ciężki i Moffitt mimo rozpaczliwych wysiłków nie jest w stanie wyciągnąć go z wraka. W końcu wywlekają go z dymiącego chevroleta jakiś oficer policji i ratownicy z karetki.

Ronni Moffitt po przejściu paru kroków pada na wypielęgnowany trawnik przed rumuńską ambasadą. Krew tryska z jej ust. Jakaś elegancko ubrana kobieta próbuje zatrzymać krwotok i wykręca głowę Ronni we wszystkie strony. Krew bluzga z ust rannej coraz mocniej.

Wezwany przez radio oficer policji metropolitalnej Walter Johnson z piskiem opon hamuje swój radiowóz przed wrakiem chevroleta. Podbiega bliżej i dostrzega, że w miejscu kierowcy dosłownie nie ma podłogi. Na chodniku siedzi Letelier. Johnson widzi, że mężczyzna ma obie nogi urwane powyżej kolan. Okaleczony patrzy na policjanta i lekko kiwa głową. Johnson słyszy krzyki, szlochania, wycie syren, patrzy na kałuże krwi, na urwane nogi leżące nieopodal Leteliera i 5 m od samochodu jego oderwaną stopę, jeszcze w skarpetce i w bucie. To za dużo naraz – policjant odchodzi parę kroków na bok i wymiotuje.

Ratownicy w gorączkowym pośpiechu zakładają blokady na rozerwane tętnice i żyły nóg Leteliera. Wszystko na nic. Orlando Letelier umiera w karetce, zanim ambulans dociera do odległego o niespełna kilometr George Washington Hospital.

Ambulans z Ronni odjeżdża z piskiem opon bez jej męża – policjant zabrania mu towarzyszenia żonie. W szpitalu Waszyngtona chirurdzy wyjmują z mostka Ronni odłamek metalu. Ronni umiera chwilę później: inny odłamek metalu przeciął jej tętnicę szyjną i krew zalewała płuca Ronni.

Znikają ostatnie karetki, ich miejsca zajmują samochody agentów FBI. Agent specjalny Carter Cormick organizuje zbieranie przez policjantów i innych agentów szczątków z całego Sheridan Circle. Wkrótce zjawia się najwyższy rangą w waszyngtońskim biurze FBI agent specjalny Nicholas Stames. Przez walkie-talkie dowiaduje się o tożsamości Leteliera i od razu oczami wyobraźni widzi polityczne uwikłania śledztwa, naciski zwierzchników i prasy. Stames podchodzi do Cormicka i mówi doń przyjaźnie:

 – To twoja sprawa. Bierz się za nią.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

Przeżył tylko 28 lat, ale do tego stopnia zrewolucjonizował muzykę pop swą wirtuozerską grą na gitarze, że już za życia stał się jej ikoną. 18 września 1970 roku to dzień jego śmierci. Jak większość ikon pop kultury prowadzących hulaszczy i mało odpowiedzialny tryb życia również i Jimy Hendrix, bo o nim mowa, umarł w sposób przypadkowy, głupią i niepotrzebną śmiercią. W. Kalicki przypomina dziś najbardziej prawdopodobny przebieg wypadków:

Jimi Hendrix i jego narzeczona Monika Danneman nie zauważają, że mija północ. Zajęci są sobą. Za nimi całkiem niezły dzień: włóczenie się godzinami po Londynie, przesiadywanie w kafejkach, zakupy. Wrócili do mieszkania Moniki w dzielnicy Notting Hill wieczorem, o 20.30. Hendrix mieszka u Moniki, ale w trasy koncertowe wyrusza sam. Niebieskooka blondynka z Niemiec, była łyżwiarka figurowa, miała czekać na jego powrót. I czekała cierpliwie, choć o nieustannych, grupowych damskich podbojach słynnego wirtuoza gitary krążyły po świadku muzycznym niesamowite, smakowite opowieści.

Teraz ma go jednak tylko dla siebie. Po powrocie Monika ugotowała spaghetti. Wypili butelkę wina, rozmawiali o przyszłości, o małżeństwie. Potem przygotowali kąpiel i zanurzyli się w wannie. Jimi umył Monice włosy i przenieśli się do łóżka.

Czas płynie leniwie, oboje nieustannie popijają. Dochodzi 2.00, Hendrix zbiera się w garść i oznajmia Monice, że musi wyjść na spotkanie ze znajomymi. Prosi ją, by go odwiozła. Na miejscu umawia się z Moniką, że wróci po niego za mniej więcej godzinę. Ze znajomymi Hendrix popala marihuanę, zażywa amfetaminę, pije wino. O umówionej porze Monika przyjeżdża i zabiera Jimmiego do domu. Hendrix pokazuje jej fiolkę z jakimiś narkotykami, które dostał od znajomych, i wyrzuca je. Monika przygotowuje mu kanapkę z tuńczykiem. Popijają wino i idą do łóżka. Potem słuchają muzyki, znów piją wino. Do snu zbierają się dopiero o 7.00. Monika bierze proszki nasenne i zasypia od razu. Z Hendrixem nie jest tak prosto. Pobudzony amfetaminą, nie może zasnąć. Łyka 9 pigułek środka usypiającego vesparax i poprawia pigułką innego barbituratu, seconalu. Wreszcie zasypia.

Monika budzi się o 10.20. Nie ma już papierosów i zbiera się do wyjścia. Wie jednak, że Jimi nie cierpi, gdy wychodzi z domu ukradkiem. Wraca do niego, by powiedzieć, że wyskakuje tylko na chwilkę. Hendrix śpi. Monika budzi go, ale bezskutecznie. Dostrzega ślady wymiocin w jego ustach i w nosie. Jimi rzęzi. Monika potrząsa nim, ale Jimi jest nieprzytomny. Spanikowana, dzwoni do przyjaciela Hendrixa piosenkarza Erica Burdona. Potem do kolejnych przyjaciół i znajomych. Radzą jej, by czym prędzej usunęła z mieszkania narkotyki Jimiego i wezwała pogotowie. Monika niezbornie miota się w poszukiwaniu prochów, wreszcie dzwoni po karetkę.

Lekarz zjawia się w mieszkaniu o 11.20. Przy łóżku zauważa opakowanie po środku nasennym, w którym brakuje 9 pigułek. Sanitariusze i Monika wyprowadzają konającego muzyka jak człowieka w pełni przytomnego, w pozycji pionowej, trzymając go pod ramionami. Jest prawie nagi, tylko na biodrach ma jakąś bieliznę, a dookoła szyi owiniętą bluzę. Głowa Hendrixa bezwładnie opada. Karetka jedzie do St. Mary Abbots Hospital na Kensingtonie 25 minut. W szpitalu sanitariusze przekładają Jimiego na wózek i wiozą do wielkiego pomieszczenia na wydziale przyjęć.

Doktor John Bannister nie wyczuwa tętna. Zauważa ślady wymiocin w ustach i w nosie. Gdy próbuje usta i nos oczyścić, wylewa się z nich czerwone nieprzetrawione wino. Dr Bannister, jeszcze jeden lekarz i zespół pielęgniarek biorą się do roboty. Metalową ssawką długości 46 cm lekarze usiłują oczyścić drogi oddechowe, ale zaraz zalewa je czerwone wino z żołądka Jimiego. Podłączają monitor i stwierdzają, że akcja serca ustała.

Po półgodzinie lekarze poddają się. Nie mają pojęcia, że leżący przed nimi niespełna 30-letni, półnagi, martwy Murzyn z kędzierzawą fryzurą afro był geniuszem gitary, być może najwybitniejszym gitarzystą rockowym wszech czasów, artystą, który zrewolucjonizował grę na tym instrumencie. Konstatują, że nieznany mężczyzna nie zmarł wskutek zażycia tabletek nasennych; 9 pigułek to dawka duża, ale nie śmiertelna. Dr Bannister uznaje, że po wzięciu tabletek zmarły musiał dostać odruchu wymiotnego. Ale wskutek działania tabletek był bardzo senny i nie koordynował swych odruchów – w czasie wymiotowania czerwonym winem wykonywał jednoczesne wdechy. Udusił się własnymi wymiocinami.

O śmierci gwiazdy szybko dowiadują się londyńscy reporterzy. Wieczorem stateczny „The Times” kończy przygotowywać do druku artykuł Główna figura w rozwoju muzyki pop: „Jimi Hendrix, muzyk pop, zmarł wczoraj w Londynie. Jeżeli Bob Dylan był człowiekiem, który zliberalizował muzykę pop werbalnie do granicy, poza którą można mieć do czynienia tylko z afektacją nastolatków, to Jimi Hendrix był daleko bardziej odpowiedzialny za wszelką muzyczną metamorfozę, którą przeszła ona w ostatnich trzech latach […]. Jego gra była zakorzeniona w bluesowym podejściu B.B. Kinga, ale została unowocześniona przez użycie wzmacniacza jako narzędzia muzycznego. Często komponował swą grę z pasm dźwięków sprzężenia zwrotnego, splatających się nad swobodnie ulatującym basem i perkusją. Cały dźwięk grupy Hendrixa, luźny, improwizowany i boleśnie głośny, był całkowicie rewolucyjny i natychmiast zderzył się z graniem współczesnych gitarzystów. Jako śpiewak i kompozytor był jednym z pierwszych czarnych muzyków, którzy spożytkowali urządzenia elektroniczne oferowane przez muzykę rockową, a jego pieśni i głos, będące pod poważnym wpływem Dylana, stworzyły być może pierwszą skuteczną fuzję bluesa i białego popu”.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

17 września 1939 roku to data szczególnie ważna dla naszego narodu. W tym dniu rozpoczęła się agresja ZSRR na Polskę. W ujęciu W. Kalickiego wyglądało to tak:

O 1.30 wezwany nagłym telefonem niemiecki ambasador w Moskwie Friedrich Werner von der Schulenburg jedzie na Kreml. Punktualnie o 2.00 przyjmuje go w swym gabinecie Stalin, któremu towarzyszą ludowy komisarz spraw zagranicznych Wiaczesław Mołotow i ludowy komisarz obrony Klimient Woroszyłow. Po ciepłym powitaniu Stalin oświadcza, że dziś o 6.00 czasu moskiewskiego Armia Czerwona przekroczy granice Polski na całej linii od Połocka po Kamieniec Podolski. Sowieckie lotnictwo rozpocznie bombardowanie terenów na wschód od Lwowa. Stalin prosi, by w celu uniknięcia incydentów niemieckie samoloty nie latały dalej na wschód niż do linii Białystok–Brześć nad Bugiem–Lwów. Potem odczytuje niemieckiemu ambasadorowi treść noty, która za niecałą godzinę ma być wręczona ambasadorowi Polski w Moskwie Wacławowi Grzybowskiemu.

O 2.15 w Ambasadzie RP w Moskwie dzwoni telefon. Dyżurujący radca Ignacy Jankowski podnosi słuchawkę. Urzędnik z sekretariatu zastępcy ludowego komisarza spraw zagranicznych Władimira Potiomkina domaga się rozmowy z ambasadorem Wacławem Grzybowskim. Wyrwany ze snu ambasador słyszy, że komisarz Potiomkin wzywa go na godz. 3.00 w celu przekazania bardzo ważnego oświadczenia sowieckiego rządu. Grzybowski uprzedza, że nie spodziewał się nocnego spotkania i może się trochę spóźnić. Przez chwilę deliberuje nad stosownym na tę porę strojem – to przecież już nie wieczór, gdy obowiązuje strój wieczorowy, ale jeszcze nie rano. W końcu wybiera tużurek. Gdy samochód wyjeżdża z bramy ambasady, Grzybowski dostrzega, że zaskoczony milicjant pełniący służbę przed ambasadą pędzi do budki z telefonem. Wezwanie jest naprawdę nagłe, skoro nie zdążono go uprzedzić. Wszystko to nie nastraja ambasadora optymistycznie. Od kilku dni sowiecka prasa, z „Prawdą” na czele, brutalnie atakuje Polskę, zarzucając władzom prześladowanie Białorusinów i Ukraińców.

Potiomkin oczekuje Grzybowskiego w swoim gabinecie. Sztywno wita ambasadora i odczytuje notę sowieckiego rządu. „Wojna polsko-niemiecka ujawniła bankructwo państwa polskiego. W ciągu 10 dni działań wojennych Polska utraciła wszystkie swoje ośrodki przemysłowe i kulturalne. Warszawa nie jest już stolicą Polski (…) rząd radziecki nie może dłużej obojętnie patrzeć na to, jak pokrewne mu narody ukraiński i białoruski, które żyją na terytorium Polski, zostały w stanie bezbronnym pozostawione swojemu losowi. W tych okolicznościach rząd radziecki nakazał dowództwu Armii Czerwonej wydać rozkaz do przekroczenia granicy w celu wzięcia w obronę życia i mienia ludności zachodniej Ukrainy i Białorusi”.

Grzybowski kategorycznie protestuje przeciw formie i treści noty i oświadcza, że jest to jednostronne zerwanie istniejących i obowiązujących oba państwa układów, w szczególności zaś zawartego w 1932 roku paktu o nieagresji, którego ważność upływa dopiero w 1945 roku.

 – Gdzie jest wasza słowiańska solidarność, o której mówił pan tyle razy? – pyta Potiomkina i od razu dodaje, że w Polsce swój legion do walki z Niemcami formują Czesi, także Słowianie. Napoleon był już kiedyś w Moskwie, ale póki biła się armia Kutuzowa, nikomu nie przyszło do głowy ogłaszanie upadku Rosji, argumentuje dalej Grzybowski.

 – Panie ambasadorze, weźmie pan na siebie ciężką odpowiedzialność przed historią w razie nieprzyjęcia dokumentu tak wielkiej wagi – przerywa poirytowany Potiomkin.

 – Gdybym zgodził się na przekazanie tej noty swojemu rządowi, byłoby to dowodem braku szacunku nie tylko dla niego, lecz także dowodem, że straciłem szacunek dla rządu sowieckiego – replikuje Grzybowski.

Polskie wojska bronią się przed Wehrmachtem wzdłuż linii Augustów–Białystok–Białowieża–Brześć nad Bugiem–Łuków–Dęblin–Kraśnik–Zamość–Tomaszów Lubelski–Rawa Ruska–Lwów–Borysław–Turka, a na zachód od frontu polsko-niemieckiego ciągle bronią się Warszawa, Hel, Oksywie oraz – nad Bzurą – prawie 140 tys. żołnierzy armii „Poznań” i „Pomorze”.

Pod polską kontrolą ciągle pozostaje jedna trzecia powierzchni kraju. Na tym terenie znajduje się ponad 200 tys. żołnierzy, tylko częściowo uzbrojonych i umundurowanych, pozostających nie w składzie regularnych jednostek bojowych, lecz improwizowanych zgrupowań.

Niemal nikt z polskich władz nie spodziewa się sowieckiej inwazji. Wojna z Niemcami spowodowała osłabienie sił broniących wschodniej granicy Rzeczypospolitej. Zgodnie z rozkazem naczelnego wodza wszystkie zmobilizowane na Kresach jednostki bez zwłoki wysyłano na front, przeciwko Niemcom. Bataliony Korpusu Ochrony Pogranicza są przetrzebione ustawicznym wyciąganiem na front najlepszych żołnierzy i broni maszynowej Na liczącej ponad 1400 km granicy z ZSRR znajduje się tylko 18 batalionów KOP. Wraz z dodatkowymi jednostkami to niespełna 20 tys. żołnierzy. Przeciwko nim Stalin rzuca niemal milion żołnierzy, ponad 4 tys. czołgów i samochodów pancernych, niemal 1000 samolotów. Kilometra granicy bronić ma średnio 10 żołnierzy. I broni.

Pod Husiatynem o 3.00 wybucha gwałtowna strzelanina. Pełniący nocną służbę w strażnicy sierż. Kolendo wysyła w stronę granicy kilka patroli z erkaemami. Tuż przed 4.00 na strażnicę, w której zostało tylko kilkunastu żołnierzy, sypie się lawina strzałów z broni maszynowej i ręcznej. Żołnierze KOP strzelają celnie. Co rusz któryś z napastników pada w trawę i nie podnosi się. Kim są napastnicy? Obrońcy podejrzewają, że mogą to być bandyci albo dywersanci nasłani przez Sowietów. Po 6.00 sierż. Kolendo wraz z 2 żołnierzami schodzi na parter i obrzuca napastników granatami. Po chwili wraca ranny w rękę, ale z sowiecką czapką wojskową i karabinem. A więc to regularne wojska sowieckie!

Opór strażnic KOP rozrzuconych wzdłuż granicy trwa kilka godzin. Potem w głąb kraju wlewają się ogromne kolumny sowieckich wojsk.

Sztab naczelnego wodza marsz. Edwarda Śmigłego-Rydza stacjonuje w jednej ze szkół na południowym krańcu Kołomyi. O 4.45 do sztabu dociera meldunek mjr. Józefa Bieńkowskiego z placówki wywiadu wojskowego w Czortkowie na Podolu: „Od godz. 3.00 w rejonie Podwołoczysk, Husiatyna i Załucza jakieś nierozpoznane z powodu ciemności oddziały usiłują przekroczyć granicę. W chwili obecnej trwa tam walka oddziałów KOP”. 10 minut później kpt. Jerzy Fryzendorf z szefostwa wywiadu KOP alarmuje: „O godzinie 4.20 rozpoznano, że są to regularne oddziały bolszewickie. Za nimi słychać szum motorów”. Szef sztabu Naczelnego Wodza poleca zbudzić marsz. Śmigłego-Rydza, a sam telefonicznie uzgadnia z ministrem spraw zagranicznych Józefem Beckiem wysłanie parlamentariusza z pułku KOP „Podole” do najbliższego dowództwa sowieckiego z pytaniem o intencje.

Późnym rankiem intencje Kremla są jasne – to inwazja na wielką skalę, prowadzona podstępnie, pod pozorem niesienia pomocy.

Marsz. Śmigły-Rydz zachowuje kamienny spokój. W pierwszym odruchu chce się bić, rozważa warianty ustawienia obrony przeciw nowemu wrogowi. Potem pojmuje, że słabo uzbrojone oddziały tyłowe i zapasowe nie mają żadnych szans. Najważniejsze teraz to ratować ludzi. Po konsultacjach z rządem wydaje po południu rozkaz dla całego wojska: „Sowiety wkroczyły. Nakazuję ogólne wycofanie się na Węgry i Rumunię najkrótszymi drogami. Z bolszewikami nie walczyć, chyba że w razie natarcia z ich strony albo prób rozbrojenia oddziałów. Zadania Warszawy i miast, które miały się bronić przed Niemcami, bez zmian”.

W majątku w Różanie na Polesiu Maria Sapieżyna, żona księcia Jana Sapiehy, niespiesznie kończy śniadanie. Jej mąż został w sierpniu zmobilizowany. Jest ciepło, słonecznie. Potem, właściwie bez powodu, Maria Sapieżyna telefonuje do starosty.

 – Jeżeli pani stoi, proszę usiąść. Dziś o świcie sowiecka armia wkroczyła do Polski – słyszy. Pospiesznie naradza się ze swoim ojcem Jerzym Zdziechowskim. Oboje postanawiają wyjechać jeszcze dziś z 2 synkami Marii na Litwę, a stamtąd dalej, na Zachód. Do Rumunii jest zbyt daleko. Maria przytomnie zauważa, że jedynym samochodem, osobowym Fiatem (wszystkie samochody z majątku polskie wojsko zarekwirowało jeszcze w styczniu), trzeba wyruszyć po zmroku, by uniknąć ataków niemieckich samolotów. Potem usiłuje przygotować się do wyjazdu, ale nie może się skupić. Błąka się po pokojach, popatruje na piękne meble i przedmioty, wygładza fałdy obić. Wie, że tu nigdy nie wróci.

Dochodzi południe. Jerzy Zdziechowski wpada zdyszany do saloniku.

 – Musimy wyjechać natychmiast! – krzyczy.

Wyjaśnia, że gdy wyszedł na główną drogę, spostrzegł grupki ludzi pokazujących na ich dom. To znak, że szykuje się coś złego.

Biegnąc do stojącego przy bocznym wejściu fiata, Zdziechowski zgarnia ze stołu 2 czerwone porcelanowe kaczuszki, które ongiś podarował córce. Gdy wsiada do samochodu, nadbiegają mężczyźni z pistoletami. Krzyczą, żeby wysiadać, grożą śmiercią za nieposłuszeństwo.

 – Cokolwiek zrobicie, zostawcie dzieci w spokoju, nie rozstrzeliwuje się dzieci – prosi głośno Maria Sapieżyna. W niezręcznej ciszy inicjatywę przejmuje kucharz. Zaprasza napastników do domu, na poczęstunek, zachęca, by brali wszystko, od ubrań po broń myśliwską. Wahają się wyraźnie skuszeni perspektywą biesiady na pańskich salonach, ale wciąż celują w fiata. Maria Sapieżyna powoli zbliża się do samochodu, wsiada na miejsce szofera, odsuwa go od kierownicy. Przekręca kluczyk, ale silnik krztusi się i gaśnie. Uciekając w pierwszych dniach wojny na wschód, do Różany, z braku benzyny zatankowała w Brześciu trochę spirytusu metylowego. Za drugim razem samochód zapala. Sapieżyna odjeżdża spod domu. Napastnicy patrzą osłupiali, ale nie strzelają. Po dłuższej chwili uciekinierzy spostrzegają przed sobą spory tłum. Odległość zmniejsza się i Maria Sapieżyna dostrzega strzelby w rękach idących na przedzie mężczyzn. Z tyłu idą kobiety, niektóre z dziećmi na rękach. Rozpoznaje ich twarze. To tutejsi. To dla nich zakładała ochronkę, jeszcze wczoraj na wiejskim zebraniu obrony cywilnej słuchała z nimi instrukcji, jak zachowywać się podczas bombardowań. A teraz idą ich zabić.

Powrót nie wchodzi w rachubę. Sapieżyna nie zdejmuje nogi z gazu. Ludzie rozstępują się, ciekawie zaglądają do środka. Nagle ktoś rozpoznaje pasażerów. Rozlega się huk wystrzału ze strzelby, potem drugi i kolejne. Na szczęście samochód przeciska się przez gęsty tłum i chłopi muszą strzelać nad głowami ziomków. Wreszcie sprzed maski odskakują ostatni maruderzy. Na szczęście żadnemu z napastników nie przyszło do głowy, by strzelić w oponę. Zdrętwiała z napięcia Maria Sapieżyna odwraca się. Ani jej ojciec, ani dzieci nie są draśnięte. Szofer i bona schowali się na podłodze. Obaj chłopcy są zachwyceni, że właśnie odbyła się zabawa w polowanie. Pan Zdziechowski na pytanie córki, jak się czuje, oznajmia, że został tylko „ukaczony”. Ukaczony? A tak, czuł się jak kaczka, do której zewsząd strzelają myśliwi.

Ppor. Włodzimierz Miksa ze 114. Eskadry Myśliwskiej wczesnym rankiem dostaje rozkaz rozpoznania granicy polsko-sowieckiej. W czasie lotu dostrzega olbrzymie kolumny sowieckich czołgów i kawalerii. Ich czołówki są ponad 50 km w głębi Polski. Strzelać nie może, ale zawsze da się ich postraszyć. Ppor. Miksa 4 razy nadlatuje na sowiecką kawalerię lotem koszącym, kilkanaście metrów nad ziemią. Konie płoszą się, zrzucają jeźdźców. Sprzężone poczwórnie i poszóstnie przeciwlotnicze karabiny maszynowe zainstalowane na taczankach zanoszą się ogniem. Ppor. Miksa szczęśliwie jednak wraca na lotnisko. Składa raport swemu dowódcy płk. Stefanowi Pawlikowskiemu, potem dowódcy lotnictwa gen. Józefowi Zającowi.

Późnym rankiem policjant Stefan Pelc obserwuje przez lornetkę z balkonu posterunku Policji Państwowej w Nadwórnej, jak 3 sowieckie samoloty bombardują odległą o parę kilometrów stację kolejową Tarnowica Leśna. Nagle zza chmur wyskakuje polski myśliwiec. Zestrzeliwuje 2 sowieckie bombowce. Trzeci ucieka na wschód. Komisarz policji Nickles jedzie samochodem do Tarnowicy. Po godzinie wraca z 2 rannymi sowieckimi lotnikami. Odwozi ich do szpitala powiatowego w Nadwórnej.

Po południu gen. Zając wydaje rozkaz odlotu wszystkich maszyn do Rumunii.

W domu rodzinnym pisarza Stanisława Vincenza w Słobodzie Rungurskiej na Huculszczyźnie domownicy codziennie słuchają radia. O wejściu Armii Czerwonej Vincenz dowiaduje się już rankiem. Niemal natychmiast podejmuje decyzję: wraz ze starszym synem, pracującym w Anglii nad doktoratem z fizyki, który niedawno przyjechał na wakacje, oraz z goszczącymi tu przyjaciółmi – literatem z Warszawy i oficerem wojska polskiego, najdalej jutro przekroczą nieodległą granicę z Węgrami. Vincenz wychodzi na spacer do parku. Długą aleją idzie w stronę kościółka. Kończy się msza i ze świątyni wysypują się dzieci, za nimi dorośli. Nikt z nich jeszcze nie wie.

Vincenz wraca do domu, do swego 80-letniego ojca. Tłumaczy, dlaczego musi wyjechać. Uspokaja. Staruszek ofukuje go:

 – Mnie to nic! Hunowie stąd, Hunowie stamtąd, a ja gwiżdżę! – plany syna komentuje krótko: – Szkoda, ale trzeba. A nie spaceruj przez granicę tędy i owędy.

Stanisław żegna się z nim.

 – No, czekaj jeszcze chwilkę – prosi ojciec, ale zaraz dodaje: – Nie, nie, idź, bo późno.

Tuż przed wymarszem Vincenz zabiera się do palenia swoich książek. Czuje, że kolekcja emigracyjnych książek ukraińskich i rosyjskich, wydawanych głównie w Niemczech, może napytać kłopotów. Niektórzy z domowników odradzają palenie: przecież nie jesteśmy obywatelami sowieckimi, więc nawet jeśli Sowieci będą okupować nasz kraj, nie mają do nas żadnego prawa.

Z majątku Ignatowo koło Rakowa w pogodne noce widać łunę nad odległą tylko o 40 km stolicą sowieckiej Białorusi – Mińskiem. O świcie właściciela Ignatowa Stefana Kurbskiego budzi strzelanina i warkot silników. Kurbski czym prędzej jedzie do Rakowa zorientować się w sytuacji. Ale tam jest już czołówka sowieckiego oddziału zmotoryzowanego. Sołdaci aresztują go. Na szczęście sowiecki dowódca pyta mieszkańców, czy Kurbski to dobry człowiek. Ludzie lubią go tu i czym prędzej zbierają podpisy na petycji o uwolnienie. Oddział operacyjny NKWD jeszcze się nie pojawił i petycję dostaje dowodzący tu komandir. Zwalnia Kurbskiego i na stronie pyta go, czy ma tu majątek. Kurbski potwierdza. Komandir, patrząc mu w oczy, radzi, by zabrał stąd rodzinę. Kurbski wszystko rozumie w lot, ucieka z najbliższymi na zachód.

W majątku Nowosiółki koło Oszmiany wiesza się hrabia Franciszek Czapski. Doskonale zna bolszewizm z czasów rewolucji i wojny 1920 roku i nie ma złudzeń, co go czeka.

W miasteczku Dokszyce, w powiecie Dzisna, zajętym przez Sowietów już o 4.00, po paru godzinach NKWD aresztuje sędziego grodzkiego Sergiusza Stankiewicza, burmistrza Jana Górę, kapitana KOP Waligórskiego. Wszędzie po wkroczeniu sowieckich oddziałów zaczynają się aresztowania policjantów, żandarmów, urzędników, funkcjonariuszy KOP. Ci z branych do niewoli oficerów WP, którzy pamiętają okrucieństwa bolszewickie w 1920 roku, odpruwają naszywki, wyrzucają dokumenty i udają szeregowców. NKWD pilnie tropi ukrywających się oficerów, sprawdza dłonie. Białe, delikatne to pewne aresztowanie.

Do Tarnopola sowieckie oddziały wkraczają późnym południem. W urzędzie wojewódzkim od rana trwają gorączkowe narady. Zwycięża pogląd, że trzeba zachować ciągłość polskiej władzy administracyjnej i wystąpić przed Armią Czerwoną jako gospodarz. Do tej misji urzędnicy wybierają radcę Czesława Oleszę, który pochodzi z Wileńszczyzny i świetnie mówi po rosyjsku. Radca po namyśle wkłada frak, cylinder i służbowym samochodem wyjeżdża do Borków Wielkich, 20 km na wschód od Tarnopola, kwatery dowódcy Frontu Ukraińskiego komandarma I. rangi Siemiona Timoszenki. Ale Olesza okazuje się rogatą duszą: składa oficjalny protest przeciwko pogwałceniu przez ZSRR polsko-sowieckiego paktu o nieagresji. Timoszenko rozkazuje zamknąć bezczelnego radcę w chlewie. Ale nie w ciemię bity Olesza uprasza eskortujących go sołdatów, by pojechali z nim do mieszkania w Tarnopolu przy ul. Tarnowskiego. Tłumaczy, że chce się przebrać, i daje do zrozumienia, że eskorta będzie miała co brać. Idzie do toalety, przeciska się przez okienko, wyskakuje na ulicę i czym prędzej ucieka na zachód.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

Fantazja ludzi, którzy chcieli uciec z NRD, była nieograniczona: budowali tunele, konstruowali skrytki w autach, przebierali się za alianckich żołnierzy... a nawet konstruowali balony. 16 września 1979 roku miała miejsce próba ucieczki obywateli NRD właśnie balonem - próba udana. W. Kalicki przypomina nam dziś to wydarzenie:

W niewielkim domu 2 młodych ludzi w pośpiechu rozwija kolorowe bele jedwabiu. Kilkunastometrowe wstęgi materiału zszywają na maszynie w ogromną płachtę o powierzchni ponad 50 m kw. Potem wszywają ją w bok gigantycznego, różnokolorowego kokonu, zszytego z mnóstwa długich, szerokich na ponad 1 m pasów tafty, nylonu i jedwabiu. To bardzo trudna praca – w pokoju miejsca jest mało i łatwo pomylić się, doszywając pasy do zwiniętego kokonu. Dziwni krawcy kończą tę pracę późnym popołudniem. Gospodarz, młody, szczupły brunet z krótką brodą, nastawia odbiornik radiowy na stację Bayern 3. Spiker potwierdza prognozę z poprzedniego dnia: parno, burze z piorunami, wiatr północny. To doskonała pogoda na ucieczkę balonem wypełnionym ogrzewanym powietrzem przez południową granicę Niemieckiej Republiki Demokratycznej. Błyskawice zamaskują płomień palnika, a północny wiatr powinien ponieść balon z Turyngii prosto na południe, do RFN, do Bawarii.

W marcu zeszłego roku zamieszkały w Pössneck w Turyngii, w Niemieckiej Republice Demokratycznej, technik tworzyw sztucznych Peter Strelzyk i pracujący w tym samym co on zakładzie pracy jego przyjaciel murarz Günter Wetzel podczas przerwy śniadaniowej zaczęli się ostrożnie zastanawiać, jak by tu uciec na Zachód. Forsowanie granicy lądowej, zablokowanej minami, zasiekami, automatycznymi urządzeniami strzelającymi i patrolami strażników, uznali za zbyt niebezpieczne. Przeprawa łodzią przez dokładnie patrolowane morze wydala się im zbyt ryzykowna. Podkop teoretycznie możliwy byłby w Berlinie, blisko Muru, ale tu, w Turyngii, na zapadłej prowincji? Wzdłuż granicy ciągnie się szeroka na 5 km strefa bezpieczeństwa, w której nie wolno osiedlać się ani przebywać bez zgody Stasi. Pozostała tylko ucieczka drogą powietrzną.

Nie oni jedni wpadli w Turyngii na ten pomysł. Przed 4 laty 23-letnia nauczycielka, szkoląca się na lotnisku w Lipsku, wystartowała samolotem do akrobacji lotniczych i zamiast ćwiczyć obowiązkowe figury w powietrzu, poleciała w stronę miasta Eisenberg. Wylądowała na podmiejskiej łące, zabrała na pokład zaprzyjaźnionego mechanika samochodowego. Potem oboje pomyślnie przelecieli nad enerdowską granicą i wylądowali w Bawarii.

Po tej ucieczce wschodnioniemieckie władze zaostrzyły nadzór nad młodymi ludźmi starającymi się o zgodę na uczestniczenie w kursach lotniczych i spadochronowych organizowanych przez GST (Towarzystwo Sportu i Techniki). Także dostęp do samolotów na enerdowskich lotniskach został obwarowany dodatkowymi procedurami bezpieczeństwa.

 „A gdyby tak zbudować balon?” – zastanawiali się nad kanapkami Strelzyk z Wetzelem. Obaj mieli po 2 synów. Odpowiednio duży balon powinien unieść obie rodziny w komplecie, w sumie 8 osób.

Po śniadaniu postanowili, że o pomyśle potajemnej budowy balonu porozmawiają z żonami.

One też chciały uciekać na Zachód. Choć obie rodziny, jak na warunki wschodnioniemieckie, były nieźle sytuowane i żyły dość wygodnie, doskwierały im niemożność podróżowania po świecie, powszechne zakłamanie, donosicielstwo i strach, że kiedyś zainteresuje się nimi Stasi. A jednak panie pomysłem mężów nie były zachwycone. Bały się, że zbudowany domowym sposobem balon zawiedzie i runie na ziemię. Poza tym tak wielki i tak powolny statek powietrzny to wymarzony cel dla enerdowskich strażników granicznych

Peter Strelzyk nie dał za wygraną. Przekonał najpierw swoją żonę Doris, potem żonę przyjaciela. Kupił i przestudiował dostępną w księgarniach literaturę fachową. W końcu przystąpił do obliczeń. Wyszło mu, że ogrzewany palnikiem na gaz propan-butan balon powinien mieć objętość 2800 m sześc. To oznaczało, że do jego budowy potrzeba 850 m kw. tkaniny wysokiej jakości – lekkiej, nieprzepuszczającej powietrza.

Tymczasem w NRD na dobre zagościła już gospodarka niedoborów. Sklepy były pustawe, atrakcyjniejsze towary – w tym i wysokogatunkowe tkaniny – pojawiały się rzadko i szybko je wykupywano. Szczęście uśmiechnęło się jednak do Strelzyków. W jednym z domów towarowych w Gerze udało im się kupić 460 m kw. tkaniny bawełnianej pod pozorem, że na zamówienie klubu kempingowego, którego byli członkami, mają uszyć firanki i obrusy.

Za dnia 4 spiskowców chodziła, jak zwykle do pracy. Nocami w swoich domach zszywali pasy materiału w większe partie powłoki balonu. Peter Strelzyk ze starszym synem, nastoletnim Frankiem, konstruował wyposażenie techniczne: palnik zasilany z baterii kilku turystycznych butli z propanem-butanem, dmuchawę napędzaną silnikiem do motoroweru, która gorące powietrze znad palnika wtłaczać miała w powłokę balonu, barometr wskazujący wysokość lotu.

Przed 4 miesiącami, w połowie maja, budowniczych zelektryzowała wiadomość, że młody pilot szybowcowy z GST, podczas lotu na polskim szybowcu Jastrząb w rejonie nieodległego Suhl, wywindował się na znaczną wysokość w kominach termicznych, po czym skierował się na południe. Udało mu się szczęśliwie przelecieć przez granicę i wylądować w rejonie Koburgu w bawarskiej Górnej Frankonii. Strelzyk i Wetzel przyspieszyli nocne prace i pod koniec czerwca balon był gotów. Nieoczekiwanie jednak w ostatniej chwili państwo Wetzel zrezygnowali z lotu. Uznali, że nie mogą narażać swoich paroletnich synków na tak wielkie niebezpieczeństwo.

Po kilku dniach nasłuchiwania prognoz pogody i nocnych ćwiczeń w składaniu balonu Peter Strelzyk uznał, że 3 lipca północny wiatr będzie wystarczająco silny, by balon doleciał do Bawarii. W nocy małżonkowie zapakowali balon i jego wyposażenie do przyczepki swojego wartburga, zabrali synów i pojechali na leśną polanę położoną około 12 km od granicy. Po rozciągnięciu na trawie czaszy i zamontowaniu prymitywnej gondoli Peter zapalił palnik, uruchomił silniczek dmuchawy. Wypełniona gorącym powietrzem czasza uniosła się w górę. Rodzina Strelzyków weszła do gondoli, Peter zwolnił kotwicę. Balon unosił się w szybkością 3 m/s. Po 25 minutach osiągnął pułap 1900 m. Potem kolorowa czasza zanurzyła się w gęstą warstwę burzowych chmur. Nieimpregnowany materiał szybko chłonął wilgoć, czasza robiła się coraz cięższa. Mimo płonącego palnika balon zaczął opadać. W końcu runął w las. Wysoki świerk rozpruł powłokę, prymitywna gondola potężnie uderzyła o ziemię. Nikt jednak nie został ranny. Strelzykowie byli pewni, że są na wyśnionym Zachodzie. Ale ich radość trwała krótko – starszy syn Frank znalazł w trawie opakowanie po batoniku z napisem: „VEB Nahrungs- und Genussmittel Werigerode”. Byli w NRD.

Po przymusowym lądowaniu Strelzykom udało się uciec do domu. Stasi szybko odkryła wrak balonu. W lokalnych gazetach ukazały się zdjęcia balonu na drzewie oraz znalezionego w trawie barometru wraz z wezwaniami, by policji kryminalnej w Gerze przekazywać wszelkie informacje mogące pomóc w ustaleniu tożsamości niedoszłych uciekinierów. Tydzień po odkryciu resztek balonu Stasi przeprowadziła w Turyngii masową akcję rewizji w domach obywateli podejrzewanych o chęć ucieczki. Strelzyków na policyjnej liście potencjalnych zbiegów nie było, ale Doris uświadomiła sobie, że przy uderzeniu gondoli o ziemię wypadło jej z kieszeni wykupione na receptę lekarstwo. Strelzykowie obawiali się, że Stasi uda się dojść po numerach serii, kto je kupił.

Tym pilniej zabrali się do budowania drugiego, większego balonu. To była szaleńcza praca. Wartburgiem i pociągiem objeżdżali NRD, poszukując i kupując możliwie lekkie, ale gęste materiały. Nigdy więcej niż kilka metrów i nigdy więcej niż kilkadziesiąt szpulek nici, by nie zwracać na siebie uwagi. Peter zamontował w maszynie do szycia nowy, wydajniejszy silnik. Kilka dni później w jego domu pojawili się państwo Wetzel. Zmienili zdanie, chcieli pomóc w budowie drugiego balonu i uciekać razem ze swoimi dziećmi. Od razu zabrali się do szycia powłoki. Pasy materiałów zszywała cała czwórka, ale rekordy pracowitości bił Peter Strelzyk. Popędzany strachem, że za chwilę wpadnie Stasi, po dniu spędzonym w zakładzie pracy szył powłokę z reguły aż do ranka, przez 16 godzin. I tak dzień po dniu, noc po nocy. W sumie budowniczowie balonu zużyli na zszycie jego powłoki 6 km nici, a szwy osiągnęły długość 2,2 km.

Przed kilkunastoma dniami Peter i Frank Strelzykowie zawieźli nowy palnik, 7 dużych, kilkunastokilogramowych butli kuchennych z propanem-butanem i wydajniejszą dmuchawę skonstruowaną z silnika i podzespołów motoroweru na ustronną łąkę pod miejscowością Liebschwitz. Próba generalna wypadła dobrze, nowe wyposażenie grzało dużo wydajniej niż utracone w katastrofie poprzedniego balonu.

Wieczorem u Strelzykow pojawiają się Wetzelowie z oboma synami. Wszyscy ciepło ubrani. Peter i Frank Strelzykowie krótko po północy pakują zwiniętą, ważącą 175 kg czaszę balonu do przyczepki. Na wierzchu układają butle i resztę wyposażenia. Przeładowany do granic możliwości wartburg ledwie się toczy. Po 1.00 docierają w ciemnościach na łąkę między miejscowościami Unterleummnitz i Heinersdorf. O 1.30 4 dorosłych z pomocą Franka Strelzyka kończy wypakowywać powłokę i osprzęt. Peter kotwiczy w ziemi podłogę gondoli i wiąże z lin prowizoryczną barierkę mającą zapobiec wypadnięciu lotników. Mimo ciemności uciekinierzy sprawnie, szybko rozkładają na trawie powłokę. Peter i Frank montują baterię butli, palnik, dmuchawę, unoszą krawędź czaszy balonu tak, by uchylić otwór prowadzący do jej wnętrza. Peter zapala palnik. Strzela potężny, 2-metrowy huczący płomień. Dmuchawa kieruje go w stronę otworu. Wielka, kolorowa szmata faluje, puchnie, staje się coraz grubsza, Wreszcie przyjmuje kształt maczugi, unosi się w powietrze. 8 uciekinierów wchodzi do malutkiej gondoli, której środek zajmuje 7 dużych butli z gazem. Wszyscy łapią się za ręce i mocno obejmują butle. Nad ich głowami huczy trzymany przez Petera palnik. Gigantyczna czasza balonu, o wysokości 28 m i szerokości 20 m, powoli unosi się w powietrze. Wbrew zapowiedziom, nie pada. Nocne niebo jest czyste, ale wiatr na szczęście wieje z północy. Balon wznosi się na wysokość 2500 m. Nie mija 0,5 godziny, gdy płomień słabnie, cichnie, wreszcie gaśnie. Butle są puste. Balon coraz szybciej opada, widać światła pojedynczych domów. Wreszcie z hukiem uderza o łąkę. Czasza powoli flaczeje i w końcu układa się na trawie. Oszołomieni aeronauci są cali, tylko lekko potłuczeni. Peter Strelzyk i Günter Wetzel ostrożnie idą w stronę pobliskiej drogi. Nadjeżdża samochód. Zdenerwowali uciekinierzy nie zauważają, że to radiowóz zachodnioniemieckiej policji z bawarską rejestracją. Peter Strelzyk zatrzymuje samochód i ze ściśniętym gardłem pyta: „Czy jesteśmy na Zachodzie?”. „Nie – odpowiada osłupiały policjant. – W Górnej Frankonii!”

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

Nie ma postępu bez ofiar. Przekonali się o tym 15 września 1830 roku uczestnicy otwarcia pierwszej linii kolejowej w Anglii. W. Kalicki przypomina nam dziś tamto wydarzenie:

Pogoda jest fatalna – ciężkie chmury, mocno siąpi. Ale widzów to nie odstrasza. Wzdłuż świeżo zbudowanej linii kolejowej, łączącej Liverpool z Manchesterem, od wczesnego ranka gromadzi się kilkadziesiąt tysięcy mieszkańców obu miast i pobliskich miasteczek, osiedli, wsi. Dziś uroczyste otwarcie pierwszej w świecie linii kolejowej łączącej dwa duże miasta: Liverpool i Manchester.

Największą uwagę gapiów przyciąga lokomotywa „Rocket”, najnowsze dzieło budowniczego parowozów George’a Stephensona i jego syna Roberta. Z jej podwójnych tłoków, ustawionych pod kątem z każdej strony kotła, buchają ogromne kłęby pary. Lokomotywa przypomina gapiom biblijnego potwora: ciężko sapie, parska, a wysunięte na boki tłoki jako żywo przywodzą na myśl uda gigantycznego zwierza.

Kolej, a zwłaszcza same parowozy, fascynuje Brytyjczyków, choć od skonstruowania przez Richarda Trevithicka pierwszego parowozu i uruchomienia pierwszej przemysłowej linii kolejowej minęło niedawno ćwierć wieku.

Rankiem dziennikarze odwiedzają w Liverpoolu członka brytyjskiego parlamentu Williama Huskissona. To polityk w Liverpoolu bardzo popularny. Przed 7 laty był prezydentem Rady Handlu. Dał się poznać jako niezłomny orędownik reform służących rozwojowi gospodarki. Obniżył taryfy handlowe i niezłomnie zabiegał o przywrócenie związkom zawodowym prawa do legalnego działania.

George Stephenson nie musiał go długo przekonywać do pomysłu połączenia Liverpoolu i Manchesteru linią kolejową. Huskisson natychmiast pojął ogromną przewagę nowego, jeszcze niesprawdzonego w praktyce, środka transportu nad powolnymi barkami pływającymi po gęstej sieci prywatnych kanałów wodnych czy nad jeszcze wolniejszymi wozami konnymi.

Niemało z jego najbogatszych liverpoolskich zwolenników ma udziały w lokalnych kanałach. Czuli oni, że ich kwitnące interesy transportowe podetnie szybsza od barek kolej, i wszelkimi sposobami naciskali na Huskissona, by zastopował projekt Stevensona. Ale Huskisson, który zaprzyjaźnił się ze Stephensonem, niezmordowanie przekonywał do kolei deputowanych w parlamencie. To dzięki niemu parlament w końcu zaaprobował budowę pierwszej publicznej linii kolejowej z prawdziwego zdarzenia, łączącej 2 duże przemysłowe miasta.

Po przejeździe kilku pociągów do Manchesteru i ich powrocie wieczorem będzie wydana uroczysta kolacja. Zaszczyt wygłoszenia mowy powitalnej przypadł Huskissonowi. Tekst przemówienia przygotowuje już od paru dni. Dziś nie oparł się pokusie odczytania dziennikarzom kilku najważniejszych fragmentów, by gazety zdążyły je opublikować razem z relacjami z jazdy pociągów.

 „Zasadą kolei jest sam handel. To pomnaża radość ludzkości ze wzrostu przedsiębiorstw i zmniejszania koniecznej pracy, przez którą środki niezbędne dla tej radości są produkowane i rozprowadzane na cały świat” – czyta z namaszczeniem Huskisson.

Największy tłok panuje na początku trasy, na dworcu w Liverpoolu. Na torze północnym stoi, jedna za drugą, 7 lokomotyw zbudowanych przez rozmaitych konstruktorów: „Rocket”, „Meteor”, „Comet”, „Dart”, „Arrow”, „Phoenix”, „North Star”. Asystent George’a Stephensona John Locke prowadzi „Rocket”; „Feniksa” obsługuje syn George’a Stephensona Robert. Do każdej lokomotywy doczepiono wagony. „Phoenix” i „North Star” mają po 5 wagonów, „Rocket” tylko 3, a pozostałe lokomotywy – po 4.

Zaproszeni członkowie parlamentu, oficjalni goście władz miejskich Liverpoolu i Manchesteru, kilku dziennikarzy i wszyscy odważni, którzy wykupili na ten przejazd bilety, wsiadają do wagonów. Każdy jest inny. Różnią się liczbą drzwi, usytuowaniem kanap. Są wagony całkiem zabudowane, są też przykryte tylko lekkimi markizami.

Drugi, równoległy, południowy tor jest oddalony od północnego o 125 cm. Na nim czeka tylko jedna lokomotywa, „Northumbrian”, prowadzona osobiście przez George’a Stephensona. Doczepiono do niej tylko jeden wagon – 4-osiowy, długi na 10 m, wyposażony w luksusowe miękkie sofy, piękne obicia, ozdobne okucia, dywany na podłodze. Zaprojektowaną na tę okazję salonką pojedzie dziś do Manchesteru Arthur Wellesley, książę Wellington, angielski premier.

Jego szczupła postać budzi dużo większe zainteresowanie publiczności niż uwijający się na „Northumbrianie” Stephenson. Wellington to bohater Anglii. Pod koniec zeszłego wieku prowadził zwycięskie walki z państwem Marathów w Indiach, potem objął dowództwo wojsk koalicji antynapoleońskiej na Półwyspie Pirenejskim. W świetnej kampanii pobił Francuzów i wyparł ich z Hiszpanii. Właśnie za tę błyskotliwą kampanię otrzymał tytuł książęcy i stopień feldmarszałka. Książę brał udział w kongresie wiedeńskim, a po ucieczce Napoleona z Elby wespół z marszałkiem pruskim Blücherem w 1815 roku ostatecznie pobił cesarza Francuzów pod Waterloo.

Wellington przed 15 laty porzucił żołnierskie rzemiosło i odtąd zajmuje się polityką. Od 3 lat jest premierem. Jego gwiazda na politycznym firmamencie Londynu ostatnio nieco przygasła, zwłaszcza po poparciu przezeń ustawy o równouprawnieniu katolików, ale w społeczeństwie cieszy się ogromnym szacunkiem.

Książę wsparł George’a Stephensona już na początku jego starań o zgodę na budowę linii kolejowej. Teraz, stojąc przed wagonem, uprzejmie wysłuchuje wyjaśnień konstruktora dotyczących najnowszych usprawnień w lokomotywach.

Dochodzi 11.00. Ostatni pasażerowie zajmują miejsca. Jako pierwszy rusza „Northumbrian”. Dzięki temu, że reprezentacyjna salonka porusza się na południowym torze samotnie, książę Wellington może zatrzymać swój pociąg gdzie tylko zechce. 7 pociągów jadących jeden za drugim po torze północnym będzie musiało dostosować się do ruchu czołowego „Rocketa”.

Dwie stacjonarne maszyny parowe wyciągają pociągi, jeden po drugim, przez pnący się stromo pod górę Wapping Tunnel, w którym Stephenson kazał ułożyć na dystansie ponad 2 km tylko jeden tor. Wspinaczka w kłębach duszącego dymu ciągnie się przez niemal 2 mile. Potem tor ten znów rozwidla się na północny i południowy. We wzgórzu Olive Mount Stephenson polecił wydrążyć głęboki wykop na oba tory. Nad całą, liczącą ponad 50 km, trasą przerzucono 63 mosty i wiadukty. W połowie drogi zaczynają się rozległe mokradła, przez które wybudowano solidną groblę. Jeszcze przed bagnami, po minięciu stacji Kendricks-Cross, zaczyna się najbardziej ekscytująca część trasy. Tory łagodnie opadają na dystansie 11 mil, aż do leżącej wśród trzęsawisk stacji Barton Moss. Na tym odcinku można osiągnąć wielką prędkość. George Stephenson planuje, by lokomotywy rozpędzić dziś aż do ponad 43 km/h. Ogromne tłumy gapiów pofatygowały się aż tu, by być świadkami tak niewiarygodnie szybkiej jazdy. Wielu z pasażerów na myśl o szaleńczym zjeździe z Kendricks-Cross dostaje gęsiej skórki. Niektórzy lekarze do ostatniej chwili przestrzegali, że przy szaleńczej prędkości 43 km/h osobom jadącym pociągiem mogą zapaść się płuca.

Amatorów mocnych wrażeń czeka jednak rozczarowująca niespodzianka. Na południowym torze „Northumbrian” z salonką premiera wyraźnie wyprzedza kolumnę pociągów na torze północnym. Książę Wellington poleca zatrzymać się w połowie drogi, w miejscowości Parkside. Zamiast rekordowego pędu premier funduje kolumnie pociągów postój. Reprezentacyjny wagon Wellingtona natychmiast otacza tłum gapiów.

Po chwili nadjeżdża konwój pociągów na drugim torze. Gapie, którzy nie mogli docisnąć się blisko „Northumbriana”, podchodzą do pozostałych składów. Książę Wellington, przywódca konserwatystów sir Robert Peel oraz William Huskisson wysiadają z wagonu premiera. Przechadzają się w otoczeniu gapiów po północnym torze, dyskutują o wielkich zmianach, jakie przynieść musi budowa linii kolejowych, łączących wielkie miasta Zjednoczonego Królestwa.

Nagle rozlega się okrzyk: „Maszyna się zbliża, dżentelmeni, uważajcie!”.

John Locke, prowadzący „Rocket”, początkowo zatrzymał lokomotywę nieco z tyłu, za stojącym na południowym torze wagonem Wellingtona, i uzupełniał zapas węgla i wody. Teraz rusza, by stojące za nim pociągi mogły zrównać się z wagonem premiera. Książę Wellington i sir Robert Peel pospiesznie wsiadają do salonki.

 „Lepiej niech pan wsiądzie!” – woła książę do Huskissona, który pośród gromadki gapiów ciągle jeszcze stoi na wąskim pasku żwiru pomiędzy torami. Większość gapiów przeskakuje przez północny tor i wbiega na nasyp. Huskisson zostaje pomiędzy torami. Dokładnie na środku pasa żwiru jest bezpieczny. Niestety, w ostatniej chwili, gdy „Rocket” jest tuż-tuż, Huskisson traci nerwy. Raptownie wyciąga rękę i chwyta drzwi wagonu księcia. Drzwi pod jego ciężarem gwałtownie otwierają się, prosto na przód nadjeżdżającego „Rocketa”, i rzucają Huskissona pod koła lokomotywy. Prowadzący ją Locke nie ma żadnych szans, by zatrzymać machinę. Jej koła miażdżą lewą nogę Huskissona. Krew bryzga na lokomotywę i salonkę księcia Wellingtona.

Przez zmartwiały z przerażenia tłum przeciska się George Stephenson. Z pomocą przypadkowych obserwatorów parady wyciąga ciężko rannego, zszokowanego przyjaciela spod lokomotywy. Na jego polecenie pomocnicy przenoszą rannego do salonki księcia Wellingtona. Ktoś przytomnie zaciska pasy na zmiażdżonej nodze i tamuje upływ krwi. Stephenson chce jak najszybciej wieźć Huskissona dalej, do Manchesteru, do lekarza. Premier oponuje, ma dość podróży, ale wobec stanowczych nalegań Stephensona zgadza się na dalszą jazdę.

Stephenson wskakuje na tender i łapie za łopatę. W szaleńczym tempie wrzuca na palenisko jedną szuflę węgla za drugą. Za nic ma ryzyko przegrzania kotła, awarii, może i wybuchu. „Northumbrian” wraz z książęcym wagonem porusza się z niewiarygodną prędkością 57 km/h: 4 razy szybciej niż najlepsze dyliżanse pocztowe.

W Manchesterze Stephenson przenosi rannego przyjaciela do powozu, który natychmiast rusza do domu najlepszego chirurga. Amputacja nogi daje niewiele. Ranny stracił zbyt dużo krwi. Jest bardzo słaby, ogromnie cierpi. Lekarz miłosiernie podaje mu kolejne końskie dawki laudanum – opium rozpuszczonego w alkoholu.

W ślad za „Northumbrianem” jadą, po północnym torze, pozostałe pociągi. Do Manchesteru przybywają 2 godziny po wyjeździe z Liverpoolu.

Postój w Manchesterze przeciąga się. Wreszcie wszystkie pociągi ruszają w drogę powrotną. Wypadek zepsuł nastrój radosnego, ekscytującego święta. Jakby mało było nieszczęścia, teraz wzdłuż torów pojawiły się duże grupy trapionych przez klęskę głodu chłopów. Nieszczęśni krzyczą z całych gardeł, domagają się chleba, pomocy. Większość pasażerów kieruje wzrok ponad chłopów, na wysokie drzewa za ich plecami.

Powrotna podróż trwa 1,5 godziny.

Wczesnym wieczorem Huskisson umiera. Jest pierwszą w historii ofiarą wypadku na kolei. Uczestnicy kolacji nic o zgonie nie wiedzą. Punktualnie o 23.00 wznoszą toast za Williama Huskissona: „Niech jego cierpienie szybko ustanie i niech powróci do zdrowia!”.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

Beztroskie życie aż prosi się o bezsensowną śmierć. 14 września 1927 roku taką właśnie śmiercią zginęła światowej sławy amerykańska tancerka Isadora Duncan. Oto przebieg wypadków w ujęciu W. Kalickiego:

Poranek jakich ostatnio na lekarstwo: Isadora Duncan budzi się w pokoju w hotelu Negresco w Nicei w znakomitym humorze. Wczoraj, wczesnym wieczorem, do jej drzwi zapukał młody, przystojny mężczyzna w poplamionym kombinezonie mechanika samochodowego. Isadora spała, więc służąca zaanonsowała przybysza jej nieodłącznej przyjaciółce Mary Desti: „Następny młody człowiek do miss Duncan”.

Młodzi mężczyźni i szampan z najlepszego, 1911 rocznika, a w miarę narastania kłopotów finansowych szampan z każdego rocznika, no, prawdę mówiąc, każdy alkohol, wody toaletowej nie wyłączając (ale tylko jako składnik robionych z niedopitych resztek koktajli), to największe pasje i pocieszenia 50-letniej artystki, która odmieniła oblicze tańca scenicznego.

Duncan zerwała z kanonami tańca akademickiego. Wbrew tradycji, swą sztukę tańca zespoliła z muzyką poważną; Bacha, Beethovena, Chopina, Schuberta, Czajkowskiego. Stworzyła własny system ruchu tanecznego oparty na wzorach zaczerpniętych z antycznej sztuki greckiej, tańców ludowych i towarzyskich, a nawet na ruchach sportowców. Boso, w stylizowanej greckiej tunice, z której od czasu do czasu wypadała jej naga pierś, z rozpuszczonymi włosami, swą niesamowitą witalnością i uczuciowością odrodziła taniec sceniczny jako sztukę wysoką. Teraz świat uważa Duncanowską rewolucję za oczywistość, za wspólne dobro ludzi kulturalnych, ale twórczyni tego przewrotu schodzi ze sceny pokonana przez czas.

Otyła 50-latka zachwyca w tańcu już tylko najwierniejszych przyjaciół. Z szalonych lat belle époque zostało jej tylko zamiłowanie do luksusu. Jest bez grosza przy duszy, wierni przyjaciele wykupują ją z hoteli, w których nie płaci za apartamenty, często chodzi głodna.

Ale nie spuszcza z tonu. Mieszka w eleganckim hotelu Negresco w Nicei, porusza się taksówkami, pije i romansuje.

Isadora rozpaczliwie potrzebuje miłości, akceptacji, bliskości, seksu. Miewa romanse z kobietami, ale przede wszystkim z mężczyznami. Miejsce wielkich artystów i wielkich panów, składających u jej stóp swą sławę i ogromne majątki, zajęli teraz młodzi marynarze, kelnerzy, fryzjerzy, sprzedawcy sklepowi. Duncan wypatruje ich w tłumie i całkiem otwarcie wzywa do swego apartamentu – na jedną noc. Nazywa ich swoimi serafitami albo po prostu smacznymi kąskami. Niedawno w Marsylii, podczas kolacji w większym towarzystwie, pokłóciła się z poetą i dramaturgiem Jeanem Cocteau o zwabionego do stolika przystojnego marynarza. Przyjaciele ze śmiechem rozsądzili spór: ten młodzieniec należy się Isadorze. I Duncan bez krzty wstydu zabrała go do siebie.

Fascynacja Isadory mechanikiem samochodowym zaczęła się, jak niemal każde jej zauroczenie kolejnym serafitą, w knajpie. Parę dni wcześniej Isadora i Mary Desti ruszyły późnym wieczorem na 10-kilometrową, pieszą wędrówkę nadbrzeżną drogą z Nicei do kąpieliska Juan-les-Pins. Tam znalazły restaurację dla miejscowych w malutkim domku nad wodą. Nazywała się, od nazwiska właścicielki, Tetu. Przyjaciółki jadły wspaniałą bouillabaise. Gdy Mary popijała czerwone wino, zauważyła, że Isadora uśmiecha się do kogoś za jej plecami. Odwróciła się i wykrzyknęła zniesmaczona:

 – Dobry Boże, przepijasz do jakiegoś szofera!

Isadora nie dała się zbić z pantałyku. Pół żartem, pół serio wyjaśniła przyjaciółce, że młody mężczyzna to nie szofer, lecz grecki bóg w przebraniu, a na zewnątrz stoi jego rydwan.

No i stał. Francuski wyścigowy kabriolet amilcar grand sport, z długą maską, z przypominającymi skrzela rekina otworami wentylacyjnymi po bokach, niezwykle ciasną kabiną i wielkimi, opływowymi błotnikami nad przednimi i tylnymi kołami, miał z tyłu kadłuba wymalowane czerwone, białe i niebieskie koła, wariację na temat narodowych barw Francji. Na masce sportowego cacka dumnie prężyła się spora figurka pegaza.

Duncan była na równi zafascynowana młodym kierowcą, jak i jego sportowym rydwanem. Jej zachwyt dla amilcara był tym większy, że właśnie zmuszona była sprzedać swoje wysłużone renault kierownictwu hotelu Negresco, by oddać długi i móc nadal tam mieszkać. Tancerce wydawało się, że sportowy kabriolet przed knajpką Tetu to bugatti i tak też ochrzciła na swój użytek jego kierowcę.

Przed czterema dniami Isadora przypadkiem spotkała w barze hotelu Carlton w Cannes malarza i poetę, a nadto jej byłego kochanka, Francisa Picabię. Zaprosiła Francisa i jego żonę na przepyszne bouillabaise do baru Tetu w Juan-les-Pins. W barze zostawiła pani Tetu swój adres z prośbą, by przekazała go „greckiemu bogowi Bugattiemu” przebranemu za szofera.

Poprzedniego popołudnia Bugatti zjawił się w apartamencie Duncan, wyjaśniając, że madame Tetu dała mu adres hotelu i powiedziała, że pani Duncan chce kupić bugatti. Mary Desti bezceremonialnie spławiła młodego człowieka, ale jego wizytówkę lojalnie przekazała Isadorze.

Jak się okazało, Bugatti to mechanik samochodowy Benoit Falchetto, z mieszanej, włosko-francuskiej rodziny.

Isadora wraz z przyjaciółką wychodzą rankiem przed hotel Negresco, biorą taksówkę i jadą do miejsca pracy Falchetta – Helvetia Garage. Tam okazuje się jednak, że Falchetto musiał wyjechać do zleconej na mieście naprawy.

Isadora o 16.00 jest umówiona w swojej pracowni ze swym dawnym, wieloletnim kochankiem Parisem Singerem, synem arcybogatego króla maszyn do szycia Isaaka Singera. Przed wojną światową Paris, ojciec jej tragicznie zmarłego w wypadku synka Patricka – który wraz ze starszą o parę lat siostrzyczką i nianią utopił się w Sekwanie – otaczał Isadorę bajecznym luksusem. Egzotyczne podróże, najlepsze hotele, rezydencje, przyjęcia i festyny na kilkaset osób – to wszystko było mało. Dla Isadory Paris rozpoczął budowę luksusowego teatru nieopodal Champs Élysées, zdobionego płaskorzeźbami z wizerunkami Duncan dłuta Bourdelle’a. Na krótko przed wybuchem wojny Singer, nie mogąc znieść niezliczonych, właściwie jawnych romansów Isadory, porzucił ją. Potem założył rodzinę, ale zawsze żywił do Isadory wielką sympatię. Teraz umówił się z byłą ukochaną w jej pracowni, by wręczyć czek na pokaźną sumę i wybawić ją, choć na krótko, z rozpaczliwych kłopotów finansowych.

Isadora sprytnie kombinuje – o 16.00 spotka się z Singerem, weźmie czek i już może ruszać w miasto z Bugattim. Zostawia w garażu kartkę dla Falchetta, by przyjechał do jej pracowni o 17.00.

Po powrocie do hotelu Isadora kąpie się i poleca ułożyć sobie włosy. Jak mówi, chce wyglądać pięknie dla nich obu, dla starego i dla nowego kochanka. Jest w świetnym humorze, zapewnia przyjaciółkę, że czas okropnej, poniżającej biedy zaraz się skończy, że pieniądze za spisywaną przez siebie autobiografię pozwolą im ułożyć sobie dostatnie życie.

Grubo przed 16.00 Isadora i Mary wychodzą z hotelu Negresco i idą pieszo do pracowni na końcu promenady des Anglais. To spora otynkowana szopa, stojąca frontem do plaży, o ścianach w osobliwym łososiowym kolorze, z malutkimi, pomalowanymi na niebiesko drzwiami. Okna zabite są deskami – tancerka nie cierpi światła dziennego podczas ćwiczeń i występów.

Isadora jest w promiennym humorze. W pracowni co chwila tańczy od ściany do ściany. Najwyraźniej podniecają ją oba spotkania – z Singerem i Bugattim.

Pukanie do drzwi i… niespodzianka. To Bugatti-Falchetto. Przyszedł godzinę z okładem za wcześnie. Mary taktownie wychodzi do hotelu. Gdy Duncan zatopiona jest w intymnej rozmowie z mechanikiem, wkracza Singer. Jeden rzut oka i nie ma wątpliwości, co robi tu młody przystojniak.

 – Widzę, że się nie zmieniłaś – zauważa zgryźliwie Singer.

Isadora zupełnie nieprzekonująco zmyśla, że młodzieniec znalazł się w jej pracowni, bo Mary chce kupić odeń samochód.

Falchetto jest trochę przestraszony sytuacją. Gdy Duncan mówi mu, by przyjechał tu z powrotem swoim samochodem o 21.00, natychmiast wychodzi.

Znużony jej wykrętami Singer oznajmia, że musi jechać, bo jest spóźniony, ale jutro wpadnie jeszcze raz, by dać Isadorze czek. Za drzwiami słychać klakson – to samochód Singera. Na odchodnym Singer macha przyjaźnie ręką – cóż tam miłostki Isadory, żar dawnych uczuć ciągle tli się w jego sercu.

Duncan wraca do hotelu Negresco. W apartamencie hamletyzuje, że utraciła i Singera (z jego czekiem), i Bugattiego z jego bugattim (a w istocie amilcarem).

Przychodzi rosyjski filmowiec Iwan Nikolenko, który od pewnego czasu zabiega o zgodę Duncan na sfilmowanie jej tańca. Isadora, właściwie już przekonana do tego projektu, decyduje się zjeść z Nikolenką kolację. Wychodzi z nim i z Mary do taniego baru Chez Henry naprzeciwko Negresco. Szyję owija wielkim batikowym szalem z ciężkiego krepdeszynu, z wymalowanymi wielkim żółtym ptakiem, niebieskimi chińskimi astrami i czarnymi chińskimi hieroglifami; same frędzle z obu końców mają po 0,5 m długości. Szal ten zaprojektowała Mary jeszcze w Nowym Jorku.

Francis Rose niedawno namalował w manierze kubistycznej jej portret w tym szale owiniętym wokół szyi. Na widok obrazu Isadora zawołała: „Francis, przeciąłeś mi szyję!”.

Po kolacji Isadora i Mary wracają spacerkiem do pracowni. Isadora tańczy i nuci pod nosem: „Znów jestem zakochana!”.

Gdy Falchetto podjeżdża pod drzwi, Duncan natychmiast wybiega z pracowni. Nie słucha Mary, która woła, że jest już chłodno, i chce jej dać swój kapelusz.

 – Adieu, mes amis, je vais à la gloire! (Żegnajcie przyjaciele, odjeżdżam ku sławie!) – woła rozochocona Isadora, sadowiąc się w ciasnym kokpicie amilcara.

Jej szal spływa malowniczo po karoserii, frędzle muskają tylną lewą oś. Widzi to Mary i woła:

 – Isadora! Isadora, szal! Zabierz szal!

Słowa giną w ryku silnika. Amilcar rusza ostro. Frędzle nawijają się na tylną oś i gwałtownie zadzierzgnięty szal łamie kark Isadory. Szarpnięcie jest tak silne, że jej ciało wylatuje z kokpitu i spada na drogę. Głowę Isadory ściągnięty przez oś samochodu szal wciąga między karoserię i koło.

Falchetto zatrzymuje samochód dopiero po 30 m. Biega jak porażona kołowacizną owca wokół samochodu i woła:  „Zabiłem Madonnę! Zabiłem Madonnę!”.

Źródło: Wikipedia.org

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

11 września 1933 był dniem tragicznym w historii polskiego lotnictwa. Tego dnia na terenie Czechosłowacji rozbił się samolot polskich asów przestworzy Franciszka Żwirko i Stanisława Wigury. Przypomnijmy tamte tragiczne chwile w ujęciu W. Kalickiego:

Czeski wieśniak sprzątający siano z łąki pod miejscowością Górne Cierlicko, 14 km od czeskiego Cieszyna, słyszy warkot lotniczego silnika. Jest 8.15. Chłop podnosi głowę. Nisko nad ziemią, na wysokości niewiele większej od 100 m, leci mały, jednosilnikowy samolot. Aeroplan to ciągle jeszcze wielka rzadkość, więc szofer przejeżdżającej drogą obok łąki ciężarówki zatrzymuje się i patrzy w niebo zaciągnięte ciężkimi, burzowymi chmurami, którymi targają silne porywy wiatru. Samolot zbliża się. Nagle zaczyna się dziwnie kołysać i po chwili jak kamień leci w dół na zbocze góry Kościelec. Silnik milknie w locie. 2 świadkowie oniemiali patrzą, jak samolot z oderwanym skrzydłem, z wielką prędkością, uderza w rozłożyste drzewo.

Pierwszy do miejsca katastrofy dobiega wieśniak. Drzewo jest całkiem strzaskane, maszyna rozbita. 100 m dalej chłop dostrzega leżące w odległości 15 m od siebie zwłoki dwóch pilotów.

Po chwili dobiega kierowca ciężarówki. Rzuca okiem i pędem wraca do samochodu. Po niespełna kwadransie jest już na posterunku żandarmerii w Cierlicku Dolnym. Czechosłowaccy żandarmi natychmiast ruszają z szoferem w stronę miejsca katastrofy. Pierwszą rzeczą, jaką zauważają, są resztki nietypowych oznaczeń na zmasakrowanym wraku. Zawiadamiają o tym dowódcę czechosłowackiego garnizonu w Cieszynie. Kwadrans później jest już jasne, że pod Cierlickiem zginęli dwaj najsłynniejsi piloci w Europie: por. Franciszek Żwirko i inż. Stanisław Wigura.

37-letni por. Żwirko przygodę z lotnictwem zaczął jeszcze w carskiej armii. W 1917 roku został obserwatorem lotniczym, ale po utworzeniu w Rosji korpusu polskiego, natychmiast wstąpił w jego szeregi. Na początku lat 20. ukończył polskie szkoły pilotów i przez kilka lat był oficerem łącznikowym w warszawskim aeroklubie akademickim. Latający studenci uwielbiali go. Niesamowicie opanowany, powściągliwy, delikatny w obejściu, nie miał w sobie krzty wyniosłości typowej dla zawodowych oficerów.

Popularność w Polsce zdobył przed 4 laty, dokonując wraz z inż. Wigurą efektownego przelotu dookoła Europy na maszynie RWD-2. Odtąd Żwirko i Wigura latali zawsze razem. Inż. Wigura był kimś więcej niż tylko znakomitym mechanikiem pokładowym. Wraz z inżynierami Rogalskim i Drzewieckim skonstruował samolot RWD-2, nazwany tak od pierwszych liter ich nazwisk, a później także kolejne jego wersje, na których latał z Wigurą.

W ostatnich latach obaj, na maszynach RWD, zwyciężyli w kilku najważniejszych imprezach lotniczych w kraju. Ale wielką sławę przyniosły im zawody Challenge International de Tourisme, międzynarodowe zawody samolotów sportowych, urządzane co 2 lata pod patronatem Fédération Aéronautique Internationale (FAI, Międzynarodowej Federacji Lotniczej). Od pierwszego Challenge’u w roku 1929, w Paryżu cała Europa z zapartym tchem śledziła wielodniowe zmagania najnowszych konstrukcji lotniczych i najlepszych pilotów.

W 1930 roku challenge’owego rajdu Żwirko i Wigura nie ukończyli. Na skutek defektu silnika musieli przymusowo lądować w Hiszpanii. Ale przed dwoma tygodniami na III Challenge’u, kończącym się w Berlinie, polscy mistrzowie pilotażu na maszynie RWD-6 do ostatnich minut toczyli pasjonującą walkę z załogą niemiecką. Na oczach kilkudziesięciu tysięcy widzów o włos wyprzedzili faworyzowanych lotników gospodarzy. Na berlińskich błoniach rozbrzmiał Mazurek Dąbrowskiego, a do Polski pojechał puchar FAI. Polska oszalała z radości i dumy. Żwirkę i Wigurę podczas tryumfalnego objazdu kraju wszędzie witały tłumy, ich nazwiska długo nie schodziły z pierwszych stron gazet. Zwycięstwo było tym świetniejsze, że lotnictwa niemieckie i włoskie są nieporównanie silniejsze od polskiego.

Źródło: Wikipedia.org

Żwirko i Wigura stali się medialnymi gwiazdami i nieoficjalnymi ambasadorami polskiego lotnictwa. Ciągle na spotkaniach, ciągle w rozjazdach, ciągle zmęczeni. Mimo znużenia nie odrzucili zaproszenia Aeroklubu Czechosłowacji do wzięcia udziału w międzynarodowym mityngu lotniczym w Pradze.

W Warszawie żona por. Żwirki idzie na poranne nabożeństwo do kościoła Zbawiciela. Pod koniec kazania ks. prałat Nowakowski dostaje od kleryka karteczkę. Przerywa kazanie i ogłasza z ambony, że por. Żwirko i inż. Wigura przed kilkoma kwadransami zginęli śmiercią lotnika.

Późnym rankiem na miejsce katastrofy przyjeżdża dowódca garnizonu czechosłowackiego w Cieszynie i polski konsul z morawskiej Ostrawy. Chłopi z Cierlicka Górnego przewożą ciała pilotów do pobliskiego kościoła. Okoliczna ludność znosi wiązanki polnych kwiatów i wystawia honorowy posterunek przy marach sławnych Polaków. Żwirko i Wigura byli w Czechosłowacji bardzo popularni. Po południu przed kościółkiem stoją już ponad 2 tys. mieszkańców okolic chcących oddać im ostatni hołd.

Na lotnisku w Brnie od rana czeka na Żwirkę i Wigurę kpt. Halewski, lecący na mityng lotniczy w Pradze maszyną RWD-4. Żwirko umówił się tu z Halewskim dziś o godzinie 10.00. W południe do Brna dochodzi wiadomość o katastrofie. Halewski dostaje samochód od szefa lotniska i jedzie do Cierlicka.

W Warszawie sportowym wydarzeniem dnia jest mecz piłkarski Legii z krakowską Wisłą. Flaga państwowa na stadionie przy Myśliwieckiej opuszczona jest do połowy. Flagi klubowe także. Gracze obu drużyn wybiegają na murawę w koszulach przepasanych czarnymi szarfami. Publiczność i sportowcy minutą ciszy oddają hołd poległym lotnikom.

W Pradze, na wieść o katastrofie, władze natychmiast powołują komisję wojskowych ekspertów lotnictwa i lekarzy. Do Cierlicka dociera ona po południu. Czescy lekarze stwierdzają, że zwłoki inż. Wigury są zupełnie zmasakrowane. Por. Żwirko ma złamaną lewą nogę i lewą rękę oraz rozległe obrażenia wewnętrzne, które spowodowały śmierć. Eksperci dochodzą do wniosku, że samolot musiał wpaść w burzową trąbę powietrzną i stracił zdolność lotu. Gdy stało się jasne, że maszyna uderzy o ziemię, w ostatniej chwili por. Żwirko wyłączył silnik. Zapewne po to by zapobiec wybuchowi paliwa. Czeskich lekarzy zastanawiają obrażenia porucznika, zasadniczo odmienne od obrażeń inż. Wigury. Wysuwają hipotezę, że inż. Wigura, widząc zbliżającą się ziemię, w ostatnich sekundach wyskoczył z samolotu i spadł obok maszyny. Ale tego nie jest w stanie nikt potwierdzić. Szofer i chłop zbierający siano niczego takiego nie zauważyli.

Czescy wojskowi znajdują w szczątkach samolotu portfel inż. Wigury. Są w nim dokumenty osobiste, 500 zł i 10 francuskich franków. W zmiażdżonej walizce por. Żwirki są jego mundur galowy, dokumenty, fotografia żony z dzieckiem i 3 obrazki Matki Boskiej Ostrobramskiej.

O 22.30 z Warszawy bliscy poległych lotników wyjeżdżają pociągiem do Katowic. O 8.00 pojadą dalej, do Cierlicka, samochodami oddanymi do dyspozycji przez ministra komunikacji.

Na miejscu katastrofy co rusz wybuchają scysje i szarpaniny. Czescy żandarmi na polecenie władz konfiskują aparaty fotoreporterom usiłującym robić zdjęcia rozbitej maszyny. W nocy w Cierlicku honorową wartę przy zwłokach zaciągają żołnierze czeskiego 8. Pułku Piechoty.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.