10 września 1930 roku rząd sanacyjny w Polsce pod przywództwem Józefa Piłsudskiego dokonał serii aresztowań tzw. „Centrolewu” – sojuszu partii centrowych, zawiązanego w celu odsunięcia Piłsudskiego od władzy. Ten jednak nie miał najmniejszego zamiaru patyczkować się ze swymi politycznymi przeciwnikami. W oczach W. Kalickiego wyglądało to tak:

Kwadrans przed północą Wincenty Witos żegna się na peronie z odprowadzającym go, znajomym zarządcą bufetu na krakowskim dworcu Tadeuszem Lubelskim. Wsiada do wagonu 3. klasy. Witos kładzie się na drewnianej ławce, pod głowę wsuwa teczkę. Pociąg z Krakowa do Tarnowa rusza o 23.50. Gdy wjeżdża na most na Wiśle, do przedziału wchodzi komisarz policji w towarzystwie tajniaka, policjanta i żandarma wojskowego. Tajniak każe Witosowi wstać. Były premier odmawia. Tajniak grozi, że użyje siły. Gdy Witos wstaje, policjanci i żandarm rewidują go. Zabierają teczkę, portfel, scyzoryk, zegarek i prywatne listy znalezione w kieszeni. O północy na stacji w Podgórzu policjanci wysiadają i pakują Witosa do czekającego tam samochodu.

Zaczyna się przygotowywana od dawna na polecenie Marszałka Józefa Piłsudskiego akcja pacyfikacji i zastraszenia partii opozycyjnych. W maju, za pomocą nieczystego triku, władze nie dopuściły do otwarcia sesji sejmowej, na której miała być omawiana sprawa kompromitującej obóz sanacyjny defraudacji 8 mln zł z państwowej kasy na fundusz wyborczy BBWR. Opozycyjny Centrolew odpowiedział w czerwcu wielkim kongresem w obronie prawa i wolności. W sierpniu Piłsudski stanął na czele rządu i doprowadził do rozwiązania Sejmu. Byłych posłów przestał chronić parlamentarny immunitet. Listę exparlamentarzystów, którzy mieli być uwięzieni, układał osobiście sam Marszałek. Aresztowania mają być przeprowadzone bez nakazu sądu, jedynie na podstawie polecenia ministra spraw wewnętrznych gen. Składkowskiego, wystawionego bez daty i bez podania przyczyn.

Kolejnym złamaniem prawa jest miejsce uwięzienia cywilnych polityków – w więzieniu wojskowym, w twierdzy w Brześciu nad Bugiem.

O 3.00 do hotelu sejmowego przy Wiejskiej wkracza kilku policjantów i żandarmów. Portier prowadzi ich na 4. piętro i wskazuje pokój zajmowany przez byłego posła PPS Norberta Barlickiego. Policjant dobija się do drzwi. Barlicki przytomnie rygluje drzwi hotelowymi meblami, otwiera okno i krzyczy na całe gardło: „Ratunku! Na pomoc! Napad!”. Policjanci drą się pod drzwiami: „Otwierać! Policja!”. W końcu aresztują go i sprowadzają do samochodu.

W tym samym czasie 2 inne ekipy policyjne aresztują w hotelu sejmowym byłych posłów PSL „Wyzwolenie”: Kazimierza Bagińskiego i Józefa Putka. Obaj zostają aresztowani i wyprowadzeni do samochodu.

Przed kamienicą nr 22 w warszawskich Alejach Ujazdowskich z samochodu osobowego wysiadają 3 umundurowani mężczyźni. Budzą dozorcę kamienicy i każą prowadzić się do mieszkania byłego posła PPS Hermana Libermana. Wyrwana ze snu służąca szarpie śpiącego Libermana: „Proszę pana, policja żąda wpuszczenia jej!”. „A kto jest z policją?” – pyta gospodarz. „Jest dozorca”. „No to ich wpuść”.

Do sypialni byłego posła błyskawicznie wdziera się komisarz policji, a za nim policjant uzbrojony w karabin z nasadzonym bagnetem oraz żandarm wojskowy. „Czy to pan Liberman?” Gospodarz przytakuje, ale komisarz każe wejść do sypialni stróżowi i potwierdzić tożsamość leżącego. Dopiero wtedy oznajmia, że były poseł jest aresztowany. Liberman żąda, by pokazano mu odpowiednie dokumenty. Komisarz macha mu przed nosem nakazem aresztowania podpisanym przez ministra spraw wewnętrznych gen. Felicjana Sławoja-Składkowskiego, ale ręką zakrywa górną część kartki, na której znajduje się jego własne nazwisko. Zapytany przez Libermana, jak się nazywa, w odpowiedzi stwierdza sucho: „Ma pan 10 minut na ubranie się”. „A co się stanie, jeśli będę ubierał się 11 minut?” – pyta Lieberman. „Zobaczy pan, co się stanie”.

Przy wyjściu każe byłemu posłowi zabrać przybory toaletowe i ciepły płaszcz. Liberman tylko macha ręką. Jest przekonany, że Piłsudski właśnie dokonał drugiego, po majowym, zamachu stanu i że tym razem Marszałek nie cofnie się przed krwawą rozprawą z opozycją. Choć jest pewien, że przed świtem przyjdzie mu stanąć przed plutonem egzekucyjnym, Liberman spokojnie żegna się z domownikami. Przed bramą policjanci tworzą gęsty szpaler aż do nieoznakowanego samochodu. Gdy auto rusza, z domu ukradkiem wymyka się Szczepan Gozdek, mąż służącej Libermana, a przy tym członek PPS. Jakimś cudem łapie taksówkę i rusza za samochodem policyjnym. Po minięciu paru przecznic komisarz dostrzega jednak taksówkę. Zatrzymuje samochód, razem z policjantem uzbrojonym w karabin wyciągają Gozdka z taksówki i na środku ulicy biją do nieprzytomności.

Także o 3.00 ktoś dzwoni do mieszkania byłego posła Polskiego Stronnictwa Ludowego „Piast” Władysława Kiernika, przy ul. Przekop 2.

Komisarz policji, 2 policjanci w mundurach, żandarm i jakiś cywil odsuwają służącą i wchodzą do sypialni gospodarza. Komisarz oświadcza byłemu posłowi, że jest aresztowany. Kiernik nie chce wstać z łóżka, tłumaczy, że ma 38 stopni gorączki. Zza pleców komisarza wysuwa się nieznany cywil, pobieżnie bada leżącego i oświadcza, że chory nadaje się do podróży.

W Tarnowie policja zjawia się w domu przy ul. Matejki, w którym mieszka były poseł PPS Adam Ciołkosz, także punktualnie o 3.00. Żona Lidia wyjaśnia, że mąż wyszedł i jeszcze nie wrócił. Ekipa policyjna wzywa posiłki. Mundurowi otaczają szczelnym kordonem kamienicę, po czym zaczynają skrupulatnie rewidować piwnice, strychy i mieszkania pozostałych lokatorów domu. W trakcie rewizji wraca Adam Ciołkosz. Policja natychmiast aresztuje go i wsadza do samochodu osobowego z zasłoniętymi numerami rejestracyjnymi.

Herman Liberman ukradkiem spogląda przez szparę w opuszczonych roletach policyjnego samochodu: w świetle latarń dostrzega na ulicach Warszawy dziesiątki patroli policyjnych uzbrojonych w karabiny. Samochód wyjeżdża z miasta. Jest już jasno, gdy komisarz poleca zatrzymać się. Eskorta wysiada. Po dłuższej chwili policjant każe wysiąść aresztowanemu i iść w stronę lasu. Liberman odmawia, ale policjant szturcha go kolbą w plecy. W głębi lasu stoją komisarz i żandarm. Liberman dostrzega obok nich niewielką pryzmę wykopanej ziemi. Czuje, że to jego ostatnie chwile, ale stara się mówić spokojnie: „Panie komisarzu, pańskim obowiązkiem jest wykonać rozkaz gen. Składkowskiego i zawieźć mnie na miejsce przeznaczenia, a chyba nie do tego lasu”. Komisarz doskakuje do niego i uderza z całej siły w kark. Liberman pada jak rażony na ziemię. Żandarm zdziera z niego płaszcz, okręca wokół jego głowy i dociska ją do ziemi. Komisarz ściąga z ofiary ubranie. Żandarm bije Libermana metalowym prętem przy akompaniamencie okrzyków komisarza: „Niech żyje Józef Piłsudski! Piłsudski przelewał za nas krew swoją, a ty będziesz oskarżał go przed Trybunałem Stanu. Zdechniesz i zaraz cię zakopiemy!”. Policjant z żandarmem ubierają nieprzytomnego, zakrwawionego posła i wloką do samochodu.

Samochód z Wincentym Witosem jedzie przez całą noc z Krakowa w stronę Warszawy. Mgła opóźnia podróż. Przed Warszawą auto skręca na wschód. Kilka kilometrów przed Brześciem komisarz policji każe zatrzymać się na środku mostu i proponuje aresztowanemu ostatnią przechadzkę, bo za chwilę dojadą do celu – wojskowego więzienia w Brześciu. Witos spaceruje po moście. Przypomina sobie, że już na nim kiedyś był. We wrześniu 1920 roku miejscowa ludność ustawiła na tym moście bramę tryumfalną i witała premiera Witosa po zwycięstwie nad bolszewikami.

O 15.00 samochód wjeżdża do twierdzy brzeskiej i zatrzymuje się przed budynkiem więzienia wojskowego. Były premier dostrzega kilka samochodów przed wejściem i domyśla się, że uwięziono nie tylko jego. Nie wie jednak, że dzisiejszej nocy aresztowano 19 byłych posłów opozycji. Witos postawiony zostaje przed obliczem szefa więzienia płk. Kostka-Biernackiego, sadysty znanego z okrucieństwa w Legionach; lubił na ochotnika wykonywać wyroki śmierci.

Po kolejnej rewizji Witos trafia do celi nr 17. Strażnicy wpychają do niej także młodego człowieka. To były poseł mniejszości ukraińskiej Aleksander Wisłocki. Po krótkiej rozmowie obaj kładą się spać. Nagle wpadają z wrzaskiem strażnik i kapitan żandarmerii: spać nie wolno. Więźniowie muszą natychmiast posłać łóżka. Oficer rozkazuje Witosowi wynieść z celi kubeł pełen ekskrementów. Były premier, kawaler najwyższego polskiego odznaczenia, Orderu Orła Białego, stoi osłupiały. Wisłocki, choć jest politycznym przeciwnikiem Witosa, chwyta kubeł, by oszczędzić szacownemu współwięźniowi upokorzenia. Strażnicy obrzucają go obelgami i zmuszają Witosa, by wyniósł fekalia. W drodze do latryny eskortują go major i kapitan żandarmerii. Wisłocki musi iść za nimi jako widownia. Co drugi krok żandarm kopie go z tyłu w nogi albo pośladki.

Karol Popiel, były poseł Narodowej Partii Robotniczej, trafia do jednej celi z Hermanem Libermanem. Socjalistyczny poseł jest śmiertelnie blady, ma zawroty głowy. Popiel ostrożnie zdejmuje mu koszulę. Na plecach znajduje 22 rany – większość w okolicy nerek.

O 17.30 w Warszawie rozpoczyna się posiedzenie Rady Ministrów. Przewodniczy Józef Piłsudski. Marszałek wygłasza do ministrów krótkie przemówienie: „Ja walczę z systemem, że były poseł znaczy jeszcze cokolwiek na świecie. Druga rzecz, proszę panów, jest to, że na szczęście panowie prokuratorzy zastosowali ściganie byłych posłów. Co do mnie, też przygotowałem część tej pracy, bo chcę, by byli karani. Nie mogę znieść, by taka banda byłych posłów była niekarana i psuła moralność Polski. Ta bezkarność tego bydła przeklętego psuje całe państwo”.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

9 września 1901 roku zmarł Henri de Toulouse-Lautrec, jeden z najbardziej znanych francuskich malarzy. Te postać przybliży nam dziś W. Kalicki:

Chory leży w zaciemnionej sypialni niewielkiej, zgrabnej rezydencji wiejskiej Malrome, własności jego matki Adèle. Jest wychudzony, wręcz wyniszczony. Jego jeszcze niedawno okrągła, obrzmiała twarz, z charakterystycznymi, nienaturalnie rozszerzonymi nozdrzami, z dziwnie grubymi, wywiniętymi wargami, których nie były w stanie przysłonić wąsy i czarna broda, teraz jest wymizerowana, wyciągnięta. Krótkie, za to bardzo grube ramiona, wielkie dłonie i przypominające kiełbaski palce schudły i już nie rzucają się tak w oczy. Pościel skrywa najdotkliwszą deformację ciała chorego – krótkie, słabe, powykręcane nogi, szczególnie rażące w zestawieniu z normalnej wielkości korpusem.

Spoczywający w łóżku wiejskiej rezydencji matki karłowaty 35-letni mężczyzna to Henri Marie Raymond Montfa wicehrabia de Toulouse-Lautrec. Pochodzi z bocznej gałęzi jednego z najstarszych i najświetniejszych rodów Francji – hrabiów Tuluzy. We wczesnym średniowieczu swą potęgą byli równi królom Francji. Ich włości obejmowały m.in. Langwedocję i Prowansję, a oni sami zapisali się w kartach historii Francji, Europy, chrześcijaństwa. Rajmund z St. Gilles, hrabia Tuluzy, był jednym z wodzów pierwszej krucjaty do Ziemi Świętej. Jego rycerze jako pierwsi w lipcu 1099 roku zaatakowali mury Jerozolimy. Po zwycięskim szturmie krzyżowców Rajmund przyjął kapitulację wodza muzułmańskich obrońców Świętego Miasta Iftichara al-Dauli. Inny z hrabiów Tuluzy, Rajmund VI, stał się w tym czasie w swych włościach na południu Francji protektorem heretyckich katarów i jednym z głównych aktorów okrutnych wojen religijnych. Niemal 100 lat po zdobyciu Jerozolimy langwedoccy hrabiowie de Toulouse połączyli się z innym wybitnym rodem de Lautrec. Z tej gałęzi wywodzi się w prostej linii wicehrabia Henri.

Imponujące rodowe dziedzictwo było w jego przypadku powodem do dumy i zarazem źródłem kalectwa. Jego arystokratyczni rodzice, Adèle i Alphonse, są ciotecznym rodzeństwem. Tak bliskie pokrewieństwo małżonków jest wśród starej arystokracji francuskiej nierzadkie – zapobiega rozpraszaniu majątków ziemskich, przejmowaniu rodowych gniazd przez obcych. Kościół chętnie przymyka oko na takie mariaże. Ale praktyka ta ma swoją cenę. W pokoleniu Henriego, w rodzinie de Toulouse-Lautrec, są jeszcze 2 młode osoby dotknięte podobnym upośledzeniem genetycznym, przejawiającym się w dzieciństwie bólami stawów, kości oraz zębów, coraz silniej uciskanych przez nieprawidłowo rozwijające się kości w rejonie zatok. U Henriego choroba powodowała zahamowanie rozwoju zakończeń kości kończyn. Ręce i nogi, wyraźnie zbyt krótkie w stosunku do korpusu, choć masywne, pozostały zdeformowane i słabe. W dzieciństwie Henri dwukrotnie, w odstępie roku, doznał poważnych złamań kości udowych obu nóg. Okres dojrzewania przyniósł kolejne zmiany w wyglądzie nieszczęsnego wicehrabiego – usta i nos rozrosły się karykaturalnie. Odtąd z wywiniętej dolnej wargi Henriego nieustannie miała się sączyć strużka śliny. Jakby tego było mało, słaby wzrok wymagał odeń noszenia pince-nez.

Przy łożu chorego czuwa jego matka Adele. Jest przy nim od 3 tygodni, od chwili gdy wyniszczony syn wreszcie dojechał do jej domostwa. Opiekuje się Henrim i nieustannie modli się za niego. Jak zawsze.

Adèle z domu Imbert du Bosc wniosła w małżeństwo z Alphonse de Toulouse-Lautrekiem spore kapitały, pozwalające mężowi żyć na wysokiej stopie i zaspokajać kosztowne zachcianki, ale w zamian otrzymała bardzo mało. Alphonse, jak większość mężczyzn ze swego rodu, był niesamowitym snobem, nieodpowiedzialnym dziwakiem, który uważał, że z racji wielkiego nazwiska niemal wszystko mu wolno, a w szczególności wolno mu spędzać całe życie na polowaniach. Przy tym zaś był mężczyzną wielce witalnym, niepozbawionym artystycznych talentów.

W tydzień po ślubie Alphonse wyjechał do Paryża. Tam, na bankiecie w restauracji, zagadnął go znajomy, prosząc o przedstawienie świeżo poślubionej Adèle. Alphonse zbladł i wykrzyknął: „O Boże, muszę natychmiast wracać! Na śmierć zapomniałem, że się ożeniłem!”. I tak już miało być w tym niedobranym, nieszczęśliwym małżeństwie. Pan de Toulouse-Lautrec mieszkał sam w leśnych dworach i pałacykach, nieustannie polując i uwodząc dziewczęta niższego stanu. Do małżeńskich pieleszy wpadał bardzo rzadko, z reguły po miesiącach nieobecności, tylko po to by apodyktycznie wydać mnóstwo nietrafnych poleceń i natychmiast wracać do swych psów, koni, naganiaczy i stajennych. Wyjąwszy krótki okres, gdy u małego Henriego ujawniła się choroba i ojciec stanął u boku matki, by wspólnie leczyć i opiekować się synem, Alphonse był nieobecny w jego życiu.

W tej trudnej, upokarzającej sytuacji Adèle pociechę i sens życia znalazła w dewocji i opiece nad Henrim. Jej zaborcza miłość była tym łatwiejsza, że kaleki chłopiec nie uskarżał się na swój los. Mimo dzieciństwa naznaczonego nieustannymi bólami i zwracającą powszechną uwagę ułomnością, mimo tygodni i miesięcy spędzanych w łóżku lub w zamknięciu zakładów leczniczych Henri swe cierpienie maskował żartem, autoironią. Wybitnie inteligentny, refleksyjny, od najmłodszych lat jednał ludzi serdecznością, czułym zrozumieniem dla cierpienia innych.

Szybko okazało się, że Henri jest także uzdolniony plastycznie. Nauka rysunku pod okiem utalentowanego wuja była dlań ucieczką od bólu i ograniczeń życia naznaczonego kalectwem; malarskie studia w Paryżu, w prywatnych klasach Bonnata i Cormona, okazały się drogą do samodzielnego życia, z dala od wszechobecnej kontroli matki. Na końcu tej drogi pojawił się karłowaty, ze zniekształconym ciałem artysta, król paryskiego Montmartre’u, który po odłożeniu palety przebierał się w malutkie, starannie wyprasowane spodnie, nienaganną koszulę, kamizelkę, surdut i melonik. Czas dzielił między malowanie i bankietowanie w knajpach Montmartre’u. Przyciągał skrzącym się dowcipem, niewyczerpaną energią w przewodzeniu kółku przyjaciół malarzy, brzydotą kontrastującą z jego wewnętrznym ciepłem i wrażliwością.

Rodzice zgodnie uznali jego życie za haniebny skandal. Adèle mimo to, jak potrafiła, wspierała i finansowała syna. Alphonse zabronił mu podpisywania obrazów nazwiskiem Toulouse-Lautrec, a w końcu ostentacyjnie sprzedał rodową siedzibę i w ten symboliczny sposób wydziedziczył swego jedynego żyjącego syna.

Podczas nauki u Bonnata Henri cały zanurzył się w malarstwie akademickim. Na nowinki impresjonistów nawet nie chciał patrzeć. Ale niezwykły talent i otwartość na artystyczne osiągnięcia innych sprawiły, że szybko przyswoił niektóre osiągnięcia uwielbianych przez siebie Degasa, Foraina i innych twórców; uprościł formy malarskie, wyrazistą plamę barwną ograniczał wyraźnym ciemnym konturem. Tworzył zachłannie, niemal w każdej chwili. W swych obrazach olejnych, akwarelach, pastelach, rysunkach portretował sceny i postacie z paryskich kawiarń, kabaretów, wyścigów konnych, domów publicznych, szpitali, sal sądowych. Nie jest artystą niedocenionym, choć mimo nieustannej finansowej pomocy matki całe życie tonął w długach. Antreprenerzy i wydawcy chętnie zamawiali projekty plakatów, od niedawna zaś obrazy znajdują nabywców płacących przyzwoite ceny.

Ale to już nie ma znaczenia. Henri umiera. Od lat pił jak smok, codziennie, bez przerwy. Najważniejszym meblem w jego mieszkaniach i pracowniach zawsze był wielki stół zastawiony lasem butelek i szklanek. Wszystko dlań było godne wchłonięcia: toksyczny absynt, nowinkarskie amerykańskie koktajle, wino, piwo, brandy. Picie nakręcało go w życiu, w twórczości i łagodziło cierpienia kaleki, także to najboleśniejsze – niemożność założenia normalnej rodziny. Szybko stał się bywalcem paryskich burdeli, w których szukał drobnych męskich przyjemności i tematów do obrazów. Pijaństwo i kiła, skutek wizyt w domach publicznych, doprowadziły Henriego do fizycznej degrengolady: ostatnio cierpiał na krwotoki z nosa, dopadły go ciężkie wylewy. Po drugim, sprzed 3 tygodni, jego stan gwałtownie się pogorszył i Henri pojechał do domu matki. Nie miał złudzeń, wiedział, że jedzie tam umrzeć.

Bezwładny po ostatnim wylewie Henri rzadko budzi się z letargu. Ma trudności z oddychaniem. Na widok kuzynów Gabriela Louisa i Josepha Pascala, przyjaciół z dzieciństwa, mówi z wysiłkiem: „Diabelnie ciężko się umiera”.

O 22.00 do Malrome przyjeżdża Alphonse de Toulouse-Lautrec. Na jego widok Henri mówi: „Dobrze, papo, wiedziałem, że zechcesz być obecny przy dobiciu zwierzyny”.

Adèle modli się przy łóżku.

Przychodzi ksiądz z ostatnim namaszczeniem. Gdy kapłan opuszcza sypialnię, Alphonse, chcąc wreszcie zrobić coś dla syna, nieoczekiwanie proponuje, by obciąć mu brodę. Na widok konfuzji Adèle i najbliższych tłumaczy bez sensu, że taki zwyczaj obowiązuje w krajach arabskich. Wreszcie daje sobie spokój. Nie potrafi jednak usiedzieć spokojnie. Wyciąga z butów gumki, które zastępują mu sznurowadła, i strzela z nich do przelatujących much. Henri z wysiłkiem mówi do Gabriela Pascala: „Stary dureń”.

Więcej mówić nie ma już sił. Po północy robi się bardzo duszno i Henri oddycha coraz ciężej. Przychodzi zakonnica i razem z Adèle odmawiają różaniec. Henri umiera o 2.15.

By Paul Sescau - Publié dans Toulouse-Lautrec, Album de famille, Charles de Rodat, éditions Hatier, 1985 - ISBN:O75870-0, Domena publiczna, https://commons.wikimedia.org/w/index.php?curid=18075772

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

8 września 1514 roku rozegrała się jedna z ważniejszych bitew w wojnie litewsko-moskiewskiej (1512-1522) zapamiętana w historii, jako bitwa pod Orszą. Pamięć o niej kultywuje się na Litwie do dziś. Na Białorusi dyktator Łukaszenka usiłuje tę pamięć wymazać z kart historii. Dla obu tych państw to jednak ważna data. Tak oto opisuje te wydarzenia W. Kalicki:

Dziesiątki pochodni i płonących beczek ze smołą rzucają migotliwe blaski na czarne wartkie wody Dniepru. Mija właśnie północ. W ciemnościach ledwo tylko rozjaśnionych pełgającymi światełkami uwija się kilkuset mężczyzn. Jedni toczą puste beczki po wodzie pitnej, piwie i winie, inni sprawdzają szczelność szpuntów, wiążą beczki linami. To szancchłopi, żołnierze polskiej armii przeznaczeni do budowy i naprawy umocnień, dróg, mostów. Najtrudniejsze zadanie mają ci z nich, którzy w ciemnościach opuszczają do wody pęta powiązanych ze sobą beczek i wzdłuż przeciągniętych przez szeroką rzekę lin wiążą je w coraz dłuższy, coraz bliższy drugiemu brzegowi pływający jęzor. Obok, w podobnym tempie, powstaje drugi jęzor pustych, powiązanych beczek. Połączona armia polsko-litewska, idąc na wschód, w stronę litewskiego Smoleńska, zajętego przez wojska moskiewskiego władcy Wasyla III, nie wyrzucała opróżnionych beczek. Teraz postają z nich cuda wojskowej techniki, 2 mosty beczkowe. Wymyślił je i zaprojektował Jan Baszta, mieszczanin z Żywca. Szancchłopi na długich jęzorach beczek pospiesznie układają w poprzek i także wiążą linami solidne drewniane bale.

Nocy zostało już niewiele, gdy oba mosty wreszcie spinają brzegi Dniepru. Gdzieś niedaleko, w ciemnościach, czai się potężna 50-tysięczna armia moskiewska. Tuż po zapadnięciu zmroku na wschodni brzeg przeprawił się wpław silny oddział polskiej jazdy wyposażonej w łuki i przez całą noc ubezpiecza on prace inżynieryjne. Gdyby jednak moskiewskie pułki uderzyły, zmiotłyby Polaków do rzeki.

Nocną ciszę zakłócają tylko stłumione odgłosy budowy mostów.

Przed 2 laty moskiewski władca Wasyl III uderzył na Litwę. Jego celem było zdobycie Smoleńska, wielkiego, świetnie ufortyfikowanego miasta o ogromnym znaczeniu strategicznym. Pierwsze uderzenia na Smoleńsk obrońcy odparli, ale przed miesiącem, po 2-miesięcznym oblężeniu, wojska moskiewskie pod Wasylem III wkroczyły do miasta. Odsiecz polsko-litewska spóźniła się i z armią moskiewską spotkała się na zachód od Smoleńska, oddzielona od niej łukiem Dniepru nieopodal miasta Orsza.

Świta. W szarzejących ciemnościach dostrzec można stłoczone nad brzegiem, nieopodal wjazdu na beczkowe mosty, ogromne masy jazdy, piechoty, liczne armaty. To 35-tysięczna armia polsko-litewska czeka na sygnał do rozpoczęcia przeprawy.

Wśród żołnierzy uwija się brodaty, niestary mężczyzna w czarnym kubraku, czarnej czapce, jasnych, obcisłych rajtuzach i czarnych, niskich butach. Nie ma broni. To mistrz z Niemiec, nadworny malarz Jego Królewskiej Mości Zygmunta I Starego. Król wysłał go na wielką wojnę z moskiewską Rusią, by namalował najważniejszą i, da Bóg, zwycięską bitwę.

Mistrz dostrzega na niewielkim wzniesieniu na zachodnim, zajętym przez polską armię brzegu, pod samotną, potężną sosną, grupkę kilku jeźdźców. Starszy mężczyzna z rozłożystą siwą brodą, w czerwonej szacie i złotolitym czepcu na głowie to wódz polsko-litewskiej armii, hetman litewski, książę Konstanty Ostrogski.

Hetman daje znak, umyślni pędzą do czekających oddziałów.

Jazda ostrożnie wjeżdża w wody Dniepru w miejscu, gdzie wczoraj wysondowano bród. Husarskie konie parskają i powoli prą naprzód. W świetle poranka lśnią napierśniki rycerskich zbroi i rozmaitego typu hełmy, pomiędzy którymi nie brakuje pysznych, zdobnych czapek.

Na mosty wkracza piechota. Żołnierze idą w rzadkim szyku. Mosty są chybotliwe, niebezpieczne. Nie mają barierek. Kiedy przetaczają się przez nie armaty, beczki pod nimi zanurzają się głębiej i nawierzchnia z belek mocno ugina się. Armaty ciągną sami artylerzyści. Na kołyszących się mostach konie z pewnością by się spłoszyły i poleciały wraz armatami w wody Dniepru.

Wczoraj polska jazda manewrowała tuż pod nosem rozłożonej na naddnieprzańskiej wysoczyźnie przeważającej armii moskiewskiej dowodzonej przez Wasylowego koniuszego Iwana Andriejewicza Czeladnina. Ta demonstracja miała go przekonać, że przeprawa mieć będzie miejsce przed frontem jego oddziałów.

Czeladnin nie dał się wywieść w pole. Gdy oddziały polskie wychodzą na wschodni brzeg Dniepru, dowódcy z otoczenia moskiewskiego wodza przekonują go, by uderzyć na nieprzygotowane do walki oddziały Ostrogskiego. Ale Czeladnin odmawia: „Jeśli pobijemy tę część wojska, z którą następnie połączą się dalsze oddziały, zagrozi nam większe niebezpieczeństwo. Zaczekajmy więc do czasu, póki nie przejdą wszystkie siły. My posiadamy dostatecznie wielkie siły i bez trudu możemy znieść to wojsko albo okrążyć je i pognać do Moskwy jak bydło. A po zwycięstwie możemy zająć całą Litwę”.

Nie ma w tym za grosz sensu, mnóstwo za to pychy. Czeladnin nie jest dobrym dowódcą, nie pojmuje, że trzeba korzystać z okazji, gdy polskie oddziały są stłoczone i pomieszane, nie pojmuje, że liczebna przewaga jego sił może niewiele znaczyć wobec lepiej wyszkolonej i wyposażonej armii hetmana Ostrogskiego.

Moskiewskie pułki zostają na swych pozycjach.

Dochodzi 9.00. Lwia część polsko-litewskich sił jest już na wschodnim brzegu.

Jeśli przed oblicze króla ma trafić obraz bitwy akuratnie przedstawiający najważniejsze jej epizody, artysta powinien je sam zobaczyć, a nie zdawać się tylko na opowieści rycerstwa po walce. Mistrz przechodzi z piechurami po moście na wschodni brzeg. Zostaje jednak nad Dnieprem ukryty w gęstej kępie nadbrzeżnych krzaków. Nie ma co przesadzać. Od bicia Moskali są żołnierze, artysta ma tylko obserwować. A stąd akurat widok jest całkiem niezły.

Polskie i litewskie wojska stoją na wschodnim brzegu rzeki, w głębokim, przypominającym worek zakolu rzeki. Hetman Ostrogski natychmiast po zakończeniu przeprawy wydaje rozkazy, jak ustawić się do bitwy. Obok litewskiego hufca jazdy pod osobistym dowództwem Ostrogskiego staje polski hufiec czelny pod hetmanem nadwornym Wojciechem Sempolińskim. Między obiema formacjami jazdy Ostrogski umieszcza część piechoty. Siły główne, czyli hufce walne, ustawiają się z tyłu: litewski pod wojewodą kijowskim Jerzym Radziwiłłem, zwanym Herkulesem, polski zaś pod starostą trembowelskim Januszem Świerczowskim. Ukryty w krzakach mistrz z daleka rozpoznaje Herkulesa po pięknej zielonej wysokiej czapce.

Resztę piechoty oraz artylerię hetman Ostrogski poleca skrycie przesunąć hen, aż za prawe skrzydło polskiej jazdy. Manewr udaje się doskonale – ukrytych w laskach i gęstych zaroślach polskich armat i piechurów przeciwnik w ogóle nie zauważa.

Czeladnin swą armię rozstawił bez polotu: w pierwszej linii Pułk Straży Przedniej, w tyle, na prawym skrzydle, pod wsią Pugajłowo, Pułk Prawej Ręki, na skrzydle lewym zaś, przed wioszczyną Ruklino, Pułk Lewej Ręki. W centrum stanął Pułk Wielki. Odwód, zwany w moskiewskiej armii Pułkiem Zasadzki, Czeladnin rozlokował z tyłu, na wzgórzu. Tam też sam stanął ze swymi przybocznymi.

Przed linie wojsk występują harcownicy. Niewielkie oddziałki doskakują do siebie i odskakują niczym psy. Nic zasadniczego z tych starć nie wynika.

Dochodzi południe. Czeladnin postanawia wreszcie uderzyć. Jego plan jest tak prosty jak ustawienie jego wojsk. Chce oskrzydlić przeciwnika i zepchnąć go na zachód, prosto w fale Dniepru. Jeśliby manewr ten powiódł się, polsko-litewską armię czeka nie klęska, ale wręcz zagłada.

Jako pierwszy uderza moskiewski Pułk Prawej Ręki. Ma rozbić litewską jazdę posiłkową i oskrzydlić siły polsko-litewskie. Hetman Ostrogski nie daje się zaskoczyć. Rozkazuje hetmanowi Sempolińskiemu uderzyć na lewe skrzydło nacierającego Pułku Lewej Ręki. Ciężka jazda polskiego hufca czelnego pędzi z łomotem przed czołem hufca litewskiego i z ogromnym impetem uderza w szyk jazdy moskiewskiej. Pękają kopie, w ruch idą miecze, szable i koncerze. Moskwianie walczą zażarcie, nie oddają pola ani trzymającym się twardo Litwinom, ani napierającym Polakom. Pułk Prawej Ręki jest liczniejszy od atakujących go rycerzy Sempolińskiego i lekkiej jazdy litewskiej. Jagiellońska jazda zaczyna się cofać.

Co gorsza, na drugim skrzydle uderza Pułk Lewej Ręki. Tam jednak Polacy radzą sobie o wiele lepiej i w pierwszym starciu zatrzymują jazdę Moskwian. Widząc to, hetman Ostrogski rzuca do walki litewski hufiec czelny. Pułk Prawej Ręki nie wytrzymuje i cofa się w nieładzie.

Carski wódz z zadowoleniem patrzy ze wzniesienia na pole bitwy. Wydaje mu się, że częścią swych sił związał w walce wszystkie formacje hetmana Ostrogskiego; teraz może uderzyć głównymi siłami i rozgromić wojska jagiellońskie.

Ale Ostrogski ma jeszcze asa w rękawie. Polska jazda bijąca Pułk Lewej Ręki nagle wpada w panikę i w kompletnym chaosie salwuje się ucieczką. Czeladnin już czuje smak zwycięstwa – rzuca na rejterujących Pułk Wielki. Pułk Lewej Ręki odzyskuje animusz i także pędzi za umykającymi polskimi rycerzami. Pędzi, jak przewidział to hetman Ostrogski, szerokim łukiem. I wpada pod laskiem wprost na lufy ukrytych tam polskich armat.

Straszliwy huk, błyski, chmura dymu płoszą moskiewskie, nienawykłe do strzelaniny konie. Kule żłobią krwawe bruzdy w moskiewskich szykach. Ogarnięty paniką Pułk Lewej Ręki wpada na atakujący tuż obok Pułk Wielki. Najgroźniejsze formacje Czeladnina zamieniają się w kupę spanikowanych, szalejących koni i ludzi.

W krzakach na wzniesieniu nad brzegiem Dniepru mistrz z zapartym tchem obserwuje pole walki. Na szczęście teren bitwy jest wilgotny i bitewny kurz nie przesłania walczących. Widać wszystko, nawet tęgą łysinę hetmana Ostrogskiego, kierującego pościgiem za rozbitym Pułkiem Wielkim. W bitewnym zamęcie hetman zgubił gdzieś swój złotolity czepiec. Ucieczka polskiej jazdy była tylko zapożyczonym od Tatarów podstępnym manewrem. Teraz rzekomi uciekinierzy wracają w najlepszym porządku i gromią jazdę moskiewską.

Mistrz dostrzega jednak, że bitwa wcale nie jest skończona. Czeladnin nie opuszcza rąk. Zbiera rezerwowe pułki straży przedniej, sam staje na ich czele i uderza na prawe skrzydło wojsk koronnych. Litewski hufiec walny pod Herkulesem Radziwiłłem i część koronnego hufca walnego pod dowódcą polskich kopijników Świerczowskim zwartą szarżą rozbijają luźny szyk jazdy moskiewskiej. Dochodzi 18.00, gdy jest już po bitwie. Czeladnin idzie do niewoli, za moskiewskimi uciekinierami rusza lekka jazda litewska i polska. Nikt nie daje pardonu, bezbronnych uciekinierów rżnie się bez litości.

Mistrz opuszcza swą kępę krzaków. Pora obejrzeć pole bitwy, porozrzucaną wszędzie broń, zbroje i szaty na ciałach poległych wojowników. Kiedyś trzeba będzie to namalować.

Bitwa po Orszą - autor nieznany (malarz z kręgu Lukasa Cranacha Starszego).

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

7 września 1936 roku nie był jakimś szczególnym dniem w historii człowieka, ale był ostatnim dniem dla wilka workowatego, gatunku, który w tym właśnie dniu zakończył swoje istnienie. W. Kalicki tak opisuje to wydarzenie:

Nad ranem tuż przy ziemi trzyma lekki mróz. W pierwszych promieniach wschodzącego słońca, w sporej klatce z metalowych prętów w ogrodzie zoologicznym w Hobart na Tasmanii, widać skulone, zdrętwiałe zwierzę wielkości bardzo dużego psa. Zwężające się ku brzuchowi ciemniejsze pręgi na sierści tylnej części wychudzonego grzbietu i dziwny, trochę psi, trochę koci pysk nie przypominają żadnego ze znanych w Europie zwierząt. Zaniedbany, przemarznięty, ledwo żywy stwór to ostatni na świecie przedstawiciel wilka workowatego, jednego z najdziwniejszych, najwspanialszych drapieżników żyjących na Ziemi w XX wieku.

Workowaty wilk jest torbaczem, spokrewnionym z kangurami. Gdy przed milionami lat Australia oddzieliła się od prakontynentu Gondwany, na jej terenie znalazły się wyłącznie torbacze. Niezagrożone przez konkurencję sprawniejszych ssaków łożyskowych australijskie torbacze rozwinęły się w zdumiewającą faunę. Prócz kangurów, workowatych niedźwiedzi, wombatów pojawiły się także ważące tonę workowate nosorożce. Polowały na nie wielkie lwy workowate i największe z 6 gatunków workowatych wilków. Klimatyczne zmiany nie służyły wielkim drapieżnikom z torbami na brzuchach. Wyginęły workowate lwy i największe workowate wilki – przed 8 mln lat żyły ich już tylko 3 gatunki. Gdy przed 40 tys. lat do Australii dotarli pierwsi ludzie, na równinach polował już tylko jeden gatunek wilka; jego ostatni przedstawiciel dygoce w śmiertelnym chłodzie klatki w Hobart.

Z pierwszymi ludźmi przybyły na kontynent australijski także psy. Z czasem zdziczały i jako dingo dokonały masakry torbaczy. Z ich powodu przed 4 tys. lat wymarły także australijskie wilki workowate.

Ale wilki te ocalały na odległej od Australii o 200 km dużej wyspie Tasmanii. Psy dingo nie dotarły tu, a prymitywny lud ciemnoskórych Tasmańczyków na wilki workowate nie polował.

Zamknięty w klatce zoo w Hobart workowaty wilk nazywany jest przez pracowników ogrodu i zwiedzających Benjaminem. Nikt nie wie, że to młoda, ale w pełni już dojrzała samica. Gdyby żyła na wolności, jej ciało wraz z głową osiągnęło by ponad metr długości. Gdy wilczyca ziewała w klatce, gapie mogli podziwiać jej niesamowitą paszczę – dzięki niezwykle ruchomym stawom łączącym żuchwę z kośćmi skroniowymi workowate wilki mogły rozewrzeć swój długi pysk pod kątem niemal 180 stopni! Miały najsilniejszy zgryz spośród wszystkich żyjących torbaczy. Jeszcze bardziej osobliwie wilczyca, zwana Benjaminem, poruszałaby się na wolności. Zrośnięte, grube kręgi umięśnionego ogona pozwalałyby jej, tak jak kangurom, korzystać z niego przy odbijaniu się tylnymi łapami. Dzięki temu workowate wilki mogły skakać na wysokość 3 m. Benjamin – zabiedzona, wycieńczona – skakać nie może, bo jej klatka zakryta jest z góry drucianą siatką.

Workowate wilki polowały nocami na kangury i wombaty, zaś nocne chłody i mrozy, a także południowe upały spędzały ukryte w jaskiniach, głębokich wykrotach i norach.

Choć do czasu przybycia Europejczyków workowate wilki nie miały groźnych wrogów, na Tasmanii ich populacja nigdy nie była liczna, nie przekraczała znacząco 6 tys. osobników.

Na początku XIX wieku brytyjscy osadnicy odkryli, że na wyspie świetnie można hodować owce. Pierwsze 30 owiec przywieziono z Wielkiej Brytanii w 1803 roku. W 1830 na Tasmanii pasło się już milion owiec. Szybko jednak stada zaczęły ponosić straty. Prymitywni farmerzy oskarżyli o zabijanie owiec workowate wilki i autochtonów, Aborygenów. Już w 1830 roku zaczęła się wielka wojna osadników z pasiastymi wilkami. Rząd kolonii wypłacał wysokie premie za skalp każdego wilka. W roku 1886 farmerzy zażądali rządowych dotacji dla każdego, kto zabije wilka workowatego. Myśliwi zabijali wilki średnio co 2 dni – strzelali do nich, łapali we wnyki, rozstawiali trutki. Ale na początku XX wieku, mimo horrendalnie wysokich premii, nie udało się zabić ani jednego wilka. Do masowego zabijania przez myśliwych i farmerów dołączyła przywleczona z Europy epidemia nosówki. Workowate wilki niemal znikły z lasów Tasmanii.

Wtedy zaczęła się kolejna wilcza histeria – zwierzę tak rzadkie chciało mieć każde zoo na świecie. Masowe zabijanie przeszło w masowe wyłapywanie ocalałych w leśnych ostępach resztek wilków, przy czym w klatkach i we wnykach zwykle ginęło więcej tych zwierząt, niż trafiało do ogrodów zoologicznych.

Wilczycę zwaną Beniaminem złapał w 1933 roku drwal i stawiacz sideł Elias Churchill w dolinie Florentine. W ciągu ostatnich kilkunastu lat Churchill dopadł z kompanami 8 dorosłych wilków – 2 z nich sprzedał żywe, pozostałe albo udusiły się we wnykach, albo były tak zmasakrowane, że trzeba było je dobić. Ocalały 2 wilczyce. Pierwszą, z 3 młodych w torbie brzusznej, kupił od Churchilla niejaki Walter Mullins i przez kilka lat obwoził w skrzyni po tasmańskich wsiach i miasteczkach. W końcu sprzedał ją do zoo w Hobart, w którym cała czwórka dość szybko zdechła. Ostatnią żywą wilczycę workowatą Churchill złapał w skrzynkową pułapkę, z kawałkiem mięsa jako przynętą, daleko za miejscowością Tyenna. Spętaną wilczycę, którą uważano za wilka, przewiózł na grzbiecie konia jucznego do Tyenny, a stamtąd przewieziono ją w klatce, koleją, do Hobart. W zoo nazwano ją Beniaminem.

Krótko po umieszczeniu wilczycy w klatce sfilmował ją z bliska David Fleay. Wilczyca nie była tym zachwycona i ugryzła filmowca w łydkę. Rozeźlony Fleay nawet nie zdawał sobie sprawy, jakiego dostąpił zaszczytu – jest ostatnim człowiekiem ugryzionym przez workowatego wilka tasmańskiego.

W zoo w Hobart Beniamin trafił do klatki o wymiarach 8 na 4 m, na końcu ogrodu, za domkiem kuratora, naprzeciw zagrody z pospolitymi kangurami i europejskimi jeleniami. Wilczycę o 10.00 pracownicy zoo wypędzać powinni na wybieg, zaś po 16.00 mają wpuszczać ją do zamykanej nory, szerokiej na 1 m, długiej na 3 m. Dla zwierzęcia trwanie przez 6 godzin na otwartym terenie, na oczach publiczności, pod palącymi promieniami słońca, to prawdziwa męczarnia. Ale to nie wszystko. Ekonomiczny kryzys sprawił, że wydział finansowy Hobart zwolnił wszystkich fachowych pracowników zoo i na ich miejsce zatrudnił mężczyzn, którzy za prawo do zasiłku mają obowiązek wykonywania prac publicznych. Żadnego z nich nie interesuje los zwierząt. Bardzo często tym przypadkowym pracownikom nie chce się otwierać na noc drzwi do schronienia wilczycy i zostaje ona pod gołym niebem. A zimy potrafią być w Hobart nawet mroźne.

Dobrym duchem ogrodu zoologicznego w Hobart byli do niedawna Arthur i Alison Reid, kurator zoo i jego dorosła córka. Mieszkali w domu koło klatki wilczycy. Słysząc wycie pozostawionych na noc zwierząt, Arthur i Alison zawsze wychodzili ze swego domku i otwierali im drzwi do schroniska.

Ale Beniamin nie może już doświadczać życzliwości Reidów. Przed 6 laty kurator usłyszał hałasy na terenie zoo i nakrył złodzieja rzadkich ptaków, niejakiego Fishera z Battery Point. Podczas bójki Fisher uszkodził Reidowi lewe oko. Wdał się nowotwór i, mimo wyłuskania gałki ocznej, stan zdrowia Fishera pogarszał się. W grudniu zeszłego roku kurator zmarł.

Jego córka przejęła obowiązki. Choć jednak przez 12 miesięcy pracowała wzorowo (i za połowę pensji ojca), departament finansowy rady miejskiej Hobart nie mógł ścierpieć, że kobieta może zajmować jakieś kierownicze stanowisko. Nowy superintendent Bruce Lipscomb, który stanowisko przejął po swym ojcu (a ten po swym ojcu), zaprotestował – nie godzi się, by córka przejęła stanowisko po ojcu, to pachnie nepotyzmem! Lipscomb okazał się nie tylko obłudnikiem, ale i zwykłym draniem. Najpierw pozbawił Alison Reid pensji i wykorzystując jej fatalną sytuację życiową, zmusił do pracy w zoo tylko za bezpłatne użyczenie domku obok klatki Beniamina. Pozbawiona pensji Alison głodowała wraz ze swą matką, ale nadal wzorowo opiekowała się zwierzętami. Nie mogąc znieść rozpaczliwego wycia workowatej wilczycy i innych zwierząt, pozostawianych przez zdemoralizowanych pracowników na noc pod gołym niebem, panna Reid wielokrotnie prosiła superintendenta Lipscomba o zestaw kluczy do klatek, by sama mogła otworzyć zwierzętom ich nocne kryjówki. Klucze te miał jej ojciec, ale pannie Alison je odebrano – kobieta nie jest przecież godna posiadać symbolu władzy, jakim jest pęk kluczy.

Lipscombe odmówił jej dostępu do klatek. Nie może przecież być tak, że kobieta pokazuje, iż pełni swe obowiązki staranniej od mężczyzn. Alison odwołała się do burmistrza Hobart, ale i on uznał za niedopuszczalne przyznanie, że kobieta może być lepszym pracownikiem niż mężczyźni. Kluczy nie dostała.

We wrześniu Lipscombe wyrzucił pannę Reid i jej matkę z domku.

Wilczyca straciła w zoo ostatniego protektora.

O 15.00 pracownik zoo rzuca do klatki wilczycy kawał mięsa. Godzinę później nie chce już mu się fatygować i otwierać drzwi do nocnej kryjówki. Beniamin rozpaczliwe wyje z zimna. Nikt nie reaguje.

Rano robotnicy chcą przepędzić wilczycę do jej nory, by zamieść brudny wybieg. Zwierzę nie reaguje na szturchnięcia. Na świecie nie ma już wilków workowatych.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

Zmiana organizacji ruchu drogowego nie jest sprawą prostą. Przekonali się o tym Szwedzi 3 września 1967 roku. W. Kalicki opisuje jak wyglądały przygotowania i samo wprowadzenie zmian:

Tej nocy ulice szwedzkich miast wyglądają jak wymarłe. W niedzielę od 1.00 obowiązuje zakaz poruszania się pojazdów prywatnych. Stoi 250 tys. samochodów osobowych. W Sztokholmie ruch wstrzymano już w sobotę o 10.00. Kursują jedynie autobusy, nieliczne taksówki, karetki pogotowia, patrole policyjne i wojskowe. W sobotę o 10.00 sztokholmskie tramwaje zjechały do remiz. Wielu mieszkańców żegnało je z łezką w oku. Wszystkie stołeczne tramwaje lada dzień pójdą na złom.

Dziś o północy w Szwecji zaczyna się Dagen H – dzień wprowadzenia na drogach ruchu prawostronnego (hoegertrafik to po szwedzku ruch prawostronny).

Ruch lewostronny obowiązuje w Szwecji od 2,5 wieku, ale przez pomyłkę. Król Karol XII, wielki wódz, który aż do klęski poniesionej w roku 1709 z wojskami rosyjskimi pod Połtawą trząsł północną i środkową Europą, w jednej z nielicznych chwil, gdy urzędował w swym gabinecie, a nie na polu walki, wydał rozporządzenie dotyczące mijania się 2 królewskich ambulansów pocztowych. Doradcy zarekomendowali monarsze wprowadzenie – jako bardziej logicznego – ruchu prawostronnego. Karol XII zgodził się z nimi, ale gdy już dyktował tekst rozporządzenia, po prostu pomylił się. Powiedział, że każdy z mijających się ambulansów musi zjechać na lewą stronę. Żaden z urzędników nie miał odwagi zwrócić ambitnemu i impulsywnemu władcy uwagi na tę pomyłkę. I tak już zostało.

Pierwszą próbę zmiany ruchu na prawostronny podjęto w roku 1718, tuż po śmierci Karola XII, podczas oblężenia norweskiej twierdzy granicznej Fredrikshald. Nic z tego nie wyszło. Konserwatywni Szwedzi przywiązali się do ruchu lewostronnego. Dopiero rozwój motoryzacji sprawił, że na drogach zrobiło się niebezpiecznie. Szwedzi produkowali samochody z kierownicą po prawej stronie, przystosowane do ruchu lewostronnego. Takie same importowano z Wielkiej Brytanii. Ale z innych krajów sprowadzano samochody z kierownicą po lewej stronie. Dziś znakomita większość pojazdów na szwedzkich drogach ma kierownice zainstalowane na europejską modłę. Pojazdy te są niebezpieczne, zwłaszcza przy szybkiej jeździe – kierowca siedzący po lewej stronie nie widzi drogi przed wyprzedzanym pojazdem.

Dodatkowym argumentem za zmianą jest wielka polityka. Za kilka miesięcy Szwecja będzie oficjalnie starać się o wejście do EWG. Europejskie instytucje nie kryją, że dopasowanie ruchu drogowego do europejskiego standardu jest jednym z istotnych kryteriów w ocenie kandydatury Sztokholmu.

Studia nad zmianą organizacji ruchu rozpoczęto już w roku 1927. Szwedom pomysł ten nie spodobał się. W 1955 roku zagłosowali w referendum za starym porządkiem. Ruch lewostronny chciało zachować aż 82,9 proc. głosujących. Za prawostronnym było tylko 15,5 proc. Kierowcy bali się siedzieć bliżej środka jezdni.

O wszystkim zdecydował jednak parlament. Przed 5 miesiącami uchwalił zmianę organizacji ruchu drogowego. Głosowała za nią miażdżąca większość posłów. Szczególnie skwapliwie popierali ją deputowani Szwedzkiej Partii Pracy. Rządzący od 35 lat socjaldemokraci ostatnio systematycznie tracą poparcie wyborców. Tymczasem kampania wyborcza rozpoczęła się przed 2 tygodniami. Premier Erlander i jego partyjni koledzy liczą, że sukces starannie przygotowanej zmiany ruchu drogowego uratuje notowania Partii Pracy. Szwedzi dowcipkują, że przed wyborami lewica ostro skręca w prawo.

Dzień H wymagał gigantycznych inwestycji. W całym kraju przebudowano ronda, wybudowano nowe przystanki autobusowe. W miastach trzeba było odwrócić układ ulic jednokierunkowych. Na każdym skrzyżowaniu zamontowano dodatkową sygnalizację świetlną i nowe znaki drogowe, które na razie owinięto pokrowcami z czarnej ceraty. Obok dotychczasowych żółtych linii na jezdniach i drogach pojawiły się nowe, białe. Państwowa Komisja Ruchu Prawostronnego zakupiła 1000 autobusów z drzwiami po prawej stronie, a w ponad 3,5 tys. autobusów drzwi przełożono z lewej na prawą burtę. Jest i jedno ułatwienie. Samochody z kierownicą po lewej stronie, fabrycznie wyposażone w asymetryczne światła mijania przystosowane do ruchu prawostronnego, muszą mieć reflektory zalepione paskami maskującymi. Dziś będzie je można zerwać.

Miliony koron wydano na akcję propagandową i informacyjną. Od kilku miesięcy kraj zalewają broszury i gadżety z literą H. Furorę robią damskie majtki z H na honorowym miejscu.

O 4.50 radio nadaje sygnał zmiany ruchu. Wszystkie pojazdy w Szwecji zatrzymują się, po czym powolutku zjeżdżają na prawą stronę i znów nieruchomieją. W radiu trwa odliczanie. Kierowcy wysiadają i zrywają z reflektorów taśmy maskujące.

Pracownicy służb drogowych wspomagani przez 10 300 policjantów i żołnierzy ściągają czarne ochraniacze z nowych znaków drogowych i zasłaniają znaki stare, lewostronne. Przy każdym przejściu dla pieszych w kraju stoi patrol przeszkolonych ochotników, który aż do nocy ma pilnować, by przechodnie wypatrywali zagrożenia na jezdni z właściwej strony. Do tej akcji zmobilizowano ponad 100 tys. osób.

Punktualnie o 5.00 radio daje sygnał: można jechać! Byle powoli. Dopuszczalną prędkość w miastach zmniejszono z dotychczasowych 50 km/h do 40 km/h.

W Sztokholmie i Helsingborgu zlikwidowano tramwaje – przełożenie torów na drugą stronę ulic kosztowałoby zbyt wiele. Władze miejskie Göteborga tramwaje postanowiły uratować. Na ulice ruszają tam osobliwe zestawy: do nielicznych przebudowanych wagonów z drzwiami po prawej stronie podczepiane są tyłem stare wagony, z drzwiami po lewej. I jakoś to jedzie.

O 15.00 w Sztokholmie włączają się do ruchu prywatne samochody. Jest ich dużo więcej, niż przewidywano – zwłaszcza młodzi kierowcy chcą od razu spróbować jechać po prawej.

Szwedzi jeżdżą po zmianie zadziwiająco bezpiecznie. Najczęstszym błędem kierowców jest odruchowe zjeżdżanie na lewy pas przy skręcie w lewo. Na szczęście ograniczenie prędkości do 40 km/h pozwala uniknąć groźnych wypadków. Do nocy policja odnotowuje jedynie kilkadziesiąt niegroźnych stłuczek. Przewidywanych przez malkontentów dziesiątek ofiar śmiertelnych – ani śladu.

Kierowcy zachodzą w głowę, dlaczego zmienił się znak „Uwaga na łosia”. Dotąd ten symbol Szwecji na znakach ostrzegawczych wkraczał na jezdnie z lewej strony. Teraz nadchodzi z prawej. Czyżby urzędnicy o zmianach organizacji ruchu zawiadomili także łosie?

Wieczorem wszystko się wyjaśnia. Producenci znaków drogowych skrupulatnie zrealizowali urzędową dyrektywę, by wszystkie znaki drogowe w nowej wersji były lustrzanym odbiciem starych znaków.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

2 września 31 p.n.e. rozegrała się jedna z największych bitew starożytnego świata w domowej wojnie pomiędzy Oktawianem Augustem a Markiem Antoniuszem – bitwa pod Akcjum. Przebieg tej bitwy przypomnimy za sprawą W. Kalickiego:

Wichura słabnie krótko po północy. Wzburzone od 4 dni Morze Jońskie wygładza się. To znak, że tego dnia 2 gigantyczne floty ruszą do decydującej bitwy. Jest jeszcze ciemno, gdy z namiotu w warownym obozie swych wojsk na wzgórzu Mikalitzi wychodzi Oktawian August. Natychmiast otaczają go oficerowie i niewielki orszak rusza w ciemnościach wąską ścieżką w stronę odległego o 2 km wybrzeża zatoki Gomaros, w której stacjonują główne siły floty Oktawiana. W ciemnościach grupka wojskowych wpada na greckiego wieśniaka prowadzącego osła. Spytany, kto zacz, chłop wyjaśnia, że nazywa się Eutychos, zaś jego osioł wabi się Nikon. Oktawian August, polityk zimny, wyrachowany, bezwzględny, jako nieodrodny Rzymianin we wszystkim jednak doszukuje się znaków od bóstw. Teraz wpada w świetny humor – wszak po grecku eutychos to szczęściarz, zaś nikon – zwycięzca. To dobra wróżba przed bitwą.

Na brzegu panuje gorączkowy ruch. Łodzie przewożą ostatnich żołnierzy piechoty z długiego drewnianego mola, zbudowanego przez marynarzy Oktawiana, na przeznaczone im okręty. W nocy na ponad 400 okrętów i statków załadowano niemal 40 tys. rzymskich żołnierzy. Oktawian także wsiada do niewielkiej łodzi i płynie w stronę stojącej u brzegu ogromnej floty. Podbudowany dobrą wróżbą, za jaką poczytuje spotkanie na ścieżce Eutychosa z Nikonem, z pasją przemawia do marynarzy i żołnierzy.

Choć starcie, które zacznie się już wkrótce, jest odsłoną wojny domowej pomiędzy Oktawianem i Markiem Antoniuszem, w której obu nieprzebierającym w środkach stronom chodzi tylko o władzę, Oktawian w swej mowie zwraca się do podwładnych jako do obrońców ojczyzny. Zawsze był zręcznym retorem. Swego przeciwnika Antoniusza nazywa opętanym przez czary królowej Egiptu Kleopatry człowiekiem, który przywiązanie dla prastarych republikańskich obyczajów złożył na ołtarzu interesów państwa swej kochanki. W ten sposób zmniejsza dyskomfort rzymskich żołnierzy – będą przecież walczyć nie ze swoimi braćmi, lecz z armią reprezentującą interesy obcego mocarstwa.

W prowadzonej od paru lat propagandowej kampanii pomówień i oszczerstw wobec Marka Antoniusza Oktawian nie cofał się przed żadnym kłamstwem, ale teraz akurat mówi prawdę. Obaj wodzowie ongiś byli bliscy wielkiemu Cezarowi. Antoniusz towarzyszył mu w kampaniach w Galii i w wojnie domowej z Pompejuszem. Młodziutkiego Oktawiana Cezar ustanowił swym spadkobiercą. Antoniusz próbował zająć w państwie rzymskim miejsce Cezara, ale nie miał na to dość sił. Podzielił się władzą z Oktawianem oraz Markiem Lepidusem. II triumwirat rządził terrorem i proskrypcjami, wyrokami śmierci wydawanymi bez sądu. Antoniuszowi w podziale stref wpływów przypadł Wschód. Tam rychło związał się z dawną kochanką Cezara królową Egiptu Kleopatrą. Co prawda, później, by umocnić triumwirat, ożenił się z Oktawią, siostrą Oktawiana, ale po powrocie na Wschód wrócił w ramiona Kleopatry, swej faktycznej żony. W dobiegającej z wolna czterdziestki królowej Egiptu, kobiecie fascynującej urodą, sztuką miłosną i przenikliwą inteligencją, zakochał się bez pamięci. Wielkimi kampaniami wojennymi i decyzjami politycznymi tworzył zręby potężnego imperium na Wschodzie, którego dziedzicem miałby zostać Cezarion, syn Kleopatry i Cezara.

Zakochany w królowej Antoniusz przed rokiem rozwiódł się z Oktawią. W Rzymie przewagę zdobył oczerniający go na wszelkie sposoby Oktawian. Na jego żądanie senat wypowiedział Kleopatrze wojnę. Dwie wielkie armie lądowe i potężne floty spotkały się na zachodnim wybrzeżu Grecji, koło przylądka Akcjum. Antoniuszowi przez cały czas lojalnie towarzyszy Kleopatra. To jej okręty są istotną częścią sił Antoniusza, to za jej pieniądze napływały z Egiptu żywność, zaopatrzenie i posiłki. Po kilku miesiącach podjazdowych starć i desantów Oktawian osaczył i zablokował, w Zatoce Ambrakijskiej i na jej brzegach, flotę oraz armię Antoniusza. Trzeba przystąpić do walnej bitwy.

Kleopatra wymogła na mężu, że starcie rozegra się na morzu. Więcej, przekonała go, że jego prawdziwym celem nie może być zwycięstwo, na które ich flota nie ma szans, lecz wyrwanie się z okrążenia, uratowanie okrętów i odbudowa floty w Egipcie. Armia lądowa Antoniusza ma się cofać do Azji na własną rękę.

Skoro świt Marek Antoniusz schodzi do łódki i płynie w stronę swej floty zakotwiczonej w Zatoce Ambrakijskiej. Nie wchodzi jednak na pokłady okrętów. Mija je na łódce, nieustannie przemawiając swym stentorowym głosem. Ma, niestety, trudniejsze zadanie – jego siły są o połowę mniej liczne od armady Oktawiana, liczą 230 okrętów, na które zaokrętowano nad ranem przeszło 20 tys. żołnierzy piechoty. Antoniusz nie bawi się, jak jego przeciwnik, w polityczne subtelności – to zresztą praktycznie niemożliwe w obliczu floty złożonej z okrętów rzymskich i egipskich, z egipskimi, rzymskimi i greckimi marynarzami, z żołnierzami rzymskimi oraz egzotycznymi sojusznikami z Azji i Afryki na pokładach. Antoniusz przemawia krótko, po żołniersku – wyłącznie o czekającej walce. „Zwyciężymy! Przeciwnik ma mniejsze, niższe okręty. Najważniejsze zadanie to za wszelką cenę wytrzymać pierwsze uderzenie falangi okrętów Oktawiana, zachować szyk”.

Pod koniec Marek Antoniusz napomina oficerów, by ostrożnie manewrowali przy wychodzeniu w morze przez wąskie, pełne niebezpiecznych mielizn gardło Zatoki Ambrakijskiej. Jego słowa pełne są siły, energii, wiary w zwycięstwo. Podbudowane nimi załogi żywo biorą się do przygotowań do wyjścia w morze.

Pierwsze zjawiają się płynące z odległej o kilkanaście kilometrów zatoki Gomaros forpoczty floty Oktawiana. Jak nakazuje sztuka wojenna, na wszystkich okrętach zdemontowano maszty i ożaglowanie, pozostawiając je na brzegu. Do boju okręty ruszają napędzane jedynie wiosłami. Uniezależnia je to od kaprysów wiatru i zapobiega pożarom. Nic nie płonie tak gwałtownie jak żagle, a okręty obu flot nafaszerowane są rozmaitymi urządzeniami zapalającymi, od pojemników z żarem, dyndających na długich wysięgnikach, po katapulty wyrzucające buchające ogniem pociski.

Marynarze Oktawiana są lepiej wyszkoleni i w lepszej kondycji fizycznej od załóg okrętów Antoniusza, dziesiątkowanych przez głód, choroby i uzupełnianych ludźmi przypadkowymi, nieznającymi się ani na żegludze, ani na wiosłowaniu. Okręty Oktawiana sprawnie ustawiają się na wprost wąskiego ujścia Zatoki Ambrakijskiej w długiej na kilka kilometrów tyralierze. Na jej lewym skrzydle dowodzi Marek Agrypa, znakomity dowódca, który opracował dla Oktawiana plan tej bitwy, na prawym zaś sam Oktawian.

Tymczasem flota Antoniusza zachowuje się tak, jakby nie zamierzała stanąć do walki. Na wszystkich okrętach stoją maszty i żagle. Oktawian dostrzega jednak na pokładach ciężkozbrojną piechotę i pojmuje, że przeciwnik czeka na pomyślne wiatry. Rzeczywiście, plan Antoniusza przewiduje wykorzystanie wiejącej z północnego zachodu, dość silnej bryzy, która w tym rejonie pojawia się codziennie między 14.00 a 15.00. Część jego floty ma związać walką armadę Oktawiana, większość zaś uderzyć w centrum, przerwać jej szyki, wypłynąć na pełne morze, tam złapać zbawczą bryzę i pożeglować na południe. Pościgu uciekinierzy nie muszą się obawiać, gdyż niemal wszystkie okręty Oktawiana złożyły swe maszty i żagle na plaży koło mola w zatoce Gomaros, a ich wioślarze nie są w stanie dopędzić okrętów płynących na żaglach z korzystnym wiatrem.

Antoniusz czeka więc na wiatr, Oktawian zaś na wypłynięcie floty Antoniusza.

O 11.00 na pokładach jednostek Antoniusza zaczyna się ruch. Jeden po drugim poruszane wiosłami okręty pojawiają się w wąskiej, liczącej niewiele ponad 2 km, gardzieli Zatoki Ambrakijskiej. Antoniusz wyprowadza swą flotę naprzeciw niewielkich tiburn, okrętów bojowych Oktawiana. Masywne jednostki floty Antoniusza powoli zajmują miejsca w ciasnym szyku. Nie mieszczą się w gardzieli Zatoki Ambrakijskiej i muszą ustawiać się w 2 liniach. Za nimi, w głębi zatoki, skrywa się eskadra egipskich okrętów Kleopatry. Ona sama jest na pokładzie królewskiej galery „Antonia”.

Antoniusz obejmuje dowództwo prawego skrzydła, naprzeciw najsilniejszej eskadry przeciwnika dowodzonej przez niebezpiecznego Marka Agrypę.

Oktawian nie ma zamiaru czekać, aż wróg spokojnie uformuje i uporządkuje swe szyki. Rozkazuje, by jego prawe skrzydło rzuciło się do pozorowanej ucieczki. Antoniusz połyka haczyk. Jego okręty wysuwają się w morze. Wtedy na znak Oktawiana jego lekkie tiburny sprawnie robią zwrot i nie łamiąc formacji, płyną naprzeciw jednostek przeciwnika. To prawdziwy majstersztyk. Ciężkie okręty Antoniusza nie są w stanie sprawnie zawrócić i obie floty uderzają na siebie. Najgroźniejszą bronią zwinnych, szybkich tiburn Oktawiana są wystające z dziobów tarany. Nawet jedno uderzenie w burtę wrogiej jednostki może doprowadzić do jej zatonięcia. Ale okręty Antoniusza mają burty wzmocnione grubymi drewnianymi belkami i potężnymi płatami blachy. Co gorsza, zanim tiburny oktawiańskie są w stanie zbliżyć się do ich burt, żołnierze Antoniusza z wysokich pokładów zasypują przeciwników setkami strzał, kamieni miotanych przez ciężkie katapulty i szczególnie niebezpiecznymi naczyniami z płonącą smołą. Przez chwilę może się wydawać, że szala zwycięstwa przechyla się na stronę Antoniusza, ale niezmordowany Agrypa, mimo morderczego ostrzału, nakazuje atakować w grupach po kilka tiburn. Jego okręty niczym ogary rzucają się na pojedyncze jednostki Antoniusza: jedne gruchocą im wiosła, inne próbują jednak wbijać tarany, po kilka razy w to samo miejsce burty, aż pękną osłony i jej drewniana konstrukcja. Łucznicy Antoniusza rozdzielają swe siły – muszą przecież razić parę tiburn jednocześnie. Ostrzał jest przez to dużo mniej skuteczny.

Jakby tego było mało, Agrypa zarządza manewr oskrzydlający. By mu zapobiec, okręty Antoniusza muszą wydłużać swą linię ku północy. Ich szyk staje się coraz rzadszy, aż wreszcie w centrum pęka. Po 2 godzinach heroicznych zmagań, w których żadna ze stron nie zdobywa miażdżącej przewagi, w centrum floty Antoniusza wybucha panika. W bitewnym zamieszaniu widać niewiele i części załóg zdaje się, iż wróg bezapelacyjnie zwycięża. Gdy jedne z okrętów Antoniusza zaciekle walczą, inne nieoczekiwanie podnoszą wiosła do góry na znak poddania się.

Kleopatra, uważnie obserwująca z tyłu zmagania floty męża, uznaje, że czas najwyższy przerwać blokadę i uciekać. W przerwie w szykach Antoniusza pojawia się niebiorąca dotychczas udziału w walce eskadra królowej Egiptu. Kilkadziesiąt jednostek Kleopatry w ciasnym szyku, jak taran, pędzi w lukę w formacjach Antoniusza. Egipskie okręty są wytrzymałe i szybkie, zaś ich załogi mają wielkie doświadczenie. Przerzedzone w tym miejscu okręty Oktawiana nie są w stanie ich zatrzymać. Eskadra Kleopatry, przepływając przez pole bitwy, podnosi już żagle. Na maszcie „Antonii” pojawia się królewski żagiel w kolorze purpury. Na ten widok walczące jeszcze rzymskie okręty Antoniusza pośpiesznie stawiają żagle i usiłują uciec z pola walki. Udaje się to zaledwie 50 jednostkom. Wśród nich jest flagowy okręt Antoniusza. Uciekinierzy gorączkowo spychają z pokładów do morza zawadzające podczas żeglugi drewniane wieże obronne. Pokiereszowany w walce okręt flagowy płynie wolno. Antoniusz poleca podpłynąć mniejszej, szybszej jednostce, zabiera z jej pokładu insygnia pretora i rusza w pościg za flotą żony. Kleopatra dostrzega z tyłu okręty floty jej męża. Wywiesza znak nakazujący zatrzymanie eskadry.

Antoniusz wchodzi na pokład „Antonii”. Nawet nie patrzy w stronę Kleopatry. Idzie na dziób, siada i obejmuje głowę rękoma. Milczy. Wie, że to koniec. Przegrał bitwę, stracił większość floty, stracił dobre imię, haniebnie porzucając swych walczących żołnierzy. Pozostawione na brzegu wojska lądowe bez wsparcia utraconej właśnie floty muszą przegrać.

Mija godzina. 100 ocalałych okrętów Kleopatry i Antoniusza ucieka na południe. Antoniusz bez słowa siedzi na dziobie „Antonii” i patrzy w fale. Nagle z tyłu pojawia się grupa tiburn. To pościg floty Oktawiana. Antoniusz budzi się z odrętwienia, każe formować szyk obronny. Tiburny dopadają uciekinierów, ale nie kwapią się do ataku. Jest ich za mało. Tylko jeden okręt płynie dalej, prosto na obronną linię Antoniusza. Na jego dziobie stoi samotnie młody dowódca, dzierżąc w dłoni włócznię. Poruszony tym widokiem Antoniusz także wychodzi na dziób i swym potężnym głosem pyta napastnika, kim jest. Ten odpowiada śmiało, że zwie się Eurykles, jest przywódcą buntu Spartan przeciw Antoniuszowi i szuka pomsty za wyrok śmierci wykonany na jego ojcu z rozkazu Antoniusza. Eurykles nie poznaje w swym rozmówcy Antoniusza. Uderza na jego dawny okręt flagowy, z którego niedawno Antoniusz uciekł na mniejszej jednostce. Gwałtownym atakiem Eurykles zdobywa go, a potem jeszcze jeden statek, wyładowany po brzegi kosztowną zastawą. Antoniusz nie ma zamiaru tracić czasu na walkę z szaleńczo odważnym Grekiem. Rozkazuje płynąć dalej.

Znów siada na dziobie i – nadal ignorując Kleopatrę – w milczeniu, aż do zmroku, patrzy na fale.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

1 września 1972 roku w Reykjaviku zakończył się szachowy „mecz stulecia” o mistrzostwo świata pomiędzy Amerykaninem Bobby Fischerem a Rosjaninem Borysem Spasskim. Jak potoczyła się ta rozgrywka przypomni nam dziś W. Kalicki:

O 12.50 w pokoju hotelowym niemieckiego arcymistrza szachowego Lothara Schmida, sędziego w 2. meczu o szachowe mistrzostwo świata, brzęczy telefon. Dzwoni radziecki arcymistrz szachowy, ciągle jeszcze mistrz świata, Borys Spasski. Matowym, zdradzającym ogromne zmęczenie głosem Spasski oficjalnie informuje Schmida, że nie pojawi się dziś na odłożonej od wczoraj partii. Sędzia jest zaskoczony. Rezygnacja Spasskiego oznacza, że mistrzem świata jest od tej chwili jego przeciwnik, Amerykanin Robert Fischer. Ale zwykle jeśli któryś z szachistów w meczach o mistrzostwo świata poddaje partię odłożoną z poprzedniego dnia, czyni to osobiście na sali. Skonsternowany Schmid dzwoni do holenderskiego arcymistrza Maxa Euwego, byłego mistrza świata, od 2 lat prezydenta Światowej Federacji Szachowej, nadzorującego mecz Fischer–Spasski, i pyta go, czy Spasski może prawomocnie złożyć rezygnację z gry przez telefon. Euwe potwierdza. Niezwykły mecz o mistrzostwo świata toczony przez niezwykłych kandydatów w niezwykłym miejscu kończy się w niezwykły sposób.

Główną atrakcją islandzkiego meczu gigantów jest Bobby Fischer. Od najmłodszych lat jego życie biegło krętym, osobliwym szlakiem. Nigdy nie poznał swego ojca. Matka Regina Fischer formalnie wpisała do świadectwa urodzenia syna nazwisko pewnego niemieckiego biofizyka. Pochodząca z rodziny polskich Żydów Regina zawsze była kobietą twardą, zaradną, inteligentną. I zawsze była w kłopotach finansowych. Na utrzymanie rodziny zarabiała jako scenograf teatralny, spawacz okrętowy w stoczni, pielęgniarka. Gdy Bobby miał 6 lat, przyniosła do domu szachy. Wspólnie uczyli się zasad gry. Szachy zawładnęły chłopcem. Dzięki staraniom matki trafił pod opiekę prezydenta Brooklyńskiego Klubu Szachowego, który traktował go jak syna (nie było w tym nic dziwnego, gdyż jego rodzony syn nie chciał grać w szachy). Namiętność Bobby’ego do szachów szybko przerodziła się w obsesję. Całe dni nie wychodził z domu; od rana do nocy grał sam ze sobą. Zaniepokojona matka zgłosiła się z nim na oddział psychiatrii dziecięcej Brooklyńskiego Szpitala Żydowskiego, ale lekarz odprawił ją z kwitkiem. Stwierdził, że dzieci miewają gorsze nałogi niż nieustanna gra w szachy.

W 1956 roku 13-letni Bobby, jako najmłodszy gracz w historii, został szachowym mistrzem USA juniorów.

Przepustką do sławy stało się zaproszenie szachowego wunderkinda do gry w prestiżowym Turnieju Rosenwalda. Wygrana przez Bobby’ego partia z Donaldem Byrne’em została okrzyknięta przez amerykańskich komentatorów szachowych grą stulecia.

14-letni Fischer grał jak bóg, ale poza stolikiem szachowym zachowywał się jak lichwiarz Ebenezer Scrooge z Opowieści wigilijnej. Za swe występy żądał pieniędzy, coraz więcej pieniędzy. Ani ich jednak nie wydawał na własne potrzeby, ani nie pomagał finansowo matce. On po prostu pieniądze chciał mieć, rozkoszował się ich posiadaniem, prestiżem i władzą, jaką dawało mu rosnące konto. Pieniądze były najlepszym lekiem na dręczące go poczucie, że otoczenie, ba, cały świat, niedocenia go, wręcz lekceważy.

Regina Fischer przez cały ten czas usiłowała pełnić funkcję menadżera swego syna. W 1957 roku napisała list do Nikity Chruszczowa, w którym prosiła szefa radzieckiej partii komunistycznej o zaproszenie Bobby’ego na Światowy Festiwal Młodzieży i Studentów do Moskwy. Zaproszenie w końcu przyszło, ale za późno, by można było zeń skorzystać.

Jednak Kreml bynajmniej nie ignorował nastoletniej amerykańskiej gwiazdy. Gdy Bobby w wieku 15 lat zdobył mistrzostwo Stanów Zjednoczonych seniorów, radziecka federacja szachowa zaprosiła go, wraz z siostrą, do Moskwy. Chłopiec dostał od gospodarzy apartament w reprezentacyjnym hotelu Rossija, limuzynę z kierowcą i osobistego tłumacza. Szachy w Związku Radzieckim były sprawą śmiertelnie poważną: zorganizowanym państwowym przemysłem, jednym z fundamentów propagandy, oczkiem w głowie KGB. Radzieccy szachiści od czasu wojny bez przerwy zdobywali mistrzostwo świata. Kreml mógł głosić, że dominacja w tej wyszukanej intelektualnie grze jest najlepszym dowodem na wyższość ustroju komunistycznego.

Zapraszając Bobby’ego, elita radzieckich szachów chciała zorientować się, czy wunderkind mógłby zagrozić pozycji ich mistrzów. Wizyta skończyła się jednak katastrofą. Bobby zamiast grać, nieustannie domagał się pieniędzy i wyrażał zdziwienie, że radzieccy szachiści dają się wykorzystywać i grają za darmo. Kilka razy obraził swoich opiekunów i gospodarzy. W końcu wyjechał jak niepyszny, z jak najgorszą opinią o ZSRR.

W następnych latach systematycznie rosła siła gry Fischera i jego żądania finansowe. Oraz przekonanie, że światowymi szachami rządzi spiskowy układ radzieckich graczy i oficjeli.

Od połowy lat 60. finansowe żądania Fischera przekroczyły możliwości organizatorów turniejów. Bobby żądał ogromnych kwot już za samo pojawienie się na turnieju. Ale jego sława szachowego geniusza i kapryśnego, niedobrego chłopca przyciągała widzów i dodatkowych sponsorów, wykładających gotówkę wyłącznie na jego honoraria.

Fischer związał się w tym czasie ze Światowym Kościołem Boga, sektą założoną przez gazetowego grafika Herberta Armstronga. Guru sekty, który życie strawił na atrakcyjnym łamaniu gazetowych ogłoszeń, na stare lata zafundował swym zwolennikom religijny bigos, w którym wymieszał elementy judaizmu i chrześcijaństwa z restrykcyjnymi zasadami moralnymi. M.in. surowo zakazał uprawiania wszelkich gier planszowych.

Fischer brał z doktryny Armstronga to, co mu opowiadało. W szachy grał dalej aż miło, a obowiązkowy szabas obchodził tylko wtedy, gdy nie kolidowało to z dobrze płatnymi turniejami.

Równie elastycznie traktował amerykańskie prawo.

Gdy w 1965 roku zaproszono go na Turniej im. Capablanki do Hawany, Departament Stanu odmówił zezwolenia na wyjazd. Obowiązywała całkowita blokada Kuby. Fischer zagrał w turnieju, wysyłając swe posunięcia teleksem.

W ZSRR Borys Spasski był równie białym krukiem jak Fischer w Stanach Zjednoczonych. Jego ojciec rozwiódł się z matką w 1944 roku, gdy chłopiec miał 14 lat, ale Borys był nieodmiennie dumny z religijnego taty i dziadka popa, w 1916 roku wybranego do carskiej Dumy. Spasski co rusz przyprawiał radzieckich opiekunów politycznych o ból głowy. Pytany przez dziennikarzy, podkreślał, że jest patriotą rosyjskim. W 1970 roku na olimpiadzie szachowej w Niemczech Zachodnich ostentacyjnie witał się z każdym członkiem ekipy czechosłowackiej. Obserwatorzy potraktowali ten gest jako manifestację solidarności z narodem zniewolonym 2 lata wcześniej w wyniku radzieckiej inwazji. W rok później Spasski odmówił podpisania zbiorowego listu radzieckich sportowców w obronie amerykańskiej lewackiej aktywistki Angeli Davis. Na spotkaniu z robotnikami w Szachtach powiedział zaś, że wywodzi się z rodziny popów i gdyby nie udało mu się zostać mistrzem szachów, z przyjemnością zostałby popem.

Ale wszystko to radzieccy nadzorcy sportu musieli tolerować, bo mistrz świata Spasski nie miał sobie równych.

Aż do czasu meczu w Reykjaviku. Po protestach pretendującego do mistrzowskiego tytułu Fischera rozgrywkę przeniesiono z Moskwy do stolicy Islandii. Spasski przyjechał ze swą ekipą w zapowiedzianym terminie i zamieszkał w apartamencie prezydenckim reprezentacyjnego hotelu Saga. Do złoconych kurków nad wanną i srebrnej zastawy przyzwyczaił się błyskawicznie.

Miał czas rozkoszować się luksusem, bo Fischer w zapowiedzianym terminie nie zjawił się. Zaszył się w swoim mieszkaniu w Stanach, nie odbierał telefonów, nie wpuszczał nikogo. Za to jego prawnicy szaleli. Domagali się więcej i więcej pieniędzy. Gdy prócz udziału w zyskach z transmisji telewizyjnych zażądali udziału z wpływów za bilety, Islandczycy powiedzieli „nie!”. Wtedy prawnicy Fischera zaczęli naciskać, wręcz szantażować administrację w Waszyngtonie: dajcie pieniądze rządowe, bo gdy Fischer odwoła mecz, reputacja Stanów Zjednoczonych dozna uszczerbku. Biały Dom odmówił, ale nie mógł ignorować zaniepokojenia rządu islandzkiego, który w organizację meczu szachowego zainwestował duże pieniądze. Dla Islandczyków odwołanie gier o mistrzostwo świata byłoby poważnym problemem finansowym. A na Islandii Stany Zjednoczone mają kluczową bazę wojskową Kevlavik.

Sekretarz stanu Henry Kissinger zadzwonił do Fischera i poprosił go o start. Dał do zrozumienia, że walka o złamanie radzieckiego monopolu szachowego jest patriotycznym obowiązkiem Amerykanina. Brytyjski milioner dołożył ekstrapieniądze do puli nagród. Tego właśnie było trzeba Bobby’emu, by ruszyć do Reykjaviku.

Pierwszą grę 11 lipca wygrał Spasski. W następnej Rosjanin podwyższył wynik do 2:0. Ale w 5. starciu, 21 lipca, Fischer wyrównał i odtąd powoli, systematycznie powiększał przewagę. Gdy wczoraj zasiedli do 21. gry, Fischer prowadził 11,5:8,5 punkta. Do zdobycia tytułu mistrza świata brakowało mu 1 punktu.

Spasski zaczął białymi obronę sycylijską. Fischer odpowiedział rzadkim, nieoczekiwanym ruchem. Jego kolejne posunięcia tak zaskoczyły Spasskiego, że drżącą ręką rozlał na stoliku kawę i nie bacząc na odliczający jego czas zegar, zabrał się do jej wycierania.

Po 41. ruchu wyczerpany psychicznie Spasski tylko przez 6 minut zastanawiał się nad kolejnym posunięciem i poprosił o przerwę. Zaplanowany ruch zapisał na kartce papieru, którą sędzia Schmid zalakował w kopercie.

Fischer, eksperci, kibice mieli całą noc na zgadywanie posunięcia mistrza świata i kolejnych ruchów. Spasski i jego sekundanci wiedzieli, że ruch mistrza zapisany w kopercie to błąd. Mecz był przegrany.

Około 15.00 tłumy islandzkich kibiców zaczynają się schodzić do hali sportowej Laugardalsholl w Reykjaviku. Do rozpoczęcia meczu są jeszcze 2 godziny, ale kibice czują, że dziś jest przełomowy dzień w zmaganiach radzieckiego i amerykańskiego giganta szachów, i chcą zająć dobre miejsca na widowni. Wszyscy, nawet ci, którzy grają w szachy od święta, do późna w nocy analizowali pozycje na szachownicy zapisane wczoraj wieczorem, w chwili gdy Spasski poprosił o przerwę. Rzecz jasna, nikt nie ma pojęcia, jaki ruch mistrz świata zgłosił sędziemu na dziś. Większość kibiców jest zdania, że dzisiejsze dokończenie partii skończy się remisem.

W hotelu Saga fotoreporter Harry Benson z tygodnika „Life” wraca po lunchu do pokoju. Gdy przechodzi obok apartamentu zajmowanego przez Borysa Spasskiego, drzwi uchylają się i pojawia się w nich mistrz świata. Benson nie traci okazji. Przystaje i zaczyna pogawędkę. Wyraźnie zmęczony Spasski właśnie wychodzi na spacer, ale zatrzymuje się i rozmawia z Amerykaninem. Nieoczekiwanie wyjawia mu, że podjął decyzję rezygnacji z dalszej gry, oficjalnie przekazał ją sędziemu, a teraz po prostu idzie odetchnąć świeżym powietrzem.

Benson pędzi do swego pokoju, dzwoni do redakcji „Life”, potem do Fischera mieszkającego w amerykańskiej bazie wojskowej.

Amerykański arcymistrz jest oszołomiony. Zamiast cieszyć się ze zwycięstwa i zdobycia mistrzostwa świata, węszy jakiś proceduralny podstęp strony radzieckiej. Natychmiast dzwoni do sędziego Schmida i składa protest przeciw telefonicznej rezygnacji Spasskiego. Domaga się rezygnacji na piśmie. Schmid chwilę namyśla się, notuje coś na hotelowym bloczku i odpowiada, że tak czy siak, Fischer musi pojawić się w hali Laugarsdalsholl o ustalonej godzinie.

Ale amerykański szachista nie byłby sobą, gdyby się trochę nie spóźnił. Na widowni nikt nie ma pojęcia o zakulisowych rozstrzygnięciach. Wszyscy czekają na wielką dogrywkę. Nieobecność Spasskiego nie niepokoi kibiców – pewnie wreszcie mistrz świata postanowił zagrać kartą Fischera i sam spóźni się na rozpoczęcie pojedynku.

Wreszcie Fischer zjawia się na scenie. Zawsze ubrany starannie, w wyszukaną elegancją, w klasyczne garnitury, tym razem jest w czerwonej wymiętej marynarce.

Lothar Schmid wychodzi na przód sceny i wygłasza oświadczenie: „Panie i panowie, pan Spasski zrezygnował telefonicznie”.

Cisza, potem powściągliwy aplauz. Każdy z widzów zapłacił za bilet wstępu na dzisiejszą grę 5 dolarów. Słono. Nikt jednak nie oburza się, nie protestuje, że został nabity w butelkę. Za te 5 dolarów Islandczycy mogą sobie obejrzeć najwyżej czerwoną marynarkę nowego mistrza świata.

Schmid dyskretnie proponuje Fischerowi, by się ukłonił. Mistrz świata odmawia. Sztywno macha ręką i natychmiast bocznymi drzwiami wychodzi z hali. Na parkingu, obok islandzkich samochodów rządowych i samochodu amerykańskiego ambasadora stoi niepozorny żółto-czarny ford maverick pracownika ambasady USA Victora Jackovicha. Gdy tylko Fischer wsiada, Jackovich rusza pędem w stronę bazy Kevlavik.

Fischer nie odzywa się słowem. W bazie w milczeniu idzie do stołówki, zamawia wielki stek i szklankę mleka. Jackovich zauważa, że nowy mistrz świata dygoce z napięcia nerwowego. Po kolacji centrala łączy Fischera z Waszyngtonem. Prezydent Richard Nixon składa gratulacje nowemu mistrzowi świata.

W hotelu Saga Spasski nie unika dziennikarzy. Udziela kilku krótkich wywiadów. Co chwila powtarza w nich: „Chce mi się spać, tylko spać”.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

31 sierpnia 1939 roku to czas niemieckich prowokacji w przededniu wojny z Polską. W. Kalicki przypomina nam dziś te wydarzenia:

O 16.00 szef SD, Służby Bezpieczeństwa SS Gruppenführer Reinhard Heydrich telefonuje ze swego biura w Berlinie do hotelu Haus Oberschlesien w Gliwicach. Telefon odbiera SS-Sturmbannführer Alfred Naujocks, jeden z najlepszych speców SD od sabotażu i dywersji.

 – Proszę o telefon – mówi tylko Heydrich.

Naujocks natychmiast oddzwania.

 – Babcia umarła – mówi Heydrich i rozłącza się.

To sygnał do rozpoczęcia wymyślonej przez Heydricha akcji dywersyjnej w przededniu ataku III Rzeszy na Polskę. Przebrani za polskich powstańców, mówiący po polsku esesmani mają zaatakować 3 obiekty na przygranicznym terytorium Niemiec: leśniczówkę w Byczynie, Urząd Celny w Stodołach i radiostację w Gliwicach. Operację tę zaakceptował Hitler, a Reichsführer SS Heinrich Himmler niedawno osobiście, incognito wizytował miejsce akcji w Stodołach.

Pierwotne plany przewidywały pozostawienie na miejscu prowokacji zabitych więźniów hitlerowskich obozów koncentracyjnych jako rzekomo zastrzelonych w walce polskich napastników. Heydrich nazwał ich „konserwami”. Ostatecznie zdecydowano, że w budynku radiostacji w Gliwicach ma być zabita tylko jedna ofiara. Gestapo wytypowało na nią Franza Honioka, obywatela i mieszkańca Niemiec, ale sympatyka Polski. Honiok brał udział po stronie polskiej w III powstaniu śląskim. Do 1925 roku mieszkał w Polsce, ale z powodu biedy przeprowadził się do Niemiec.

Poprzedniego dnia został podstępnie, niemal bez świadków, aresztowany we wsi Łubie, w której mieszkał, i przewieziony do pojedynczej celi w więzieniu policyjnym w Gliwicach.

Ok. 18.00 przed gmachem prezydium policji w Gliwicach zatrzymuje się czarna limuzyna. Oprócz kierowcy siedzą w niej 3 mężczyźni – jeden w mundurze SS, pozostali dwaj po cywilnemu. Esesman wysiada i wchodzi do gmachu policji. Tam czeka na niego oficer SS. Obaj idą prosto do policyjnego punktu sanitarnego. Oficer SS nie przedstawia się szefowi punktu sanitarnego – po prostu żąda wydania białego kitla. Ani jednym słowem nie wyjaśnia, do czego kitla potrzebuje. Na korytarzu wręcza kitel drugiemu esesmanowi. Obaj przechodzą do przyległego więzienia policyjnego. Po drodze do esesmanów dołącza komisarz bytomskiej policji. Esesman wkłada lekarski kitel na mundur. Teraz wygląda jak sanitariusz. Rzekomy sanitariusz wchodzi z komisarzem policji do jednej z cel. Siedzi w niej drobny, niepozorny mężczyzna w tanim, zniszczonym już ubraniu. To Franz Honiok. Komisarz rzuca doń, że po osadzeniu w więzieniu, jeszcze przed rozpoczęciem śledztwa, musi zostać z powodów sanitarnych zaszczepiony.

Esesman w białym kitlu wyjmuje z kieszeni strzykawkę i jakąś ampułkę. Honiok bez protestu odwija rękaw koszuli. Po zastrzyku świat zaczyna mu wirować przed oczami. Narkotyk sprawia, że więzień traci kontakt z rzeczywistością. Komisarz policji zapina mu rękaw, potem bierze pod ramię i wyprowadza go na wewnętrzny dziedziniec więzienia. Stoją tam już 2 samochody. Przed chwilą podjechał nieoznakowany samochód policyjny. Sekretarz kryminalny Karl Nowak miał się stawić o tej porze przed więzieniem wraz z policyjnym kierowcą.

Inspektor prowadzi zupełnie oszołomionego Honioka do samochodu policyjnego. Sekretarz Nowak ma przesiąść się na tylne siedzenie. Komisarz wtłacza Honioka na miejsce obok kierowcy. Więźniowi opada głowa. Oddycha ciężko.

Oba samochody natychmiast odjeżdżają. Kierowca policyjny ma rozkaz trzymania się czarnej limuzyny SS.

Jest już po 19.00, gdy w pokoju nr 7 hotelu Haus Oberschlesien zbierają się esesmani grupy uderzeniowej. Naujocks wyjaśnia im, że mają upozorować atak polskich powstańców na budynek radiostacji w Gliwicach. Podczas napadu wolno porozumiewać się wyłącznie po polsku, wolno też po polsku kląć i przeklinać Niemców. Na koniec ma być odczytana na antenie, po polsku, antyniemiecka odezwa. Inna grupa podrzuci do radiostacji zwłoki człowieka, które mają udawać jednego z zabitych polskich napastników.

O 19.45 7 esesmanów Naujocksa opuszcza w cywilnych ubraniach Haus Oberschlesien. Przed hotelem czekają na nich 2 samochody osobowe. Kierowcą jednego z nich jest Fedor Jansch. Około 20.00 samochody zatrzymują się przed wejściem do budynku gliwickiej radiostacji. Przed radiostacją nie ma żadnej straży – na rozkaz SS została wcześniej usunięta. Naujocks zostawia 2 ludzi przed drzwiami wejściowymi i podaje im hasło oraz odzew dla grupy mającej dostarczyć „konserwę”, zabitego rzekomego polskiego powstańca. Reszta wchodzi do budynku.

Napastnicy przechodzą przez maszynownię i kierują się do oddzielonej 2 szklanymi ścianami sali nadawczej. Siedzą w niej główny telegrafista Nawroth, dyżurny maszynista Kotz, dozorca Foitzik, urzędnik pocztowy oraz dowódca warty policyjnej.

Foitzik dostrzega gości, wychodzi z sali nadawczej i pyta, czego sobie życzą. Przybysze wyciągają pistolety i krzyczą po polsku: „Ręce do góry!”.

Pierwszy podnosi ręce dowódca policyjnej warty, po nim pozostali pracownicy. Napastnicy, klnąc po polsku, przyniesionym ze sobą cienkim sznurkiem krępują im ręce na plecach. Pętle zakładają wiązanym na gołe szyje. Jedynie policjantowi podkładają pod sznurek kołnierz munduru. Skrępowanych pracowników radiostacji ludzie Naujocksa sprowadzają do piwnicy i tam każą ustawić się twarzami do ściany. Przy każdym ruchu sznurek mocniej wpija się im w szyje i dusi.

Jeden z napastników, doktor nauk technicznych, próbuje uruchomić mikrofon. Bez skutku. Naujocks rozkazuje przyprowadzić z piwnicy telegrafistę Nawrotha. Bity kolbą pistoletu Nawroth powtarza, że radiostacja w Gliwicach nie nadaje własnego programu, lecz transmituje program radiostacji wrocławskiej. Przygotowane tu audycje przesyłane są do silnej, regionalnej radiostacji we Wrocławiu i nadawane stamtąd. Gliwice mogą lokalnie emitować przez łącza urzędu telegraficznego jedynie to, co w tym samym czasie nadaje Wrocław.

To kompletna klapa przygotowanej pospiesznie, bez należytego rozpoznania, akcji. Naujocks wpada we wściekłość. Każe sprowadzić z piwnicy Kotza i Foitzika, ale ci, mimo bicia, powtarzają, że o technice stacji nie mają pojęcia.

Radiotechnik z grupy Naujocksa wpada jednak na pomysł, który może uratować całą operację. Wysokim masztom radiowym grozi podczas niepogody uderzenie pioruna. Dlatego buduje się je z drewna, a gdy zbliża się burza, przerywa się nadawanie audycji i uziemia maszt, a przez awaryjny mikrofon, tzw. mikrofon burzowy, słuchacze zawiadamiani są o przerwie w nadawaniu.

Esesmani Naujocksa rzucają się do szukania mikrofonu burzowego. Znajdują go w szafce z narzędziami. Technik Naujocksa odłącza od wzmacniacza przewód z emitowanym przez Wrocław programem i podłącza mikrofon burzowy.

 „Uwaga! Tu Gliwice! Radiostacja znajduje się w polskich rękach…” – jeden z napastników odczytuje po polsku prowokacyjny komunikat. Na rozkaz Naujocksa w tym czasie jego koledzy wykrzykują po polsku pogróżki pod adresem Niemców i strzelają w sufit. Słuchacze powinni odnieść wrażenie, że podczas wygłaszania komunikatu w radiostacji ciągle trwa walka z napastnikami.

Mieszkający nieopodal kierownik gliwickiej radiostacji z zawodowego przyzwyczajenia słucha wieczornej audycji. Gdy słyszy pierwsze słowa komunikatu o napadzie, nie zastanawiając się, w koszuli wybiega z domu. Po chwili z okrzykiem „Co tu się dzieje!?”, wpada do budynku radiostacji. Esesmani Naujocksa głupieją. Do diabła, kto to? Wreszcie jeden z napastników przystawia mu do piersi pistolet. Ale kierownik Klose nie traci rezonu. Pięknym sierpowym nokautuje grożącego mu bronią faceta i wybiega z budynku. Pędzi do swego domu i już po chwili wydzwania, gdzie się tylko da, z alarmem, że Polacy napadli na radiostację.

Zaskoczony esesman przed mikrofonem nagle kończy komunikat okrzykiem: „Niech żyje Polska!”.

Naujocks jest równie zszokowany jak jego podwładni, ale szybko wraca do siebie. Przytomnie zauważa, że przypadkowa interwencja nieznanego Niemca tylko uwiarygodni rzekomo polski napad. Całkiem zadowolony z takiego obrotu sprawy, zarządza odwrót.

Z czarnej limuzyny zaparkowanej na polnej drodze, z boku budynku radiostacji, 2 gestapowcy po cywilnemu niosą pod ramiona nieprzytomnego Franza Honioka. Podają hasło pilnującym drzwi ludziom Naujocksa i wchodzą do środka. Kładą Honioka na podłodze zaraz za drzwiami wejściowymi.

Naujocks opuszcza budynek jako ostatni. Wychodząc, strzela Honiokowi w głowę.

Zadowoleni napastnicy wracają samochodami do hotelu. Nie zdają sobie sprawy, że ich komunikatu nie retransmitowała radiostacja we Wrocławiu, więc zamiast ćwierci Europy słyszeć go mogli jedynie mieszkańcy okolic Gliwic. Mogli, ale nie słyszeli, bo w trakcie odczytywania nastąpiło zwarcie obwodu z mikrofonem burzowym. W eter poszły tylko pierwsze słowa o polskim napadzie.

Z hotelu rozentuzjazmowany Naujocks natychmiast dzwoni do Berlina, do SS-Gruppenführera Heydricha, który bezskutecznie nasłuchuje w radiu komunikatu napastników z Gliwic. „Wszystko przebiegło bez zarzutu, Herr Gruppenführer” – melduje Naujocks.

 „Pan kłamie! Ja cały czas czekałem!” – ryczy na to wściekły Heydrich.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

Dziś, za sprawą W. Kalickiego, przypomnimy tragiczną śmierć królowej Belgii, która nastąpiła 28 sierpnia 1935 roku:

Po śniadaniu w zajmowanej przez siebie na czas szwajcarskich wakacji willi Haslihorn w pobliżu Lucerny królewska para belgijska Leopold III i jego żona Astrid przechodzą z jadalni do garderoby wierzchniej. Jak zwykle oboje wyglądają olśniewająco. Szczupli, przystojni, eleganccy. Belgowie uwielbiają parę królewską, a zwłaszcza królową Astrid. I to od początku ich znajomości.

W 1926 roku następca tronu książę Leopold bawił na letnich wywczasach w alpejskim kurorcie Spa i poznał tam księżniczkę Astrid, trzecią córkę szwedzkiego księcia Karola i duńskiej księżniczki Ingeborgi. Od pierwszego wejrzenia zakochał się w pięknej księżniczce. W niczym nie przypominała młodych, rozpieszczonych, zblazowanych arystokratek, skoligaconych z europejskimi domami panującymi. Jej matka, księżniczka duńska, siostrzenica króla Szwecji Gustawa V, wychowała ją bardzo nowocześnie i w duchu demokratycznym. Astrid uczęszczała do zwykłej szkoły powszechnej w Sztokholmie. Potem skończyła szkoły gospodarstwa domowego i pielęgniarską. Na półroczne praktyki w sztokholmskim szpitalu codziennie o 5.30 jechała z pałacu na rowerze. Księżniczka zachwyciła belgijskiego następcę tronu, melomana znanego z pasji sportowych, nie tylko swym nieprzeciętnym oczytaniem, świetną znajomością muzyki klasycznej, ale i uprawianiem kilku dyscyplin sportu na poziomie niemal wyczynowym.

Jak na zwyczaje domów panujących, zaręczyny odbyły się w ekspresowym tempie, zaledwie parę miesięcy po poznaniu się księcia i księżniczki. Pobrali się w listopadzie 1926 roku w katedrze św. Guduli w Brukseli.

Rok po ślubie urodziła się córeczka Józefina Charlotta, a 3 lata później – upragniony następca tronu Baudouin Albert. W zeszłym roku na świat przyszedł drugi syn Leopolda i Astrid – Albert Felix. Teraz Astrid jest w ciąży po raz czwarty.

W lutym ubiegłego roku Belgią wstrząsnęła straszna wiadomość – powszechnie uwielbiany i szanowany król Albert I, ojciec Leopolda III, zginął pod skałą Grand Bon Dieu w belgijskich Ardenach. Znany z pasji alpinistycznych monarcha po południu w sobotę 17 lutego wyjechał sam, w sportowym samochodzie (automobilizm był jego drugą wielką sportową namiętnością), w stronę skał Marche-les-Dames. Gdy nieobecność Alberta I przedłużała się, wszczęto poszukiwania. Ze względu na wspinaczkową obsesję króla wiadomo było, że szukać trzeba w skałkach Ardenów. I rzeczywiście, o 2.00 znaleziono martwego Alberta I w stroju alpinisty, z głęboką raną głowy, pod arcytrudną 32-metrową skałą Grand Bon Dieu, na którą wspinał się bez należytej asekuracji.

Belgowie uwielbiali Alberta I za jego postawę podczas I wojny światowej. 2 sierpnia 1914 roku otrzymał on od niemieckiego cesarza Wilhelma II ultimatum, żądające przepuszczenia niemieckich wojsk przez terytorium neutralnej Belgii. Dla broniącej się przed Niemcami Francji byłaby to militarna katastrofa. Kajzer przypominał w ultimatum Albertowi I, że pochodzi on z niemieckiej dynastii Koburgów.

Dwie odpowiedzi Alberta na niemieckie naciski i szantaże przeszły do historii:

 „Koburg – tak, ale również Orleański, a nade wszystko Belgijski”.

 „Rządzę narodem, nie drogą”.

Gdy Niemcy zaatakowały Belgię, Albert I osobiście dowodził armią belgijską. W wielkiej bitwie nad rzeką Izerą jego wojska obroniły skrawek Belgii u ujścia Izery właśnie i utrzymały go do końca wojny. Dla Belgów Albert I był królem bohaterem.

Część tego uwielbienia poddanych spłynęła na starannie wychowywanego przez Alberta I następcę tronu i jego piękną, uroczą żonę – od roku króla Leopolda III i królową Astrid.

Leopold III i Astrid zostawiają 3 dzieci pod opieką bony. Dziś zamierzają wybrać się na wycieczkę samochodową tylko we dwoje. Na polecenie króla szofer przesiada się na tylne siedzenie limuzyny. Królowa zajmuje miejsce z przodu, obok kierowcy. W wycieczce królewskiej parze ma nie towarzyszyć żaden samochód. Oboje chcą zakosztować odrobiny prywatności.

Wyruszają o 10.00. Leopold III jedzie szybko. Uwielbia ostrą jazdę, szczególnie wąskimi, krętymi drogami. Tuż przed wioską Küssnacht Astrid na prośbę męża wyjmuje mapę okolic i rozkłada ją. Król pochyla się lekko w stronę żony, by popatrzeć na układ dróg na mapie. Usiłuje odczytać niewielkie napisy i nie zauważa, że samochód skręca z drogi. Szurgot szutru, samochód uderza o przydrożne drzewo. Huk, zgrzyt miażdżonej blachy.

Siła uderzenia jest tak potężna, że wyrzuca królową przez zbitą przednią szybę. Astrid uderza prawą skronią w pień i upada na trawę z rozbitą czaszką. Król, także wyrwany z fotela, leci bezwładnie aż pod następne przydrożne drzewo. Jest nieprzytomny. Szofera zatrzymują w samochodzie oparcia przednich foteli. Jest oszołomiony, nie wie, co się z nim dzieje.

Hałas uderzenia zwabia chłopów z Küssnacht. Kilku z nich cuci Leopolda III. Król wraca do przytomności, pyta, gdzie jest królowa. Gdy dowiaduje się, że pod drugim drzewem, z pomocą chłopów wstaje i podchodzi do rozbitego samochodu. Klęka przy żonie. Astrid jest nieprzytomna. Leopold III woła królową po imieniu, ale Astrid nie reaguje. Leopold bierze ją na ręce. Z wioski pośpiesznie maszeruje tutejszy proboszcz. Gdy dostrzega, że okropnie ranna w głowę kobieta nie daje znaków życia, czym prędzej udziela jej ostatniego namaszczenia. Gdy na miejsce wypadku dociera wreszcie lekarz z Lucerny, może już tylko stwierdzić zgon.

Na miejscu wypadku zjawia się policja z Lucerny. Karetka odwozi ciało Astrid do willi Haslihorn. Wczesnym popołudniem w przybranej kirem największej sali willi królewska służba układa zwłoki Astrid na łożu śmierci. Król klęczy przy nich aż do wieczora.

Po południu w willi zjawia się zawiadomiony o tragedii premier Belgii Paul van Zeeland. Królewski sekretarz baron Capelle wprowadza go do sali, w której modli się król. Premier uzgadnia z królem i jego sekretarzem treść oficjalnego komunikatu. Panowie ustalają też, że królewskie dzieci powinny jak najrychlej wrócić do Brukseli.

Kierowca i bona przewożą Józefinę i Alberta na dworzec kolejowy w Lucernie. Osierocone królewskie dzieci w asyście urzędników dworu dojeżdżają wieczorem do Brukseli. Nikt nie ma odwagi powiedzieć im, że ich matka nie żyje.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

27 sierpnia 1939 roku, tuż przez atakiem Niemiec na Polskę rozegrano w Warszawie mecz piłki nożnej. Jego bohaterem był zawodnik Ruchu Chorzów, który strzelał brami z uśmiechem na ustach. W. Kalicki tak wspomina tamten niezwykle emocjonujący mecz Polska – Węgry:

Na granicach nie ma spokoju. Tuż po północy niemiecki patrol koło Gorzenia ostrzeliwuje z karabinów polskie statki płynące na Wiśle. O 2.45 grupa niemieckich dywersantów wkracza do Szczygłowic w powiecie rybnickim. Po krótkiej strzelaninie z polską strażą graniczną obok fabryki Lignoza napastnicy wycofują się. O 2.30 granicę polską koło miejscowości Dziewierznia przekracza konno niemiecki artylerzysta. Polscy pogranicznicy otwierają ogień i zabijają intruza. O 4.45 nieznani sprawcy ostrzeliwują z niemieckiej strony granicy strażnicę KOP Czarne Beskidzkie. O 6.00 w powiecie mławskim niemieckie karabiny maszynowe ostrzeliwują pełniących służbę kaprala straży granicznej Feliksa Grabowskiego i strażnika Wojciecha Wiśniewskiego. Obaj giną na miejscu, 200 m w głębi polskiego terytorium.

Poranne dzienniki pełne są informacji o niemieckich prowokacjach granicznych z poprzedniego dnia. W ciągu 2 dni doliczono się 34 przypadków naruszenia polskiej granicy przez niemieckie samoloty.

W Warszawie od świtu tysiące mieszkańców kopią rowy przeciwlotnicze.

Ale dziś stolica żyje czymś innym niż prowokacje graniczne i spekulacje na temat wojny. Teraz najważniejsza jest piłka nożna. Po południu zacznie się mecz reprezentacji Polski z Węgrami.

Sytuacja międzynarodowa jest tak napięta, że węgierski trener Warty Poznań Fogl porzucił swych podopiecznych i pośpiesznie wyjechał z Polski. Węgierska federacja lekkoatletyczna odwołała zaplanowany na 3 września międzypaństwowy mecz kobiet z Polską w Bydgoszczy. Dzisiejszy mecz futbolowy Węgrzy też najchętniej by odwołali, ale polskie władze państwowe rzuciły na szalę swój autorytet i ostatecznie przekonały węgierski rząd, by piłkarska reprezentacja Madziarów przyjechała do Warszawy. To spotkanie ma być przede wszystkim manifestacją solidarności Budapesztu z zagrożoną agresją Hitlera Polską.

Węgrzy mieli i inne, prócz grożącej lada chwila wojny, powody, by uchylić się od konfrontacji z polskimi graczami. Drużyna wicemistrzów świata jest bez formy. Do ostatniej chwili ważył się start piłkarskiej gwiazdy reprezentacji Węgier, 26-letniego doktora prawa, napastnika Györgiego Sárosiego.

Wczoraj na Okęciu wylądował samolot z piłkarzami z Węgier. Ponieważ w maszynie było tylko 15 miejsc, trener József Takács i dr Sárosi przyjechali z Budapesztu pociągiem.

Polacy traktują mecz niesłychanie poważnie. Po sukcesach w mistrzostwach świata w 1938 roku, w których Polacy w słynnym meczu przegrali zaledwie 5:6 z Brazylią, zostało tylko wspomnienie. Drużyna biało-czerwonych mozolnie wydobywa się z kryzysu. W lipcu sprowadzono do Polski sławnego piłkarza londyńskiego Arsenalu, Szkota Alexa Jamesa. Przez 6 tygodni, do 11 sierpnia, uczył polskich graczy angielskiego systemu gry z 3 obrońcami.

Polacy ćwiczyli przed meczem na specjalnym obozie treningowym. Ale najważniejsze, że zagra Ernest Wilimowski.

Niski, brzydki, rudy Ślązak, zwany przez kibiców Ezi, jest czarodziejem piłki. Godzinami, codziennie ćwiczy na hałdach zwody i dryblingi. Na boisku potrafi z piłką u nogi mijać kilku rywali, bramkarza i dosłownie wpychać ją do siatki. Nie jest szybki, ale cudowną techniką ośmiesza wręcz przeciwników. Uwielbia strzelać z bliska, z pola karnego, Przy strzałach podkręca piłkę tak silnie jak nikt inny: bramkarze są bezradni. I wściekli, bo z twarzy rudzielca nie schodzi złośliwy uśmieszek.

21-letni król boisk jest też królem życia. Uwielbia bankiety i kobiety. Pije mocno, do utraty tchu. Przed 3 laty działacze piłkarscy oskarżyli go o przepicie premii za wygrany mecz z Wisłą. Nazajutrz jego Ruch przegrał z Cracowią 0:9. Podobno Ezi ledwo trzymał się na nogach. Zawieszono go, na igrzyska do Berlina nie pojechał. Polska drużyna niczego w Berlinie nie zwojowała. Po odwieszeniu zagrał w zeszłym roku w meczu z Brazylią na mistrzostwach świata, przegranym 5:6. Ezi strzelił wtedy 4 bramki. Ciągle jednak niechętni mu działacze piłkarscy publicznie oskarżają go o alkoholizm.

Na stadionie Wojska Polskiego przy Łazienkowskiej już o 16.00 niemal wszystkie miejsca są zajęte. Wielu kibiców siedzi po prostu na niewysokiej koronie stadionu.

Przed trybunami kierujący polską reprezentacją kapitan związkowy Józef Kałuża spotyka Istvána Pluhára, który w 1921 roku grał w reprezentacji Węgier w meczu z Polską. W drużynie biało-czerwonych wystąpił wtedy Kałuża. Był to pierwszy w historii występ polskiej reprezentacji narodowej. Teraz Pluhár ma komentować mecz dla radia węgierskiego. Kałuża serdecznie obejmuje się z Pluhárem. Rozmawiają dłuższą chwilę. Po niemiecku, bo to jedyny język obcy, który obaj znają.

Gdy Pluhár przechodzi do stanowiska komentatorskiego, okazuje się, że Niemcy, okupujący Czechosłowację, blokują przechodzący przez Pragę kabel, którym ma być przesyłana transmisja Istvána Pluhára. Polskie władze błyskawicznie podejmują decyzję: Polskie Radio przerywa normalny program i oddaje swoją częstotliwość komentatorowi. Węgrzy mogą słuchać relacji po węgiersku na falach Polskiego Radia.

Krótko przed 16.30 na murawę wbiegają obie drużyny. Polacy w białych strojach i czerwonych getrach, Węgrzy w wiśniowych koszulkach, białych szortach i zielonych getrach. Orkiestra gra hymny państwowe. 30 tys. widzów wstaje z miejsc i na całe gardło śpiewa Mazurka Dąbrowskiego. Wrażenie jest piorunujące.

Na środku boiska fiński sędzia Esko Pekkonen w obecności obu kapitanów rzuca monetę. Grę rozpoczynają Polacy. Tuż przy murawie uwija się ponad 20 fotoreporterów, co rusz błyskają flesze. Po paru minutach zdecydowaną przewagę uzyskują goście. Nie grają szybko, ale bardzo dobrze technicznie, swobodnie. Ich częste, krótkie, dokładne podania wyraźnie sprawiają kłopoty Polakom. W 14. minucie dr Sárosi precyzyjnie rozgrywa akcję z Gezą Toldim. Piłkę dostaje na polu karnym Gyula Zselengér i z kilku metrów pakuje ją do siatki Polaków. Bramkarz Krzyk jest bezradny.

Po strzale pierwszego gola Węgrzy nadal grają swoją piłkę. Zbliża się 30. minuta meczu. Piłkę dostaje Sándor Ádam i rusza do przodu prawym skrzydłem. Po pięknym rajdzie ogrywa tuż przy polu karnym bezradnego Edmunda Giemsę i strzela drugą bramkę.

Na trybunach cicho jak makiem zasiał. Kałuża przeprowadza zmianę. Za prawoskrzydłowego Polonii Henryka Jaźnickiego na murawę wchodzi Stanisław Baran. W polską drużynę wstępuje nowy duch. Kapitan Szczepaniak uspokaja, porządkuje grę obrony. Piątek i Dytko podrywają kolegów do ataku. Już 3 minuty po strzeleniu drugiej bramki przez Węgrów piłkę dostaje Wilimowski. Tym razem nie wjeżdża z nią, jak zwykle, na pole karne przeciwnika. Nieoczekiwanie uderza ją zza linii pola i… gol! Za to jak zawsze po strzeleniu bramki niepozorny rudzielec z odstającymi uszami szczerzy do pokonanego bramkarza zęby w krzywym, szyderczym uśmiechu.

Widownia szaleje z radości. Kontaktowa bramka uskrzydla Polaków. Grają coraz szybciej, coraz składniej. Coraz częściej są przy piłce w pobliżu bramki Węgrów.

Sędzia Pekkonen odgwizduje przerwę.

Po zmianie stron gospodarze jeszcze mocniej przyciskają Węgrów. Niewysoki pomocnik Edward Dytko przejmuje ciężar gry. Większość akcji ofensywnych Polaków zaczyna się od jego podań. W 64. minucie Wilimowski pięknym rajdem mija węgierskich obrońców i z szatańskim uśmiechem strzela z bliska – nie do obrony. Widownia jest w euforii.

9 minut później Ezi Wilimowski dostaje piłkę w głębi pola. Mija zwodem pomocnika Szalaya, przechodzi Turaya, ogrywa asekurującego go Kissa i już jest sam na sam z bramkarzem Ferencem Sziklaiem. W pełnym pędzie markuje strzał i mija węgierskiego bramkarza. Już, już ma wepchnąć piłkę do pustej bramki, gdy leżący Sziklai łapie go za nogę. Ezi wali się jak długi na murawę. Pekkonen odgwizduje karnego. Widzowie wrzeszczą wniebogłosy.

Piłkę ustawia Leonard Piątek. Na widowni narasta potężny ryk. Piątek patrzy na prawą rękę Sziklaia, podbiega i strzela silnie półgórną piłkę tuż obok lewego słupka. 3:2. Widownię ogarnia euforia. Dorośli skaczą jak dzieci, wymachują marynarkami.

Po dłuższej chwili stadion uspokaja się. Wilimowski leży na boisku. Koledzy znoszą go z murawy. Podbiega masażysta. Wreszcie Ezi podnosi się i utykając, wbiega na murawę. Wita go huragan braw. 2 minuty później ogrywa pomocnika i 2 obrońców, fantastycznym zwodem mija Sziklaia, wtacza piłkę do pustej bramki. I uśmiecha się.

Po utracie czwartej bramki Węgrzy przechodzą do defensywy. Polacy grają jak z nut, Wilimowski dwoi się i troi, ale Sziklai wyłapuje wszystkie strzały. Gwizdek Pekkonena. Koniec! Zwycięstwo!

Tłum młodych kibiców zbiega z trybun, wdziera się na boisko. Młodzież bierze na ramiona Wilimowskiego i kapitana drużyny Władysława Szczepaniaka, tryumfalnie odnosi ich do szatni.

Piłkarze węgierscy w swojej szatni siedzą w milczeniu. Żaden nawet nie sięga po przygotowane dla nich szklanki z herbatą, zimną wodą i przekrojone na pół cytryny. Wzburzony trener József Takács mówi polskiemu reporterowi: „Piłkarze nasi absolutnie nie chcą mówić na temat meczu. Są jednomyślni co do tego, że przegraliśmy niezasłużenie! Byliśmy drużyną lepszą i co najmniej należał nam się remis. Sędzia skrzywdził nas wyraźnie. Widział urojoną jedenastkę u nas, nie widział jednak rzutu karnego, który nam się należał”.

Potrójny kordon porządkowych otacza szatnię Polaków. Nie wpuszczają nikogo. Wreszcie piłkarze wychodzą. Nie mają zbyt wiele do powiedzenia, szybko wsiadają do taksówek. Ernestowi Wilimowskiemu taksówka ucieka sprzed nosa. Czekając na następną, Ezi woła do dziennikarza: „Panie redaktorze, jeśli chce pan dla mnie coś dobrego zrobić, to niech pan tak dosłownie napisze: Ernest Wilimowski pozdrawia wszystkich tych na Śląsku, którzy z takim uporem chcą z niego zrobić alkoholika i którzy starają się go za wszelką cenę wykończyć. Wilimowski tym właśnie wszystkim pokaże, jak się gra w piłkę. Pokaże to we wszystkich meczach reprezentacyjnych”.

Wychodzący ze stadionu kibice mówią, że będzie dobrze. Nie bardzo wiadomo, czy myślą o meczu z Bułgarią, za tydzień, 3 września, czy o grożącej wojnie.

Na oficjalnym bankiecie po meczu goście prawie nie jedzą i nie piją. Obawiają się, że niemiecki atak na Polskę może nastąpić w każdej chwili. Węgierscy działacze nie chcą nawet czekać na wypłatę przewidzianego w kontrakcie honorarium za mecz. Pośpiesznie wyjeżdżają z piłkarzami na Okęcie, by jak najszybciej wylecieć z Polski.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.