Jak dawniej świętowano dożynki? W. Kalicki przypomina te z 26 sierpnia 1928 roku:

Od świtu przez lasy w Spale maszerują tysiące chłopów w odświętnych ludowych strojach. Leśnymi duktami ciągną tradycyjne chłopskie wozy, załadowane sianem i wymyślnymi wieńcami uplecionymi z kłosów zbóż, kwiatów, z girlandami owoców. Większość wozów obsiadły gospodynie i wiejskie dziewczęta. Chociaż tyle odpoczną. Przed nimi dzień stania i tańcowania w coraz większym upale. A potem jeszcze nocna zabawa.

Zmierzający do pałacu chłopi mijają rozbite w lasach namioty, wozy, suszące się na sznurach gacie. Wielu włościan dojechało z odległych województw wcześniej i rozbiło obozowiska w okolicznych lasach. Pośród nich stoją eleganckie limuzyny i kabriolety, motocykle, a nawet rowery setek gości z Warszawy.

Prezydent Rzeczypospolitej Ignacy Mościcki zaprosił do swej rezydencji delegacje ludu z całego kraju na dożynki.

Mościcki pochodzi z rodziny ziemiańskiej. W młodości należał do Ligi Narodowej. Gdy studiował chemię na politechnice w Rydze, zorganizował wśród polskich studentów i polskich żołnierzy garnizonu ryskiego kółka oświatowe, które prócz pracy samokształceniowej prowadziły działalność spiskową, niepodległościową. Potem związał się z II Proletariatem, spadkobiercą tradycji socjalistycznych Wielkiego Proletariatu Ludwika Waryńskiego. W 1892 roku, w obawie przed aresztowaniem za przygotowywanie zamachu na generał-gubernatora warszawskiego Hurkę, wyjechał do Londynu. Tam pracował, studiował. I poznał Józefa Piłsudskiego.

Wydawało się, że spotkanie to nie będzie miało istotnych konsekwencji w życiu młodego inżyniera. Na emigracji Mościcki całkiem porzucił działalność polityczną i z całą energią zajął się pracą naukową. W ciągu 15 lat dokonał wielu znaczących okryć w dziedzinie elektrochemii i elektrofizyki. Opublikował blisko 60 prac naukowych, uzyskał liczne patenty. W środowiskach naukowych najwyżej ceniona jest opracowana przezeń w latach 1903–1904 przemysłowa metoda otrzymywania kwasu azotowego z powietrza poprzez syntezę tlenków azotu w łuku elektrycznym.

Na 2 lata przed I wojną światową Mościcki przeniósł się do Lwowa. Na politechnice został wykładowcą w katedrze elektrotechniki. Zainteresował się problemami technicznymi przemysłu naftowego w nieodległym zagłębiu borysowskim. Opracował metodę rozdzielania emulsji wodno-olejowych, metodę destylacji zachowawczej ropy naftowej i nową technologię wytwarzania gazoliny.

W II Rzeczypospolitej jego pasją stała się odbudowa zniszczonego podczas wojny i rozbudowa przemysłu chemicznego. Przyczynił się do uruchomienia zdewastowanych fabryk w Chorzowie i Jaworznie, a w 1922 roku został dyrektorem naczelnym chorzowskiej Państwowej Fabryki Związków Chemicznych.

Po zamachu majowym i po spacyfikowaniu przez zwycięskiego Józefa Piłsudskiego nastrojów w kraju rozpisane zostały wybory prezydenckie. Zgromadzenie Narodowe wybrało Piłsudskiego, ale Marszałek nieoczekiwanie zrezygnował z prezydentury i jako swojego kandydata wskazał Mościckiego.

Powszechnie ceniony, szanowany, zamożny, dobiegał Mościcki sześćdziesiątki, gdy jego uporządkowane życie zburzył, o północy 31 maja 1926 roku, telefon premiera Kazimierza Bartla. W imieniu Piłsudskiego Bartel proponował mu kandydowanie na prezydenta.

Po nieprzespanej nocy Mościcki zgodził się i jeszcze tego dnia, 1 czerwca 1926 roku, został wybrany przez Zgromadzenie Narodowe na prezydenta RP.

Zaraz po zaprzysiężeniu Rada Ministrów na żądanie Piłsudskiego przyjęła uchwałę radykalnie wzmacniającą uprawnienia prezydenta.

Formalne poszerzenie zakresu władzy głowy państwa wcale nie oznaczało więcej realnej władzy dla Mościckiego. Politykę w jego imieniu mieli prowadzić 2 zaufani ludzie Marszałka: Stanisław Car, mianowany na szefa kancelarii cywilnej prezydenta, i jego zastępca Kazimierz Świtalski.

Co zatem robić, naturalnie prócz celebrowania rautów i przyjmowania od obcych dyplomatów listów uwierzytelniających? Ignacy Mościcki w zeszłym roku zainicjował budowę wielkich, najnowocześniejszych w Europie zakładów syntezy azotowej w Tarnowie. I stworzył nową prezydencką tradycję – wielkie, ogólnopolskie dożynki w letniej rezydencji prezydentów RP w Spale.

Dożynki miały być takie, jakich świat jeszcze nie widział. I są. Na potrzeby dożynkowych uroczystości wzniesiono pośrodku spalskich lasów drewniany stadion mieszczący 30 tys. widzów. Niemal każdy powiat ma niepisany obowiązek przysłania delegacji chłopów w ludowych strojach.

O 8.00 dożynkowy stadion zaczyna się zapełniać, ale z lasów ciągle wychodzą tysiące chłopów. Nad tłumami powiewają flagi, kołyszą się transparenty z państwowotwórczymi napisami. Porządku pilnuje 500 strażaków w złotych paradnych hełmach.

Na honorowej trybunie pojawiają się goście prezydenta: marszałkowa Aleksandra Piłsudska, premier prof. Bartel, ministrowie, akredytowani w Warszawie dyplomaci, generalicja, z gen. Kazimierzem Sosnkowskim i gen. Stachiewiczem. Marszałka Piłsudskiego nie ma. Od tygodnia bawi na długim urlopie w Rumunii.

O 8.15 nadjeżdżają limuzyny. To prezydent Mościcki z żoną, ze świtą i w otoczeniu adiutantów. Grają fanfary. Ledwo Mościcki zajmuje miejsce w swoim fotelu, osobisty kapelan prezydenta ks. Bojanek przystępuje do celebrowania mszy. Ołtarz ustawiono na tle loży prezydenckiej.

Po mszy Mościcki ze świtą natychmiast jedzie z powrotem do prezydenckiego pałacu. Na ganku oczekuje na pochód dożynkowy. Chłopskie delegacje formują go na trakcie inowłodzkim przez prawie godzinę. Wreszcie są! Na czele maszeruje orkiestra strażacka z Tomaszowa, za nią kroczy starosta dożynek Jędrzej Cierniak. Potem konie ciągną symbole pracy rolnika: pług i bronę. Za nimi postępują 4 siewcy udający, że rzucają ziarno w glebę. Po tej pantomimie jedzie wielki chłopski wóz ze snopami wszystkich gatunków zbóż uprawianych w Polsce. Za wozem postępują dziewczęta z sierpami, żeńcy z kosami i wreszcie krąg włościan dźwiga wielki, oficjalny, ogólnopolski wieniec dożynkowy. Za nim, pod stosownymi szyldami, postępują delegacje organizacji rolniczych. Na końcu maszerują reprezentacje chłopstwa wszystkich ziem Rzeczypospolitej. Idą Mazurzy, krakowiacy, górale, Wołynianie. Od barwnych strojów łowiczan odbijają szare, jakby ziemią przybrudzone świtki Poleszuków.

Poznaniacy maszerują, grając na ustnych harmonijkach. Adiutanci meldują prezydentowi, że największa harmonijka ma 0,5 m długości, najmniejsza zaś – ledwie 2 cm. Prezydent kiwa głową z aprobatą. Adiutanci przekazują poznaniakom, że pan prezydent pochwalił małą harmonijkę.

W południe zaczyna się uroczysty obiad dla przedstawicieli władz i osobistych gości prezydenta. Na stadionie 30 tys. zgłodniałych chłopów czeka na jego koniec.

Po obiedzie goście honorowi prezydenta wychodzą na ganek, skąd obserwują inscenizację barwnego wesela krakowskiego. Inscenizacja kończy się przejazdem występujących na wozach. Gnają całym pędem, o mały włos nie łamią dyszli.

O 14.00 nadchodzą chmury, zaczyna siąpić. Chłopi na stadionie martwią się – czy pan prezydent zechce przybyć do nich w deszcz? Ale prezydent zjawia się. Pada coraz mocniej. Gdy dożynkowy starosta Cierniak zaczyna przemowę, jego słowa giną w łoskocie niebywale gwałtownej ulewy: „Najdostojniejszy nasz Gazdo i Wy, Nadobno i Kochana Gaździno!”. Przemowę kończy słowami: „Widzicie między kłoseckami i drobne serduszka, żebyście wiedzieli, że was kochają wszystkie polskie serca, boście strasznie dobrzy i dla ludzkiego biedowania niezmiernie miłosierni”. Ulewa uniemożliwia należyte odśpiewanie przyśpiewek. Przed rokiem śpiewano tu pani prezydentowej: „Świetna brunetka olśniewająca/ jakby różyczka rozkwitająca/ Niby słoneczko złote jaśnieje/ Pani Prezydentowa do nas się śmieje”.

Ach, ta okropna ulewa…

Zmoknięte delegacje składają dary i z trudem chrypią parę przyśpiewek o „Kochanym gaździe, kochanym prezydencie”. Krakowiacy ofiarowują Mościckiemu białą sukmanę i czapkę. Prezydent wkłada je. Chłopi wiwatują.

O 19.00 pod namiotami na dziedzińcu pałacyku rozpoczyna się obiad dla kierownictw chłopskich delegacji. Biesiaduje 500 wybrańców, w większości lokalnych urzędników, 29 tys. solidnie już głodnych chłopskich gości dożynek przygląda się temu, stojąc w strugach deszczu.

Góralska kapela rżnie i tańczy zbójnickiego.

Poznaniacy ofiarowują prezydentowi, pochwaloną przez niego, 2-centymetrową harmonijkę ustną.

Potem prezydent wygłasza mętne przemówienie, w którym ostrzega chłopów przez fantastami psującymi ich państwowotwórczą pracę. Na koniec przeprasza za ewentualne braki w organizacji dożynek i zapowiada, że przyszłoroczne święto będzie daleko bardziej imponujące.

Po kolacji starosta dożynek ogłasza, że z powodu ulewy całonocna uczta i zabawa dla wszystkich uczestników zostają odwołane. Można już wracać do domu. Na czczo.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

21 sierpnia 1968 to dzień interwencji państw Układu Warszawskiego na Czechosłowację. Niechlubne karty historii naszego narodu, ale wymazać się ich nie da. Za sprawą W. Kalickiego przypomnijmy sobie tamte wydarzenia:

Wczoraj, 20 minut przed północą, gen. Florian Siwicki otrzymał ze sztabu sowieckiego marszałka Iwana Jakubowskiego zgodę na wydanie rozkazu polskiej 2. Armii do przekroczenia granicy z Czechosłowacją.

10 minut później ze strażnicy Wojsk Ochrony Pogranicza w Lubawce wyszło 9 polskich komandosów z Samodzielnego Batalionu Szturmowego. Na głowach mieli czerwone berety, w ręku karabinki szturmowe ze składanymi kolbami.

Tuż po północy komandosi, jako pierwsi polscy żołnierze, przekraczają granicę. Skradają się w ciemnościach w kierunku czeskiej strażnicy. Teren znają dobrze – 2 dni wcześniej dowodzący grupą szturmową por. Wróbel przeprowadził misję rozpoznawczą. Przebrany w mundur szeregowego, udawał brata dowódcy strażnicy WOP w Lubawce. Obaj poszli do czeskich kolegów pograniczników na piwo, pogadać o służbie. Szef polskiej strażnicy powiedział im, że brat dostał urlop w swojej jednostce i wpadł na parę dni. Czesi niczego nie podejrzewali, byli bardzo serdeczni – poczęstowali, oprowadzili po swojej placówce.

Polscy komandosi wbiegają do głównego pomieszczenia czeskiej strażnicy. Nikogo w niej nie ma, światło jest zgaszone. Przez chwilę myślą, że to zasadzka, ale nikt nie strzela. W sąsiednim pomieszczeniu słyszą jakiś głos. Por. Wróbel puka. Otwiera czeski pogranicznik. Polacy wpadają do pokoju, biorą czeskich kolegów pod lufy. Zszokowani Czesi odkładają broń. Plut. Chojnacki wywala drzwi do łazienki i aresztuje w kąpieli dowódcę strażnicy.

Napastnicy nadają przez radio sygnał, że granica jest otwarta. Skoty i czołgi z białymi pasami wymalowanymi na burtach wapnem rozrobionym z wodą, z numerami taktycznymi zasłoniętymi pokrowcami z brezentu, przetaczają się z chrzęstem obok czeskiej strażnicy. Długa kolumna wozów bojowych zmierza w kierunku Hradec Kralove.

Polska armia, wespół z oddziałami bułgarskimi, węgierskimi i NRD (choć jednostki wschodnioniemieckie nie przekraczają granicy), wspiera sowiecką interwencję, mającą spacyfikować odwilż w Czechosłowacji.

W Pradze destalinizacja zaczęła się późno, właściwie dopiero na początku tego roku. Wybrane w styczniu nowe kierownictwo partii, z Aleksandrem Dubczekiem na czele, zapoczątkowało reformy gospodarcze i polityczną liberalizację. Wkrótce gorączka odnowy ogarnęła znaczną część społeczeństwa. Praska Wiosna, ze słynnym manifestem 2000 słów, ze zniesieniem cenzury, z tworzącymi się nowymi partiami politycznymi, dla Kremla oznaczała utratę kontroli nad CSRS. Plany interwencji wojskowej sowieccy sztabowcy przygotowywali już od marca. Prącym do interwencji kremlowskim jastrzębiom basowali Władysław Gomułka i Walter Ulbricht. Kreml ostatecznie zdecydował się na inwazję dzisiejszej nocy, by uprzedzić rozpoczęcie obrad XIV Nadzwyczajnego Zjazdu KPCz. Zjazd najpewniej uprawomocniłby demokratyzację partii i politycznie utrudnił zbrojną interwencję.

Moskwa potrzebowała tylko pretekstu, który na arenie międzynarodowej usprawiedliwiłby inwazję. Dostała go przed 3 tygodniami, w trakcie spotkania kierownictw 6 partii komunistycznych w Bratysławie. Podczas redagowania wspólnego oświadczenia, po długich sporach, Rosjanie przeforsowali zdanie: „Poparcie, ochrona i umocnienie zdobyczy, które narody osiągnęły dzięki swym bohaterskim wysiłkom, ofiarnej pracy ludu każdego kraju, stanowią wspólny internacjonalistyczny obowiązek wszystkich krajów socjalistycznych”. Dla gospodarzy była to tylko mętna, rytualna nowomowa. Dla Kremla – jak się miało okazać – formalna, choć wstępna, zgoda kierownictwa czeskiego na interwencję wojskową.

Jeszcze ważniejszy pretekst sowieccy goście dostali w ubikacji Starego Ratusza w Bratysławie. Vasil Bilak potajemnie, nad pisuarem, przekazał Piotrowi Szelestowi list stalinowskiej grupy we władzach KPCz do kierownictwa sowieckiego z prośbą o „internacjonalistyczną pomoc”.

Od początku sierpnia Kreml, chcąc uśpić czujność Czechów i Słowaków, przyhamował napaści i kampanię propagandową. Przed 3 dniami nadeszła do Moskwy odpowiedź amerykańskiego prezydenta Lyndona Johnsona na list Leonida Breżniewa z zapytaniem, czy Waszyngton nadal w pełni uznaje ustalenia jałtańskie i poczdamskie. Johnson potwierdził, że odnośnie do Czechosłowacji i Rumunii uznaje Jałtę bez zastrzeżeń. Armia Radziecka mogła ruszać na Pragę.

Z inspiracji Kremla promoskiewska grupa w Prezydium KC KPCz zamierzała przeforsować wieczorem 20 sierpnia, tuż przed inwazją, odezwę władz czeskiej partii wzywającą ZSRR do udzielenia pomocy wojskowej. Ale stalinowscy spiskowcy działali bez głowy. Zapomnieli, że między czasem moskiewskim, wedle którego działali najeźdźcy, a czasem praskim są 2 godziny różnicy, i na dodatek dali się wciągnąć w dyskusję na temat materiałów na zjazd KPCz. Gdy rosyjscy komandosi o 23.00 znienacka opanowali praskie lotnisko w Rużynie, na którym zaraz zaczęły lądować ciężkie samoloty transportowe AN-12 z sowiecką piechotą, lekkimi czołgami i transporterami, spiskowcy ciągle jeszcze nie zdołali dojść do głosu. 20 minut przed północą prezydium KC KPCz dowiedziało się o wylądowaniu sowieckich spadochroniarzy. W tej sytuacji staliniści nie mieli szans – prezydium KC wydało odezwę potępiającą interwencję. Społeczeństwo, armię i organy bezpieczeństwa wezwano w odezwie do niestawiania czynnego oporu.

O północy w eterze rozlega się melodia Po ten kwiat czerwony. Rozpoczyna się operacja „Dunaj” – polskie dywizje pancerne 10. i 11. przekraczają granicę Czechosłowacji. Do interwencji skierowano w sumie 26 tys. polskich żołnierzy. Sowieckie siły inwazyjne liczą łącznie niemal 600 tys. Polacy zajmować mają część Czech północno-zachodnich. Po drodze – rozbrajać czeskie oddziały.

W ślad za czołgami do akcji wkraczają wopiści. Opanowują i rozbrajają 14 czeskich strażnic granicznych. Dowódca strażnicy w Mezimesti oświadcza Polakom, że postępują jak Niemcy w 1939 roku, ale składa broń. Nie obywa się jednak bez tragedii. Tuż za granicą, niedaleko Mezimesti, na wąskim mostku nad wąwozem, czeski policjant przebiega przed czołgiem z 42. Pułku. Kierowca nagle przyhamowuje, czołg rozbija barierkę i spada z mostu. Dowódca kpr. Kucharczyk ginie zmiażdżony, reszta załogi jest ranna.

Polscy komandosi opanowują lokalne nadajniki radiowe i unieruchamiają je.

O 2.00 Radio Praga nadaje odezwę KC KPCz wzywającą do niestawiania oporu. Nasłuch WP nagrywa ten komunikat o 2.15. W tej sytuacji o 2.30 w nocy gen. Siwicki zakazuje rozbrajania wojsk czechosłowackich.

Czesi są zaskoczeni inwazją. Nieliczni cywile nie rozumieją, co się dzieje, przyjaźnie machają do wozów bojowych przetaczających się nocą przez miasteczka.

W Pradze o 4.00 nad ranem sowieccy spadochroniarze 11. Dywizji Leningradzkiej docierają do budynku KC. KGB już wcześniej odkrył tajne wyjście z gmachu KC i kierownictwo czeskiej partii jest osaczone. Promoskiewscy funkcjonariusze bezpieki aresztują Dubczeka i innych członków władz KPCz.

O 5.40 na fali 220 m odzywa się nieznana dotąd radiostacja Wełtawa i ogłasza komunikat TASS w języku czeskim i słowackim o zwróceniu się władz czechosłowackich do 5 państw Układu Warszawskiego o udzielenie pomocy wojskowej. To operacja KGB. Rzekoma Wełtawa nadaje z terytorium NRD.

O 6.00 polskie czołgi są już ponad 60 km w głębi CSRS. Tempo marszu spada. Zaalarmowana komunikatami radiowymi ludność wychodzi na drogi i blokuje je. Cywilne ciężarówki i traktory wjeżdżają w środek kolumn wojska i spowalniają marsz. W górach Czesi ścinają drzewa i staczają głazy na wąskie drogi. Obok szos układają stosy opon i podpalają je. Blokuje to ruch cystern z paliwem. Najdotkliwsze jest jednak nieustanne przekręcanie drogowskazów, zrywanie tablic z nazwami miejscowości. Teraz mści się obsesja tajności – polscy dowódcy niższego szczebla nie otrzymali przed operacją map z naniesionymi marszrutami, lecz jedynie karteczki z nazwami miejscowości na trasie przemarszu.

W Nowym Jorku na wniosek m.in. USA, Wielkiej Brytanii, Francji zaczyna się nadzwyczajne posiedzenie Rady Bezpieczeństwa. Delegat ZSRR wyjaśnia, że nie ma podstaw do debaty o sprawie Czechosłowacji, bo wojska radzieckie interweniowały na prośbę władz. Delegat USA nazywa to oczywistym kłamstwem. Prezydent Johnson składa oświadczenie, że inwazja na bezbronny kraj jest otwartym pogwałceniem karty Narodów Zjednoczonych.

Wieczorem Czechosłowacja jest zajęta przez wojska interwentów. Armia CSRS nie podejmuje obrony. Coraz mocniejszy jest za to spontaniczny ruch oporu ludności cywilnej. Nie poddaje się też czeska partia komunistyczna. Do Pragi zjeżdżają setki delegatów na nadzwyczajny, konspiracyjny XIV Zjazd KPCz.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

20 sierpnia 1940 roku dokonano zamachu na życie Lwa Trockiego, rewolucjonistę rosyjskiego. Wydarzenia wyglądały dramatycznie. W. Kalicki tak to wspomina:

Późnym rankiem, zaraz po śniadaniu, Lew Dawidowicz Trocki wychodzi z domu do ogrodu. Jak co dzień karmi swoje króliki. W otoczonym wysokim murem ogrodzie stoi kilku uzbrojonych po zęby ochroniarzy. Po drugiej stronie muru, na ulicy, willi strzeże 10 umundurowanych meksykańskich policjantów. Nieprzypadkowo sympatycy Trockiego nazywają jego willę przy Avenida Viena w Coyoacan, rezydencjonalnej dzielnicy stolicy Meksyku, małą twierdzą.

Jeden z przywódców rewolucji bolszewickiej, twórca Armii Czerwonej i pomysłodawca systemu sowieckich obozów koncentracyjnych, przegrał walkę o władzę ze Stalinem i w 1929 roku wyjechał z ZSRR na emigrację. Ani w Turcji, ani w Norwegii i we Francji nie udało mu się osiąść na stałe. Znany malarz meksykański Diego Rivera załatwił z zaprzyjaźnionym z nim prezydentem Meksyku Lazaro Cardenasem zgodę na przyjęcie Trockiego. Przez 2 lata Rivera i jego żona Frida Kahlo gościli w swym domu rodzinę Trockiego. Gościna skończyła się skandalem – Trocki zaczął romans z Kahlo. Na początku 1939 roku kupił niedaleko domu Rivery, także w dzielnicy Coyoacan, własny dom.

Wygnaniec nie miał złudzeń, że Stalin o nim zapomni. Willi strzegli uzbrojeni trockiści i meksykańscy policjanci.

Stalin nie zapomniał. Przed 3 miesiącami, świtem 23 maja, grupa kilkudziesięciu stalinowskich opryszków, chłopów i górników dowodzonych przez znanego malarza Davida Alfaro Siqueirosa, zaatakowała dom Trockiego. Napastnicy ostrzelali z pistoletów maszynowych willę i wrzucili do niej butelki z benzyną. Napad okazał się zupełną fuszerką: Trocki schował się pod tapczanem i nie został nawet draśnięty, zaś jego żona odniosła lekkie oparzenia. Po tym ataku ochrona willi została przez meksykańską policję wzmocniona. W oknach założono kraty, opancerzono drzwi, a w rogach ogrodu wybudowano niewielkie wieżyczki strażnicze.

Trocki kończy karmić króliki i sypie ziarno stadku kur. Ta hodowla to jedna z nielicznych jego rozrywek w małej twierdzy przy Avenida Viena. Inną są kaktusy. Gospodarz czasem wyjeżdża z ochroną w góry, w poszukiwaniu rzadkich okazów.

Choć to ranek, jest już bardzo ciepło. Zapowiada się kolejny upalny dzień.

Gospodarz wraca do willi, do swojego gabinetu. Siada do pracy przy ustawionym na środku pokoju, dużym, prostym, zawalonym papierami i bibelotami stole. Pracę przerywa mu wkrótce wizyta niezapowiedzianego gościa. Adwokat Rigalt, jeden z nielicznych ludzi, których Trocki darzy pełnym zaufaniem, pełni funkcję łącznika ze światem zewnętrznym. Dziś przybywa z niepokojącymi nowinami: meksykańscy zwolennicy Stalina, niewątpliwie na polecenie Moskwy, rozpoczęli w prasie zmasowaną kampanię oczerniającą Trockiego. Gość kładzie na stole plik gazet z artykułami dowodzącymi, że zamach bandy Siqueirosa w istocie rzeczy był prowokacją zorganizowaną przez samego Trockiego, by oczernić jego przeciwników politycznych, uczciwych komunistów-stalinowców.

Rozmowa nie trwa długo. Wzburzony Trocki z pasją zabiera się do pisania polemiki do meksykańskich gazet.

O 17.00 nierzucający się w oczy samochód osobowy parkuje przecznicę dalej od Avenida Viena. Wysiada z niego młody, przystojny mężczyzna. Mimo upału niesie przerzucony przez lewą rękę płaszcz. W samochodzie pozostają kobieta i mężczyzna w średnim wieku: Caridad Mercader, matka mężczyzny z płaszczem, Leonid Eitingon, jeden z najlepszych ekspertów NKWD od mokrej roboty poza granicami Związku Radzieckiego.

Urodziwa Caridad pochodzi z bardzo bogatej hiszpańskiej arystokracji. Jednym z jej przodków był hiszpański gubernator Kuby, zaś jej dziadek był ambasadorem króla Hiszpanii na dworze cara. Caridad jako żona hiszpańskiego magnata kolejowego opływała w luksusy, ale dostatnie salonowe życie znudziło ją. Z 4 dzieci uciekła od męża do Paryża. Na życie zarabiała tam robótkami na drutach. Po wybuchu wojny domowej w Hiszpanii wróciła do Barcelony i wstąpiła w szeregi anarchistów. Jej najstarszy syn zginął na froncie. Średni syn Ramon, po przeszkoleniu dywersyjnym, walczył na tyłach wojsk frankistowskich w grupie partyzanckiej. Ona sama podczas nalotu została ranna.

W Hiszpanii Caridad Mercader i jej syn poznali rezydenta NKWD płk. Leonida Eitingona, który występował tam jako gen. Kotow, doradca brygad międzynarodowych. Choć wytyczne zagranicznej służby NKWD zabraniały oficerom wywiadu romansowania ze swoimi agentami, słynący z erotycznych podbojów Eitingon szybko zaciągnął ją do łóżka. W 1938 roku Caridad i jej syn wyjechali do Paryża i tam formalnie zostali zwerbowani przez Eitingona, który skierował Ramona do infiltrowania środowiska trockistów. Romansowy enkawudzista zabójca Eitingon miał specyficzne poczucie humoru – Ramonowi nadał pseudonim „Matka”. Młody Mercader za pieniądze NKWD udawał bogatego przemysłowca, dla kaprysu wspierającego finansowo trockistów. W Paryżu Ramon poznał sympatyczkę ruchu trockistowskiego Sylvię Ageloff i błyskawicznie ją uwiódł. Nie było to trudne – bardzo przystojny, niezwykle inteligentny, władający kilkoma językami, wysportowany Mercader był w Paryżu obiektem westchnień wielu młodych lewicujących dam. O jego inteligencji świadczyło choćby uporczywe odmawianie Eitingonowi przedstawienia mu Sylvii – Ramon nie zapominał, że urokowi sowieckiego wywiadowcy nie oparła się jego matka.

W październiku 1939 roku, po upadku republiki hiszpańskiej, na polecenie NKWD Ramon Mercader przeniósł się do Nowego Jorku i jako Kanadyjczyk Frank Jackson założył na Brooklynie firmę eksportowo-importową. W ślad za nim przyjechała, nieświadoma prawdziwej roli Ramona, jego narzeczona Sylvia Ageloff. Później przeniósł się on do Meksyku i rozpoczął pracę w filii swej fikcyjnej firmy. Sylvia także pojechała do Meksyku. Została sekretarką Trockiego. Mercader często przyjeżdżał pod dom Trockiego i zabierał ją po pracy. Oswajał w ten sposób ochronę ze sobą.

Po spartaczonym napadzie bandy Siqueirosa Stalin osobiście dał zgodę na dokonanie zabójstwa przez jednego samotnego zamachowca. 5 dni po strzelaninie przy Avenida Viena Ramon Mercader pierwszy raz przekroczył próg małej twierdzy Trockiego. Starał się zrobić jak najlepsze wrażenie – 30-letniemu Estebanowi, synkowi Zinaidy, najstarszej córki Trockiego z jego pierwszego małżeństwa, podarował model samolotu. W ciągu 3 miesięcy od pierwszej wizyty Mercader odwiedził dom Trockiego jeszcze 11 razy. Ostatnio ochrona uznała go za zaufanego gościa i przestała rewidować przy wejściu.

Eitingon zrobił wszystko, by zamach się udał. Ściągnął do Meksyku matkę Ramona. Caridad najpierw przekonywała syna, by podjął się zabójstwa, teraz zaś towarzyszy mu w samochodzie, pilnując, by w ostatniej chwili nie zawiódł. Ramon ma w kieszeni rewolwer, nóż oraz list podyktowany przez Eitingona i opatrzony dzisiejszą datą. Tłumaczy w nim, że postanowił zabić Trockiego, gdyż ten rzekomo wielki rewolucjonista nie wiadomo za czyje pieniądze kupił dom w Coyoacan i dostatnio go wyposażył. Mało tego, Trocki namawiał go do misji terrorystycznej w Związku Radzieckim, a na dobitkę sprzeciwił się jego planom poślubienia Sylvii. Ten pokrętny elaborat ma na celu przekonanie śledczych, że zabójca działał samotnie, z powodów osobistych i że nic nie łączy go z sowieckimi tajnymi służbami. Ale to tylko ubezpieczenie na wypadek porażki – plan przewiduje, że Ramon zabije Trockiego po cichu, nie używając rewolweru, zdoła wyjść z willi, zanim ochrona podejmie pościg, i ucieknie samochodem z Eitingonem i Caridad.

Trocki wita Franka Jacksona, czyli Ramona Mercadera, w ogrodzie i prowadzi do gabinetu. Mercader wyjaśnia, że napisał artykuł krytykujący amerykańskich trockistów Schachtmana i Burnhama za ideologiczne odstępstwo, i prosi o naniesienie poprawek. Trocki siada do stołu, zachęca gościa, by usiadł po drugiej stronie blatu, i zaczyna czytać tekst. Mercader staje za plecami gospodarza, po jego lewej ręce. Wie, że przycisk alarmowy zamocowany jest z lewej strony blatu. Spod przewieszonego przez ramię płaszcza wyjmuje alpinistyczny czekan, którego używa podczas wypraw w góry. Trzonek wcześniej skrócił, by czekan można było łatwiej ukryć. Trocki kątem oka dostrzega za sobą gwałtowny ruch i szybko obraca się. Dzięki temu potężne uderzenie czekana trafia nie w czubek głowy, lecz nieco z boku. Trocki, straszliwie krzycząc, zasłania się przed kolejnymi ciosami. Mercader uderza go czekanem w twarz, ramię, bark, ale ciosy są słabe. Wreszcie Trocki wpija się zębami w jego rękę. Wpadają strażnicy, wyrywają napastnikowi czekan, obalają go na podłogę. Teraz oni biją i kopią Mercadera. Zakrwawiony Trocki woła: „Nie zabijać go! Musi powiedzieć, kto go przysłał”.

Ze szkoły wraca do domu mały Esteban. W jadalni dostrzega kilkunastu członków ochrony Trockiego, jego współpracowników i żonę Natalię Siedową. Chłopiec przekrada się do gabinetu: dziadek leży na dywanie, z głowy płynie mu krew.

Rana w czaszce zadana czekanem przez Mercadera ma 7 cm głębokości, ale Trocki, o dziwo, nie traci przytomności. Przychodzi dr Dutrem, lekarz, emigrant z Katalonii, przyjaciel Trockiego. Stwierdza z ulgą, że rana nie jest zbyt poważna. Później przyjeżdża ambulans meksykańskiego Zielonego Krzyża i zabiera rannego do szpitala Ruben Remero.

W nocy ranny śpi spokojnie, nad ranem następnego dnia czuje się całkiem dobrze. Prosi o dostarczenie danych statystycznych o francuskiej gospodarce. Po południu jego stan gwałtownie pogarsza się. Trocki umiera o 19.25.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

Odpowiednia propaganda to szczególny oręż wszelkiej maści dyktatorów. Klasyczny przykład dyktatorskiej propagandy wspominamy dziś. Do wydarzenia doszło 19 sierpnia 1981, a W. Kalicki tak to wspomina:

Na liczącym niemal 80 m pokładzie startowym amerykańskiego lotniskowca atomowego USS „Nimitz” od świtu krzątają się dziesiątki żołnierzy obsługi lotniczej. Na mundurach mają kamizelki w jaskrawych kolorach, na głowach – wielkie hełmy i słuchawki chroniące uszy przed hałasem samolotowych silników.

Samoloty rozpędzane są na pokładzie przez parowe katapulty. Straszliwie ryczą silniki. Jeden po drugim myśliwce F-14A Tomcat odrywają się od pokładu i od razu ostro nabierają wysokości. Oba samoloty należą do dywizjonu VF-41 Black Aces stacjonującego na USS „Nimitz”. Samolot prowadzący z kodem taktycznym Fast Eagle 102 pilotują mjr Henry Martin Kleemann, przez kolegów nazywany „Hank”, i por. David J. Venlet. Skrzydłowy Fast Eagle 107 pilotowany jest przez por. Lawrence M. Muczynskiego „Music” i ppor. Jamesa Phillipa Andersona „Amosa”.

To nie będzie spokojna misja.

Płk Muammar Kaddafi, który w 1969 roku dokonał przewrotu wojskowego i przechwycił władzę w Libii, od początku zaprezentował się jako twardy przeciwnik Zachodu. Zlikwidował amerykańskie i brytyjskie bazy wojenne, znacjonalizował przemysł naftowy, wziął pod swoje skrzydła liczne ruchy narodowowyzwoleńcze i grupy terrorystyczne. W 1973 roku Kaddafi, niezgodnie z prawem międzynarodowym, ogłosił rozszerzenie strefy libijskich wód terytorialnych z 12 mil morskich do 300 mil. Libijski dyktator zaczął sobie rościć prawa do wód zatoki Wielka Syrta u wybrzeży Libii, rozciągającej się na 465 km ze wschodu na zachód i na 115 km z południa na północ. Na wodach Wielkiej Syrty od lat przeprowadzała wielkie manewry amerykańska VI Flota, operująca na Morzu Śródziemnym. Uzurpacja płk. Kaddafiego początkowo niczego nie zmieniła – Amerykanie nadal urządzali manewry na wodach zatoki. Dopiero po uwięzieniu amerykańskich zakładników w budynku ambasady w Teheranie prezydent Jimmy Carter zabronił VI Flocie prowadzenia ćwiczeń na wodach Wielkiej Syrty. Prezydent nie chciał drażnić Kaddafiego, który wspierał rewolucję islamską w Iranie.

Ale gdy prezydentem Stanów Zjednoczonych został Ronald Reagan, a zakładnicy w Teheranie zostali zwolnieni i wrócili do domu, marynarka wojenna poprosiła Waszyngton o zgodę na wznowienie manewrów na wodach Syrty. Przed 5 dniami zapadła decyzja przeprowadzenia ćwiczeń. Dowódca VI Floty adm. Bowden otrzymał instrukcję, że jego piloci w żadnym wypadku nie mogą niesprowokowani otworzyć ognia do samolotów libijskich.

Przedwczoraj potężna armada składająca się z 14 krążowników i niszczycieli oraz 2 lotniskowców, USS „Nimitz” i USS „Forrestal”, niosących w sumie 150 samolotów, wpłynęła na wody Wielkiej Syrty. W ciągu 2 dni ćwiczeń libijskie samoloty ponad 70 razy usiłowały przedostać się bezpośrednio nad lotniskowce i swoimi manewrami zakłócić amerykańskie ćwiczenia. Za każdym razem intruzi przechwytywani byli przez patrolujące myśliwce F-14A Tomcat, które nie używając ostrej amunicji, spychały Libijczyków w przestrzeń powietrzną nad Afryką.

Mija 7.00. Radar na lotniskowcu namierza 2 libijskie samoloty szturmowe produkcji radzieckiej Su-22M-2, które wystartowały z lotniska w byłej amerykańskiej bazie lotniczej Wheelus koło Trypolisu. Krótko po tym oba Su-22 pojawiają się na ekranie radaru samolotu rozpoznawczego Hawkeye, krążącego nad lotniskowcami na wysokości 21 km.

Libijskie szturmowce szybko zbliżają się do amerykańskich okrętów.

Kontrola przechwytywania lotniczego na pokładzie „Nimitza” poleca tomcatom ruszyć naprzeciw libijskim intruzom. Dwa tomcaty i dwa Su-22 lecą teraz wprost na siebie. Dzieli je 20 mil.

Tomcaty rozluźniają szyk, lecą w odległości 1600 m jeden od drugiego. Piloci są spokojni. Czeka ich jeszcze jedna procedura przechwycenia intruzów i zmuszenia gwałtownymi manewrami w powietrzu do powrotu na libijskie lotnisko.

Niespełna minutę później Kleeman melduje:

 – Mówi 102. Intruzi mają nas na swoim nosie, teraz 8 mil.

10 sekund później nadaje:

 – Mówi 102. Jesteśmy na wysokości 20 tys. stóp, 6 mil.

W eterze aż gęsto od meldunków, rozkazów, wskazówek pilotów obu tomcatów, pilotów innych maszyn znajdujących się w powietrzu, kontroli przechwytywania na USS „Nimitz”.

Amerykańscy piloci widzą już nadlatujących Libijczyków. Za kilka sekund miną się. Nagle jeden z Su-22 z minimalnej odległości 300 m odpala w ich stronę rakietę R-13 powietrze-powietrze. Dziwny to atak, bo radzieckiej konstrukcji R-13 jest naprowadzana na ciepło samolotowego silnika, więc raczej nie ma szans, by namierzyć i trafić cel nadlatujący z przodu.

Zwinne tomcaty gwałtownym manewrem uchylają się przed rakietą. Libijskie Su-22 przelatują tuż pod nimi.

 – Dwa Fittery strzelają w mojego dowódcę – nadaje „Music” Muczynski. W lotniczym kodzie NATO Fitter oznacza radzieckiego Su-22.

Zszokowany Kleeman coś bełkocze.

 – Tu 102, wystrzelono do nas – kończy.

W eterze rozpętuje się piekło. Kontrolerzy z „Nimitza” dopytują się, co się stało, piloci jakichś samolotów tłumaczą im, co usłyszeli od załóg zaatakowanych tomcatów.

Libijczycy zawracają w stronę Afryki i uciekają z maksymalną prędkością. Ale tomcaty są nie tylko zwrotniejsze od radzieckich szturmowców, ale i dużo szybsze. Amerykanie błyskawicznie siadają na ogonach napastników.

Przepisy amerykańskiego lotnictwa wojskowego dają każdemu pilotowi biorącemu udział w akcji bojowej, także w czasie pokoju, wolną rękę w sytuacji, gdy zostanie ostrzelany. Kleeman nie zastanawia się długo. Namierza skrzydłowego Su-22 i wystrzeliwuje rakietę Sidewinder. Trafia ona w tylną część kadłuba Su-22. Libijski samolot płonie jak pochodnia, ale pilot szczęśliwie katapultuje się. Po chwili w powietrzu rozwija się biała czasza spadochronu.

Ktoś pyta przez radio Kleemana:

 – Czy zestrzeliłeś jednego z nich?

 – To był czysty cel – odpowiada na luzie Kleeman.

 – Chcesz, żebym zestrzelił mojego gościa? – pyta „Music” Muczynski.

 – Potwierdzam, strzelaj, zestrzel go! – nawołuje Kleeman.

Samolot Muczynskiego jest już bardzo blisko Libijczyka. Tak blisko, że gdy jego sidewinder trafia ściganego Su-22, Muczynski musi wyrwać w górę, by nie zostać trafionym odłamkami libijskiego samolotu.

 – Fox 2 zabity przez Music. Fox 2 zabity – nadaje tryumfalnie.

 – Dorwałeś go? – pyta Kleeman.

 – Tak jest, zabiłem go – wyjaśnia „Music” Muczynski. I zaraz dodaje: – Fox 2 zabity, jego spadochron się nie otwiera, spada swobodnie.

Pół minuty później zupełnie zdezorientowane dowództwo USS „Nimitz” nadaje poniewczasie:

 „102, 107, macie pozwolenie na bronienie się, przekazuję z okrętu”.

Oba tomcaty podchodzą do lądowania na „Nimitzu”.

Godzinę później libijskie helikoptery ratunkowe nadlatują nad akwen, nad którym doszło do walki. Amerykańskie samoloty patrolowe krążą nieopodal, rejestrując przebieg akcji ratunkowej.

Wykorzystując zaabsorbowanie Amerykanów helikopterami, od strony Libii nadlatują z wielką prędkością 2 libijskie myśliwce Mig-25. Usiłują przeprowadzić symulowany atak na „Nimitza”, ale para patrolujących tomcatów przechwytuje je i agresywnymi manewrami zmusza do powrotu na południe. Gdy tomcaty przestają się nimi interesować, Libijczycy zawracają i próbują postraszyć lotniskowiec. Znów interweniują tomcaty, Libijczycy zawracają, a potem próbują nadlecieć nad „Nimitza”. Wreszcie kończą zabawę w kotka i myszkę, włączają dopalacze i zmykają na zachód.

Wieczorem libijska telewizja emituje wywiad z pilotem mjr. Khaledem Maeeną, który pilotował jeden z migów usiłujących przedostać się w pobliże „Nimitza”. Major oznajmia, że osobiście odpędził 6 bombowców F-14 amerykańskiej marynarki w stronę ich lotniskowca. Amerykańskie samoloty były w drodze, by zaatakować wiele libijskich miast, wyjawia Maeena. Potem major dziękuje płk. Kaddafiemu, a także ludowi Rosji, za zaopatrzenie go w samolot Mig-25, który pozwolił mu bronić ojczyzny przed samolotami amerykańskiego agresora poprzez zestrzelenie wszystkich 6, które próbowały wylądować i ukryć się na swoich lotniskowcach.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

18 sierpnia 1906 roku miał miejsce nieudany zamach bombowy na gubernatora Warszawy. W. Kalicki tak wspomina wydarzenia sprzed ponad wieku:

Porucznik lejbgwardii książę Gagarin wychodzi na balkon swojego warszawskiego apartamentu przy ul. Natolińskiej nr 12. Książę mieszka na pierwszym piętrze narożnej eleganckiej kamienicy na rogu Natolińskiej i Koszykowej. Na brukowanej kocimi łbami ulicy prawie nie ma przechodniów, tym chętniej więc książę Gagarin rzuca okiem na sąsiedni balkon. Siedzi tam na małym foteliku młoda, ładna blondynka w jasnej sukni. Panienka nie odwzajemnia spojrzenia oficera, wypatruje czegoś na pustej ulicy. W dole przejeżdża powóz otoczony eskortą 12 Kozaków. Panna znika i po chwili wraca. Na balustradzie książę dostrzega spore pudełko owinięte eleganckim żółtym papierem z takąż wstążeczką. Panna znów kryje się w mieszkaniu, więc książę wraca do swego salonu.

Elegancka panienka to Wanda Krahelska. Jej ojciec Aleksander jako młody chłopak poszedł z Krakowa do powstania styczniowego, do oddziału jazdy płk. Kurowskiego. Jako jeden z nielicznych przeżył starcie z Kozakami w Miechowie. Córki Aleksandra, Maria i Wanda, wychowane w poczuciu patriotycznego obowiązku, obrały w życiu odmienne drogi. Maria zaangażowała się w pracę oświatową dla ludu; Wanda trafiła do PPS.

Najpierw pełniła obowiązki „wielbłąda” – rozwoziła po kraju partyjną bibułę. Miesiąc temu jednak porzuciła pracę w tajnym kolportażu i zgłosiła się do działalności bojowej. Początkowo brała tylko udział w planowaniu i przygotowywaniu akcji. W czasie narad konsekwentnie sprzeciwiała się prowadzeniu przez Organizację Bojową akcji ekspropriacyjnych, czyli napadów na banki i kasy, celem zdobycia pieniędzy na potrzeby partii. Wedle niej to niebezpiecznie zbliżało działalność ideową do zwykłego bandytyzmu.

Pierwszą akcją bojową Wandy ma być zamach na carskiego generał-gubernatora Gieorgija Antonowicza Skałona. Dopóki premierem w Petersburgu był stosunkowo liberalny hrabia Sergiusz Witte, Skałon musiał w stosunku do rewolucjonistów i ludności cywilnej trzymać się ściśle przepisów rosyjskiego prawa. Gdy jednak na miejsce Wittego mianowany został znany z bezwzględności Piotr Stołypin, generał-gubernator mógł nad Wisłą pokazać, na co go stać. Najpierw ogłosił „stan wzmożonej ochrony”, potem „stan oblężenia”, w końcu „stan wojenny”. Dzięki temu mógł zastąpić sądownictwo cywilne sądami polowymi. To Skałon zarządził masowe wyprowadzenie carskiego wojska na ulice polskich miast, nieustanne rewizje na ulicach i w mieszkaniach, masowe aresztowania, przetrzymywanie aresztowanych bez sądu, egzekucje po parodiach procesów przed sądami polowymi.

OB PPS w końcu wydała na niego wyrok. Ale dopadnięcie generał-gubernatora nie jest proste. 2 zamachy bombowe spaliły na panewce, a Skałon wprowadził nadzwyczajne środki ostrożności; prawie nie opuszcza Belwederu.

Gdy wśród niemal 5 tys. bojowców PPS rozeszła się pocztą pantoflową wieść o przygotowaniach do trzeciego zamachu, chęć dokonania go zgłosiły setki konspiratorów. Władze bojówki PPS wybrały Krahelską. Młoda kobieta mniej zwraca uwagę szpicli ochrany.

Ciemnowłosa Wanda w blond peruce zjawiła się 1 sierpnia w narożnej kamienicy na Natolińskiej. W tym rejonie miasta mieszkają w większości Rosjanie. Wanda przedstawiła się administratorowi domu jako Antonina Iwanowna Kozłowska i dała do zrozumienia, że jest krewną znanego i wpływowego ordynata Zamoyskiego, a mieszkania szuka dla swej cioci. Zachowywała się stosownie do tak wysokich koligacji: szukała mieszkania z balkonem wychodzącym na Natolińską, na najbardziej prestiżowym, pierwszym piętrze, z wszelkimi wygodami, za to bez modnych lamp gazowych – mają przecież tak irytujące światło. I żeby jeszcze w podwórzu nie było żadnych psów, bo ich poranne szczekanie byłoby nie do wytrzymania.

Krahelska zapowiedziała administratorowi, że meble, naturalnie z fortepianem na czele, przyjadą wkrótce. Po wręczeniu bardzo wysokiego zadatku Wanda wprowadziła się na Natolińską. Sprowadziła ze sobą komplecik eleganckich mebelków, stos zeszytów z nutami i przybory malarskie. Wyposażenie to oraz zaliczka były sporą wyrwą w finansach Organizacji Bojowej.

W końcu „panna Kozłowska” przyjęła służbę. Pokojówkę i kucharkę rzekomo znalazła w kantorze pośrednictwa pracy. Naprawdę były to jej towarzyszki partyjne Albertyna Helbertówna i Zofia Owczarek. Wszystkie trzy posługiwały się sfałszowanymi paszportami na fikcyjne nazwiska. Wytworny sposób bycia eleganckiej „panny Kozłowskiej” sprawił, że administrator nie dostrzegł nic niepokojącego w odwlekaniu przez nią zameldowania się w policyjnym cyrkule.

Co więcej, przed 2 tygodniami nad wyraz urodziwa Zofia Owczarek – nie na darmo w konspiracji nazywano ją laleczką – wpadła w oko mieszkającemu parę domów dalej młodemu, przystojnemu urzędnikowi, a i sama nie pozostała obojętna na jego zaloty. No, samo życie, tak to z ładną kucharką zawsze bywa, komentowano w kamienicy.

Jedynie dozorca dziwił się, że panna z dobrego towarzystwa jest na „ty” z ledwo co przecież poznanymi służącymi, a one wołają na nią „Harna”.

3 zajęte swoimi sprawami panny w rzeczywistości czekały na przejazd pod balkonem ich mieszkania eleganckiego ekwipażu generał-gubernatora.

Zamach na Skałona mógł powieść się tylko pod warunkiem, że uda się go wywabić z Belwederu. Ale jak? Mieczysław Mańkowski, bojowiec PPS, weteran ruchu robotniczego, w 1886 roku skazany w wielkim procesie partii „Proletariat” na 16 lat katorgi, a przy tym przyjaciel i mentor Wandy Krahelskiej, znalazł sposób.

Przed paroma dniami postawny, przystojny pepeesowiec Michał Trzos, przebrany w mundur rosyjskiego oficera, podszedł do idącego, jak co dzień, z niemieckiego konsulatu przy ul. Jasnej 1 do klubu myśliwskiego przy ul. Erywańskiej, niemieckiego wicekonsula barona Gustawa Lerchenfelda. Na oczach przechodniów uderzył dyplomatę w twarz i krzyknął: „Wot tiebia, mać twoja, za interwenciju!”. Wyglądało na to, że na Lerchenfelda napadł jakiś oficer nacjonalista, mszcząc się za interwencję polityczną rządu kazjera w Petersburgu w interesie prowadzącej wojnę z Rosją Japonii. Trzos perfekcyjnie odegrał rolę butnego rosyjskiego oficera. Gdy chwilę po incydencie wskoczył do dorożki, wrzasnął na całe gardło na woźnicę: „Walaj, durak!”.

Jak przewidzieli bojowcy PPS, wicekonsul zameldował o incydencie Ministerstwu Spraw zagranicznych w Berlinie. Międzynarodowy skandal mogły zażegnać tylko przeprosiny najwyższego przedstawiciela carskiej władzy w Warszawie generał-gubernatora Skałona. Zgodnie z dyplomatycznym protokołem, przepraszający musiał złożyć osobistą wizytę przepraszanemu.

Baron Lerchenfeld mieszka na Natolińskiej, pod nr. 9. Za tą kamienicą, w stronę Nowowiejskiej, Natolińska jest zagrodzona z powodu robót kanalizacyjnych. Jeśli powóz Skałona wjedzie w ul. Natolińską, to tylko pod oknami mieszkania zajętego przez Krahelską i jej towarzyszki. Wyjechać może też tylko pod ich balkonem.

Przed paroma dniami kurier OB PPS dostarczył do mieszkania na Natolińskiej 4 bomby, 2 nafaszerowane dynamitem, 2 – melinitem. Wyprodukowano je ponad rok wcześniej w konspiracyjnym warszawskim laboratorium braci Mieczysława i Pawła Dąbkowskich. Materiały wybuchowe ofiarowali na potrzeby PPS górnicy Kopalni Kazimierz koło Strzemieszyc (samego dynamitu udało się im zaoszczędzić podczas prac pod ziemią ponad 650 kg). Mimo eksperymentowania, udoskonalania pocisków wytwórnia braci Dąbkowskich ciągle borykała się z niską skutecznością zapalników własnej konstrukcji. Często zawodzą podczas akcji, ale lepszych w konspiracji nie ma.

Wiadomość, że Skałon złoży dziś o 16.00 wizytę Lerchenfeldowi, Krahelska, Helbertowna i Owczarkówna dostały wczoraj wieczorem. Od rana porządkowały swoje rzeczy, paliły korespondencję i papiery, które mogłyby naprowadzić ochranę na ich ślad. Ta misja wygląda na samobójczą i wszystkie 3 panny o tym wiedzą, ale nie można przecież wykluczyć, że ucieczka po zamachu jednak się powiedzie.

Dwukonny powóz Skałona otoczony przez tuzin Kozaków na koniach, z karabinami na ramieniu, zatrzymuje się przed kamienicą nr 9. Generał-gubernator w asyście swego adiutanta rotmistrza gwardii barona Karla Kruedener-Struvego wchodzi do bramy.

Krahelska kładzie bombę dynamitową na balustradzie balkonu, drugą, melinitową, trzyma w dłoniach. Owczarkówna też bierze bombę. Skałon ze względów bezpieczeństwa nie zapowiedział swej wizyty i teraz nie zastaje Lerchenfeda w domu. Już po upływie 2 minut generał-gubernator w towarzystwie adiutanta wychodzi z bramy i wsiada do powozu, który bardzo wolno rusza w stronę Koszykowej.

Gdy powóz jest mniej więcej 10 kroków przed balkonem, Krahelska rzuca bombę trzymaną w dłoniach. Ważący 5 kg pocisk uderza z hukiem o bruk, ale nie eksploduje. Krahelska natychmiast rzuca bombę leżącą na balustradzie; równocześnie Owczarkówna ciska trzeci ładunek. Jadący konno tuż przy powozie Kozak Koźlikin dostrzega lecący wprost na niego przedmiot. Odruchowo zasłania się ręką. Bomba uderza go w przedramię, kaleczy je i odbita, leci w bok. 2–3 sekundy później eksploduje. Błysk i huk ogłuszają Kozaków z eskorty. Spłoszone konie ponoszą powóz, dym wypełnia ulicę. Ogłupiali Kozacy zeskakują z koni, z karabinami w rękach usiłują wedrzeć się do kamienic. Ale rozporządzenia policyjne nakazują dozorcom zamykanie bram po to, by demonstranci i rewolucjoniści nie mogli nigdzie znaleźć schronienia. Kozacy biją kolbami w odrzwia, mijają bezcenne minuty.

Krahelska zdejmuje blond perukę, przebiera się z jasnej sukni w skromne, ciemne ubranie. Jej towarzyszki także zmieniają sukienki. Schodzą na dół. Dozorca już otworzył bramę, ale Kozacy teraz miotają się po bruku i wypatrują czegoś na dachach. Któryś z nich krzyknął, że bomby rzucał z dachu brodaty mężczyzna.

3 dziewczyny, przez nikogo nieniepokojone, spokojnym krokiem dochodzą do alei Róż i wsiadają do dorożki.

Krahelska jest w kiepskim nastroju. Domyśla się, że Skałon przeżył. I rzeczywiście, ani generał-gubernator, ani baron Kruedener-Struve nawet nie został ranny. Skałon jedynie nie dosłyszy na jedno ucho. Rany odnieśli 2 Kozacy z eskorty i stojący przed kamienicą rewirowy.

Ale, co gorsza, dziewczęta nie mają pojęcia, że Krahelska, paląc swe listy, nie dopilnowała, by nie pozostawić żadnych śladów. Na Natolińskiej z każdą minutą przybywa żandarmów i żołnierzy. Wkrótce otaczają cały kwartał domów i zaczynają rewidować mieszkanie po mieszkaniu. W mieszkaniu „panny Kozłowskiej”, na podłodze przed drzwiami balkonu, znajdują ciężki pakunek. Oficerowie ostrożnie znoszą paczkę na dół, kładą na bruku i powoli rozwijają papier. Bomba!

Sędzia śledczy Blius znajduje w łazience kupkę popiołu, a pod nią niedopalony list. Odczytuje: „… ponieważ, zanim ten list otrzymasz, może się stać coś decydującego o moich losach…”, i odcyfrowuje fragment podpisu: „Krah…”.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

Co potrafi huragan przekonali się mieszkańcy wybrzeża Zatoki Meksykańskiej 17 sierpnia 1969 roku. W ujęciu W. Kalickiego wyglądało to tak:

Późnym rankiem do sklepu ze sprzętem rybackim i myśliwskim w Pass Christian, na wybrzeżu Zatoki Meksykańskiej w stanie Missisipi, wchodzi biały mężczyzna. Sklepikarz zna go słabo, ten facet mieszka tu od niedawna. Podekscytowany klient pyta, co powinien kupić, by przygotować się na nadejście huraganu.

 – To będzie twój pierwszy? – pyta dobrotliwie sklepikarz.

 – Tak, jeszcze czegoś takiego nie widziałem.

 – No to kup sobie flaszkę dobrego bourbona, usiądź wygodnie i zrelaksuj się. Zobaczysz, będzie świetnie.

Tu, w Missisipi, miejscowi nauczyli się żyć z huraganami. Choć każde ich uderzenie przynosi zniszczenia i straty materialne, choć czasem giną ludzie – najsilniejsze huragany zabierają dziesiątki, a bywało, że i kilkaset ofiar śmiertelnych – i choć dezorganizują one wszystkim życie, dla wielu swojaków są one niemałą rozrywką. W Missisipi popularne są hurricane parties, sąsiedzkie imprezy z chowanymi pod wodoszczelnymi kurtkami flaszkami bourbona, puszkami piwa i sandwichami (lekkie grille odfrunęłyby w straszliwej wichurze jako pierwsze). Lokalni twardziele, zamiast ewakuować się lub chować do przeciwhuraganowych schronów, jak zalecają władze, radosnym popijaniem witają wściekłe ataki natury.

Sklepikarz, który odesłał szukającego sztormiaka, latarki, lin, myśliwskich noży i Bóg wie jeszcze czego żółtodzioba po whiskey, nie jest tego dnia wyjątkiem. Tu, w Pass Christian, w niedawno zbudowanym tuż przy plaży eleganckim apartamentowcu Richelieu Apartments, którego skrzydła okalają zadbany ogród ze sporym basenem, kilkunastu mieszkańców umawia się na hurricane party w saloniku na najwyższym piętrze, skąd będą mieć najlepszy widok na szalejące żywioły. Kilkanaście grupek mieszkańców nadbrzeżnych miast i osad zbiera się na hurricane party po prostu na plaży. Za nic mają dramatyczne apele Billa Tilsona, głównego meteorologa z Mobile, który w lokalnych stacjach radiowych i telewizyjnych zaklinał mieszkańców Missisipi, Luizjany, Kentucky i Florydy, by nie lekceważyli nadchodzącego huraganu.

Narodowe Centrum Huraganów w Miami na Florydzie nadało mu imię Camille – tradycyjnie huragany, czyli cyklony tropikalne, szalejące na północnym Atlantyku, otrzymują imiona żeńskie. Camille narodziła się przed 12 dniami u zachodnich brzegów Afryki, dobrze ponad 500 km na północ od równika. Rozgrzana do niemal 30 stopni C oceaniczna woda, niezbyt silne wiatry w tym rejonie i obecność wypiętrzonych chmur burzowych na ogromnym obszarze spowodowały powstanie fali tropikalnej, która ruszyła przez Atlantyk na zachód. 4 dni później fala ta była już wyraźnie widoczna na zdjęciach amerykańskich satelitów. Ciągle jednak nie było pewności, czy to naprawdę cyklon, czyli z wolna przesuwający się układ niszczycielskich wiatrów szalejących z rosnącą prędkością w zamkniętym kręgu wokół ogromnego, liczącego kilkadziesiąt, a czasem i kilkaset kilometrów, układu niskiego i z początku dalej obniżającego się ciśnienia.

Przed 4 dniami ta gigantyczna fala tropikalna przeszła nad południowym wybrzeżem Jamajki i rozprzestrzeniła się na północ, nad Bahamy. Amerykańscy meteorologowie ciągle jednak nie mieli pewności, czy cyrkulacja powietrza wokół rozległej strefy niskiego ciśnienia jest domknięta – brakowało zatem dowodów, że powstał tropikalny cyklon. Przed 3 dniami, 14 sierpnia, z Florydy wystartowały nad ocean, w kierunku nadciągającej meteorologicznej niewiadomej, 2 Hurricane Hunters (Łowcy Burz), 4-silnikowe samoloty WC-130 z 53. Eskadry Rozpoznania Pogodowego USAF. Hurricane Hunters to samoloty z załogą doświadczonych pilotów, które wlatują w środek cyklonów, by zbadać ich wielkość, panujące tam ciśnienie i prędkość okrążających je wiatrów. Teraz Hurricane Hunters miały przede wszystkim sprawdzić, czy zamknął się gigantyczny krąg cyrkulacji wiatrów wokół kolistej strefy silnie obniżonego ciśnienia. Raport Łowcy znad Bahamów był uspokajający – nie stwierdził domykania się fatalnego kręgu cyrkulacji wiatrów. Ale drugi Łowca, krążący nad Kajmanami i wielokrotnie przelatujący przez falę burzową, donosił, że jego zdaniem tworzy się ośrodek niskiego ciśnienia atmosferycznego, który obiegają wiatry z prędkością 50 km/h. Były one na tyle silne, że wieczorem Narodowe Centrum Huraganów nadało cyklonowi nad Kajmanami najniższy status – sztormu tropikalnego. I imię Camille.

15 sierpnia Hurricane Hunters nie miały po co startować – Camille przetaczała się nad zachodnim krańcem komunistycznej Kuby. Na Kubą bardzo się wzmogła, ciśnienie w strefie centralnej spadło do 964 hPa, zaś wiatry szalały wokół centrum z prędkością przekraczającą 100 km/h. Camille stała się małym cyklonem tropikalnym o średnicy podmuchu wiatrów na obwodzie ok. 160 km, posuwającym się na północ z prędkością kilkunastu kilometrów na godzinę. Na Kubie władze zarządziły alarm huraganowy, z wyspy Sosen i północnego krańca Kuby ewakuowano mieszkańców i ponad 10 tys. sztuk bydła. Camille wyrządziła tam wiele szkód.

Hurricane Hunters mogły wystartować dopiero wczoraj, gdy Camille opuściła tereny Kuby i wyszła na wody międzynarodowe Zatoki Meksykańskiej. Wczesnym popołudniem załoga WC-130 z Florydy zameldowała, że strefa niskiego ciśnienia, tzw. oko cyklonu Camille, skurczyła się w ciągu nieco ponad doby ze 160 km do 13 km. Wiatry przyspieszyły do 185 km/h. Camille opuściła Kubę już jako duży huragan. Po południu, podczas drugiego lotu w środek Camille, Hurricane Hunter odnotował w oku cyklonu niebywale niskie ciśnienie 908 hPa, najniższe, jakie kiedykolwiek zmierzono z pokładu samolotu meteorologicznego. Wokół oka wiatry szalały z prędkością 250 km/h.

Specjaliści z Narodowego Centrum Huraganów wiedzieli już, że Camille to jeden z najsilniejszych cyklonów w historii Stanów. Nie mieli jednak pojęcia, w którym miejscu wtargnie na ląd. Większość meteorologów uważała, że Camille skręci nad Zatoką na wschód i uderzy gdzieś w połowie Florydy. Tylko Bill Tilson z Mobile od 15 sierpnia bombardował władze stanowe Missisipi i Waszyngton przestrogami, że huragan uderzy o wiele bardziej na zachód, gdzieś w rejonie ujścia rzeki Missisipi. Dziesiątki tysięcy słuchaczy potraktowały jego przepowiednie serio i wyjechało ze swych domów już 15 i 16 sierpnia.

Dziś jest już jasne, że dzięki Tilsonowi uratowały się tysiące ludzi. Camille niczym gigantyczny buldożer prze z prędkością 12 km/h nad wodami Zatoki Meksykańskiej na północ, ku brzegom Missisipi. Wiatry na obwodzie oka cyklonu osiągnęły prędkość 314 km/h. To najgroźniejszy huragan w historii Stanów, ma już najwyższą, piątą kategorię.

Wieczorem Hurricane Hunter z Florydy znów próbuje wlecieć w środek Camille. Huragan na jej obwodzie uszkadza jednak jeden z silników. WC-130 z trudem wraca do bazy. Dzięki temu lotowi wiadomo jednak, że Camille ma nietypowe proporcje zwiastujące gigantyczne wiatry i ogromne fale na Zatoce Meksykańskiej. Władze stanów nad Zatoką mobilizują Gwardię Narodową, wzywają ludność do natychmiastowej ewakuacji, w głębi lądu organizują obozy dla uchodźców. Turyści w mig wykupują żywność ze sklepów. Z nadbrzeżnych hrabstw ucieka ponad 200 tys. ludzi. Burmistrz Gulfport nakazuje wypuścić więźniów na wolność, ale żaden z nich nie decyduje się na opuszczenie solidnych, betonowych murów tutejszego więzienia.

Na parę godzin przed uderzeniem huraganu z wielkich bagien masowo wypełzają węże i uciekają do miasteczek. W swoim ogródku za domem w Pensacola Anna Mansfield widzi scenę jak z kiepskiego telewizyjnego horroru: spod setek węży black water moccasins i cottonmouth nie widać trawnika. Rodzina Mansfield ucieka z krzykiem, ale wszędzie, nawet na trawnikach, spanikowani sąsiedzi natykają się na gady.

O 23.30 Camille uderza w wybrzeże Missisipi w rejonie Christian Pass. Dosłownie roznosi w drzazgi, do piwnic, stare, 100-letnie rezydencje nad morzem w pasie od Christian Pass do Biloxi, które wytrzymały już ataki dziesiątki huraganów. Wysoka na 8 m fala pływu zmiata z powierzchni ziemi 3-piętrowy kompleks Richelieu Apartments, zbudowany tak solidnie, że w planach obrony cywilnej przeznaczony był na schronienie podczas bombardowań wrogich samolotów. Z hurricane party na 3. piętrze uchodzi z życiem tylko jeden z gości, Ben Duckworth. Na plaży pod Christian Pass ulokowało się kilkanaście sporych grupek uczestników hurricane party, którzy ten sposób witania nawałnicy nazywają „ujeżdżaniem huraganów”. Policjanci jeszcze przed 5 godzinami namawiali uczestników, by czym prędzej wynieśli się z plaży. Teraz porywa ich 8-metrowa ściana wody. Z największej, 24-osobowej grupy „ujeżdżaczy” uchodzi z życiem tylko trzech.

Fale i wichura wyrzucają na brzeg 24 statki, w tym kilka wielkich oceanicznych frachtowców. W pobliżu Gulfport huragan unosi w górę dom, który przeleciawszy w powietrzu kilkadziesiąt metrów, opada bez widocznych uszkodzeń na tory kolejowe.

Z betonowej stacji benzynowej kapryśna Camille zostawia tylko 3 samotne dystrybutory paliwa, zaś na zalanej wodą autostradzie 90 usypuje ogromną stertę lodówek, mebli i odkurzaczy.

Huraganowi towarzyszy biblijna ulewa. W ciągu paru godzin spada ponad 60 cm deszczu. Całe połacie pól zalewa woda o głębokości 4,5 m.

Największy dziw natury sprawia Camille w centralnym obozie dla uchodźców w Camp Shelby. Jego dowódca płk Preston L. Jackson za nic ma praktykowaną na Południu segregację rasową. W 50-osobowych barakach z piętrowymi łóżkami, bez ścianek działowych, lokuje pospołu białych i czarnych. Choć to niewiarygodne, nikt nie protestuje, nie awanturuje się. Białe i czarne dzieciaki zgodnie bawią się na placu. W obliczu straty dorobku życia kolor skóry nie ma znaczenia.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

Jak wyglądał pierwszy lot samolotu nad Warszawą? Choć miało to miejsce 13 sierpnia 1911 roku to przypomnimy sobie tamto wydarzenie za sprawą W. Kalickiego:

Upał. Europa kolejny dzień smaży się w słońcu. W Paryżu termometr wskazywał poprzedniego dnia 37 st. w cieniu, w Rzymie – aż 47 stopni! W Hiszpanii od wielu dni temperatura nie spada poniżej 40 stopni C. Woda w morzu w miejscowości Carber osiągnęła 34,8 stopnia C. We Francji przypadki porażenia słonecznego liczone są już w setkach. Codziennie umiera wskutek upałów kilka osób, zwłaszcza dzieci i starców.

Straszliwe żniwo zbierają upały w Niemczech. Temperatura w Berlinie jest najwyższa od roku 1848. W ubiegłym tygodniu wskutek przegrzania zmarło 305 niemowląt. Najwyższą śmiertelność małych dzieci odnotowano w Lipsku. W Nadrenii władze ogłaszają w prasie sposoby zapobiegania przegrzaniu dzieci. Dorośli berlińczycy ratunku szukają w wodzie – codziennie miejskie kąpieliska sprzedają rekordową ilość 60 tys. biletów. W Muzeum Germańskim w Norymberdze od gorąca popękała farba na olejnych obrazach starych mistrzów.

Niesamowite upały są przyczyną masowych zatruć pokarmowych. W Paryżu ponad 100 chorych trafiło do szpitali po zjedzeniu nieświeżych lodów serwowanych przez ulicznego sprzedawcę.

Niemal całą Europę, od Polski aż po Hiszpanię, trawią pożary lasów. Płoną zwłaszcza lasy wzdłuż linii kolejowych. W Niemczech wojsko bezskutecznie próbuje opanować ogromne pożary pod Lipskiem, w Grünewaldzie i w rejonie Tegel pod Berlinem oraz gigantyczny pożar wyschniętych, wskutek upałów, torfowisk na granicy prusko-belgijskiej. Płoną lasy wokół Paryża, płoną w Rzeszowskiem, w ogniu stoi od kilku dni 1500 mórg starodrzewia w Lubostroniu w Poznańskiem.

Upały udręczyły warszawiaków nie mniej niż mieszkańców innych europejskich miast. Tego ranka jednak najważniejszym tematem rozmów w Warszawie nie jest lejący się z nieba żar. „Kurjer Poranny” anonsuje na pierwszej stronie: „Dziś, jutro, we wtorek i środę na polu Wyścigowem Mokotowskiem WZLOTY. Uczestniczą: hr. Scipio del Campo, Segno, Jankowski i Lerche. Początek o godz. 18.00”.

Samolot w powietrzu warszawiacy już widzieli. W zeszłym roku na Polu Mokotowskim odbył się pierwszy „tydzień awjatyczny”. Prawdę mówiąc jednak, zeszłoroczne popisy lotników przyniosły widzom spore rozczarowanie. Gwiazda tygodnia rosyjski pilot Utoczkin co prawda latał nieprzerwanie na dwupłatowcu Farmana przez 1 godzinę i 5 minut, ale zaledwie na wysokości kilkunastu metrów, parę razy tylko osiągając pułap 30 m.

Mimo zawodu przed rokiem i nieznośnego upału mnóstwo widzów zjawia się na trybunach wyścigów konnych na Polu Mokotowskim już późnym popołudniem.

Pokazy rozpoczynają się o 19.00, z godzinnym spóźnieniem. Jako pierwszy zasiada za sterami swej maszyny, jednopłatowca konstrukcji Etricha z silnikiem Eulera, Michał hrabia Scipio del Campo.

24-letni pilot jest w prostej linii potomkiem gubernatora księstwa Bari we Włoszech Piotra del Campo, zwanego Scipio, który w 1518 roku przybył do Polski z zaślubioną królowi Zygmuntowi Staremu księżniczką Boną Sforzą jako marszałek jej dworu. Dziś hrabiowie Scipio del Campo to sarmaccy do szpiku kości, zamożni ziemianie kresowi. Młody Michał skończył studia politechniczne w Kijowie, we Francji i w Belgii. 1,5 roku temu w jednym z kijowskich iluzjonów przypadkowo obejrzał króciutki film o pionierskich lotach Wrighta i połknął bakcyla latania. Latem zeszłego roku panicz Michał z portfelem wypchanym ojcowskimi rublami pojechał do Francji, do Reims, gdzie odbywał się wielki międzynarodowy mityng lotniczy. Tam kupił sobie samolot Hanriot nazwany „Libellule” (Ważka), a na dokładkę sportowy samochód, by mieć czym dojeżdżać na lotnisko. Po krótkim kursie pilotażu przez rok objeżdżał mityngi lotnicze od Nicei po Moskwę, Taszkient i Samarkandę. Zdobył w nich kilka liczących się nagród. W Samarkandzie cudem przeżył, gdy po urwaniu się śmigła jego samolot runął w górski wąwóz. Na szczęście śnieg zamortyzował upadek i skończyło się tylko na połamaniu nóg, żeber i obojczyka. Del Campo o kulach pojechał do Paryża, kupił sobie następny samolot i wiosną tego roku wziął udział w serii mityngów lotniczych w Rosji oraz w prestiżowym wyścigu Moskwa–Peterburg. Zajął w nim 7. miejsce i otrzymał 2700 rubli nagrody, ale musiał uznać wyższość innego polskiego pilota, Jerzego Jankowskiego z Warszawskiego Towarzystwa Lotniczego Awjata, który zdobył 2. miejsce i zgarnął 7500 rubli. Podczas tego wyścigu del Campo poznał księcia Konstantego Lubomirskiego z Awjaty, który zaprosił go na pokazy lotnicze do Warszawy.

Francuski mechanik Gilbert uruchamia silnik. Michał Scipio del Campo czeka, aż się zagrzeje, i zwiększa obroty. Rozbieg trwa zaledwie 15 sekund. Pilot ściąga stery wysokości i jednopłat unosi się w powietrze. Del Campo dwukrotnie okrąża lotnisko na Polu Mokotowskim, szybko nabierając przy tym wysokości. Gdy jego etrich nadlatuje nad trybuny na zawrotnej wysokości 500 m, publiczność zrywa się z miejsc i bije brawo.

Del Campo skręca ku Rakowcowi. Ciągle przy tym nabiera wysokości. Nad trybuny wraca na pułapie ponad 600 m. Widzów ogarnia nieopisany entuzjazm. Pilota też. Choć lot nad zabudową Warszawy jest przez carskie władze najsurowiej zabroniony, del Campo leci w stronę Wisły i nad Marszałkowską skręca w lewo. Konny patrol kozacki spostrzega samolot. Jeźdźcy pędzą Marszałkowską, ścigając odlatujący tajemniczy aparat. Kilku Kozaków strzela w pędzie z karabinów, ale pociski nie trafiają w etricha. Del Campo na wszelki wypadek skręca w prawo, nad Ogród Saski. Potem leci nad Starym Miastem, skręca nad Krakowskie Przedmieście, Nowy Świat. Dalej kieruje się wzdłuż Alej Jerozolimskich i zaraz leci na południe. Na ulicach Warszawy pojawienie się wysoko, na rozpalonym, bezchmurnym niebie samolotu wzbudza ogromną sensację, czasem nawet strach.

Del Campo tymczasem przelatuje nad gmachem politechniki, okrąża budynki towarzystwa Awjata, obniża lot, wykonuje jeszcze okrążenie nad trybunami na Polu Mokotowskim i płynnie ląduje na murawie. Od startu mija 18 minut. Publiczność bije brawa na stojąco. Pierwszy Polak przeleciał nad Warszawą.

Tuż po del Campo ląduje Jerzy Jankowski. Zdobywca 2. nagrody w locie Petersburg–Moskwa wystartował chwilę po Scipio del Campo na jednopłacie Blériota z silnikiem Guoma. On także parę razy okrążył Pole Mokotowskie, ale nie odważył się złamać zakazu władz i polecieć nad miasto. Wzleciawszy na wysokość 700 m, wyłączył silnik i poszybował w stronę Rakowca. Tam silnik włączył i odtąd krążył wysoko nad trybunami, oczekując na pojawienie się etricha Scipio del Campo.

Rozentuzjazmowana publiczność ledwie zauważa start trzeciego lotnika, występującego w barwach warszawskiej Awjaty Maksymiliana von Lerchego, na jednopłacie Etricha. Nieco więcej uwagi przykuwa lot pilota Segno. Po pierwsze, jego wielki dwupłatowiec „Awiatic” prezentuje się przy zgrabnych, delikatnych etrichach jak słoń w otoczeniu wyścigowych rumaków. Po wtóre zaś, Segno zabiera na pokład samolotu panią Mrozińską. Razem z odważną damą pilot parę razy okrąża lotnisko, leci w stronę Rakowca i po 10 minutach ląduje.

Publiczność tymczasem ciągle wiwatuje na cześć Michała Scipio del Campo. Widzom podoba się śmiały lot i fakt, że polski pilot złamał zakaz carskich władz. Del Campo udziela wywiadów dziennikarzom warszawskich gazet. Opowiada, że wskutek zapadającego zmroku i silnego kurzu wzbijanego przez warszawskie dorożki nie był w stanie dojrzeć przechodniów na ulicach. Z dumą zaznacza jednak, że lecąc nad rynkiem Starego Miasta i nad Zamkiem Królewskim mimo zawrotnej wysokości 600 m wyraźnie zobaczył Wisłę.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

12 sierpnia 1794 roku umiera prymas, książę Michał Poniatowski. Umiera w niesławie, mimo wielu zasług, zwłaszcza dla Komisji Edukacji Narodowej. W dobie Insurekcji Kościuszkowskiej okazał się stanąć po niewłaściwej stronie. W Kalicki tak wspomina to wydarzenie:

Prymas książę Michał Poniatowski leży na łóżku w swoim apartamencie w warszawskim pałacu prymasowskim na Senatorskiej. Oddycha ciężko, z trudem. Jest nieprzytomny. Zgromadzeni wokół jego łoża infułat ks. Grzegorz Zachariaszewicz, kanonik gnieźnieński Franciszek Malewski, ks. Grodzicki, proboszcz warszawskiej parafii św. Andrzeja, oraz opiekujący się chorym dr Dunker i lekarz króla dr Beckler nie mają wątpliwości, że zaczęła się agonia.

Ksiądz prymas choruje od 2 tygodni. Na początku sierpnia poczuł się słaby i zmęczony. Przeniósł się z Zamku Królewskiego, w którym w niespokojny czas kościuszkowskiej insurekcji zamieszkał u boku swego brata króla Stanisława Augusta Poniatowskiego do swej rezydencji przy Senatorskiej. Odtąd do zamku chodził już tylko na obiady. Tydzień temu siostra króla Elżbieta Branicka, zwana powszechnie „Panią Krakowską”, wysłała do chorego dr. Dunkera, swego lekarza domowego. Doktor stwierdził u prymasa gorączkę i podejrzewał febrę. Kolejne dni rozpoznanie to wykluczyły. Książę Michał Poniatowski słabł z godziny na godzinę. Nie potrafił oprzeć się chorobliwej senności. Przed 5 dniami zasnął podczas wizyty u wojewodziny Podlaskiej, 2 dni później zasnął, modląc się podczas mszy i ze splecionymi dłońmi tkwił długo, samotnie przed ołtarzem. Widząc, że z prymasem źle, codziennie odwiedzali go król, Elżbieta Branicka, inni członkowie familii, ministrowie, przyjaciele. Rzadko kiedy jednak mieli okazję zamienić z nim choć parę słów. Przymuszony do najmniejszego choćby wysiłku chory chwilę później zasypiał.

Poprzedniego dnia rano prymas obudził się w dobrej formie i przytomnie odpowiadał na pytania. Domownicy natychmiast powiadomili króla. Stanisław August po porannej toalecie wyjechał z Zamku Królewskiego. Na Senatorską miał 2 kroki, ale nie zdążył. Nim zjawił się w apartamentach brata, prymas zasnął. Do wieczora nieustannie przybywał do pałacu prymasowskiego ktoś z familii Czartoryskich, ale książę Michał już się nie przebudził.

Wieczorem, widząc, że stan chorego nie rokuje nadziei, domownicy posłali po ks. Grodzickiego od św. Andrzeja, który bez zwłoki opatrzył nieprzytomnego prymasa sakramentami.

Dochodzi 1.00. Oddech chorego staje się coraz płytszy, przechodzi w rzężenie, cichnie.

Domownicy nie mają wątpliwości, że za śmierć liczącego 58 lat prymasa odpowiedzialna jest zrewoltowana warszawska ulica. Zabił go strach przed samosądem pospólstwa.

Nigdy nie był lubiany.

Sarmackich wiernych raziły jego powściągliwość, skrytość i intelektualne ambicje. Powszechnie uważany za najmądrzejszego z braci Poniatowskich, uchodził także za faktycznego szefa stronnictwa królewskiego. Winy króla obciążały także konto prymasa.

A przecież był całkiem niezłym arcypasterzem, no, może pominąwszy stałe metresy i 2 synów naturalnych, ale to akurat rubasznej szlachty zanadto nie oburzało. Podczas sejmu rozbiorowego walczył o Komisję Edukacji Narodowej. To on nieomal szantażem wymusił na posłach ustawę o KEN i przelanie na Komisję władzy nad majątkiem pojezuickim. Od tej pory zawsze hojnie wspierał KEN i sprawę oświaty darami z majątku osobistego i sam często kierował jej pracami.

Ochronił ks. Bogucickiego, który chwalił Husa, a potępiał decyzje soboru w Konstancji. Popierał Józefa Wybickiego. Wspaniale zarządzał diecezją płocką – stworzył liczący parę tysięcy stron zestaw światłych zaleceń i norm życia diecezjalnego. Zwalczał przesądy, zakazywał przymusowego chrzczenia Żydów, zezwolił na spożywanie w dni postne nabiału, zalecał duchowieństwu instalowanie piorunochronów – zamiast dotąd powszechnych modłów błagalnych mających odwrócić uderzenie pioruna.

Patrioci nie lubili go od dawna, uważając za człowieka zaprzedanego Rosji. Niesłusznie – prymas o Moskalach miał zdanie jak najgorsze, ale obawiał się nagłego ostentacyjnego zerwania z Rosją. Kraj reformować chciał ostrożnie i powoli, by nie prowokować ani rodzimych kołtunów, ani ościennych dworów.

Wybuch powstania kościuszkowskiego uważał za nieszczęście, bo nie widział żadnych szans na sukces.

Zapamiętano mu ten brak ostentacyjnego, patriotycznego entuzjazmu. Książę Michał Poniatowski od dwóch miesięcy żył w cieniu szubienicy. Warszawę obiegały plotki o zdradzie prymasa, który jakoby wysłał paczkę planów umocnień Warszawy królowi pruskiemu. Dowodów zdrady nikt jednak nie pokazał.

Przed pałacem prymasowskim 27 czerwca warszawskie pospólstwo wystawiło szubienice, na których następnego dnia powieszono zdrajców. Odtąd codziennie gawiedź dobijała się do bram pałacu, żądała głowy jego lokatora, śpiewała: „My, krakowiacy, mamy guz u pasa, powiesiem sobie króla i prymasa”.

Księcia Michała Poniatowskiego zżerał strach o swój los. Bezskutecznie próbował wyjechać na stałe za granicę. W końcu, w obawie przed aresztowaniem, przeniósł się do króla, na zamek. Czuł jednak, że gdy przyjdzie do powtórki wieszania zdrajców, król zapewne nie będzie w stanie go obronić.

Lekarz stwierdza zgon prymasa. Księża i medycy opuszczają apartamenty zmarłego, pieczętują wszystkie pokoje. Choć to noc, wysyłają umyślnego na Zamek Królewski, by powiadomił króla o zgonie brata.

Wieść o śmierci znienawidzonego prymasa mimo nocnej pory rozchodzi się po mieście. Nad ranem przed bramą w ogrodzeniu pałacu prymasowskiego gromadzi się grupka pospólstwa. Z czasem rozrasta się ona w całkiem spory tłum. Gawiedź zawzięcie plotkuje o śmierci księcia Michała. Zdrajca, plany obrony Warszawy przesłał królowi pruskiemu, nie ominęłaby go szubienica, więc zażył truciznę, wołają jedni. A skąd miał truciznę? Ano miał, jako zdrajca nie mógł być pewien dnia ani godziny, więc z trucizną się nie rozstawał. Ale ktoś znów słyszał, że są świadkowie, co opowiadają, jak to poprzedniego dnia dostarczył ją prymasowi sam król. Król? A czy czasem nie osobiście naczelnik Tadeusz Kościuszko, który wręczywszy księciu Michałowi truciznę, okazał mu zarazem nieodparte dowody winy? W rozgorączkowanym tłumie krąży jadowity wierszyk o zmarłym: „Zwąchał linę, wolał proszek niż drabinę”. Wolał proszek, czyli truciznę, od drabiny, która dla warszawskiego ludu jest symbolem wieszania zdrajców – szubienice budowane na warszawskich ulicach przez wzburzoną gawiedź są tak wysokie, że ofiary muszą wspinać się na nie po drabinach.

W tłumie przed bramą pałacu prymasowskiego ciągle jednak wraca pytanie: a kto martwego prymasa widział? A może to wszystko kłamstwo, podstęp, może na wieść o śmierci księcia Michała Poniatowskiego lud miał o nim zapomnieć, a tymczasem sam prymas, żywy i zdrowy, wymknął się z pałacu albo ukrył w jego podziemiach i w ten sposób ujdzie sprawiedliwości?

W pałacu tymczasem trwają przygotowania do złożenia zwłok prymasa na marach. Słudzy dekorują salę na parterze, po prawej stronie od wejścia, czarnymi i czerwonymi kotarami, montują bardzo wysoki katafalk i obijają go kirem. Wokół ustawiają 6 wielkich lichtarzy. Okna zasłaniają, tak że w sali, mimo wczesnej pory, panuje głęboki półmrok, rozjaśniany jedynie płomieniami gromnic. W końcu otwarta trumna z ciałem prymasa trafia na wyniosły katafalk. Wokół gromadzą się rezydenci pałacu prymasowskiego, duchowni z pobliskich kościołów, zakonnicy. Modły trwają nieustannie.

Król na wieść o śmierci brata popada w wielkie przygnębienie. Wygląda źle, jego pobladła twarz przypomina maskę. Ale szybko bierze się w garść i trzeźwo analizuje sytuację. Śmierć brata oznacza wakat w metropolii gnieźnieńskiej, od roku znajdującej się w granicach Prus. Król Prus może spróbować obsadzić arcybiskupstwo wedle swego uznania i rozporządzać arcybiskupimi dobrami. Temu niebezpieczeństwu trzeba czym prędzej zaradzić.

Ale o dużo większym kłopocie donoszą królowi z Senatorskiej. Przed bramą pałacu prymasowskiego gromadzi się coraz większy tłum, który domaga się pokazania zwłok prymasa na dowód, że naprawdę w nocy umarł. W normalnych czasach do takiego skandalu, w istocie do zhańbienia powagi zmarłego, nikt by nie dopuścił, ale Stanisław August sam żyje w cieniu szubienicy. Warszawska ulica ciągle rozprawia o pieniądzach, jakie brał od rozbiorowych dworów. Król godzi się na wpuszczenie do obitej kirem sali pałacu warszawskiego pospólstwa, tak by każdy mógł z bliska obejrzeć zwłoki prymasa, a może i ich dotknąć.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

11 sierpnia 1956 roku zginął tragicznie wielki amerykański malarz Jackson Pollock w ujęciu W. Kalickiego wydarzenia wyglądały tak:

Wilgotna, lepka mgła otula okolice miejscowości Springs na Long Island. Świta. Na żwirowej drodze przed domem zatrzymuje się spory pickup. Po całonocnej pracy Jeffrey Potter wpada na farmę. Zaraz ma jechać do następnej roboty, ale chce chwilę odsapnąć i zatelefonować w kilka miejsc.

Żwir znów skrzypi pod kołami. We mgle widać zarys dużego kabrioletu oldsmobil. Z samochodu z trudem gramoli się postawny, łysy mężczyzna z niezbyt gęstą bródką. To dobry znajomy gospodarza, malarz Jackson Pollock. Gość wygląda źle. Brodę ma niechlujną, pod oczami ciężkie worki. Pollock pożyczał już wcześniej rozmaite narzędzia potrzebne mu w pracy. Teraz przyjechał po duży budowlany podnośnik. Malarz tłumaczy, że potrzebuje go, by swojej dziewczynie Ruth zademonstrować coś ciekawego w jego studiu malarskim.

Potter stwierdza, że nie ma sprawy – podnośnik akurat leży w pace jego pickupa. Chwyta ważące niemal 50 kg urządzenie i zestawia je na żwir. Czeka, aż Pollock pomoże mu wstawić je do bagażnika oldsmobila, ale malarz bełkotliwie odmawia. Przewraca się na wznak na żwir drogi i dłuższą chwilę bezładnie przeklina. Jest kompletnie pijany.

Gospodarz usiłuje mu pomóc wstać, ale artysta odpowiada stekiem wyzwisk. Mimo wszystko napomina Pollocka, że wielki kawał żelastwa leżący luzem w bagażniku kabrioletu w razie nagłego hamowania, nie mówiąc o stłuczce, zamieni się w śmiercionośny pocisk. Pollock dalej przeklina go. Potem z trudem wstaje i próbuje sam podźwignąć podnośnik. Bez rezultatu.

Gospodarz bez ceregieli odpycha Jacksona, podnosi urządzenie i wrzuca je do bagażnika oldsa. Huk uderzenia i skrzypienie kabrioletu nieco trzeźwią Pollocka. Malarz przez chwilę z pijackim skupieniem namyśla się, a potem bełkoce, że zamierza odebrać na stacji kolejowej East Hampton 2 superdziewczyny, ale nie zaproponuje mu, by się dołączył do towarzystwa, bo ma nadzieję, że to oduczy Pottera rozwalać innym samochody.

Pollock kończy swą kwestię i bierze zamach, by zdzielić Pottera solidnym sierpowym, ale zawadza o drzwi i łapiąc rozpaczliwie równowagę, wykonuje tylko osobliwą pantomimę. Malarz przez chwilę ze zbolałym grymasem na twarzy patrzy na swego rozmówcę. W końcu mówi, że gdyby dostał od niego naprawdę duży kamień i potężną łopatę, to może zniknąłby mu z oczu pod tym głazem na dłuższą chwilę.

 – Naprawdę byś zniknął, i to na długo? – pyta głupio Potter.

 – Do jasnej cholery, tak! – wykrzykuje Pollock.

Jego usta wykrzywia nerwowy tik. Gospodarz zna go jak zły szeląg. Wie, że malarz – już nie pamięta, który to raz – jest pijany w dym i że nie wolno mu prowadzić samochodu. Ale wie też, że Jackson nie pozwoli się powstrzymać i jak zawsze postawi na swoim.

Pollock z trudem wpełza do kabrioletu. Ze środka krzyczy:

 – Myślałem, że jesteś moim przyjacielem, a ty jesteś gównem w najlepszym gatunku!

Odjeżdża w mgłę z piskiem opon.

Potter tylko wzrusza ramionami. Taki jest ten Pollock – podobno świetny artysta, ale jako człowiek dość nieznośny.

Nowojorska bohema zaczyna podziwiać jego osobliwą sztukę. Pollock szybko odszedł od malarstwa figuratywnego. Pod wpływem pradawnych malowideł z grot Altamira w Hiszpanii i Lascaux we Francji, także malarstwa piaskiem północnoamerykańskich Indian, obrazów Picassa, Miró tuż po wojnie światowej wypracował nowatorską koncepcję i technikę malowania. Na rozłożone na podłodze pracowni płótna wielkiego formatu chlapał, bryzgał strugi farby. Czasem prosto z puszki, czasem posługiwał się rękami, czasem najdziwniejszymi przedmiotami zamiast pędzla. Do farb dodawał niekiedy piasek, tłuczone szkło, ziemię. Nacieknięte struktury ściśle wypełniają płótna; Pollock uważa, że każdy fragment jego obrazu jest równie ważny i znaczący jak pozostałe. Jego obrazy stawały się czymś więcej niż zamalowanym płótnami – miały swoją fakturę, ukryte w niej tajemnice, własne, nieuchwytne dla obserwatora życie. Swoją technikę Pollock nazywa drippingiem, kapaniem. Malowanie w jego wydaniu to szamański spektakl, który kończy się kadrowaniem najciekawszej części, wycinaniem jej i niszczeniem reszty malowidła.

Ta radykalna metoda zaprowadziła go na skraj sztuki, a przynajmniej na granicę, na której kończy się malarstwo rozumiane jako zamierzony akt twórczy. Pollock od wielu miesięcy intuicyjnie czuje to, wyczuwa, że dalej tą drogą podążać nie sposób. A innej drogi nie widzi. Próby powrotu do malarstwa figuratywnego nie spełniają jego oczekiwań.

Od roku właściwie nie maluje. Pije. Pije całymi dniami i nocami, awanturuje się w barach, obraża kompanów od szklaneczki, wszczyna bójki z silniejszymi od siebie robotnikami. Zdarza mu się wyjść bez słowa wyjaśnienia z domowej kolacji do baru, a także rzucanie cegłą w okno knajpy. Eleganckiej starszej pani, właścicielce nowojorskiej galerii, po pijanemu potrafił powiedzieć na wernisażu: „Wszystko, czego potrzebujesz, to dobre rżnięcie”. Nagminnie jeździ na bani swoim wielkim kabrioletem. Jeździ jak wariat. Ale szczęście nie opuszcza go. Ze stłuczek wychodził, jak dotąd, jedynie z siniakami.

Sypie się jego małżeństwo z Lee Krasner, także wybitną malarką. Jako artyści oboje sobie wiele zawdzięczają, ale dobre lata tego związku dawno minęły. Ostatnio Jackson dał się wciągnąć w romans z Ruth Klingman, młodą, piękną, seksowną pracownicą nowojorskiej galerii sztuki. Ruth chciała poznać sławnych artystów i gdy przyjaciółka powiedziała jej, że najbardziej szanowanymi z żyjących są de Kooning, Franz Klein oraz Jackson Pollock, zapisała ich nazwiska na kartce papieru. Zapytała jeszcze, który z nich jest najważniejszy, i poprosiła o narysowanie, jak dojechać do pracowni Jacksona. Krótko potem była jego kochanką.

Pollock nie potrafi znaleźć u jej boku spokoju. Szamoce się między żoną Lee a Ruth, raz roi sobie, że obie się zaprzyjaźnią i utworzą zgodny trójkąt, raz chce się rozwodzić i wiązać z Ruth, czasem dostaje panicznego ataku strachu, że porzucą go obie.

Nie pomaga psychoterapia, nie pomaga ostre picie. W napadach depresji malarz mówi o sobie, że jest tylko pieprzoną fałszywką, zwykłym gównem.

Sąsiedzi ze Springs nie mają złudzeń – ten chłop sam się wykończy.

Gdy pociąg zatrzymuje się na stacji w East Hampton, Pollock już czeka na peronie. Ruth jeszcze przez okno dostrzega, w jakim jest stanie, i natychmiast zaczyna żałować, że na ten weekend zaprosiła swoją koleżankę Edith Metzger. W świetle poranka nieświeży, po przebalowanej nocy, zapuchnięty od alkoholu Pollock w pobrudzonej czarnej koszuli i szarych wymiętych spodniach prezentuje się przy dziewczętach jak ćma przy pięknych motylach. Ruth Kligman jak zwykle ma nienaganny makijaż, szałowe ciuchy i elegancką biżuterię. Jej młodziutka, śliczna ciemnowłosa koleżanka Edith Metzger ma na sobie uroczą białą sukienkę w duże niebieskie wzory i naszyjnik z niebieskich oczek. Nieliczni podróżni na peronie nie mogą oderwać oczu od obu dziewcząt, ale Pollock zdaje się nimi nie przejmować. Wsadza je do swego oldsa i zamiast do domu, wiezie je do baru Cavagnaro’s. Jedynymi gośćmi jest paru całonocnych pijaków, którzy w świetle poranka sączą „otwieracze oczu”, drinki mające wyrwać ich ze szponów kaca. Właściciel, Al Cavagnaro, podaje dziewczętom kawę. Pollock zamawia duże piwo.

Cavagnaro lubi malarza. Niejeden raz przyprowadzał on tu swoich kolegów artystów i przyjaciół. Wszyscy bez wyjątku byli potężnymi pijakami, co, rzecz jasna, było miłe sercu właściciela baru.

Teraz Al rzuca okiem to na Jacksona, to na dziewczęta. Pollock trzyma się nieźle i choć Cavagnaro podejrzewa, że ma za sobą – jakżeby inaczej – ciężką noc, to teraz wygląda raczej na zmęczonego niż pijanego.

Dobrze po 10.00. Jackson z Ruth i Edith jadą do domu przy Fireplace Road. Korzystając z ostatniego wyjazdu żony Pollocka Lee do Europy, Ruth zadomowiła się w ich posiadłości. Zostawiła tu ulubioną kotkę Blanche, w szufladach i szafkach żony malarza poupychała sporo swoich rzeczy. Po przyjeździe do domu Ruth stwierdza, że Blanche zniknęła. Urządza histeryczne poszukiwania, ale bez rezultatu. W końcu pociesza się, że może kotka gdzieś sobie poszła.

Pollock w tym czasie popija jeden gin z tonikiem za drugim.

Ruth bierze się do przygotowywania lunchu.

Pollock sączy gin. Po bardzo późnym lunchu wypija jeszcze szklaneczkę i idzie na górę zdrzemnąć się. Namawia Ruth, by poszła razem z nim, ale ona odmawia. Razem z Edith idzie do studia oglądać prace Pollocka.

W końcu Ruth zagląda do sypialni na piętrze. Jackson nie śpi. Siedzi na łóżku i szlocha. Tłumaczy dziewczynie, że zabija go wielki wszechogarniający smutek. Schodzi jednak na wczesną kolację. Do steków szybko przyrządza sobie gin z tonikiem.

Po kolacji Jackson i Ruth zaczynają długą dyskusję, czy warto iść na wieczorny kameralny koncert zorganizowany przez znajomego Pollocka. Jackson sam nie wie, czego chce, ale w końcu telefonuje i zapowiada, że przyjedzie z przyjaciółkami, lecz spóźni się. Już po 21.00 potężnie zawiany malarz wyjeżdża swoim oldsem z domu. Ruth siedzi na przednim siedzeniu, przy prawych drzwiach, Edith w środku, między nią i Jacksonem. Pędzą mocno spóźnieni na koncert, ale w końcu Pollock rozmyśla się. Niedaleko od celu zatrzymuje się na poboczu. Akurat przejeżdża samochodem jego znajomy ze Springs. Zatrzymuje się i pyta malarza, czy coś się stało. Pollock wyjaśnia, że czuje się kiepsko i chyba w ogóle nie pojedzie na koncert.

Mija 22.00, gdy Pollock decyduje się wracać. Oldsmobil zawraca z piskiem opon. Jackson pędzi po Fireplace Road jak oszalały, zakręty ścina z dzikim piskiem opon. Edith krzyczy ze strachu. Obie dziewczyny proszą malarza, by zwolnił. Pollock tylko szatańsko śmieje się i dodaje gazu. Z wielką prędkością dojeżdża do Springs. Na zakręcie, na którym kończy się betonowa droga hrabstwa, a zaczyna asfaltowa droga miasteczka, traci panowanie nad kierownicą. Ciężki podnośnik w bagażniku zmienił środek ciężkości samochodu. Olds zarzuca tyłem, wszystkie koła tracą przyczepność i auto, jak wielki pocisk, przemyka przez drugi pas ruchu, uderza o przydrożne drzewa, odbija się, przewraca w powietrzu i z hukiem opada kołami do góry z powrotem na drogę.

Reflektory przewróconego kabrioletu świecą w korony drzew. Klakson wyje.

Najbliższy sąsiad, mechanik samochodowy, mieszka niespełna 100 m od zakrętu. Słyszy huk, widzi dziwne światło w liściach drzew. Łapie latarkę, wybiega z domu. 10 kroków przed kabrioletem dostrzega czołgającą się po asfalcie kobietę. To Ruth Kligman. Z głowy cieknie jej krew. Jest w szoku, nieustannie obrzuca mechanika obelgami. Mężczyzna nie traci opanowania, pyta, czy w samochodzie jest ktoś jeszcze.

 – Jackson tam jest! Jackson tam jest! – krzyczy nagle oprzytomniała Ruth. Potem dodaje, że jest tam też kobieta.

Drugi sąsiad, operator buldożera, jadł z przyjaciółmi kolację. Nadjeżdżają minutę później. Ranną Ruth okrywają kocem. Kolejny sąsiad, spawacz, o mało co nie przejeżdża leżącej na asfalcie Ruth. Straszliwie krzyczącą z bólu dziewczynę zasłania swoim samochodem, by kolejny kierowca nie wpadł na nią.

Nie mija 10 minut, gdy wokół przewróconego oldsa zbiera się mały tłumek mieszkańców Springs. Mężczyźni zaglądają pod samochód. Jedna noga Edith wyciągnięta jest wzdłuż samochodu, druga oparta o siedzenie, stopa przysypana jest przydrożnym żwirem i pyłem. Dziewczyna wygląda, jakby spała. Któryś z mężczyzn obciąga jej białą sukienkę w niebieskie wzory – podmuch podczas kraksy zadarł ją wysoko za kolana.

Z rozbitego zbiornika leje się na asfalt benzyna. Niemal wszyscy stojący wokół palą papierosy. Wreszcie któryś idzie po rozum do głowy i każe je zgasić.

Cały czas wyje klakson. Nikt nie potrafi go wyłączyć.

I nikt nie ma pojęcia, co się stało z kierowcą.

Mężczyźni świetnie znają Pollocka, wiedzą, że to jego kabriolet. Wchodzą między drzewa, przeszukują trawy. Nic.

Nadjeżdża policjant Earl Finch. Z silną latarką szuka kierowcy coraz dalej w lesie. Wreszcie znajduje go. Jackson Pollock leży w ściółce niemal 20 m od drogi. Uderzenie wyrzuciło go jak rakietę. Leciał w powietrzu, aż trafił głową i szyją w drzewo. Uderzenie zmiażdżyło mu czaszkę, ale w ciemnościach tego nie widać.

Pollock ma otwarte oczy, spokojną twarz. Wygląda, jakby położył się w mchu, by wreszcie odpocząć.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

10 sierpnia 1628 zatonął flagowy okręt wojenny króla Szwecji. W. Kalicki tak wspomina o tych wydarzeniach:

Ok. południa na nabrzeżach Sztokholmu zbierają się tłumy. Dzień jest ciepły, słoneczny, wieje słaby wiatr. Po godz. 14.00 na Skeppsbron i Soedermalm tłoczą się już tysiące gapiów. W każdym oknie kamienic mieszczańskich na Skeppsbron widać mrowie głów. Wkrótce będzie co oglądać – „Vasa”, największy na Bałtyku okręt wojenny, z którym żadna jednostka bojowa w tej części Europy nie może się równać, wyruszy spod pałacu królewskiego w swą dziewiczą podróż. „Vasa” to tzw. okręt królewski – największy okręt w szwedzkiej flocie.

Jest co oglądać. 57-metrowy dębowy kadłub wygląda jak skrzyżowanie twierdzy ze wspaniałym pałacem. Lufy najcięższych, 24-funtowych, odlanych z brązu dział wystają z furt artyleryjskich dwóch najniższych pokładów działowych. Na każdej z pomalowanych na czerwono pokryw furt znajdują się złote maski zastygłych w przerażającym grymasie lwich pysków. Ale najwspanialszy lew czai się do skoku na galionie – wielka figura z rozwianą grzywą symbolizuje cnoty okrętu i jego załogi: siłę oraz odwagę.

Ale gapie wpatrują się przede wszystkim w rufę. Wysoka, wąska pawęż z dwoma szeregami ozdobnych okien, od szczytu do linii pokładu pokryta szczelnie wspaniałymi płaskorzeźbami, przypomina raczej patrycjuszowską kamienicę – tylko gdzie znaleźć domy tak wspaniale zdobione? Na szczycie pawęży wszystko jest jasne: pod ogromną latarnią widać z daleka skromny snopek zboża pod królewską koroną podtrzymywaną przez 2 cherubiny. To herb Wazów. Ale niżej, pomiędzy ozdobnymi drewnianymi pilastrami, kłębi się tłum rzeźbionych postaci: to Tryton, syn greckiego boga Posejdona, grecki heros Herkules z lwią skórą na biodrach i pokonanym strażnikiem Hadesu Cerberem, dalej 9 bohaterów: mityczny grecki Hektor, biblijny Dawid, Aleksander Macedoński, Juliusz Cezar, starotestamentowy Jozue i Juda Machabeusz, król Artur, Karol Wielki i krzyżowiec Godfryd de Bouillon. Obok wspaniała płaskorzeźba smoka z rozdziawioną paszczą, dalej odrąbana ogromna ludzka głowa z napisem „Tiberius”, deptana sandałem mężczyzny w rzymskiej tunice, uwieńczonego liśćmi laurowymi. I jeszcze grecki bóg morza Nereus, Tetyda, mityczna matka Achillesa, oraz straszliwa głowa topielca z węgorzami wypełzającymi z pustych oczodołów, nosa i ust. A do tego niezliczone mrowie mniejszych i większych tarcz herbowych, snopów Wazów, delfinów, wielorybów i najważniejszych – lwów, lwic, lwiąt i lewków. Lew to ulubione zwierzę tego, co „Vasę” raczył zamówić – króla Szwecji Gustawa II Adolfa Wazy, a to dlatego że w Europie coraz częściej nazywany jest on „Lwem Północy”.

Miłościwie panujący król Gustaw II Adolf zasłużenie cieszy się sławą utalentowanego wojownika. Od czasu gdy wstąpił na tron w roku 1611, w wieku 16 lat, udało mu się zakończyć wojnę z Rosją, gruntownie zreformować system polityczny w państwie oraz armię i uderzyć na polskie posiadłości nad Bałtykiem. Zwycięsko zakończył kampanię w Inflantach i Kurlandii w latach 1621–1626. Przed 2 laty znów ruszył do boju. Potężna flota 125 okrętów i statków transportowych przewiozła jego 14-tysięczną armię do Pilawy. Szwedzi zdobyli wkrótce kilkanaście mniejszych miast, w tym Elbląg, Malbork, Tczew, i oblegli Gdańsk. Jesienią zeszłego roku Gustaw Adolf pobił pod Gniewem armię króla polskiego Zygmunta III Wazy. Sukcesy odnosili Szwedzi także w Inflantach, gdzie Litwini pod wojewodą smoleńskim Aleksandrem Gosiewskim nie byli w stanie stawić im czoła. Dopiero pojawienie się na Pomorzu wojsk kwarcianych hetmana Stanisława Koniecpolskiego poprawiło sytuację Rzeczypospolitej. W zeszłym roku inicjatywa przeszła w ręce wojsk polskich – Szwedzi wyparci zostali na wschód od dolnego biegu Wisły.

Powodzenie wojny z Polską zależy w równym stopniu od wyszkolenia, dyscypliny, siły ognia batalionów szwedzkiej piechoty, co od potęgi szwedzkiej floty. Panowanie okrętów Gustawa Adolfa na Bałtyku umożliwia skuteczne zaopatrywanie armii walczącej z Rzeczpospolitą i wysadzanie zaskakujących Polaków desantów morskich – tak właśnie zdobyli Szwedzi Oliwę i Puck. Doskonale rozumie to szwedzki monarcha, który lubi powtarzać wymyśloną przez siebie maksymę: „Losy Szwecji zależą od Boga, a zaraz po nim od jej floty”.

A tymczasem świeżo rozbudowana flota polska poczyna sobie coraz śmielej. Wiosną zeszłego roku polskie okręty walnie przyczyniły się do odbicia Pucka z rąk Szwedów, potem koło Łeby stoczyły potyczkę z silniejszą eskadrą szwedzką, bez strat własnych, pomyślnie przerwały jej blokadę i dopłynęły do Gdańska. A w listopadzie zeszłego roku polska flota adm. Arenda Dickmanna rozgromiła szwedzką eskadrę wiceadm. Nilsa Stiernskoelda pod Oliwą i uwolniła blokowany od morza Gdańsk.

To poważne ostrzeżenie dla Szwecji, ale Gustaw II Adolf już przed 3 laty przewidział konieczność radykalnego wzmocnienia swej floty. W styczniu 1625 roku wezwał do siebie głównego budowniczego Stoczni Królewskiej Henrika Hybertssona, z pochodzenia zresztą Holendra, i zlecił mu zbudowanie 4 okrętów wojennych. Największy miał nosić imię dynastii panującej – „Vasa”.

Król zażądał zbudowania okrętu tak wielkiego i tak szybkiego, jaki jeszcze po Bałtyku nie pływał. Stosunek jego długości do szerokości miał wynieść 4:1, podczas gdy normą są proporcje 3:1. Hybertsson pokazał monarsze model smukłego okrętu zbudowanego niedawno w Holandii dla francuskiego księcia de Guise. Gustaw Adolf zaakceptował jego kształty, zażądał jednak, by wymiary jego okrętu znacznie powiększyć, zaś nadbudówki wzmocnić.

Jesienią 1625 roku drwale zaczęli ścinać specjalnie, przez dziesiątki lat kształtowane dęby na konstrukcję kadłuba. Ostatnich kilka tygodni trwało wyposażanie okrętu. Żurawie przenosiły na pokład amunicję, żywność: 350 beczek chleba, 50 beczek suszonego dorsza i śledzia, 30 beczek suszonego węgorza, 30 beczek zboża, 100 beczek suszonego i solonego mięsa, 50 beczek mąki, 30 beczek grochu i podstawę diety marynarzy – 1300 beczek piwa. Na dno okrętu załadowano balast – 120 t sporych kamieni.

Z tym balastem jest problem. Przed paru tygodniami dowódca królewskiej floty adm. Klas Fleming zarządził próbę stateczności „Vasy”. 30 ludzi przebiegało wtedy z jednej burty na drugą. Po pierwszym przebiegnięciu okręt przechylił się na głębokość jednej klepki poszycia kadłuba, po drugim – na głębokość 2 klepek, po trzecim – na głębokość 3 klepek. W tym momencie admirał przerwał próbę, bo okręt by zatonął. Obecny przy tym nawigator Joeran Matsson powiedział admirałowi, że to skutek błędów konstrukcyjnych. Obsesyjna chęć króla posiadania okrętu najszybszego na świecie zaowocowała zbudowaniem jednostki za wąskiej, o wyraźnie zbyt smukłej części podwodnej. Na domiar złego rozbudowana, obciążona ozdobami i niebotycznie wysokimi masztami część nawodna okrętu jest cięższa od części podwodnej. Admirał nie przejął się tym i doradził dołożenie balastu.

Ale balastu dołożyć już nie można. Dolne furty dział wystają ledwie 3,5 stopy nad powierzchnię wody! Admirał znalazł tylko jedną radę: „Będzie dobrze, nie przejmować się!”.

Na nabrzeżu kłębi się coraz gęstszy tłum. Króla nie ma w Sztokholmie, walczy z Polakami w Prusach, ale i tak panuje tu nastrój radosnego podniecenia. Nowy okręt ogromnie wzmocni flotę, która i bez niego, miesiąc temu, rozbiła na Wiśle, pod Latarnią, polską flotę – tę samą, która wcześniej zwyciężyła pod Oliwą.

Na pokład przepychają się marynarze, ich rodziny oraz oddział piechoty morskiej. Krótko po 15.00 kapitan Soefring Hansson daje rozkaz odbicia od nabrzeża. Spora szalupa wywozi kotwicę okrętu i zatapia ją, po czym marynarze na „Vasie” wielkim kabestanem wybierają linę. Okręt powoli, majestatycznie sunie wzdłuż nabrzeża z wiwatującymi tłumami. Ale coś niepokoi dowódcę artylerii kpt. Erika Joenssona. Gdy kilkudziesięciu marynarzy przechodzi na burtę od strony nabrzeża, by pomachać zostającym tam bliskim, okręt niebezpiecznie przechyla się. Joennson natychmiast zbiega pod pokład – jest pewien, że urwało się któreś z najcięższych dział i na swoim wózku przetoczyło się na drugą burtę. Ale nie, na pokładzie artyleryjskim wszystko jest w porządku. Ki diabeł?

Na wysokości Stadsgarden kpt. Hansson obraca dziób „Vasy” na wschód, tam gdzie okręt ma popłynąć. Marynarze wybierają obie kotwice, stawiają fokmarsl, grotmarsl, fok i bezanżagiel. Lekki wiatr wypełnia żagle. Po rzuceniu rufowej cumy „Vasa” dostojnie sunie po gładkiej jak lustro wodzie. Tę część akwenu zasłaniają od wiatru wysokie skały Soeder.

Kpt. Hansson jest coraz bardziej zafrasowany. Okazuje się, że „Vasa” kiepsko słucha steru. 2 działa okrętu oddają salut pożegnalny. „Vasa” wypływa za skały Soeder. W żagle uderza nagły podmuch z prawej burty. Okręt nieoczekiwanie kładzie się mocno na burtę zawietrzną, ale wiatr słabnie i „Vasa” wraca do pionu. Po chwili jednak wiatr dmie znów. „Vasa” pochyla się, bardzo niebezpiecznie, bo do otwartych furt działowych brakuje falom już tylko 2 stóp.

Gdy wiatr cichnie, okręt prostuje się, a kapitan poleca zluzować szoty. Ale liny zacinają się w blokach – właśnie dlatego że wiatr jest tak słaby. Gdy marynarze przeciągają liny rękoma, po raz trzeci w prawą burtę uderza silny podmuch. Okręt pochyla się tak bardzo, ze woda sięga niemal furt działowych. Kpt. Joensson w mgnieniu oka pojmuje, że „Vasa” sam nie podniesie się. Krzyczy: „Przeciągnąć działa na nawietrzną!”. Marynarze zwalniają wózki dział z mocowań i ze straszliwym wysiłkiem pchają i ciągną je w poprzek silnie pochylonego pokładu. Nagle kilka dział na prawej burcie urywa się z mocowań i stacza na prawą, miażdżąc wszystko po drodze. Wybucha panika, marynarze rzucają się do wyjść. Woda wlewa się przez furty armatnie. W kilka minut wspaniały okręt na oczach tłumów znika pod wodą. Asystujące „Vasie” łodzie ratują dziesiątki rozbitków, ale na dno idzie ponad 50 członków załogi.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.