Nie długo Polacy cieszyli się wolnością po uchwaleniu „Konstytucji 3 maja”. Pożegnali się z nią 23 lipca 1792 roku. W. Kalicki tak wspomina tamte wydarzenia:

Sesja Komisji Skarbowej trwa w najlepsze, gdy na salę wślizguje się posłaniec od króla Stanisława Augusta Poniatowskiego. Wywołuje podskarbiego nadwornego litewskiego Antoniego Dziekońskiego – król wzywa na nadzwyczajną naradę. Umyślni rozjeżdżają się po Warszawie z zaproszeniami monarchy na Zamek Królewski do wszystkich obecnych w Warszawie dostojników najwyższych władz Rzeczypospolitej. Wezwania króla zaskakują ich, choć nie powinny. Ojczyzna jest w niebezpieczeństwie. Wojna z Rosją w obronie Konstytucji 3 maja idzie kiepsko. W Warszawie wszyscy upatrują szansy dla kraju w negocjacjach z Katarzyną II. Król niedawno wysłał do niej list z propozycjami kompromisu. Polscy politycy od miesiąca czekają na odpowiedź carycy.

Tylko garstce zaufanych polityków Stanisław August wyjawił poprzedniego dnia, że list Katarzyny II właśnie do niego dotarł. Caryca za nic ma propozycje króla – żąda, by niezwłocznie przystąpił on do konfederacji targowickiej i wspólnie ze zdrajcami zniweczył Konstytucję 3 maja.

Załamany, przerażony król postanowił bezwarunkowo skapitulować.

W gabinecie Stanisława Augusta na Zamku Królewskim na wezwanych czekają już monarcha i jego dwaj bracia: ksiądz prymas Michał Poniatowski i były podkomorzy koronny Kazimierz Poniatowski.

Naradę zaczyna Stanisław August, odczytując list od Katarzyny II.

Wrażenie jest piorunujące.

Stanisław August kuje żelazo, póki gorące. Kategorycznie stwierdza, że wojna jest przegrana, Rosjanie lada dzień zmiażdżą nasze wojska w polu, a jeśli nawet nie, to nieunikniona a rychła interwencja wielkiej armii pruskiej zmiecie polskie oddziały. Na dobitkę w skarbie pustki zupełne. Jedyna zatem szansa – zdać się na łaskę Katarzyny II, nie czynić niczego, co mogłoby wprawić ją w zły humor.

Wszystko to nieprawda.

W trakcie niezbyt udanej kampanii ostatnich miesięcy polscy dowódcy z wolna nabierali doświadczenia, świetnie sprawowała się artyleria. Polskie armie, choć rozproszone na wielkich przestrzeniach, nie pozwoliły się pokonać – zadając w kilku bitwach dotkliwe straty Rosjanom, wycofały się pod Warszawę. Żołnierze ogarnięci patriotycznym zapałem chcą się bić. Teraz skoncentrowane wojsko ma wręcz przewagę nad podzieloną na dwa zgrupowania armią rosyjską. Co więcej – Katarzyna II nie ma strategicznych rezerw, które mogłaby szybko rzucić na Warszawę. Król pruski zaś właśnie przed kilkoma godzinami przekroczył Ren i w Koblencji czeka na ofensywę swej armii przeciw rewolucyjnej Francji. Prusy nie mają teraz sił, by serio zagrozić Polsce.

Polska ma szanse na zwycięstwa w polu i na umiarkowany sukces w negocjacjach pokojowych z Katarzyną II. Ale Stanisław August stchórzył i za wszelką cenę chce kapitulować.

Zdradziecki zamiar Stanisława Augusta wspierają prymas i marszałek wielki koronny Michał Mniszech.

 – Nie znam innej konfederacji nad warszawską i przeto, chociażby druga jakowa miała poparcie pięciu monarchów, nie jest legalna – broni gniewnie konfederacji warszawskiej, czyli sejmowej, jeden z przywódców obozu reform marszałek nadworny litewski Ignacy Potocki.

Ripostuje mu kanclerz Jacek Małachowski, potem także podskarbi wielki litewski Ludwik Tyszkiewicz i minister spraw zagranicznych Joachim Chreptowicz – wszyscy oni są przeciw obronie Konstytucji 3 maja, a za przystąpieniem króla do Targowicy.

Gdy głos zabiera podkanclerzy Hugo Kołłątaj, jeden z przywódców stronnictwa patriotycznego, wszyscy obecni w gabinecie królewskim oczekują namiętnej obrony konstytucji i ataku na Targowicę. Kołłątaj tymczasem wzywa króla: „Dziś jeszcze, Miłościwy Panie, przystąpić potrzeba do konfederacji targowickiej, nie jutro: każdy moment jest drogi, bo krew go Polaków oblewa”.

Nieoczekiwane zaprzaństwo Kołłątaja wprawia w osłupienie zwolenników obrony konstytucji, ale nie poddają się łatwo. Podskarbi nadworny koronny Tomasz Ostrowski prosi Stanisława Augusta, by poszedł w ślady króla Jana Kazimierza w czasach szwedzkiego potopu: najpierw niech zorganizuje partyzantkę przeciw rosyjskim najeźdźcom, a w razie klęski ostatecznej niechaj uchodzi na emigrację do Austrii. Król mętnie wywodzi, iż nie jest to teraz możliwe.

W końcu Stanisław August zauważa histerycznie:

 – Co tu mówić, imperatorowa przypomina mi pacta conventa, których ostatni artykuł najuroczyściej zastrzega, że najmniejsze naruszenie praw uwalnia poddanych moich od przysięgi. Eo ipso może mię nie uznać królem.

 – Naród uznaje Waszą Królewską Mość swym panem – odpowiada poważnie podskarbi Ostrowski.

 – A konfederacja targowicka czy się także nie mieni być narodem? – wtrąca się prymas Poniatowski.

 – Buntownicy nie należą do narodu – ucina ze wzgardą milczący do tej pory marszałek Kazimierz Nestor Sapieha. Obecni spoglądają na siebie z zaskoczeniem. Sapieha, będąc siostrzeńcem jednego z przywódców Targowicy Ksawerego Branickiego, uchodzi za człowieka zaprzedanego Rosji. Nieraz opinię tę utwierdzał praktycznie, głosując w Sejmie przeciw reformom uznawanym przez siebie za sprzeczne z duchem narodu polskiego.

Ani spięcie z Sapiehą, ani prośby i zaklinania Ignacego Potockiego, marsz. Stanisława Małachowskiego, podskarbiego Ostrowskiego, marsz. Stanisława Sołtana, by nie poddawać się haniebnie, nie zdawać na wolę carycy, lecz walczyć, a dopiero walcząc, negocjować z Katarzyną II, nie zdają się na nic. Król twardo optuje za przystąpieniem do konfederacji zdrajców. Wreszcie zaczyna się głosowanie. Za przystąpieniem króla do konfederacji targowickiej są oczywiście prymas, Mniszech, Tyszkiewicz, Jacek Małachowski, Chreptowicz – pozbawione elementarnego rozumu posłuszne popychle carskiego posła Bułhakowa w Warszawie – oraz Dziekoński. I ten, którego w obozie haniebnych kapitulantów nikt się nie spodziewał ujrzeć – Hugo Kołłątaj.

Przeciw są Potocki, Sołtan, Ostrowski, Stanisław Małachowski. I Sapieha!

Ten karciarz, hulaka, obrońca sarmackiego ducha, krytyk Konstytucji 3 maja mówi do króla wzruszonym, łamiącym się głosem: „Wasza Królewska Mość często nazywałeś mię niepoprawnem ladaco. Zobaczymy, czy słusznie. Nadto kocham moją ojczyznę i szanuję świętość przysięgi, ażebym się mógł łączyć z tą konfederacyą dążącą do obalenia tej Ustawy konstytucyjnej, którąśmy wszyscy uchwalili i zaprzysięgli”.

Szlachetny sprzeciw Sapiehy niczego jednak nie zmienia, zwłaszcza że dzięki zdradzieckiej zmianie frontu przez Kołłątaja siedmiu uczestników narady jest za kapitulacją i przystąpieniem króla do Targowicy, przeciw zaś – jedynie pięciu.

Stanisław August wynik głosowania przyjmuje z ulgą. Król jest politykiem marnym, ale inteligentnym – świetnie rozumie, że głosowanie to będzie mógł spożytkować dla wybielania swej haniebnej zdrady. Oto najważniejsi dostojnicy byli za zdaniem się na łaskę carycy, monarcha zaś tylko zastosował się do ich rady…

Goście wychodzą z gabinetu w ponurym nastroju. Wszyscy rozumieją, że to dzień największej w polskich dziejach hańby: przed chwilą głosami samych Polaków ojczyzna przestała być suwerennym państwem. Marsz. Ignacy Potocki jeszcze przy drzwiach powtarza królowi, że nie wolno poddawać się, trzeba walczyć, ale sam już nie wierzy w te perswazje: w progu oddaje Stanisławowi Augustowi laskę marszałkowską i zapowiada, że jutro złoży formalną dymisję z urzędu marszałka wielkiego litewskiego.

Marsz. Stanisław Małachowski nieraz publicznie wypominał Kazimierzowi Nestorowi Sapiesze jego niecną postawę i ciasne poglądy, nie utrzymywał z nim stosunków towarzyskich. Teraz jednak, przy drzwiach królewskiego gabinetu, podchodzi do Sapiehy, wyciąga dłoń i mówi: „Mości książę, szlachetny twój postępek przed chwilą stawia cię w rzędzie prawych obrońców konstytucji i do nas należysz, a należąc, będziesz musiał – podobnie jak i my – kraj opuścić. Powiedz mi bez ogródki, w jakim stanie Twoja kasa? Czy masz jakie fundusze, żeby się utrzymać za granicą?”.

Czcze pytanie – wszyscy przecież wiedzą, iż Sapieha od dawna po uszy tonie w karcianych długach.

 – Goły jestem jak święty turecki – przyznaje książę.

 – W takim razie pozwolisz mi, ażebym zastąpił twego kasyera? – prosi Małachowski.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

Kiedyś to się bawiono z rozmachem, zwłaszcza 22 lipca 1955 roku w Warszawie. W. Kalicki tak wspomina to wielkie komunistyczne święto:

Decyzja Komitetu Centralnego PZPR nie pozostawia wątpliwości – w 11. rocznicę ogłoszenia Manifestu PKWN w Lublinie, od 10 lat obchodzonego przez władze komunistyczne jako Święto Odrodzenia, lud pracujący Warszawy ma się bawić. Tańczyć i radować się powinien nieprzerwanie przez 4 doby. I choć to już 4.00 nad ranem, tłumy warszawiaków tańczą dziarsko na wielkiej całonocnej zabawie na pl. Dzierżyńskiego.

Zabawowy maraton zaczął się poprzedniego dnia, wczesnym wieczorem. Zanim na pl. Dzierżyńskiego, udekorowanym nie wiedzieć czemu chińskimi lampionami, nie zagrała z drewnianej prowizorycznej estrady popularna dixielandowa orkiestra Jana Cajmera, w czekające na tańce tłumy wjechało 800 kolarzy. To ogólnopolska sztafeta kolarska, która – jak głosi oficjalne przesłanie – wiezie ze wsi, miast i miasteczek podziękowania społeczeństwa dla radzieckich budowniczych za wzniesienie przekazanego wczoraj Polsce Ludowej Pałacu Kultury i Nauki. Kolarzom podziękował inż. Konstantin Pczelnikow. Sztafety z odleglejszych zakątków Polski przejechały w ciągu 2–3 dni po kilkaset kilometrów. Nielegalnie. W zapale przygotowań organizatorzy przeoczyli, że wedle przepisów turyści rowerowi mogą przejeżdżać w ciągu doby nie więcej niż 40 km. A niemal żaden z 800 kolarskich sztafetowiczów nie ma licencji sportowej.

Teraz, o 4.00, gąszcz rowerów stoi za estradą. Eleganckie dziewczęta tańczą z amantami w sportowych koszulkach i przykrótkawych, kolarskich galotach. Nikt na to nie zważa, nastrój jest znakomity. Wódka leje się strumieniami, ale nieoficjalnie, w zakamarkach przy placu. Oficjalnie bufet restauracji Smok, należącej do Warszawskich Zakładów Gastronomicznych, otwarty pod pomnikiem Dzierżyńskiego, serwuje tylko wodę sodową, przekąski i najnowsze osiągnięcie stołecznej socjalistycznej gastronomii – lemoniadę Fruktowit. W tymczasowej restauracji na tarasie za corazziańską kolumnadą można zjeść i napić się czegoś mocniejszego, ale do każdego stolika czeka długa kolejka. Stolików jest kilkadziesiąt, bawiących się – ciągle jeszcze kilka tysięcy.

Ostatni balowicze opuszczają plac dobrze po 7.00. Wielu nawet nie fatyguje się do domów – za niecałe 3 godziny na pl. Józefa Stalina przed Pałacem Kultury i Nauki im. Józefa Stalina rozpoczyna się wielka świąteczna defilada.

Na gigantycznej trybunie honorowej, wzniesionej na placu, miejsca zajmuje śmietanka komunistycznej władzy. Jest Bolesław Bierut, są Hilary Minc, Franciszek Jóźwiak, Zenon Nowak, Aleksander Zawadzki, Józef Cyrankiewicz. Na trybunę zaproszono też setki gości: członków Rady Państwa i rządu, generalicji, działaczy społecznych, naukowców, artystów, przodowników pracy. Władza chce, by jej 10-lecie świętowali wszyscy.

O 10.00 I sekretarz KC PZPR Bolesław Bierut wygłasza rocznicowe przemówienie. Zaczyna się defilada. Przez ogromny plac maszerują wielkie czworoboki piechoty z bagnetami na lufach karabinów. Grają orkiestry wojskowe. Potem znad Ogrodu Saskiego nadlatuje odrzutowy bombowiec w eskorcie czterech myśliwców. Za nimi wielka tafla dwusilnikowych bombowców. Paradę lotnictwa kończy przelot trzech odrzutowych myśliwców prowadzonych przez zastępcę dowódcy Wojsk Lotniczych gen. Jana Frey-Bieleckiego. Za sobą ciągną smugi białego dymu. Nad placem samoloty podrywają się i ulatują stromo w niebo.

Tłumy zachwyconych widzów wiwatują.

Potem defilują wojska zmotoryzowane i pancerne. Po kolumnie wysłużonych T-34 ze straszliwym rykiem silników toczą się najcięższe czołgi „Józef Stalin”. Przed tygodniem, podczas próby generalnej, giganty te pokruszyły, powyrywały świeżo położoną na placu kamienną kostkę. Robotnicy układali ją od nowa dzień i noc – skończyli wczoraj nad ranem.

Na pl. Stalina wkracza 500-sobowa orkiestra organizacji Służba Polsce. Po niej pojawiają się sportowcy. Pierwszy idzie z wielką biało-czerwoną flagą wybitny bokser, dwukrotny mistrz Europy w wadze lekkopółśredniej, Leszek Drogosz. Obok niego najlepsza polska gimnastyczka Helena Rakoczy i koszykarka Olesiewicz-Gruszczyńska. Po nich maszeruje wielki czworobok dziewcząt w strojach sportowych. Dźwigają mnóstwo biało-czerwonych szturmówek i ogromne portrety Bieruta, przewodniczącego Rady Państwa Aleksandra Zawadzkiego, premiera Cyrankiewicza i sowieckiego marszałka Polski Konstantego Rokossowskiego. Wszyscy czterej są na trybunach, kontemplują swoje podobizny. Po dziewczętach na plac wmaszerowują sportowcy pod gigantycznym transparentem: „Święto 22 Lipca witamy sprawni do pracy i obrony ojczyzny”.

Dziarsko maszerują przez plac reprezentacje zrzeszeń i związków sportowych. W straszliwym upale defilujący ledwie trzymają się na nogach. Jęk współczucia widzów budzi ekipa Zakopanego i Nowego Targu: narciarze w kożuszkach i ciepłych rękawicach dźwigają długie narty.

Po bruku telepie się socjalistyczne UFO: metalowa płyta o średnicy 5 m, osadzona na kilkunastu kołach samochodowych. Na niej aż do wysokości 6 m spoczywaj 3 coraz mniejsze, okrągłe platformy, z których w malowniczych pozach zwieszają się gimnastycy. Całość zwieńczona jest sporą kulą, na której – nie wiedzieć czemu, na jednej nodze – stoi gimnastyk z wielką biało-czerwoną flagą.

Coraz częściej symbolika występów bywa niejasna. Czołowi polscy gimnastycy ćwiczą na jadących motocyklach, za to krótkofalowcy w tężejącym upale ledwie dźwigają na piechotę ciężkie radiostacje; tłum dziewcząt w jedwabnych niebieskich tunikach prezentuje walkę na maczugi, zawodnicy Ludowych Zespołów Sportowych przebrani w cygańskie stroje galopują, stojąc na grzbietach dwójek koni.

Ale widzom to się podoba.

Wczoraj, 21 lipca, odbyło się oficjalne przekazanie Pałacu Kultury i Nauki im. Józefa Stalina narodowi polskiemu. Radzieckie ekipy skończyły budowę pałacu już w maju, ale dla większego efektu propagandowego oficjalne zakończenie prac ogłoszono dopiero teraz.

Po zakończeniu defilady widzowie mogą zwiedzić Pałac Kultury. Organizacje partyjne w zakładach pracy i związki zawodowe rozprowadziły 18 tys. zaproszeń. Tłum napiera tak bardzo, że pęka kordon milicji. Porządkowi i bileterzy w drzwiach wejściowych kapitulują. Do wnętrza wlewa się ponad 30 tys. proszonych i nieproszonych gości. Wędrują po amfiladach sal, podziwiają ogród zimowy, Salę Kongresową. W pałacu kasy biletowe sprzedają bilety do tutejszych teatrów i kin. Teatr Domu Wojska Polskiego wystawia dziś Wesele Wyspiańskiego, Teatr Młodej Warszawy widowisko dla dzieci i młodzieży Farfurka królowej Bony Anny Świrszczyńskiej, Teatr Lalka zaś bajkę Andersena. W kinach Przyjaźń i Młoda Gwardia na widzów czekają filmy radzieckie Ojcowizna i Świadectwo dojrzałości.

Od 15.00 ogromne tłumy ciągną z całej Warszawy na Pragę. Dziś uroczyste otwarcie świeżo ukończonego Stadionu Dziesięciolecia. Zbudowano go według projektu Jerzego Hryniewieckiego, Marka Leykama i Czesława Rajewskiego na wielkim wysypisku gruzu zniszczonej stolicy. Na widowni jest 71 tys. miejsc, ale w ciągu niespełna godziny koronę stadionu zaludnia 100 tys. Przewodniczący Prezydium Stołecznej Rady Narodowej Jerzy Albecht oficjalnie otwiera stadion, bokser Leszek Drogosz wciąga biało-czerwoną flagę na maszt. Jeszcze tylko pokazy gimnastyczne, polonez odtańczony na murawie przez 400 par i zaczyna się wyczekiwany przez warszawskich kibiców mecz piłki nożnej Stalinogród (dawniej: Katowice) – Warszawa. Ekipa gości to tak naprawdę II reprezentacja Polski – nie godzi się przecież, by reprezentacja miasta noszącego imię wielkiego Stalina nie pokonała, i to efektownie, reprezentacji stolicy Polski. Po 18 minutach Stalinogród prowadzi 2:0. Obie drużyny grają beznadziejnie, podają niecelnie, strzelają w niebo. Bramki padają po fatalnych błędach stołecznego bramkarza Stefaniszyna. Jeszcze w pierwszej połowie gospodarze zmniejszają rozmiary porażki, ale gigantyczna widownia i tak buczy i gwiżdże. W przerwie wychodzi ponad 20 tys. widzów niezadowolonych z gry i z wyniku.

Wieczorem warszawiacy znów ruszają do tańca. Władze zorganizowały siedem wielkich, centralnych zabaw tanecznych: na pl. Dzierżyńskiego, pl. Konstytucji, na Mariensztacie, w Centralnym Parku Kultury obok Pałacu im. Stalina, w parku na Bielanach, w Powsinie grają orkiestry warszawskich zakładów pracy. Na pl. Stalina grają dwie orkiestry. Stołeczne restauracje prowadzą całodobowe ogródki. Zapasy jadła i picia gromadzono na tę okazję już od kilku miesięcy.

Oprócz zabaw centralnych każda dzielnica obowiązkowo musiała zorganizować zabawy taneczne. Zabawy z tańcami zorganizowano w każdy mieście Polski, w każdej większej wsi. Jubileusz władzy komunistów każdy obywatel ma obowiązek uczcić, wesoło pląsając.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

Gdyby opisywane przez W. Kalickiego wydarzenia z 21 lipca 1944 roku powiodły się z pewnością świat wyglądałby inaczej. Tak się jednak nie stało, a oto, co działo się 86 lat temu:

Wszystko poszło nie tak.

Przed niespełna 12 godzinami płk von Stauffenberg zapytał mjr. von Freyenda, adiutanta feldmarszałka Keitela, czy mógłby się odświeżyć i zmienić koszulę. Von Stauffenberg przyleciał rankiem do kwatery Hitlera w Gierłoży koło Kętrzyna i nie miał tam gdzie się ogarnąć po podróży. Von Freyend zaproponował swoją skromną kwaterę. Pułkownik zamknął się w niej ze swoim adiutantem, por. Wernerem von Haeftenem, bo sam nie był w stanie się ubrać. W kwietniu 1943 roku, w czasie walk w Tunezji, von Stauffenberg został ranny; stracił lewe oko, prawą rękę aż do łokcia i dwa ostatnie palce lewej ręki.

W pokoju von Freyenda por. von Haeften wypakował przemycone do kwatery Hitlera w służbowych aktówkach dwa ładunki plastiku o wadze kilograma każdy. Von Stauffenberg specjalnie dogiętymi do jego trzech ocalałych u lewej ręki palców kombinerkami nastawił pierwszy z dwóch zapalników i wetknął go do jednego z ładunków plastiku. Obaj spiskowcy musieli się śpieszyć – z powodu niespodziewanej wizyty Mussoliniego odprawa u Hitlera została przesunięta na 12.30. Na uzbrojenie bomb pozostało zaledwie pół godziny.

I wtedy drzwi malutkiej sypialni otworzyły się i uderzyły w plecy składającego bomby Stauffenberga. To sierż. Vogel, adiutant von Freyenda, przyszedł z informacją, że szef wywiadu gen. Fellgiebel prosi Stauffenberga, by ten zatelefonował do Berlina.

Wytrącony z równowagi płk von Stauffenberg nie uzbroił zapalnikiem czasowym drugiego ładunku plastiku. Co gorsza, nie włożył drugiego kęsa plastiku do swej aktówki. Bomba, którą miał zgładzić Hitlera, była o połowę mniejsza, niż planowali spiskowcy.

Ironią losu gen. Fellgiebel, który bez żadnej potrzeby domagał się od von Stauffenberga telefonu do Berlina, także należy do spisku na życia Führera.

Von Stauffenberg z aktówką, w której znajdowała się uzbrojona bomba, pod pachą pomaszerował do parterowego domu o lekkiej konstrukcji, do którego z powodu upału przeniesiono naradę z potężnego betonowego bunkra. Gdy mjr von Freyend chciał pomóc mu nieść aktówkę, nie pozwolił jej sobie odebrać. Mimo spóźnienia zdołał przepchać się do końca konferencyjnego dębowego stołu, gdzie nad mapami frontu wschodniego pochylał się Hitler. Von Stauffenberg wsunął aktówkę z bombą pod stół. Nie zauważył jednak, że koniec blatu wsparty był na masywnej dębowej nodze. O połowę mniejszą, niż planowali spiskowcy, bombę oddzielał od Hitlera ciężki kloc drewna.

Gdy eksplozja wstrząsnęła sztabowym barakiem, von Stauffenberg oraz jego adiutant von Haeften wsiedli do samochodu i pojechali na polowe lotnisko do Kętrzyna.

Siedmiu wojskowych, siedzących w baraku sztabowym po tej stronie wspornika blatu, po której leżała aktówka, odniosło ciężkie ranny; czterech z nich krótko po zamachu zmarło. Siedemnaście osób znajdujących się po drugiej stronie wspornika, w tym Hitler, zostało tylko lekko rannych lub odniosło powierzchowne skaleczenia.

Po wylądowaniu w Berlinie von Stauffenberg szybko przekonał się, że rozgałęziona, licząca setki spiskowców wojskowych i po części cywilnych konspiracja przeciw Hitlerowi nie zdołała porządnie przygotować i przeprowadzić zamachu stanu.

Wciągnięci w spisek generałowie powinni natychmiast po 12.00 rozpocząć realizację planu „Walkiria” – zmobilizować podlegające im oddziały Wehrmachtu, opanować w Berlinie kluczowe budynki ministerialne, radiostację, dworce, zneutralizować wiernych Führerowi dygnitarzy, SS, Gestapo. Tymczasem większość wtajemniczonych w spisek czekała na potwierdzenie, że Hitler nie żyje. Stracono dwie bezcenne godziny.

Na domiar złego dowódca Wojsk Zapasowych na terenie III Rzeszy gen. Friedrich Fromm odmówił wydania rozkazu do akcji „Walkiria”.

Spiskowcy wiedzieli, że kompetentny, ambitny gen. Fromm popadł w niełaskę u Hitlera po tym, jak wygłosił w obecności Führera referat wzywający do oddania dowodzenia wojskiem fachowcom z generalicji. Spiskowcy zdawali sobie też sprawę, iż gen. Fromm wie, że jego zastępca gen. Olbricht należy do spisku, a jednak nie uczynił niczego, by go zadenuncjować. Liczyli więc, że w godzinie próby stanie po ich stronie.

Gdy gen. Olbricht zjawił się w gabinecie gen. Fromma w budynku Dowództwa Wojsk Lądowych przy Bendlerstrasse z informacją, że Hitler zginął w zamachu, i zażądał wydania rozkazu „Walkiria”, Fromm zatelefonował do kwatery Führera w Gierłoży. Na wieść, że Hitler jest tylko lekko ranny, gen. Fromm rozkazu do przeprowadzenia zamachu stanu nie podpisał.

Zamiast gen. Fromma uczynił to samowolnie jeden z jego podwładnych, szef sztabu gen. Olbrichta, płk Mertz von Quirinheim.

Płk Stauffenberg dotarł wraz ze swoim adiutantem na Bendlerstrasse dopiero o 15.45. Natychmiast wkroczył w towarzystwie współspiskowca gen. Olbrichta do gabinetu gen. Fromma. Przekonywanie go do udziału w zamachu stanu nie miało jednak sensu – gen. Fromm zdecydował się stanąć po stronie silniejszego. Po stronie Hitlera.

Na rozkaz Stauffenberga por. Haeften aresztował generała i zamknął w jednym z pomieszczeń służbowych.

Ale nic już nie mogło uratować zamachu stanu. Rozkazy spiskowców były chaotyczne i niezdecydowane. Ściągnięte przez nich na berlińskie ulice oddziały wojskowe nie opanowały ani kluczowych ministerstw, ani budynku radiostacji. Osadzonemu w areszcie domowym ministrowi propagandy Goebbelsowi nawet nie wyłączono telefonu – kierował więc zza swego biurka walką z zamachowcami. Kolejne rozkazy zamachowców unieważniane były depeszami z kwatery Hitlera w Gierłoży.

Gdy zniechęcenie i apatia ogarnęły niemal wszystkich spiskowców, nie poddał się tylko von Stauffenberg. Od popołudnia do późnej nocy telefonował do dowództw okręgów i poszczególnych oficerów, przekonywał, zaklinał, rozkazywał, krzyczał. Wszystko na próżno. Godzina po godzinie ludzie Hitlera odzyskiwali kontrolę na stolicą Niemiec.

Dochodzi północ. Grupa młodszych oficerów Sztabu Generalnego po godzinach wysłuchiwania sprzecznych, mętnych wyjaśnień i rozkazów spiskowców decyduje się wystąpić po stronie Hitlera. Oficerowie zbroją się w broń ręczną i granaty i pod wodzą por. Herbera biegną do gabinetu gen. Olbrichta. Por. Herber celuje w Olbrichta i pyta:

 – Panie generale, jest pan za czy przeciw Führerowi?

Za ścianą słyszy to rozmawiający przez telefon ze spiskowcami w Paryżu płk von Stauffenberg.

 – Oprawcy walą już do drzwi korytarza. To koniec – mówi Stauffenberg i odkłada słuchawkę. Potem wkracza przez wewnętrzne drzwi do gabinetu Olbrichta. Młodsi oficerowie rzucają się nań i usiłują obezwładnić. Płk Stauffenberg, mimo kalectwa, wyrywa się im i ucieka przez gabinet jednego ze spiskowców, płk. Mertza von Quirinheim. Wpada do swego gabinetu, wyrywa z kabury służbowy belgijski pistolet FN i wyskakuje na korytarz. Jeden z oficerów spiskowców strzela do oficerów chcących aresztować Stauffenberga. Sam Stauffenberg z trudem trzyma pistolet trzema palcami, ale strzela do nich także. Jeden z pocisków rani go w lewe przedramię. Pistolet wypada mu z palców. Wierni Hitlerowi oficerowie obezwładniają spiskowców, zamykają ich w jednym z gabinetów i uwalniają gen. Fromma. Płk von Stauffenberg zdejmuje z głowy czarną opaskę. Pusty krwawy oczodół robi przerażające wrażenie. Przygnębiony pułkownik mówi:

 – Wszyscy zostawili mnie na lodzie.

Jest już północ, gdy gen. Fromm wkracza do gabinetu, w którym przetrzymywani są spiskowcy: generałowie Beck, Höpner, Olbricht, pułkownicy Stauffenberg i Mertz von Quirinheim oraz por. von Haeften.

 – Teraz, moi panowie, zrobię z wami to, co wy dzisiaj w południe zrobiliście ze mną – mówi z satysfakcją gen. Fromm.

Gen. Beck prosi, by pozostawiono mu pistolet. Do prywatnego użytku, wyjaśnia. Wszystko jest jasne. Gen. Fromm rzuca szorstko:

 – Proszę to zrobić zaraz.

Beck strzela sobie w głowę. Potem jeszcze raz. Mimo ran głowy nie upada, chwieje się tylko. Von Stauffenberg podbiega, podtrzymuje generała i sadza na krześle.

Gen. Fromm daje aresztowanym kwadrans na napisanie ostatnich listów. W ciszy jak makiem zasiał skrzypią stalówki piór generałów Höpnera i Olbrichta. reszta podtrzymuje na krześle nieprzytomnego Becka.

Gen. Fromm popędza piszących i w końcu ogłasza, że w imieniu Hitlera sąd doraźny skazał aresztowanych na karę śmierci przez rozstrzelanie.

Von Stauffenberg protestuje:

 – Wszyscy działali jako żołnierze i jako moi podwładni. Całkowitą odpowiedzialność ponoszę wyłącznie ja!

To już nie ma znaczenia. O północy w radioodbiornikach słychać przemówienie Hitlera, pierwsze po nieudanym zamachu. W jego akompaniamencie jeden z sierżantów dobija z pistoletu gen. Becka. Podoficerowie batalionu „Grossdeutschland”, który miał być jednym ze zbrojnych ramion zamachu, wyprowadzają von Stauffenberga, Olbrichta, Mertz von Quirinheima i Haeftena na jedno z wewnętrznych podwórzy. Dziesięciu podoficerów „Grossdeutschland” tworzy pluton egzekucyjny. Samochody włączają reflektory i oświetlają pryzmę piasku, którą zostawili robotnicy budowlani. Przed nią ustawiani są następni z rozstrzeliwanych. Gdy kolej przychodzi na płk. von Stauffenberga, przed salwą krzyczy jeszcze:

 – Niech żyją Niemcy!

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

Pamiętna powódź z 2010 roku, jaka miała miejsce w Europie środkowej zabrała w sumie 37 ofiar śmiertelnych, ale wielka woda to nie tylko domena czasów współczesnych. W. Kalicki przypomina mam dziś powódź z 1934 roku, a dokładnie wydarzenia z 20 lipca:

Od świtu na wałach wiślanych w Warszawie i okolicach gęsto, w zasięgu wzroku, stoją posterunki policji i służb miejskich. Mniej więcej co kilometr rozlokowane są brygady robotników z łopatami. Żołnierze instalują reflektory lotnicze do oświetlania brzegów Wisły: jeden na moście Poniatowskiego, drugi na Pelcowiźnie. Trzeci, zamontowany na ciężarówce, ma być rzucony do akcji w miejscu przerwania wałów.

Przy ul. Toruńskiej dyrekcja PKP ustawiła na torach 20 wagonów kolejowych dla tych, którzy stracą swe domy i mieszkania. W schroniskach miejskich ścieśniono stałych bywalców i uzyskano ponad 200 posłań dla oczekiwanych uchodźców. W pobliżu Pelcowizny skoncentrowano 20 łodzi ratunkowych, dalszych 10 zacumowano opodal Siekierek – wszystko na wypadek gdyby wał koło wsi Augustówka nie wytrzymał. Setki robotników pośpiesznie podwyższają wał w pobliżu Augustówki. Na Pelcowiźnie wał jest ukończony tylko w połowie – robotnicy wznoszą na jego szczycie mur z worków wypełnionych piaskiem.

Atak nastąpi ok. godz. 18.00. Tak obliczają specjaliści – wczoraj wieczorem wielka fala powodziowa minęła Puławy.

Zaczęło się w ostatnich dniach czerwca. Deszcze, które lunęły wówczas w Krakowskiem, padały nieprzerwanie przez 3 tygodnie. Powódź była nieuchronna, ale nikt nie przewidział, że zacznie się ona tak nagle. Przed czterema dniami między godz. 20.00 a 22.00 niemal jednocześnie rozlały wszystkie rzeki i strumienie powiatów gorlickiego i nowosądeckiego. Szczególnie gwałtownie wystąpiły z koryta rzeki Biała i Dunajec, tworząc wielkie jezioro. Biała w niewiele godzin zniosła wszystkie mosty, a koło Bobowej przerwała tory kolejowe. Łączna długość mostów, które Biała i Ropa zniosły w powiecie gorlickim, przekracza 600 m. W ciągu doby rozlane wody rzek i strumieni zniszczyły w powiecie gorlickim połowę, a w nowosądeckim – trzy czwarte zasiewów, uszkodziły lub zniszczyły wszystkie drogi.

Takiej powodzi nie było na ziemiach polskich od 120 lat. W Nowym Sączu najwyższy poziom wody zaobserwowano w roku 1887 – było to 411 cm ponad normalny poziom. Teraz woda sięgnęła 480 cm. Pod miastem całe wodowskazy znikły we wzburzonej toni wielkiego powodziowego jeziora.

Na lewym brzegu Wisły, naprzeciw ujścia Dunajca, brygady robotników od tygodnia pośpiesznie wznosiły wał ochronny wysokości 4,5 m. Zdążyły go zbudować. Cóż z tego, skoro wody Wisły podniosły się tak bardzo, że dziś w południe nad wałem tym swobodnie żeglują statki pasażerskie żeglugi rzecznej z Krakowa z żywnością dla odciętych miejscowości.

W zalanym Nowym Sączu z żywiołem walczą żołnierze 1. Pułku Strzelców Podhalańskich. W czasie ewakuowania rodziny z zalanego domu prąd wody porwał kpr. Klimczaka. Kapral uchwycił się szczęśliwie konarów wyrwanego z korzeniami drzewa. Prąd zniósł Klimczaka niemal 8 km dalej, zanim koledzy zdołali go uratować.

Ocalał też poseł na Sejm pan Łobodowski, który w nocy uciekał w domu aż na komin. Woda zalała niemal cały dach i poseł w ciemnościach siedział na kominie niczym Szymon Słupnik. Na swoje szczęście nie rozstaje się z pistoletem. Strzały zaalarmowały żołnierzy, którzy o świcie wybawili go z pułapki.

Na letnisku w Klęczanach zginęło 10 wypoczywających tam osób z rodziny gen. Teodora Bałłabana ze Lwowa. Sam emerytowany generał przebywał we Lwowie i ocalał.

Na południu kraju powódź objęła ogromny obszar, poczynając od ziem na wschód od Sanoka i Rzeszowa przez Sandomierz, Tarnów, Kraków, Zakopane po Bielsko i Żywiec.

Teraz przesuwa się w dół Wisły.

Zalane są tysiące domów, tysiące hektarów obsianych pól jest pod wodą.

To gospodarcza katastrofa.

Masy wód rwą z ogromną siłą. Most pod Ciężkowicami, o długości ponad 100 m, wody Białej uniosły ze sobą niczym dziecięcą zabawkę. Pod Szymbarkiem wezbrane wody niosły zerwany w mieście most, który uderzył w kolejny most, zamieniając go w rumowisko.

Najgroźniejsza sytuacja jest dziś pod Szczucinem, gdzie od dwóch dni przemakały w połowie wysokości wały wiślane. Poziom Wisły przekracza tam poziom normalny o ponad 5 m. Dziś w nocy wały pękły. Wsie Żabno, Gręboszów, Wieruszowa, zalane wraz z kominami, znikły z krajobrazu.

Lotnicy wojskowi meldują koło południa, że w rejonie Tarnobrzega 20 wiosek zalanych jest po strzechy.

A co gorsza, po krótkiej przerwie dalej pada.

Dziesiątki miejscowości są całkowicie odcięte od reszty kraju. Na zalanych terenach starostowie wydali zarządzenia, by wszyscy posiadacze odbiorników radiowych zorganizowali przy nich nieprzerwane dyżury członków rodziny lub sąsiadów. Odbiorniki mają być chronione za wszelką cenę. Obowiązkiem dyżurnych jest zapisywanie na kartkach komunikatów władz i zawiadamianie o nich okolicznych mieszkańców.

Na zalanych terenach od dwóch dni panuje głód. Tysiące ewakuowanych powodzian gnieżdżą się byle gdzie, na wiązkach siana. Całym ich dobytkiem są mokre ubrania, w jakich uciekli z zalewanych domostw.

Warszawskie gazety pełne są dziś włamanych w artykuły redakcyjnych ogłoszeń w ozdobnych ramkach: „Nieszczęście ludzi, których klęska powodzi zepchnęła na dno rozpaczy, nie może być obojętne tym, którzy mają kęs chleba i dach nad głową”, „Jeśli 7 miljonów obywateli i 7 miljonów dzieci złoży na powodzian po 50 groszy – to uratuje od głodu i nędzy nieszczęśliwe ofiary straszliwej powodzi”, „Warszawo! Okaż swe serce czułe i śpiesz z ofiarami! Każdy pracodawca i każdy pracownik winien spełnić dług sumienia wobec ludzi bez dachu i chleba”.

 „Kurier Poranny” wzywa warszawskie firmy do złożenia jednodniowego dochodu na rzecz powodzian (dziennikarze „Kuriera” ofiarowują od razu 250 zł, pracownicy drukarni i administracji – drugie tyle). Jako pierwsza zgłasza się wielka hurtownia tekstylna Tkaniny AGB SA i deklaruje na rzecz poszkodowanych 5 proc. dziennego przychodu osiągniętego we wszystkich filiach, w Warszawie, Łodzi, Poznaniu i we Lwowie, w ciągu trzech następnych dni: 21, 22 i 23 lipca. Biuro inżynierskie Zygadło i Legotke przekażą 20 proc. obrotu firmy przez trzy dni, poczynając od dziś.

 „Kurier Poranny” publikuje za darmo reklamy firm, które składają ofiary na powodzian.

Teatr Kameralny przeznacza na ofiary powodzi 5 proc. brutto od wpływów z przedstawień od jutra aż do 4 sierpnia. Inne teatry warszawskie ofiarowują 10 proc. dochodu z przedstawień w ciągu najbliższego tygodnia. Kolejowe Przysposobienie Wojskowe ofiarowuje 3 wagony bydła, które miało iść do kotła PW. Dwudziestu kelnerów stołecznej restauracji Żywiec (a miasto Żywiec zostało potężnie zdemolowane przez powódź) ofiaruje po 1 zł.

Złapani złodzieje, których na zalanych terenach jest niestety niemało, idą natychmiast pod sąd. Władze nie patyczkują się z nikim, kto uchyla się od udzielenia pomocy. Dzierżawca majątku Wierzchosławice Wacław Radwan rano odmawia przyjęcia do stajni uratowanych z powodzi chłopskich koni, a po południu już jedzie policyjną karetką do obozu internowania w Berezie Kartuskiej.

W Warszawie przez cały dzień poziom wody w Wiśle podnosi się o 6 cm na godzinę. Po zmroku tłumy gapiów obserwują groźny żywioł pięknie oświetlony wojskowymi reflektorami. O pierwszej w nocy słychać rozpaczliwe krzyki gdzieś ze środka wzburzonego nurtu. Odpowiadają im okrzyki przerażenia nocnych gapiów. Środkiem szeroko rozlanej Wisły bardzo szybko płynie niewielka tratwa, której kurczowo trzyma się kilkoro powodzian. Skąd tu się wzięli? Jak długo już walczą o życie? Wojskowa ciężarówka z reflektorem jedzie Wałem Miedzeszyńskim i oświetla nieszczęśników. W końcu jednak tratwa znika w ciemnościach.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

16 lipca 1945 data wyznaczająca początek ery atomu. Pierwszy na świecie test bomby atomowej. Udany, ale niesmak pozostał. Dowodzący operacją Kenneth Bainbridge pogratulował współtwórcom bomby udanej próby słowami: „Teraz wszyscy jesteśmy skurwysynami”. A w oczach W. Kalickiego wyglądało to tak:

Ciemne chmury szczelnie wyściełają niebo. Nie widać ani jednej gwiazdy. O 22.00 sierżant żandarmerii budzi z krótkiego snu Kennetha Bainbridge’a, fizyka doświadczalnego z Uniwersytetu Harvarda: już czas uzbroić bombę. Kierujący operacją zdetonowania jej Bainbridge zbiera swój zespół: chemika rosyjskiego pochodzenia George’a Kistiakowskiego, fizyka Josepha McKibbena oraz głównego meteorologa eksplozji bomby Jacka Hubbarda i dwóch pomagających mu podoficerów. Ruszają samochodem w stronę tzw. Punktu Zero – miejsca, gdzie stoi zbudowana ze stalowych szyn wieża wysokości 30 m. Na jej szczycie, na drewnianej platformie, naukowcy od kilku dni montują pierwszą na świecie bombę atomową – pękatą stalową kapsułę wysokości człowieka, oplecioną grubymi przewodami. Po drodze samochód Bainbridge’a zatrzymuje się w tzw. punkcie S-10000, oddalonym na południe od Punktu Zero dokładnie o 1 km. Znajduje się tam potężny żelbetowy bunkier o wysokości dwóch pięter, od strony Punktu Zero obsypany wałem ziemi. Z bunkra tego ma być sterowana eksplozja. Bainbridge blokuje w bunkrze główne przełączniki. Klucz chowa do kieszeni.

Kenneth Bainbridge jest jednym z nielicznych obecnych w Los Alamos konstruktorów bomby, którzy tego wieczoru zdrzemnęli się przed jej zdetonowaniem. Większość, mimo wielkiego zmęczenia i nieprzespanych ostatnich nocy, nie kładzie się do łóżek. Fizyk Robert Oppenheimer, dyrektor pustynnego laboratorium Los Alamos, w którym zbudowano bombę, gawędzi z metalurgiem Cyrilem Smithem o swojej rodzinie. Amerykański fizyk Isidor Rabi, który długo ociągał się przed przyłączeniem do prac nad bombą, bo uważał, że jego badania nad radarem pozwolą szybciej wygrać wojnę, gra w pokera. Fizyk Emilio Segre, emigrant z faszystowskich Włoch, do późnej nocy czyta Fałszerzy André Gide’a; zasypia dopiero krótko przed drugą w nocy. Enrico Fermi, drugi uciekinier spod władzy Mussoliniego, przyjmuje zakłady od innych fizyków, czy eksplozja bomby zapali atmosferę ziemską czy nie. Jeśli zaś zapali, to czy zniszczony zostanie jedynie stan Nowy Meksyk, czy też diabli wezmą cały świat. Jego czarny humor irytuje naukowców i wojskowych, ale to właśnie nakręca włoskiego noblistę. Z całą powagą tłumaczy, że jeśli bomba w ogóle nie wybuchnie, będzie to i tak bardzo pożyteczny eksperyment dowodzący, że skonstruowanie broni atomowej jest niemożliwe.

Zakłady o wynik pierwszej w dziejach próby zdetonowania bomby atomowej to od kilku dni ulubiona rozrywka naukowców w Los Alamos. Kistiakowski np. założył się z Oppenheimerem o 10 dolarów, że bomba eksploduje.

Przed trzema laty, w czerwcu 1942 roku, prezydent Franklin Delano Roosevelt polecił rozpocząć gigantyczny program budowy bomby atomowej tak szybko, jak to tylko możliwe. Nadano mu kryptonim „Manhattan”. Zarządzanie programem oddano wojsku. W grudniu 1942 roku Enrico Fermi uruchomił pod trybunami stadionu piłkarskiego w Chicago pierwszy stos uranowy. Jego koledzy z programu „Manhattan” projektowali już w tym czasie stosy uranowe do produkcji plutonu. Amerykanie w szaleńczym tempie wybudowali gigantyczne zakłady separacji plutonu i uranu U235. Hale produkcyjne miały powierzchnie dziesiątek hektarów.

W pierwszych miesiącach 1943 roku dowodzący programem „Manhattan” gen. Leslie R. Groves zorganizował wielkie laboratorium na terenie byłej szkoły z internatem Los Alamos na pustkowiach Nowego Meksyku. To tu zostały zaprojektowane i zbudowane pierwsze bomby atomowe. Plutonowa ma być użyta do próbnej eksplozji na pustyni Jornada del Muerto (Szlak Zmarłych). Tej pierwszej na świecie eksplozji atomowej nadano kryptonim „Trinity” (Trójca Święta).

Parę kroków od wieży, w Punkcie Zero, Hubbard dokonuje pomiarów meteorologicznych. Tej nocy meteorolog jest ważniejszy od wszystkich fizyków i chemików: jeśli stwierdzi, że warunki atmosferyczne będą niekorzystne, próba nie odbędzie się. Pięciu ludzi w Los Alamos posiada prawo samodzielnego wstrzymania eksplozji: szef projektu gen. Leslie Groves, jego zastępca gen. Thomas Farrell, Oppenheimer, Bainbridge i właśnie Hubbard. Wypełnione helem balony wypuszczone przez jego pomocników potwierdzają, że warunki meteo nie są najgorsze: radioaktywne pyły po eksplozji powinny dość szybko opaść na piaski pustyni. Nieznośna duchota zwiastuje burzę.

Mija północ, zaczyna się dzień próby – 16 lipca. Pierwsza bomba atomowa ma zostać zdetonowana za 4 godziny.

O 2.00 wojskowe autobusy przywożą dziesiątki obserwatorów na wzgórze Compania oddalone od Punktu Zero o 32 km. Jest wśród nich wielu wybitnych naukowców, których badania przyczyniły się do powstania bomby, i sporo amerykańskich oficjeli.

Gdy obserwatorzy rozlokowują się na Companii, nad pustynią rozpętuje się gwałtowna burza. Wichura osiąga prędkość 50 km/h, deszcz zalewa obozowisko naukowców w Los Alamos. W ośrodku meteo w obozie zbierają się ci, którzy mają zadecydować o uruchomieniu zapalników: gen. Groves, Oppenheimer, Hubbard i 3 innych meteorologów. Zdenerwowany uniemożliwiającą przeprowadzenie próby burzą gen. Groves pokrzykuje na Hubbarda, który rewanżuje mu się uwagą, że wymuszony przez generała termin 16 lipca od początku uważał za poroniony. Wiszącą w powietrzu awanturę zażegnuje konkluzja Hubbarda, że o świcie burza wygaśnie. Groves pół żartem, pół serio grozi meteorologowi, że jeśli nawałnica nie ucichnie, to go powiesi. W końcu generał przesuwa termin eksplozji o półtorej godziny, na 5.30 tuż przed świtem. Chwilę po tej rozmowie wichura przewraca jeden z namiotów w obozie Los Alamos. Przed czwartą nad ranem burza zaczyna jednak słabnąć.

O 3.45 kuchnia obozu naukowców w Los Alamos wydaje śniadanie: jajecznicę ze sproszkowanych jaj, grzanki, kawę.

Kenneth Bainbridge od pierwszych minut burzy stoi w Punkcie Zero pod wieżą z bombą. Klucz do zablokowanych detonatorów ma w kieszeni, ale niepokoi się przekazywanymi przez telefon wiadomościami – z odległego o 14,5 km obozu – o ulewie i błyskawicach. Brakuje tylko tego, by w bombę atomową na szczycie wieży rąbnął grom! Jednak burza omija Punkt Zero – kropi tu tylko niegroźny deszczyk.

O 4.40 Hubbard opracowuje najświeższą prognozę: o godz. 5.30 warunki atmosferyczne będą wystarczająco dobre, by przeprowadzić eksplozję. Meteorolog telefonuje do Bainbridge’a tkwiącego ciągle pod wieżą z bombą. Bainbridge uznaje, że próba może się odbyć, i dzwoni do Oppenheimera oraz gen. Farrella. Obaj zgadzają się na dokonanie eksplozji za niecałą godzinę.

Bainbridge ze swoimi ludźmi wraca do bunkra S-10000.

Na wzgórzu Compania wojskowi polecają naukowcom, by położyli się nogami w stronę Punktu Zero, twarzą do piasku. Oburzeni współtwórcy bomby protestują. Chcą patrzyć. Edward Teller, który uważa, że eksplozja i wynikłe z niej promieniowanie będą silniejsze, niż wynika z wcześniejszych szacunków, wyjmuje płyn do opalania się i smaruje twarz. Jego koledzy w ciemnościach także nacierają się olejkiem.

Obok nich skrzeczy radio krótkofalowe, przez które obserwatorzy na Companii mogą słuchać kolejnych komend przygotowań do „Trinity”. Nagle radio milknie. Naprawia je wybitny fizyk Richard Feynman, który w młodości był radioamatorem. Gdy jednak krótkofalówka psuje się po raz drugi, Feynman macha ręką. W ciemnościach rozlegają się ostrzegawcze buczenia syren, w różnych punktach Jornada del Muerte co rusz wzlatują w niebo rakiety rozmaitych kolorów.

Robert Oppenheimer wraz z bratem Frankiem decydują się wyjść z bunkra S-10000. Razem z nimi postanawia obserwować próbę na zewnątrz George Kistiakowski.

O 5.29 odpalona zostaje ostatnia rakieta sygnalizacyjna. Od tej chwili już tylko jeden człowiek, zawiadujący baterią kondesatorów Donald Hornig, może wstrzymać eksplozję.

Wśród obserwatorów napięcie sięga zenitu. Tych w obozie chronią tylko płytkie okopy i część z nich boi się o własne życie. W bunkrze w punkcie S-10000 wychudzony jak szczapa Oppenheimer, by nie upaść, trzyma się z całej siły słupa nośnego i mamrocze: „Boże, te sprawy źle robią na serce”.

Obserwujący próbę zakładają na twarze okulary spawalnicze.

W bunkrze S-10000 słychać głośne odliczanie sekund: „… cztery, trzy, dwa, jeden, zero”.

Czerń nocy w mgnieniu oka przeszywa oślepiające białożółte światło. Po upływie pół minuty w Punkcie Zero rośnie gigantyczny, spłaszczony od spodu pączek ognia. Płomienista kula unosi się, a z jej wnętrza wyrasta na wielką wysokość kolumna ognia, na końcu której formuje się gigantyczny grzyb nieziemskiego, gorejącego błękitu. Wszystko dzieje się w przeraźliwej ciszy. Dopiero później rozlega się potworny huk.

Potem w chłodne powietrze nad pustynią uderza z ogromną energią gorący podmuch eksplozji. Atomowy grzyb błyska teraz różnymi odcieniami czerwieni i purpury.

Gorący wicher przewraca George’a Kistiakowskiego na piasek. Kistiakowski wstaje, otrzepuje się, podchodzi do Oppenheimera i klepie go po ramieniu: „Oppie, jesteś mi winien 10 dolarów”. Oppenheimer zagląda do portfela i kręci przecząco głową: „Pusty, musisz poczekać”.

Kenneth Bainbridge gratuluje każdemu z obecnych w bunkrze S-10000 naukowców. Na końcu mówi Oppenheimerowi: „Teraz wszyscy jesteśmy skurwysynami”.

W tej samej chwili portowy dźwig w bazie marynarki wojennej w Zatoce San Francisco przenosi na pokład ciężkiego krążownika USS „Indianapolis” ważącą 4,5 t skrzynię z mechanizmem detonującym drugiej z amerykańskich bomb atomowych, „Little Boya”. Dwaj marynarze wchodzą na pokład, dźwigając zawieszone na żelaznym łomie wiadro z ołowiu. W środku jest uranowy ładunek bomby. Cztery godziny później krążownik wypływa w stronę wyspy Tinian na Pacyfiku. Z lotniska na Tinianie już od tygodni startują bombowce strategiczne B-29 do nalotów na Japonię.

 

 By Jack Aeby - http://www.mbe.doe.gov/me70/manhattan/trinity_photograph.htm, Domena publiczna, https://commons.wikimedia.org/w/index.php?curid=38385597

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

15 lipca 1410 to szczególna data. Zna ją każdy Polak bo przypomina o największej średniowiecznej bitwie, jaka odbyła się na terenach ówczesnej Europy. Bitwa była zwycięską dla wojsk polsko-litewskich, ale na początku nie było to takie oczywiste. W. Kalicki przypomina dziś chwile na krótko przed rozpoczęciem Bitwy pod Grunwaldem:

W mrok nocy niesie się szczęk broni i obozowych sprzętów, skrzypienie osi 1,5 tys. wozów, parskanie koni, nawoływania wozaków. Nieliczne, dogasające w rzęsistej ulewie ogniska nie są w stanie rozjaśnić ciemności, ale 15 tys. zbrojnych jeźdźców i tysiące taborowych ciurów sprawnie składają ociekające wodą namioty, pakują sprzęty. W końcu i rycerze zakonu, i ich goście, rycerze przybyli z zachodu Europy, by wesprzeć zakon w wielkiej wojnie z Litwą i wspomagającym ją Królestwem Polskim, sporą część życia spędzili w wojennych pochodach i myśliwskich wyprawach w knieje; rozłożyć i zwinąć obozowisko potrafią z zawiązanymi oczami w parę chwil.

Każda z 51 chorągwi wielkiej armii zakonnej zajmuje swoje miejsce i o trzeciej w nocy długa kolumna w ciemnościach rozpoczyna marsz ku wsi Stębark. Panuje miły, nocny chłód, mokra ziemia nie kurzy się pod kopytami koni. To przyjemna odmiana po przemarszu sprzed dwóch dni, w upale i dławiącym kurzu wzbijanym przez dziesiątki tysięcy końskich kopyt, ale nocny marsz nie jest łatwy. Wielki mistrz zakonu Ulryk von Jungingen zarządził, by posuwać się tak szybko, jak tylko to możliwe.

Ulrich von Jungingen na polu walki jest całkiem niezłym taktykiem, ale jako strategowi daleko mu do wielkości. Najsłabiej prezentuje się na niwie polityki. W niczym nie przypomina poprzedniego wielkiego mistrza a jego rodzonego, starszego brata Konrada von Jungingena. Ten był urodzonym politykiem (choć w roku 1398 potrafił też wyprawić wielki, zwycięski desant morski na duńską Gotlandię): latami umiał skutecznie waśnić książęcych braci na Litwie – Witolda i Świdrygiełłę, zręcznie, bez wielkich wypraw wojennych i wielkich strat zyskał strategicznie ważną Żmudź, kupił od Brandenburczyków, a nie wywalczył z mieczem w ręku, Nową Marchię, a gdy konflikt o Gotlandię z Danią połączoną unią kalmarską ze Szwecją i Norwegią stał się niebezpieczny dla całego państwa zakonnego, przed sześcioma laty odstąpił królowi Władysławowi II ziemię dobrzyńską i zawarł z Koroną pokój.

Ulryk tymczasem to władca dumny i porywczy, skłonny raczej szukać rozstrzygnięć na polu walki, niż podczas poufnych negocjacji. Starszy brat przed trzema laty na łożu śmierci przestrzegał wysokich braci zakonnych przed jego wyborem na wielkiego mistrza. Nazwał wtedy Ulryka głupcem.

Nie posłuchali.

Wielki mistrz Ulryk głupcem jednak nie jest. Rozumie, że konflikt z Litwą i Królestwem Polskim jest dla zakonu walką na śmierć i życie. Potrafił zdobyć się, krótko po wyborze na wielkiego mistrza, na oddanie Duńczykom Gotlandii, której zajęcie i ufortyfikowanie wiele państwo zakonne kosztowało. Koncentruje się na rozprawie z Litwinami i Polakami.

Ale w rozgrywce politycznej z Władysławem Jagiełłą dał się wyprowadzić w pole. Przed rokiem wysłannik Jagiełły abp Mikołaj Kurowski zdołał podczas posłuchania na zamku malborskim sprowokować wielkiego mistrza do niemal natychmiastowego wypowiedzenia wojny. Choć wojska zakonne zdołały szybko odnieść znaczące sukcesy, zdobywając ważne zamki w ziemi dobrzyńskiej oraz strategicznie istotną Bydgoszcz, Ulryk stracił możliwość zaskakującego wypowiedzenia wojny Jagielle w najbardziej dogodnym momencie.

Z porywczości i pychy Ulryka biorą się kolejne błędy krzyżackiej obrony. Wielkie zamki zakonne, z Malborkiem na czele, to cuda techniki fortyfikacyjnej. Von Jungingen mógłby zamknąć w nich swoje siły i skutecznie bronić się, dopóki zarazy i głód nie zdziesiątkują polskich i litewskich rycerzy. Ale wydanie na spustoszenie dużych połaci kraju byłoby ciosem dla prestiżu zakonu i Ulryka osobiście. Znacznych sił pozostawionych dla osłony wschodnich i zachodnich krańców państwa zakonnego brak teraz w głównej armii Ulryka maszerującej w ciemnościach ku Stębarkowi.

Polski król tak poważnych błędów nie popełnił. Przez lata usilnie i skutecznie nakłaniał polskie rycerstwo, do wojny z zakonem wcale nieskore, by ruszyło w pole. Strategiczny plan Jagiełly i jego doradców jest znakomity. Nie ma mowy o mozolnym zajmowaniu ziem wroga, zdobywaniu twierdz. Armia ma pomaszerować na stolicę państwa zakonnego. Siły główne wielkiego mistrza muszą zastąpić jej drogę. Rozstrzygnięcie nastąpi w walnej bitwie, w której siły podległe Jagielle będą miały znaczną przewagę.

Ulryk von Jungingen w salach malborskiego zamku jest porywczym bufonem; w polu jednak staje się wojownikiem ostrożnym, kalkulującym każdy ruch. Czekał długo, by Jagiełło odkrył karty. Gdy stało się jasne, że Polacy i Litwini połączyli się, nieoczekiwanie sprawnie przeprawili główne siły, liczące ponad 25 tys. rycerstwa, niewiele mniej ciurów obozowych i niemal 3 tys. wozów, przez most pontonowy na prawy brzeg Wisły, zablokował i umocnił przeprawę przez Drwęcę pod Kurzętnikiem. Jej forsowanie było zbyt trudne i ryzykowne dla wojsk Jagiełły, nie pozwalało przy tym wykorzystać znacznej przewagi liczebnej jazdy. Wielka armia polsko-litewska szybkim marszem odskoczyła przez Lidzbark i Działdowo na wschód i przedwczoraj zdobyła i spaliła Dąbrówno, umocnione miasto na szlaku na Ostródę, położone między dwoma ciasno przylegającymi do siebie jeziorami. Polacy wyrżnęli jak bydło niemal wszystkich obrońców i mieszkańców, garstka ich jednak zdołała umknąć przez jeziora i zaalarmować maszerującą nieco na północ od sił Jagiełły armię zakonną.

Von Jungingen spodziewa się, że po ostygnięciu popiołów Dąbrówna chorągwie polsko-litewskie przejdą przez przesmyk i ruszą w stronę Grunwaldu, ostatecznie kierując się na Malbork. Tam właśnie, pod Grunwaldem, chce wydać Jagielle walną bitwę.

Świta. Ogromna kolumna zakonnej jazdy od dawna forsownie maszeruje na wschód.

W obozach polskim i litewskim, rozłożonych na błoniach pod Dąbrównem, królewski trębacz o pierwszym brzasku dmie w trąbę. To sygnał do zwijania obozowisk. Na drugi dźwięk trąby zaczyna się siodłanie koni. Trąba rozbrzmiewa po raz trzeci – liczące po kilkuset jeźdźców chorągwie powoli zajmują miejsca w marszowym szyku i obie armie ruszają na wschód. Jagiełło szóstym zmysłem wyczuwa, że przemarsz przez popioły Dąbrówna byłby ryzykowny. Dymy pożarów widoczne były z daleka, spod mieczy zbiegło też trochę mieszkańców. Marsz przez zgliszcza byłby zbyt łatwy do odczytania przez wielkiego mistrza. Wojska polsko-litewskie ruszają zatem na wschód, by obejść wielkim łukiem ruiny Dąbrówna oraz dwa dąbrównieńskie jeziora, i przez Turowo, zostawiając po lewej ręce jezioro Łubień, pomaszerować na Olsztynek i potem na Ostródę. Ich szlak znaczą płonące wsie i osady. Polscy i litewscy rycerze nie przepuszczają nikomu. Rżną i palą bezlitośnie.

Dochodzi 8.00, gdy między Stębarkiem i Grunwaldem, obok drogi górującej nad rozległą, ale płytką, przeciętą strumieniem dolinką, wielki mistrz zarządza postój armii zakonu. Jazda ustawia szyk w stronę drogi z Dąbrówna przez Samin i Grunwald. Stamtąd ma nadejść armia Jagiełły. To tu-tuż pod Grunwaldem, gdzie Ulryk von Jungingen chce zmierzyć się z armią polsko-litewską. Obozowe ciury pośpiesznie biorą się za wznoszenie lekkich umocnień polowych zwróconych na zachód. Wielki mistrz planuje najpierw przyjąć atak wojsk Jagiełłowych, a potem rozbić je potężnym kontruderzeniem.

O tej samej porze wojska Jagiełły docierają do południowego krańca jeziora Łubień. To tylko 6 km od obozowiska głównych sił zakonu, ale przeciwnicy nic o sobie nie wiedzą. Król także zarządza postój. Większa część jego wojsk rozlokowuje się wzdłuż drogi na Mielno, już po wschodniej stronie jeziora. Zaczynają krzątać się kucharze i ich pomocnicy. To samo dzieje się w obozie krzyżackim; obie armie wyruszyły bez porannego posiłku.

Zakonni rycerze czekają pod Grunwaldem w gotowości bojowej, ale nikt z zachodu nie nadchodzi. Gdzie jest ten Jagiełło? Wielka armia polsko-litewska zapadła się jak kamień w wodę. Ale hen na horyzoncie, za linią lasów, koło jeziora Łubień, widać jakieś dymy. Chyba płoną tamtejsze wsie. Ulryk czym prędzej wysyła na rozpoznanie 2 chorągwie. Po przekroczeniu doliny ze strumieniem, rozciągającej się między Łodwigowem i Stębarkiem, rozpoznanie zakonne natyka się na silny podjazd wojsk Jagiełłowych.

Kończy się chmarami wystrzelonych z kusz bełtów i pośpiesznym powrotem do własnych obozów z niemiłymi nowinami.

Cieśle kończą zbijać polową kaplicę dla króla na wyniosłym pagórku nad brzegiem jeziora, gdy do Jagiełły podjeżdża wściekłym galopem Hanko herbu Ostoja z ziemi chełmskiej i woła, iż dostrzegł blisko nieprzyjaciela. Chwilę później przybywa na spienionym koniu Dersław Włostowski i z dala oznajmia to samo. Jeszcze chwila i w pełnym galopie zjawiają się kolejni czterej rycerze z zaskakującą nowiną.

Jagiełło pozostaje nieporuszony. Pyta o liczbę jazdy zakonnej. Gdy dowiaduje się, że to dwie chorągwie, poleca marsz. Zbigniewowi z Brzezia wziąć kilka polskich chorągwi, odrzucić jazdę krzyżacką i utrzymać skraj lasów, osłaniając całkiem niegotowe do bitwy siły główne.

Zaskoczeni są obaj wodzowie. Von Jungingen uszykował się do bitwy pod Grunwaldem, a tu trzeba obracać się niemal w tył i walczyć między Łodwigowem i Stębarkiem. Jagiełło jest w dużo gorszej sytuacji. Gros jego sił wypoczywa w szyku marszowym za południowym końcem jeziora. Zanim je ściągnie na skraj lasków na brzegu doliny ze strumieniem, na której drugim brzegu stoją wojska zakonne, musi minąć sporo czasu. Jedyne, co może teraz zrobić król, to zachować ostentacyjny spokój. Jagiełło zatem wydaje rozkazy, by koncentrować armię, a potem na oczach swych rycerzy flegmatycznie słucha mszy.

Wojska zakonne przegrupowują się szybko i skutecznie. Przed wielkim mistrzem staje wielkie pytanie: uderzać od razu, w ciemno, licząc, że skryte za linią lasów wojska Jagiełłowe są rozproszone i nieprzygotowane do stawienia oporu, czy poczekać, aż gotowe do bitwy, wyjdą na rozległe pola między Łodwigowem i Stębarkiem?

Ulryk von Jungingen nagle mięknie, lęka się wielkiego ryzyka. Gdyby skryci za laskami Polacy i Litwini byli uszykowani do bitwy, atak zakonnej jazdy w ciemno mógłby skończyć się katastrofą. Ulryk postanawia czekać. Możliwość pobicia dwukrotnie liczniejszych i silniejszych wojsk polsko-litewskich bezpowrotnie znika.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

14 lipca 1789 to data ważna szczególnie dla Francuzów, ale za sprawą W. Kalickiego przypomnijmy sobie jak rewolucja francuska się zaczęła:

Ranek jest pogodny i spokojny. Gubernator zamku Bastylia na paryskim przedmieściu St. Antoine Bernard René Jourdan de Launay w cywilnym fraku wdrapuje się na mury zamku. Zza kamiennych blanków gubernator spoziera na domy St. Antoine, na odległy o 200 m od zamku arsenał. Jest cicho, spokojnie, gdzieniegdzie widać krzątających się, zajętych swoimi sprawami mieszkańców. De Launay oddycha z ulgą – powzięte przezeń przygotowania do obrony Bastylii dziś nie będą potrzebne.

Monarchia grzęźnie w kryzysie finansowym i politycznym. Bierny, ospały król Ludwik XVI od dawna nie panuje nad sytuacją w państwie. Od paru tygodni, na jego rozkaz, pod Paryżem koncentrują się oddziały wojska. Król zamierza rozpędzić Stany Generalne, Paryż zaś odciąć od dostaw chleba. To powinno, zdaniem monarchy, złamać sfrustrowanych, buntujących się paryżan. Gdy jednak przed trzema dniami Ludwik XVI zdymisjonował popularnego ministra finansów Jacques’a Neckera, lud Paryża wyszedł na ulice.

Gubernator Bastylii, XIV-wiecznego zamku na planie prostokąta, o ośmiu wieżach połączonych dorównującymi im wysokością murami, z dobudowanym później przedzamczem, bardzo się zamieszkami w mieście przejmuje. Bastylia, ongiś ważna twierdza paryska, a od półtora stulecia więzienie królewskie, lata świetności ma dawno za sobą. Od dawna nikt nie zagraża Paryżowi, a w celach, zamiast wielkich, sławnych więźniów stanu, w rodzaju tajemniczego człowieka zwanego Żelazną Maską, generalnego intendenta Nicolas’a Fouqueta, twórcy cudnej rezydencji Veaux le Vicomte, czy Woltera, siedzi raptem 7 skazanych za przestępstwa pospolite.

Gubernator de Launay ostatnimi dniami rozkazał odkurzyć stare, zabytkowe armaty, polecił wykuć w murach nowe ambrazury, no i wymógł na zwierzchności uzupełnienie załogi zamku; 95 starych, schorowanych, kalekich inwalidów wojennych wzmocniono 32 Szwajcarami, żołnierzami z krwi i kości. Przed paru dniami, dla bezpieczeństwa, przewieziono z paryskiego arsenału do Bastylii ogromny zapas 250 beczek prochu strzelniczego.

Gubernator de Launay na szczycie murów medytuje nad sytuacją zamku. Prochu jest w bród, pocisków jednak niezbyt wiele. A już żołnierzy – zwłaszcza tych z prawdziwego zdarzenia – tyle, co kot napłakał. Równie kiepsko przedstawia się sprawa z zapasami żywności. Nikt przecież nie przewidywał, że Bastylia może być oblężona. De Launay pozwala kilkunastu inwalidom wyjść za mury. Niechaj ze swoich domostw przyniosą tyle prowiantu, ile tylko będą w stanie.

O 9.00 z zamku wyjeżdża zięć gubernatora hrabia d’Aguay. Na przedmieściu St. Antoine panuje spokój.

Spokoju nie ma w ogrodach Palais Royale. Gromadzą się tam tysięczne, zrewoltowane tłumy. Kamile Desmoulins, 26-letni dziennikarz, wzywa je do akcji: „Obywatele! Nie ma czasu do stracenia! Tej nocy niemieckie i szwajcarskie oddziały wyjdą z Pola Marsowego, by nas zmasakrować!”. 30-tysięczny tłum rusza na arsenał na pl. Inwalidów.

Gdy uzbrojony plebs paryski maszeruje na arsenał, przed pierwszym mostem zwodzonym na przedzamczu Bastylii pojawia się oficjalna deputacja stałego komitetu paryskiej milicji, a za nią liczące kilkaset osób zbiegowisko mieszkańców okolicznych ulic. Wartownicy zatrzymują deputację i tłum. Po chwili zjawia się gubernator w otoczeniu oficerów swego sztabu. De Launay poleca podnieść kratę w bramie wjazdowej. Za trzema wysłannikami milicji, oficerem miejskiej straży Bellonem, starszym sierżantem artylerii Belleforte’em, i byłym sierżantem pułku gwardii Chatonem za bramę wciska się spory tłumek pospólstwa. W takich warunkach gubernator królewski rozmawiać nie będzie. Po krótkich negocjacjach tłum opuszcza teren Bastylii. De Launay zaś wyznacza zakładników, którzy gwarantować mają bezpieczeństwo deputacji. Czterej wyznaczeni na nich podoficerowie inwalidów wychodzą z zamku w świetnych nastrojach. Cały ten tłum to ich znajomi z przedmieścia, z którymi można będzie spokojnie poplotkować po dniach spędzonych w murach zamku.

De Launay zaprasza deputację do swego salonu, częstuje śniadaniem. Choć przybyła ona z prowokacyjnym, wobec królewskiego majestatu, żądaniem, by armaty zdjęto ze szczytów wież, podlewana obficie winem rozmowa jest bardzo miła. Gubernator tłumaczy, że armaty zdjąć z murów może tylko na rozkaz króla, ale uprzejmie obiecuje, że cofnie je na 4 stopy od blanków, by lud poczuł się bezpiecznie. I rzeczywiście, o 11.00 lufy armat znikają z oczu stojącego przed Bastylią tłumu.

Gdy w salonie gubernatora Bastylii delegacja milicji popija wino, 30-tysięczny tłum z Palais Royale dociera do pl. Inwalidów. Gubernator arsenału de Sombreuil i tamtejsza załoga inwalidów nie stawiają oporu. Napastnicy rabują ponad 32 tys. karabinów i kilkanaście armat. Tyle że bez prochu. Na wieść, że proch przewieziono do Bastylii, część uzbrojonych zdobywców arsenału rusza w jej kierunku.

Pod zamkiem zjawiają się o 11.00. To całkiem inni ludzie niż ci z przedmieścia St. Antoine, cierpliwie czekający u wrót przedzamcza na powrót deputacji z rozmowy z gubernatorem. Przybysze spod arsenału to biedacy ze wszystkich dzielnic Paryża, są uzbrojeni, podnieceni, radykalni, wszędzie węszą spiski. Miejskie władze przedmieścia St. Antoine czują, że przybycie uzbrojonego tłumu może skończyć się przypadkową strzelaniną, na którą odpowiedzą armaty z zamku – a to oznaczałoby pożar dzielnicy. Wysyłają więc do Bastylii swoją deputację, na czele której stoi popularny adwokat Thuriot de la Rosière. Wygadany, pewny siebie Thuriot de la Rosière przekonuje wartowników z formacji inwalidów, pełniących straż przy bramie, by go wpuścili na przedzamcze. Inwalidzi, wbrew rozkazom gubernatora, otwierają bramę. Adwokat zastaje pierwszą deputację przy stole z de Launayem, ale nie ma zamiaru przyłączyć się do biesiady. Wymusza na oszołomionym jego wymową gubernatorze, by wpuścił go za mury właściwego zamku, a następnie żąda zwołania całej załogi na dziedziniec. De Launay spełnia także i to żądanie. Thuriot de la Rosière wzywa żołnierzy do kapitulacji, grozi straszliwymi konsekwencjami w razie stawiania oporu ludowi. Inwalidzi wahają się – no, właściwie to można by się poddać.

Gubernator wreszcie wyzwala się spod uroku wyszczekanego adwokata.

 – Nadużywasz pan tytułu parlamentariusza! Zdradziłeś mnie! – krzyczy.

Adwokat rozkazuje mu milczeć, grozi wyrzuceniem do fosy. Ale inwalidzi są niezdecydowani, a nieznający francuskiego Szwajcarzy stoją nieporuszeni – z butnych przemówień Thuriota de la Rosière nie rozumieją ani słowa.

Dochodzi godz. 14.00, gdy obie deputacje opuszczają Bastylię. Tłum zwalnia czterech zakładników i wiwatuje na cześć delegatów. Paryżanie stojący przed zwodzonym mostem przedzamcza są przekonani, że załoga Bastylii poddaje się. Thuriot de la Rosière przezornie oddala się, bez słowa wyjaśnień, do ratusza. Żegnają go gwizdy. Gdy członkowie pierwszej deputacji przyznają, że uzyskali tylko cofnięcie armat, a nie kapitulację zamku, rozgorączkowani zdobywcy arsenału tłuką ich ile wlezie.

Chwilę potem ruszają do ataku na przedzamcze. Kilkudziesięcioma napastnikami uzbrojonymi w karabiny i szable dowodzi kupiec korzenny Pannetier. To on wpada na pomysł, by po dachach przedostać się za mur przedzamcza. Czterech śmiałków wdrapuje się na dach stojącej przy murach przedzamcza perfumerii, stamtąd na dach kordegardy i zeskakuje za murem. Nie mogąc znaleźć klucza do mechanizmu pierwszego mostu zwodzonego, rąbią łańcuchy. Drewniany most z hukiem opada na kamienne łoże.

Gubernator przytomnie rozkazuje wszystkim inwalidom, by wycofali się do właściwego zamku. Przedzamcze jest w rękach pospólstwa.

Napastnicy rabują siedzibę gubernatora, z poddasza wynoszą jedyną cenną rzecz w Bastylii – kolekcję starej broni białej i dawnych sztandarów. Wymachując nimi, ruszają w stronę mostów zwodzonych właściwego zamku. Wtedy gubernator rozkazuje oddać kilka strzałów karabinowych na postrach.

Jedna z kul rani szturmującego Bastylię wraz z pospólstwem żołnierza gwardii. Tłum rozprasza się, wszyscy krzyczą: „Zdrada!”. Część atakujących strzela w stronę zamku z bram okolicznych domów, ktoś wdrapuje się na dach wysokiej kamienicy i zza komina rani kilku inwalidów stojących na szczycie murów Bastylii. Piwowar Antoine Santerre podpala kilka wozów z sianem stojących przed zamkiem, by dymem osłonić przedmieście przed ostrzałem z armat.

Tymczasem adwokat Thuriot de la Rosière w ratuszu zdaje sprawę z sytuacji w Bastylii. Wyjaśnia, że ze strony zamku nie grozi żadne niebezpieczeństwo. Członkowie komitetu właśnie wychodzą z ratusza, by uspokoić lud, gdy od strony Bastylii dają się słyszeć strzały. Komitet wysyła do de Launaya trzecią już tego dnia deputację z żądaniem podporządkowania zamku. To postulat umiarkowany – gubernator, jego podwładni i zapasy prochu mają pozostać w Bastylii. Ale deputacja nie ma dobosza ani chorągwi, więc oblegający zamek w bitewnym zapale nie zwracają na nią uwagi. Delegaci jak niepyszni cofają się do ratusza.

Komitet wysyła czwartą deputację, jak należy, ze sztandarem i bębniącym z całych sił doboszem. Oblegający przestają strzelać, inwalidzi na murach podnoszą karabiny kolbami do góry na znak, że respektują rozejm. Gdy jednak deputacja niosąca biały sztandar zjawia się tuż przed mostem zwodzonym do wysokiego zamku, gubernator zauważa, że towarzyszy jej kilkudziesięciu uzbrojonych ludzi. To podnieceni sytuacją gapie, ale de Launay węszy podstęp i rozkazuje Szwajcarom strzelać. Salwa rani kilku delegatów. Wszyscy w panice uciekają pod osłonę domów. Wściekły tłum najpierw bije członków deputacji, w bezsilnym, absurdalnym paroksyzmie gniewu oskarżając ich o zdradę i podstęp, potem rzuca się do niszczenia domu gubernatora na podzamczu. W trakcie rabunku tłuszcza znajduje tam córkę komendanta placu Bastylii. Napastnicy biorą ją za latorośl gubernatora, przywiązują do wozu z sianem i krzyczą, że dziewczynę spalą, jeśli jej ojciec nie podda zamku. Na szczęście jeden ze szturmujących przekonuje swych towarzyszy, by pannę puścić wolno.

Gubernator widzi ze szczytu murów, jak pospólstwo rabuje jego dom. Wściekły, każe Szwajcarom strzelać. Od ich ognia pada kilkudziesięciu paryżan na przedzamczu.

Pod Bastylię dociera oddział gwardzistów wysłany przez paryski komitet milicji. Dowodzeni przez ppor. Hulina i chor. Elie gwardziści ciągną ze sobą pięć starych armat, używanych już tylko do wiwatów. Hulin i Elie zaprowadzają trochę porządku: odbierają butelki wina z rąk oblegających, w sporej części kompletnie już pijanych, rozkazują odtoczyć z przedzamcza płonące wozy z sianem i gnojem i ustawiać armaty. Obsługują je cywile. Jednemu koło miażdży nogę, inny, nie wiedząc, że strzelające działo ma odrzut, zostaje przez nie przy pierwszym strzale znokautowany. Dwie armaty ustawione na przedzamczu w odległości 60 m od murów zamku oddają kilkanaście strzałów, ale żaden pocisk nie trafia w bramę wjazdową.

Chaotyczna i niegroźna strzelanina z armat całkiem załamuje morale inwalidów. Widząc to, gubernator świadom, że pospólstwo nie daruje mu masakry pod murami, wyrywa inwalidzie z obsługi działa zapalony lont i biegnie do bastionu, w którym złożono beczki z prochem. Pilnujący wejścia strażnik Ferraud i inwalida Becard bez ceregieli odpędzają swego dowódcę. Oni nie chcą bohatersko umierać.

W ogóle nie chcą umierać. Inwalidzi wołają z murów: „Bastylia poddaje się!”. Widząc, co się dzieje, dowódca Szwajcarów por. de Flue oświadcza przez dziurę w uniesionym zwodzonym moście, że załoga skapituluje, jeśli będzie mogła odejść z bronią. Oblegający nie zgadzają się. W końcu jednak chor.Elie woła: „Oficerskie słowo, zgadzamy się!”.

Gubernator z rezygnacją oddaje klucze do kołowrotu. Most zwodzony, skrzypiąc, powoli opada. Hulin i Elie wysyłają gwardzistów, by zablokowali bramę i nie wpuścili tłuszczy do Bastylii, ale pospólstwo jest szybsze. Tłum dobiega do przedostatniej zapory, zamkowej furty. Wszyscy walą w nią kolbami. Po paru minutach judasz uchyla się.

 – Czego to chcą? – pyta flegmatycznie stary inwalida.

 – Aby poddano Bastylię!

Furta uchyla się, inwalidzi opuszczają ostatni most zwodzony.

W zamku Szwajcarzy i inwalidzi stoją osobno, w dwóch szeregach. Inwalidzi liczą na łaskę ziomków i sąsiadów. Ale rozgorączkowane pospólstwo bierze Szwajcarów za więźniów twierdzy, a inwalidów za ich oprawców. Paryżanie biją ich do nieprzytomności. Becarda, który uratował Bastylię przed wysadzeniem, zabijają. Ktoś szablą obcina trupowi dłoń, ktoś inny ruszą z nią na ulice Paryża i pokazuje przechodniom „rękę, która targnęła się na lud”.

Dowodzący gwardzistami Elie i Hulin bronią gubernatora przed linczem i pod eskortą wysyłają go do ratusza. Przed ratuszem tłum wrzeszczy: „Obciąć mu głowę! Powiesić na latarni!”. De Launay nie wytrzymuje stresu. Krzyczy, by go dobić, szarpie się. Niechcący kopie w przyrodzenie stojącego obok uczestnika szturmu Bastylii kucharza Desnots’a. Ten wrzeszczy, że jest ranny. Tłum szlachtuje gubernatora bagnetami i szablami i domaga się, by Desnots obciął mu głowę. Ktoś wręcza kucharzowi szablę. Ten niewprawnie uderza nią w szyję zabitego. Bez skutku. Tłum denerwuje się. Przerażony zdobywca Bastylii pracowicie urzyna głowę de Launaya nożem i nabija ją na usłużnie podsunięte przez kogoś trójzębne chłopskie widły. Inne grupki gawiedzi mordują oficerów inwalidów i Szwajcarów.

Tymczasem w Bastylii pozostali zdobywcy uwalniają więźniów z cel. Wyzwolicieli spotyka podwójna konsternacja: więźniów jest tylko siedmiu, zajmują pokoje, o jakich większość wyzwolicieli może tylko pomarzyć i są w dobrej formie, pięknie odżywieni. Tłuszcza odzyskuje szybko kontenans, pośród wiwatów zabiera więźniów na ratusz. Czterej z nich, fałszerze weksli, grzecznie wymawiają się od zaszczytu i znikają w uliczkach St. Antoine. Tłum zatem prowadzi na ratusz dwóch więźniów tkniętych obłędem, którzy z przyjemnością przyjmują należne ofiarom królewskiego terroru hołdy ludu.

Ludwik XVI przez cały dzień bawi pod Paryżem na polowaniu. Wieczorem rozmawia z życzliwym mu diukiem de Liancourt, gdy przychodzi wieść o upadku Bastylii. „To wielka rewolta” – zauważa beznamiętnie król. „Nie, sire, to wielka rewolucja!” – odpowiada de Liancourt.

Ale monarchy to nie porusza. Późnym wieczorem Ludwik XVI zapisuje w dzienniku pod datą 14 lipca: „Rien” (Nic). Nic się nie wydarzyło.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

26 czerwca 1948 to dzień ujęcia legendy polskiego antykomunistycznego podziemia majora Zygmunta Szendzielarza „Łupaszki” UB uknuło sprytny plan jego aresztowania, który niestety się powiódł. W. Kalicki tak wspomina tamte wydarzenia:

Budzą ich strzały. Dochodzą z oddali, ale kogoś przez kilka lat ukrywającego się i walczącego w partyzantce nawet słabe echo wystrzału stawia na nogi. Jest czwarta nad ranem. Gospodyni mieszkająca w izbie przy ich pokoju też nie śpi. Nasłuchują razem z gaździną – strzały nie milkną, z minuty na minutę są coraz bliższe. Zygmunt siada na zydlu, po chwili przenosi się na okutą skrzynię. W góralskiej chacie skrzynia służy za szafę; Zygmunt i jego żona Lidia trzymają w niej swoje rzeczy. Pośród nich pistolet i granaty. Strzały padają już blisko domu. Słychać także krzyki: „Tędy, minął dom, wpadł w ogród!”. Wtem rozlega się łomot do drzwi kuchennych. Gospodyni otwiera, wpada nieznany cywil. Zdyszany prosi, by go ukryć. Gospodyni pokazuje na strych. Cywil chowa się na górze. Chwilę później żołnierze otaczają zabudowania. Zygmunt uspokaja się. Milicja ściga kogoś innego, to jeszcze nie po niego. Mają z żoną dobre papiery, nie powinni mieć kłopotów. Zatrzaskuje uchylone wieko skrzyni.

Do izby wbiegają żołnierze. Spędzają domowników do pokoju zajętego przez Zygmunta i Lidię, ustawiają wszystkich pod ścianą. Krzyczą, żądają, by wskazać, gdzie skrył się uciekinier. Po chwili znajdują go na strychu i sprowadzają ze związanymi rękami. Do izby wchodzi oficer. Wygląda na rozluźnionego udanym pościgiem. Niedbale pyta: „Wy kto?”. Gaździna wyjaśnia: „Jo tutejsza, a ten pan urzędnik z Gdyni z żoną, chory na suchoty”. Tak Zygmunt przedstawił się góralom, wynajmując u nich na dłużej pokój.

Oficer żąda dowodów osobistych, przegląda je. Wreszcie mówi: „W porządku”, i robi gest, jakby chciał je oddać. W tym momencie do izby wchodzi jakiś cywil. Rzecz dziwna – oficer staje przed nim na baczność. Cywil pyta, kim jest stojący pod ścianą z dwoma kobietami mężczyzna. „Chory na gruźlicę z Wybrzeża” – wyjaśnia oficer. „Zrewidowaliście go?”. Oficer wyjaśnia, że nie było potrzeby.

Cywil na to, że na wszelki wypadek trzeba zrewidować, i myszkuje po izbie. Zygmunt lekko, nieznacznie unosi ręce do góry. W tuż powojennych czasach to gest niemal automatyczny. Zanim jednak żołnierz rozpocznie obszukanie, cywil, udając, że czegoś szuka w izbie, zachodzi Zygmunta od tyłu. Nagle rzuca się na niego, wykręca do tyłu ręce i zatrzaskuje na nich kajdanki. Zygmunt i jego żona są tak zaskoczeni, że nie próbują stawiać oporu. Najwyraźniej zaskoczony jest także oficer, który nie wie, że noszący się po cywilnemu oficer UB właśnie aresztował legendę antykomunistycznego podziemia, mjr. Zygmunta Szendzielarza „Łupaszkę”.

We wrześniu 1939 roku porucznik kawalerii Zygmunt Szendzielarz został dowódcą szwadronu w 4. Pułku Ułanów Zaniemeńskich. Słynący w szkole podchorążych kawalerii z gwałtownego charakteru, ale i wybitnych talentów dowódcy polowego, wspaniale sprawdził się w walce. Dowodzony przez niego szwadron wsławił się w kilku potyczkach, a zwłaszcza w trakcie trudnej przeprawy pułku przez Wisłę pod Magnuszewem. W powszechnym chaosie i bałaganie ułani por. Szendzielarza nie stracili koni, przeprawili na drugi brzeg nawet działko przeciwpancerne i ciężkie karabiny maszynowe. Bili się twardo od drugiego dnia wojny aż do 23 września. Por. Szendzielarz za walki we wrześniu odznaczony został orderem Virtuti Militari i otrzymał awans na rotmistrza. Uniknął niewoli niemieckiej i sowieckiej, skrył się we Lwowie, potem pieszo doszedł do Wilna. Tam przez dwa lata ukrywał się, by wreszcie w 1943 roku objąć dowództwo na niedobitkami oddziału AK „Kmicica”. Polskich partyzantów rozbroili podstępem i wymordowali partyzanci sowieccy. Rtm. Szendzielarz, teraz już „Łupaszka”, okazał się wybitnym dowódcą partyzanckim. Stworzona przezeń V Wileńska Brygada AK skutecznie biła Niemców i sowieckich partyzantów. Sama była nieuchwytna. „Łupaszka” z wielkim powodzeniem stosował wymyśloną przez siebie taktykę operowania brygadą w rozproszeniu i łączenia sił tylko z rzadka. Za głowę „Łupaszki” Sowieci wyznaczyli sowitą nagrodę, 5 tys. rubli, ale nie mieli okazji jej wypłacić. Coraz częściej też dochodziło do starć z policją litewską. Po wymordowaniu przez Litwinów polskiej ludności w Glinciszkach partyzanci wzięli udział w odwetowym, krwawym rajdzie pacyfikacyjnym.

V Brygada nie brała udziału w operacji „Ostra Brama”, szturmie sił AK na Wilno wespół z siłami sowieckimi, zakończonym aresztowaniem polskich partyzantów; przedarła się na zachód. Na Białostocczyźnie, na czele swego oddziału partyzanckiego, „Łupaszka” poprowadził bezlitosną walkę z nową władzą. Atakował posterunki, grupy sowieckich żołnierzy. Konfidentów, funkcjonariuszy UB i NKWD z reguły rozkazywał rozstrzeliwać. Osaczony przez wojsko, przeszedł dalej na zachód, na Pomorze. Ukrywał się w Gdańskiem i w końcu wrócił na leśną ścieżkę – ofensywa odtworzonego oddziału „Łupaszki” na Pomorzu i w Olsztyńskiem wzbudziła panikę władz. Partyzanci zdobywali posterunki, zatrzymywali pociągi, blokowali drogi. Bez litości rozstrzeliwali funkcjonariuszy nowej władzy i sowieckich doradców. Sami byli nieuchwytni. Pod koniec 1946 roku zdesperowany minister bezpieczeństwa Stanisław Radkiewicz przez pośredników wysłał list do „Łupaszki”. W zamian za rozwiązanie i ujawnienie oddziału proponował paszport i bezpieczny wyjazd do Anglii. „Łupaszka” odmówił, ale wkrótce musiał złożyć broń. Wojsko i UB deptały jego ludziom po piętach.

Od wiosny 1947 roku ukrywał się wraz z żoną Lidią Lwow, sanitariuszką i łączniczką „Lalą” w V Brygadzie. UB było blisko, coraz bliżej. Szendzielarzowie zatrzymali się u górali w Osielcu koło Makowa Podhalańskiego. Czuli się bezpieczni. Zygmunta nie zaniepokoił ani krążący przedwczoraj w okolicy wojskowy samochód, ani nagły, dziwny wyjazd gospodarza, rzekomo do syna w Poznańskiem.

Żołnierze wyprowadzają „Łupaszkę” i „Lalę” do osobnych pokoi. Po pewnym czasie przyjeżdża major wojsk wewnętrznych i oboje pod silną eskortą jadą do Myślenic, a stamtąd do Krakowa, do Urzędu Bezpieczeństwa. W trakcie przesłuchania „Łupaszka” dowiaduje się, że wszystko było ukartowane. Rzekomy uciekinier to żołnierz w cywilu, który biegł wedle dokładnie opracowanej marszruty. Legendy niepokonanego dotąd „Łupaszki” UB obawiało się tak bardzo, że biorącym w akcji żołnierzom wojsk wewnętrznych nie powiedziano, kogo mają pochwycić. Dowódcy okłamali ich, że łapać mają dwóch niedobitków bandy „Ognia”. Żołnierzom kategorycznie nakazano ująć poszukiwanych żywcem. Strzelać mieli, mimo zagrożenia, wyłącznie nad głowami ściganych.

W celi w podziemiach WUBP Zygmunt Szendzielarz leży skuty kajdankami. Przez całą noc siedzi przy nim potężnie zbudowany strażnik. Drugi stoi przed drzwiami z pepeszą w ręku. Rankiem „Łupaszka” pod silną eskortą jedzie na lotnisko. Tam czeka już specjalny samolot do Warszawy.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

25 czerwca 1937 roku zapamiętany został jako „konflikt wawelski”. Chodziło o konflikt pomiędzy państwem polskim i kościołem. W tym dniu w Krakowie i w Warszawie odbywały się manifestacje przeciwko decyzji ówczesnego krakowskiego metropolity księcia Adama Sapiehy. Poszło o to, w którym miejscu ma spoczywać ciało marszałka Piłsudskiego. Tak wyglądały wydarzenia w ujęciu W. Kalickiego:

Rankiem podnieceni gazeciarze wykrzykują na ulicach Warszawy: „Ooobrażone uczucia naroduuu!”, „Dziś wieeelka demonstracjaaa na pl. Marszałka Piłsudskiegooo!”. Przechodnie wyrywają im z rąk gazety. Pisma sprzyjające rządzącemu obozowi sanacyjnemu pełne są sensacyjnych tytułów: Falą protestów odpowiada opinia społeczna na wybryk księcia Sapiehy, Postępek księcia Sapiehy napełnił goryczą i żalem serca wierzących katolików, Powszechne oburzenie w Lublinie. Pisma opozycyjne wzywają do łagodzenia emocji. Uwagi krytyczne wobec kampanii przeciw metropolicie krakowskiemu księciu Adamowi Sapiesze cenzura konfiskuje. Taki los spotkał artykuł wstępny w krakowskim „Czasie”.

Konflikt władz z księciem Sapiehą zaczął się przed dwoma laty, w dniu śmierci Józefa Piłsudskiego. Rząd postanowił pochować Marszałka po królewsku, na Wawelu. Od początku sprzeciwiał się temu metropolita krakowski. Po poufnych negocjacjach ustąpił i zgodził się na złożenie trumny Marszałka w krypcie św. Leonarda, pośród grobów królewskich. Uważał jednak, że jest to miejsce tymczasowe, i naciskał na władze, by zgodziły się na przeniesienie trumny do krypty pod Wieżą Srebrnych Dzwonów. Rząd nie wyraził zgody. Tydzień temu książę Sapieha zawiadomił Komitet Uczczenia Pamięci Marszałka Piłsudskiego, że postanowił przenieść trumnę. Prezydent Mościcki napisał do księcia list z prośbą o zmianę decyzji. Metropolita odpisał, że postanowienia swego nie zmieni, i w nocy z 23 na 24 czerwca jedna z krakowskich firm kamieniarskich w obecności obserwatorów z ramienia Kościoła i władz przeniosła trumnę Marszałka.

Kilkanaście godzin przed tą operacją do dymisji ostentacyjnie podał się premier gen. Felicjan Sławoj Składkowski. Uzasadnił ją tym, że jako szef rządu nie potrafił zapobiec obrazie Majestatu Rzeczypospolitej przez krakowskiego metropolitę.

Prezydent dymisji nie przyjął. Ruszyła wspierana przez władze kampania sprzeciwu wobec decyzji księcia Sapiehy.

Szef sanacyjnego Obozu Zjednoczenia Narodowego płk Adam Koc wysyła do prasy oświadczenie: „Silniejsza niż śmierć miłość żołnierzy do Wodza została głęboko obrażona. Cześć Narodu dla pamięci największego w dziejach Polaka została boleśnie dotknięta. Dziś – w co uwierzyć trudno – samowola osobista jednostki wywyższyła się ponad wolę i prawo Rodziny Zmarłego, wojska, którego był Twórcą i Wodzem […] Z bolesnym oburzeniem, w zupełnej pewności, że daję wyraz uczuciom szerokich rzesz społeczeństwa – zakładam protest przeciw niedopuszczalnemu postępkowi jednostki, naruszającemu głęboki kult Narodu dla Nieśmiertelnego Wodza”.

Wieczorem w Krakowie, pod Wawelem, rozpoczyna się manifestacja protestacyjna zorganizowana przez Federację Polskich Związków Obrońców Ojczyzny. Kilkuset demonstrantów zbiera się pod Wawelem. Przemawiają wicemarszałek Senatu Kwaśniewski i prezydent Krakowa Kaplicki, po czym organizatorzy odczytują rezolucję protestującą przeciw przeniesieniu trumny Marszałka, które nazwane jest w niej aktem samowoli księcia Sapiehy. Rezolucja zostaje przyjęta przez aklamację.

Pochód w milczeniu przechodzi przed kryptą w Wieży Srebrnych Dzwonów, pochylając sztandary. Na stopniach krypty delegaci składają kwiaty. Z Wawelu demonstracja przemaszerowuje pod gmach Urzędu Wojewódzkiego. Organizatorzy manifestacji wręczają wojewodzie rezolucję. W imieniu wojewody senator Lipiński zawiadamia manifestantów, że rezolucję wojewoda przekaże do władz w Warszawie. Zrywają się burzliwe oklaski. Manifestanci śpiewają Pierwszą Brygadę.

W Warszawie zapada już zmrok, gdy rozpoczyna się zorganizowana przez władze manifestacja na pl. Marszałka Piłsudskiego. Tysięczne tłumy wypełniają plac. Nad głowami biało-czerwone flagi, transparenty: „Pan Prezydent Rzeczypospolitej niech żyje!”, „Żądamy wyłączenia grobów wawelskich spod jurysdykcji metropolity krakowskiego!”. Na trybunę wchodzi pierwszy mówca, sanacyjny senator i dyrektor Polskiego Banku Komunalnego Artur Śliwiński: „W Polsce, dłońmi Józefa Piłsudskiego dla nas wywalczonej, odżyły w zaraniu jej nowego bytu państwowego te wszystkie wady, które ongiś się stały przyczyną naszej tragedii dziejowej. Już zapomnieliśmy nieomal o tym, z jakimi trudnościami przychodziło mu zmagać się w tych latach, zapomnieliśmy przez niego nauczeni wreszcie sprawy prywatne podporządkowywać publicznym i stać na baczność przed majestatem Rzeczypospolitej. Ale oto znowu, w dwa lata po jego śmierci, uderza w nas taki właśnie dawny, warcholski wybryk. Uderza tym silniej i tym boleśniej, że ten, który go uczynił, jest strażnikiem naszego sanktuarium narodowego – Wawelu, iż strojny jest w szaty wysokiego dostojnika Kościoła, a na piersi jego błyszczy najwyższe odznaczenie Rzeczypospolitej: Order Orła Białego. Nie pozwolimy, aby znowu zapanować u nas miały najgorsze wady Polski przedrozbiorowej, nie pozwolimy, aby widzimisię warcholskiej jednostki miało decydować o sprawach, które cały naród obchodzą i dla całego narodu są święte!”.

Nad placem zrywa się burza oklasków i okrzyków: „Nie pozwolimy!”.

Poseł Walewski odczytuje tekst deklaracji organizacji kombatanckich i niepodległościowych: „Byli obrońcy i obrończynie ojczyzny, żołnierze Wielkiego i Nieśmiertelnego Marszałka Piłsudskiego, wraz z organizacjami młodzieżowymi, oraz wszystek lud stolicy Najjaśniejszej Rzeczypospolitej, wzburzeni do głębi serc i sumień niesłychaną samowolą ks. metropolity krakowskiego Sapiehy, który znieważył majestat Rzeczypospolitej i obraził naszą najwyższą świętość narodową – pamięć Wielkiego Marszałka, protestują ze wszystkich sił przeciwko temu postępowaniu ks. metropolity krakowskiego. Zebrani żądają, aby Wawel, jako Panteon narodowy, został oddany we władanie polskich władz państwowych. Lud stolicy domaga się stanowczo, aby w stosunku do ks. metropolity zostały wyciągnięte wszelkie konsekwencje za jego niecny postępek przeciwko państwu i narodowi polskiemu”.

Znów oklaski, znów okrzyki: „Nie pozwolimy!”, „Precz z Sapiehą!”. Poseł Walewski odczytuje teksty depesz do prezydenta Mościckiego, marszałkowej Aleksandry Piłsudskiej i premiera gen. Felicjana Sławoja Składkowskiego. „Wierzymy, że obronisz majestat Rzeczypospolitej oraz że boleśnie dotknięty naród polski otrzyma pełne zadośćuczynienie” – głosi depesza do szefa rządu.

Prezes Federacji Polskich Związków Obrońców Ojczyzny gen. Roman Górecki wzywa do wymarszu pod Belweder. Ogromny pochód rusza Krakowskim Przedmieściem. W pochodzie maszerują i grają orkiestry wojskowe. Tłumy śpiewają Mazurka Dąbrowskiego i Pierwszą Brygadę. W przerwach słychać, jak jacyś cywile wzywają idących do skandowania: „Precz z Sapiehą!”.

Przed gmachem Generalnego Inspektoratu Sił Zbrojnych wojskowi idący w pochodzie uciszają okrzyki. Orkiestry milkną. Tylko dobosze głucho biją w bębny.

Pochód dociera do Belwederu. Straż na dziedzińcu pełnią weterani i rezerwiści. Zapalają się reflektory, snopy światła wydobywają z półmroku dziedziniec i fasadę pałacu. Tłumy zapełniają ulicę i chodniki przed bramą. Na dziedziniec wkracza gen. Górecki i składa przed schodami wieniec z ciemnych liści, owity wstęgami orderowymi Virtuti Militari i Krzyża Walecznych. Na szarfach jest tylko data: „25.VI.1937”.

Teraz na dziedziniec wkraczają delegacje organizacji kombatanckich i społecznych. Przed wejściem do Belwederu rośnie wzgórek wieńców i bukietów. Wreszcie znieruchomiała przed bramą manifestacja rusza dalej. Kolejne szeregi demonstrantów rzucają przez bramę belwederską wiązanki kwiatów. Porządkowi rezerwiści przenoszą je na schody pałacu. Gdy w ciemnościach przechodzą ostatni manifestanci, wał kwiecia na stopniach Belwederu sięga już piersi układających go żołnierzy.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

Miło jest wspominać chwile chwały naszego oręża. Ta, którą odświeżamy dziś wydarzyła się dokładnie 24 czerwca 972 roku i na długo zapadła w pamięć średniowiecznemu rycerstwu, jako wzór bitewnej taktyki:

Mimo ciemności w chaszczach na łagodnych zboczach wzgórz aż roi się od ludzi. O pnie drzew stukają topory, grupki mężczyzn dźwigają kłody i wycięte krzewy na pas ziemi u podnóża wzgórz, na którym ich towarzysze palą ogniska. Wielkie nocne poruszenie nie jest jednak kupalnocką, a liczne, ogromne ogniska to nie wielkie ognie sobótkowe. Ta noc nie będzie czasem wicia wianków przez niewinne dziewczęta, puszczania ich na wodę, łowienia wianków przez młodzieńców i wspólnego szukania z wybrankami kwiatu paproci. Ta noc jest czasem trwożnego wyczekiwania. O świcie kilka tysięcy wojów Mieszka I stanie do bitwy z paroma tysiącami rycerstwa i piechoty margrabiego saskiej Marchii Wschodniej Hodona.

Opanowanie przez księcia Polan Mieszka ujścia Odry skłoniło margrabiego Hodona do zorganizowania przeciw niemu wyprawy wojennej. Decyzję o inwazji za Odrę podjął Hodon sam, bez zgody przebywającego w Italii cesarza.

Zrazu nie było jasne, gdzie siły margrabiego będą forsować Odrę. Na ziemiach Lubuszan oczekiwały najazdu siły pod dowództwem brata Mieszka Czcibora. Sam Mieszko na czele głównych sił Polan pustoszył i pacyfikował buntujących się Pomorzan. Gdy Hodon ruszył w stronę przeprawy przez Odrę w pobliżu silnie umocnionego grodu Cedynia, Mieszko i jego wojsko forsownym marszem chcieli zabiec mu drogę i zablokować przeprawę. Margrabia był szybszy, szczęśliwie sforsował niebezpieczną Odrę i zatrzymał się na nocleg parę kilometrów przed Cedynią. Tuż przed nim rozlokowali się woje Mieszka. Nocą, o czym nie ma pojęcia Hodon, zdążyli nadejść wojownicy Czcibora.

Książę Mieszko nie kładzie się spać. Obmyślony przezeń wieczorem plan bitwy z wojskami Hodona wymaga precyzyjnego zgrania w czasie manewrów jego podzielonych sił. Przy wielkim ognisku Mieszko wyobraża sobie przebieg przyszłego starcia, naradza się ze swoimi dowódcami. Niczego nie zostawia przypadkowi. Jego plan zasadza się na podstępie. Siły główne – jazda i piechota zbrojna w łuki, włócznie, proce – na drodze wiodącej do Cedyni mają udawać, że przystępują do walnej bitwy w rycerstwem niemieckim. Szybko jednak siły Mieszka mają zacząć wycofywać się w stronę Cedyni. Gdy w pościg za nimi ruszy wojsko Hodona, szczupłość miejsca między wzgórzami i bagnami wymusi na Niemcach sformowanie długiej kolumny. A gdy znajdzie się ona w wąskim przesmyku między wzgórzami i mokradłami, ze wzgórz ruszy na wyciągniętą kolumnę zaskakujący atak ukrytych tam wojsk Czcibora.

Jeszcze przed świtem obozowiska wojsk Hodona i Mieszka budzą się. Nie ma czasu na warzenie spyży, tylko szczęśliwcy, którzy mają cokolwiek w sakwach, szybko przeżuwają kęsy i popijają zimną wodą. Przeciwnicy nie widzą się wzajem – przed świtem z bagien podniosła się gęsta mgła.

Piesi i jazda Czcibora, ukryci za wzgórzami górującymi nad drogą i rozpościerającymi się tuż za nią bagnami, jeszcze nie wstają z mchów i ciągnących się wokoło łanów wrzosów. Wszelki ruch i hałas na wzgórzach obudziłby czujność rycerzy Hodona.

Mimo mgły siły margrabiego sprawnie ustawiają szyki. Na swym lewym skrzydle, od strony bagien, Hodon stawia hufiec ciężkiej jazdy sformowany naprędce z posiłkowych pocztów rycerskich przysłanych z innych marchii cesarstwa. W większości są to Sasi. Dowódcą tego hufca margrabia czyni grafa Zygfryda von Walbeck. Na prawym skrzydle, od strony wzgórz, stają rycerze i piesi z marchii Hodona. Ten hufiec margrabia pozostawia pod swoim dowództwem. Za szeregami jazdy ustawiają się zwarte szyki piechoty.

We mgle niewiele widać, jest chłodno i wilgotno. Wreszcie margrabia wydaje rozkaz marszu w stronę wroga. Po przejściu niespełna kilometra zwiadowcy alarmują, że szyki Mieszka są już niedaleko. Walka we mgle jest wielce ryzykowna, więc Hodon wstrzymuje swe wojska i nakazuje całkowitą ciszę. We mgle słychać tylko parskanie koni.

Wreszcie mgła podnosi się. Słońce jest już dość wysoko, oślepia skierowane ku wschodowi szyki niemieckie. Polscy jeźdźcy zaś widzą przeciwnika jak na dłoni. Jaskrawe opończe, wielobarwne tarcze, skrzące się ostrza broni i okucia sprawiają imponujące wrażenie. Mieszkowych wojów ta manifestacja potęgi nie przeraża, przeciwnie, raczej zagrzewa ich serca – będzie z czego obdzierać trupy poległych rycerzy Hodona.

Mieszko rozpoczyna swoją grę. Najpierw, zgodnie z rycerskimi obyczajami, wysyła przed swe linie harcowników. Na ich spotkanie wyjeżdżają rycerze Hodona. Potyczki wybrańców na oczach stojących w bitewnym szyku wojsk to rytuał pilnie obserwowany przez wszystkich na polu bitwy. Zwycięstwo własnych harcowników to dobry omen przed bitwą.

Hodon dostrzega Mieszka, w zbroi, w pozłacanym hełmie, na białym koniu. I dostrzega, że lewe skrzydło Mieszka zaczyna się wycofywać. Ach, sprytny ten Mieszko! Gdy ujrzał potęgę Hodonowych wojsk margrabiego, postanowił zmykać pod osłonę wałów Cedyni, zaś harcowników wyprawił jako osłonę. Hodon błyskawicznie podejmuje decyzję: uderzać na cofających się Polan! Pierwszy ruszyć ma hufiec Zygfryda. Rycerze śpiewają Kyrie eleison i ruszają.

Mieszko natychmiast wstrzymuje pozorowany odwrót. Fala saskich jeźdźców z impetem uderza na skrzydło Polan, spycha ich do tyłu, w wąski przesmyk między bagnami i najwyższym z ciągnących się wzdłuż drogi wzgórz. Hodon dostrzega szansę zniszczenia całości sił Polan. Gdyby uderzyć na ich lewe skrzydło, w wąskiej gardzieli pod wzgórzem kłębiliby się bezładnie jak ryby w więcierzu.

Hufiec Hodona uderza zatem na lewe skrzydło dowodzone przez samego Mieszka. Tysiąc jeźdźców sunie pancerną ławą na Polan. Ale ludzie Mieszka nieoczekiwanie sprawnie cofają się w stronę Cedyni. Rycerze margrabiego nie mogą ich dopaść i wyciąć, gdyż teren szybko się zwęża i muszą chaotycznie, w pędzie zacieśniać szyki. Za rycerstwem biegną piechurzy.

Mieszko wjeżdża konno na trzecie, licząc od zachodu, wzgórze. Stamtąd daje znak Czciborowi. Na zbocza pierwszego wzgórza, pod które przeciska się niemiecka jazda, wylegają setki łuczników i procarzy. Chmura strzał spada na rycerzy margrabiego. Mieszko przewidział i to, że rycerze trzymają tarcze w lewej ręce, zaś łucznicy razić ich będą z prawej, nieosłoniętej strony. Na ziemię walą się konie i jeźdźcy. Gdy chaos w niemieckich szeregach sięga zenitu, w dół zbocza ruszają tarczownicy z włóczniami. W bok niemieckiej jazdy uderza oddział jazdy ukrytej za wzgórzami

Hodon z Zygfrydem i najdzielniejszymi rycerzami wyrąbują sobie drogę przez polską linię i pędzą w stronę Cedyni. Reszta jazdy Polan zamyka niemieckie siły w okrążeniu. Rycerstwo i piechota Hodona giną pod ciosami wojów Mieszka albo toną w mokradłach.

Hodon, Zygfryd i garść ich towarzyszy przebijają się przez podgrodzie Cedyni na wschód i uciekają do lasów na południu. Czeka ich jeszcze przeprawa przez Odrę, powrót do bezbronnej, pozbawionej wojska marchii i wytłumaczenie się z samowoli i nieudolności przed cesarzem.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.