14 kwietnia 1865 roku – zamach na Abrahama Lincolna oczyma W. Kalickiego:

Prezydent Stanów Zjednoczonych Abraham Lincoln budzi się w swej sypialni w Białym Domu grubo przed 6.00. Jest Wielki Piątek. Lincoln wstaje z łóżka w doskonałym humorze – tej nocy wreszcie przestały dręczyć go koszmary senne, nie zamęczał się też sam myślami o uporządkowaniu kraju po zakończeniu wojny domowej. Śniło mu się, że stoi na pokładzie widmowego statku, który płynie szybko ku nieznanemu lądowi. Ta wizja przychodziła doń nocami już kilkakrotnie – za każdym razem w przeddzień ważnych wydarzeń związanych z wojną.

Lincoln schodzi na parter. Dzień zapowiada się piękny, ale o tej porze jest chłodno. Prezydent rozpala ogień w kominku, przegląda papiery, wydaje pełniącemu obowiązki sekretarza stanu Frederickowi Sewardowi polecenie zwołania posiedzenia rządu na godzinę 11.00.

O 8.00 Lincoln siada do śniadania z żoną Mary. Jak zawsze w domu Lincolnów jest ono skromne. W trakcie posiłku do Białego Domu przybywa syn prezydenta Robert. Służy na froncie w sztabie gen. Granta. Robert z zapałem opowiada rodzicom, że przed paru dniami stał na ganku domu, w którym najlepszy dowódca konfederatów gen. Lee podpisywał akt kapitulacji. Lincoln jest wniebowzięty. Wojna secesyjna wybuchła przed 5 laty po wybraniu go na prezydenta. Stany południowe wyboru tego nie uznały i ogłosiły secesję. Teraz, bo bezprecedensowo bezwzględnych, krwawych zmaganiach, Północ lada dzień osiągnie ostateczne, bezwarunkowe zwycięstwo.

Prezydent gawędzi z synem o przyszłości po wojnie. Nalega, by Robert ukończył prawo na Harvardzie i odbył aplikację.

 – Wtedy będziemy mogli wspólnie stwierdzić, czy będzie z ciebie prawnik czy nie – oznajmia patriarchalnie ojciec. Sam jest wybitnym prawnikiem.

Po śniadaniu Lincoln przyjmuje w Białym Domu interesantów. Przychodzą jak chcą, rezydencji prezydenta bowiem nie strzeże nikt. Dopiero od niedawna sekretarz wojny Edwin Stanton, który uporczywie przestrzega Lincolna przed możliwością zamachu na jego życie, postawił na warcie przed Białym Domem 2 żołnierzy i powołał 4 cywilnych agentów ochrony prezydenta. Ale i tak do Białego Domu wchodzi każdy, kto chce.

Po 10.00 prezydent idzie spacerkiem do Ministerstwa Wojny. Ma nadzieję, że nadeszły tam wreszcie depesze o kapitulacji gen. Josepha Johnstone’a, dowódcy ostatniej już armii Południa walczącej w Karolinie Północnej. Ale dobrych wieści w ministerstwie ciągle nie ma.

Lincoln jest straszliwie wyczerpany fizycznie intensywną pracą w latach wojny. Zdarzało mu się już z powodu znużenia zwoływać poranne narady gabinetu u swego łóżka w Białym Domu. Teraz korzysta z okazji do złapania oddechu i wolnym krokiem wraca do prezydenckiej rezydencji. Rozkoszuje się widokiem kwitnących dereni.

O 11.00 zaczyna się posiedzenie gabinetu. Na początku gen. Grant przedstawia swe ostatnie walki z armią konfederatów gen. Lee. Opisuje przebieg kapitulacji gen. Lee i zapowiada, że gen. Johnston musi skapitulować lata dzień. Lincoln jest w doskonałym nastroju, opowiada gen. Grantowi o swym śnie ze statkiem i wyjaśnia, że już parę razy poprzedzał on wyjątkowo pomyślne wieści.

Wreszcie zaczyna się to, co w tych dniach najważniejsze – dyskusja, jak potraktować pokonane Południe. Członkowie gabinetu mają w tej sprawie wyrobioną opinię, dali jej zresztą wyraz w nieformalnych rozmowach przed posiedzeniem, gdy Lincoln spacerkiem wracał z Ministerstwa Wojny. Wedle niewielkiej części z nich Południe powinno być poddane surowej kontroli Północy, trzeba złamać jego ducha oporu, nieledwie upokorzyć. Nawet większość z obecnych, która opowiada się za przyjazną współpracą z południowcami, chce jednak osądzić przywódców Konfederacji. Ale Lincoln samotnie stawia czoła nastrojom swych współpracowników. Nieoczekiwanie wygłasza pochwałę głównego, pokonanego przeciwnika – gen. Lee. Chwali także jego żołnierzy, że dzielnie walczyli za sprawę, w którą wierzyli.

 – Mam nadzieję, że nie będzie prześladowania i krwawych rozpraw po zakończeniu wojny. Niech nikt nie oczekuje ode mnie brania udziału w wieszaniu i zabijaniu, nawet najgorszych z tych ludzi. Wystraszcie ich z kraju, otwórzcie bramy, wypłoszcie ich – wzywa prezydent, machając przy tym mocno rękami, jak farmer przeganiający w obejściu domowe ptactwo.

Sekretarz Stanton przedstawia projekt rozciągnięcia restrykcyjnej władzy nad pokonanymi stanami Południa. Lincoln, który uważa, że tylko pod osłoną wojskowej okupacji można wprowadzić i utrwalić na Południu nowy, zgodny z wartościami zwycięskiej Północy porządek, omawia każdy punkt projektu Stantona, mogący niepotrzebnie zadrażniać stosunki z mieszkaniami stanów dawnej Konfederacji.

Wreszcie dochodzi do trudnej rozmowy z gen. Grantem. Lincoln wybiera się dziś wieczorem z żoną Mary do teatru Forda na spektakl angielskiej komedii Our American Cousin (Nasz amerykański kuzyn), ze słynną brytyjską aktorką Laurą Keene. Do prezydenckiej loży zaprosił gen. Granta i jego żonę Julię. Poinformowały o tym już waszyngtońskie gazety. Tymczasem niedawno Mary Lincoln ciężko obraziła panią Grant. W City Point, w obecności licznych oficerów, krzyczała na żonę wybitnego dowódcy, że ta zamierza podstępnie zamieszkać w Białym Domu. Mary Lincoln nie chodziło przy tym o prezydenckie ambicje gen. Granta, ale o wyimaginowany romans Julii Grant ze swym mężem. Lincolnowie stracili na froncie syna Williama; od tego czasu Mary ma ogromne kłopoty emocjonalne: popada w depresję, ulega atakom chorobliwej zazdrości. Abraham znosi to wszystko z wielką wyrozumiałością i pogodą ducha.

Gen. Grant też stara się zachować dystans. Po posiedzeniu przeprasza prezydenta, ale zamierzał z żoną odwiedzić mieszkających w New Jersey synów, zatem musi wyjechać jeszcze dziś, wczesnym popołudniem. Lincoln z kamienną twarzą przyjmuje tę dyplomatyczną wymówkę.

Przy lunchu jednak, trochę już do pomysłu z teatrem zniechęcony, namawia żonę, by zostali w Białym Domu. Mary upiera się, że skoro ogłoszono ich wizytę w gazetach, trzeba jechać. Oboje zastanawiają się, kogo zaprosić do towarzystwa. W końcu wybierają znanego im wojskowego mjr. Henry’ego Rathbone’a i jego śliczną narzeczoną Clarę Harris, córkę senatora z Nowego Jorku.

Prezydent wraca do gabinetu. Podpisuje akty łaski, odroczenia wyroków więzienia. Do gabinetu wciskają się liczni interesanci. Wreszcie Lincoln wychodzi do Mary. Na korytarzu spotyka żonę dyrektora teatru Groovera, która zaprasza go dziś wieczorem na spektakl Aladyna. Prezydent wyjaśnia, że już zaplanował wyjście do Teatru Forda.

O 17.00 Abraham i Mary wyjeżdżają powozem na przejażdżkę. Mimo nawału pracy Lincoln stara się poświęcać żonie jak najwięcej czasu, by wróciła do równowagi. Jadą przytuleni. Rozmawiają o czekających ich jeszcze ponad 3 latach prezydentury. Lincoln opowiada jej o swych marzeniach na czas po wojnie: o podróży do Europy, do Jerozolimy, potem do Kalifornii, wreszcie o przyszłym powrocie do praktyki adwokackiej w Springfield albo w Chicago. Na kolację wracają do Białego Domu.

Wieczorem prezydent w towarzystwie przydzielonego mu do ochrony detektywa Crooka idzie do Ministerstwa Wojny. Ale wieści o kapitulacji gen. Jacksona ciągle nie ma. Oficerowie pocieszają Lincolna – zwycięstwo jest tuż-tuż, może to będzie nawet jutro. Gdy obaj wracają do Białego Domu, Crook prosi prezydenta, by nie szedł dziś do teatru. To zbyt niebezpieczne. Lincoln zbywa go. Crook proponuje, że pójdzie z państwem Lincolnami i będzie ich strzegł w loży teatralnej. Prezydent dziękuje, ale odmawia.

 – Miał pan ciężki dzień i musi pan iść do domu – mówi.

W tym czasie, w leżącym blisko Teatru Forda pensjonacie Mary Surratt, aktor John Wilkes Booth, zagorzały zwolennik Konfederacji, spotyka się z kilkoma uczestnikami założonego przez siebie spisku. Do niedawna planował porwanie Lincolna, wywiezienie go na Południe i wymianę za wszystkich jeńców wojennych wziętych przez wojska Unii, teraz jednak zamierza prezydenta zabić. Booth rozdziela zadania swoim towarzyszom – mają oni zlikwidować dwóch wysokich urzędników Unii, w tym sekretarza stanu Sewarda, sam zaś zamierza w teatrze zastrzelić Lincolna, a nożem pchnąć śmiertelnie gen. Granta. Już wcześniej potajemnie wywiercił w drzwiach loży prezydenckiej malutki otwór do podpatrywania z korytarza, czy nie ma w niej ochrony.

Państwo Lincoln docierają do Teatru Forda z opóźnieniem, o 20.30. Wyruszyli zbyt późno, a musieli jeszcze pojechać po mjr. Rathbone’a i pannę Harris. Abraham ma na sobie czarny płaszcz i białe skórkowe rękawiczki, Mary – szarą jedwabną suknię i szary czepek. Woźnica i lokaj zostają w prezydenckim powozie.

Państwo Lincoln i towarzysząca im para wkraczają do rzęsiście oświetlonego gmachu teatru, krętymi schodami wchodzą na piętro i pojawiają się w loży prezydenckiej. Przed lożą czeka na nich przydzielony do ochrony policjant John Parker. Waszyngtońska policja chciała się go pozbyć z powodu pijaństwa i zaniedbywania obowiązków. Bałagan w biurokracji policyjnej i prezydenckiej sprawił, że Parker zamiast na bruk trafił do ochrony Lincolna. Już fakt, że przyszedł prosto do teatru, zamiast jechać z prezydentem z Białego Domu, jest poważnym zaniedbaniem.

Gdy prezydent zjawia się na balkonie, aktorzy przerywają spektakl, widownia – waszyngtońska elita i generalicja Unii – wstaje z miejsc, a orkiestra gra Hail to the Chief. Prezydent i reszta jego towarzystwa za tylnym rzędem krzeseł przechodzą do loży prezydenckiej, której balustrada znajduje się zaledwie 3 nad skrajem sceny. Lincoln zasiada w fotelu bujanym, specjalnie dostarczonym dlań przez dyrekcję teatru. Spektakl rusza dalej. Grający główną rolę męską aktor Harry Hawk improwizuje:

 – To przypomina mi pewną historię, jak powiedziałby pan Lincoln.

Widzowie biją brawo.

Angielska farsa podoba się państwu Lincolnom. Abraham nie bije braw, ale co rusz wybucha śmiechem. Mary, odprężona, zadowolona, wspiera się na jego kolanie, coś szepce mu o sztuce do ucha.

Na korytarzyku na piętrze pojawia się John Booth. Konia zostawił w uliczce obok teatru. Ma buty do jazdy z ostrogami, na głowie wielki czarny kapelusz. Agenta Parkera nie ma przed drzwiami loży – słysząc śmiechy na widowni, zszedł na parter, by też zobaczyć tak zabawną komedię. Nieopodal drzwi siedzi tylko stangret prezydenta Forbes. Ale to prosty człowiek, gdy Booth wręcza mu swą wizytówkę aktora, przepuszcza go bez słowa. Booth dyskretnie zagląda do loży przez wywierconą dziurkę. Gdy na scenie grany przez Hawka tytułowy amerykański kuzyn, a przy tym zalotnik, zostaje zdemaskowany jako osoba niezamożna, widownia zamiera w napięciu. Booth, który czekał na ten moment, wślizguje się do loży. Do tyłu głowy prezydenta, tuż za lewym uchem, niemal przykłada jednostrzałowy pistolet Philadelphia Deringer. Huk wystrzału, kłąb dymu. Trafienie w głowę rzuca Lincolna na balustradę. Mjr Rathbone rzuca się na Bootha, ale ten wyciąga myśliwski nóż i tnie oficera w ramię, aż do kości. Potem zamachowiec wspina się na barierkę i skacze na scenę. To jego plan, tak właśnie ma uniknąć ryzyka zablokowania w wąskim korytarzyku i schodach przez kogoś z widowni na parterze. Booth jest fantastycznie sprawny fizycznie, taki sus to dla niego nic, ale skacząc, zawadza ostrogą o jedną z flag, jakimi udekorowana jest loża prezydencka. Łamie lewą nogę, przewraca się na scenie. Mimo bólu zrywa się z nożem w ręku i woła histerycznie:

 – Sic semper tyrannis! [Taki los zawsze czeka tyranów!] – to oficjalne hasło stanu Wirginia.

Widownia zna Bootha, to bardzo popularny aktor. Jego dziwaczny strój i ten skok sprawiają, że wszyscy są przekonani, iż wszystko to, łącznie ze strzałem, to część spektaklu, improwizacja na cześć prezydenta. Dopiero histeryczny krzyk panny Harris i rannego mjr. Rathbone’a alarmuje widzów.

Booth, utykając, wybiega z teatru, wsiada na konia i odjeżdża.

 „Prezydent został postrzelony!” Na ten krzyk widownia wpada w panikę i rzuca się do ucieczki. Tylko nieliczni zachowują zimną krew. Ze sceny Laura Keene z brytyjskim opanowaniem woła:

 – Na miłość boską, zachowajcie przytomność umysłu, zostańcie na miejscach!

Młody lekarz wojskowy Charles Leale wpada do loży prezydenckiej. Układa nieprzytomnego, niedającego znaku życia Lincolna na podłodze. Kula przeszła przez mózg i utkwiła nad prawym okiem. Leale usuwa z rany skrzep krwi, by zmniejszyć obrzęk mózgu. Lekarz nie wyczuwa pulsu, otwiera usta Lincolna i zaczyna sztuczne oddychanie. Do loży wbiega jeszcze jeden lekarz, Charles Taft. Leale poleca mu podnosić i opuszczać ramiona rannego, sam rytmicznie ugniata mostek. Ranny zaczyna oddychać, ale puls ma niemiarowy. Jest nieprzytomny.

Dr Leale sprzeciwia się przewiezieniu rannego do szpitala – to mogłoby go zabić. Obecni w loży przenoszą prezydenta przez ulicę do skromnego domu Petersona naprzeciw teatru. Układają go w skromniutkim, sublokatorskim pokoiku, na łóżku z baldachimem. Na wieść o zamachu do domu Petersona przybywają coraz liczniej urzędnicy i oficerowie. W mieście zaczyna się panika, szerzą się plotki o zamordowaniu gen. Granta i rychłych zamachach na resztę wybitnych polityków Unii. Obecni w pokoju u łoża konającego Lincolna dygnitarze tracą głowy, szlochają. Tylko sekretarz wojny Stanton, który tak usilnie ostrzegał Lincolna przed groźbą zamachu, zachowuje zimną krew. W sąsiednim pokoju, w asyście sędziego federalnego, osobiście przesłuchuje świadków zamachu. Wszyscy rozpoznali w zamachowcu Bootha. Stanton natychmiast zarządza stan wyjątkowy w Waszyngtonie i wielką obławę na Bootha.

Lekarze co 0,5 godziny wydają komunikaty o stanie zdrowia prezydenta. Odczytywane są wielkiemu tłumowi czuwającemu przed domem Petersona.

O 7.22 nad ranem Abraham Lincoln umiera.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.