14 grudnia 1911 roku Roald Amundsen zdobył biegun południowy. Oto relacja W. Kalickiego:

4 mężczyzn budzi się w niezbyt wielkim spiczastym namiocie. Przez chwilę leżą jeszcze odrętwiali w grubych śpiworach. Potem jeden po drugim wysuwają się z ciepłych kokonów. Spali, nie zdejmując futrzanych kurt ani polarnych butów. Namiot wypełnia straszliwy smród. Od 2 miesięcy żaden z nich się nie mył. Każdy z nich cierpi na bolesne, ropiejące otarcia skóry na całym ciele, spowodowane przez zesztywniałą od brudu wełnianą bieliznę. Noszą ją, bez zmiany, pod wełnianą i futrzaną odzieżą wierzchnią. W czasie marszu mróz trzyma brud w ryzach, ale w nocy, rozgrzani w śpiworach, zaczynają potężnie śmierdzieć.

Towarzysze norweskiego odkrywcy Roalda Amundsena podczas wyprawy na wciąż dziewiczy biegun południowy muszą zapomnieć o higienie. Jedyny zabieg higieniczny, którego dokonują podczas tego marszu, to podstrzyganie bród. Tak zadecydował Amundsen. Zabrał nawet w drogę maszynkę fryzjerską. W długich brodach szybko rosną sople lodu powodujące bolesne naderwania włosów i zapalenia skóry. Krótki zarost zaś, niczym futro zwierząt, całkiem nieźle chroni twarze od odmrożeń.

Zabranie ciężkiej maszynki fryzjerskiej zamiast lekkich nożyczek to tylko jeden ze znaków, że w tej wyprawie władcą absolutnym jest 39-letni Amundsen.

Od młodzieńczych lat marzył o wielkich odkryciach na terenach polarnych. Najpierw pracował na pokładzie statku handlowego w Arktyce, potem zaciągnął się jako pierwszy oficer na „Belgicę”, pierwszy statek, który u schyłku zeszłego wieku przezimował w Arktyce. W 1903 roku Amundsen dokonał wyczynu, o którym marzyły pokolenia żeglarzy. Na malutkim, lecz krzepkim statku „Goya” z 6-osobową załogą przepłynął Przejście Północno-Zachodnie, przesmyk arktyczny łączący Europę z Azją na północ od kontynentu północnoamerykańskiego.

Wtedy wzrok Amundsena spoczął na niezdobytym dotąd biegunie północnym.

Amundsen wymusił na sławnym norweskim polarniku Fridtjöfie Nansenie wypożyczenie jego statku „Fram”, przystosowanego do dryfowania w lodach. Na „Framie” miał zbliżyć się do bieguna północnego tak dalece, jak tylko to możliwe, a resztę drogi przejść na nartach po stałym lodzie polarnym. Żywność i sprzęt miały pociągnąć eskimoskie psy na saniach.

Nieoczekiwanie jednak porucznik marynarki amerykańskiej Robert Peary i drugi Amerykanin Frederick Cook 7 kwietnia 1909 roku zdobyli biegun północny. Dla żądnego sławy Amundsena była to klęska. Także finansowa – aby sfinansować wyprawę na biegun północny, Norweg zaciągnął duże pożyczki i zastawił swój dom. Długi zamierzał oddać z dochodów z książek i odczytów po zdobyciu bieguna.

Amundsen w tajemnicy postanowił, że zamiast północnego zaatakuje biegun południowy. Dlatego też zaokrętował na „Frama” 100 grenlandzkich psów pociągowych, które – gdyby naprawdę zamierzał, tak jak ogłosił, płynąć wokół Afryki do Cieśniny Beringa, a stamtąd maszerować po lodzie na północ – łatwo można było kupić na Alasce albo na wschodnich krańcach Syberii.

W sierpniu 1909 roku norweska wyprawa pożeglowała na „Framie” na południe.

Amundsen postawił wszystko na jedną kartę. Nie bacząc, że w stronę Antarktydy płynie już z zamiarem zdobycia bieguna południowego brytyjska wyprawa Roberta Falcona Scotta, w tajemnicy przed Nansenem, przed norweskim parlamentem i rządem, także przed sponsorami, którzy jego wyprawę na biegun północny sfinansowali, skierował się w stronę Antarktydy. Kalkulował, że jeśli jako pierwszy zdobędzie biegun południowy, nikt nie będzie go pytał o nadużycie zaufania.

Załogę o zmianie celu wyprawy poinformował dopiero na Maderze.

Stamtąd też wysłał depeszę do Scotta z wiadomością, że staje z nim do rywalizacji o zdobycie bieguna południowego.

Na Antarktydzie Amundsen założył obóz w Zatoce Wielorybów, Scott zaś w zatoce McMurdo, po przeciwnej stronie Morza Rossa. Pierwsze miesiące obu ekspedycjom zajęło zakładanie coraz odleglejszych od nadmorskich obozowisk składów z zapasami żywności i nafty. Podczas jednej z tych wypraw Amundsen wpadł w panikę – porzucił swych zmęczonych towarzyszy i sam jako pierwszy wrócił do bazy. Nawet gdy odpoczął, nie ruszył po nich z powrotem. Gdy właściwie skazani na zagładę polarnicy nadludzkim wysiłkiem uratowali się i wypomnieli mu niegodne zachowanie, Amundsen zachował się jeszcze podlej – wyrzucił ich z grupy mającej szturmować biegun.

Tylko karność członków wyprawy i wielki autorytet Amundsena uratowały ekspedycję od buntu i rozpadu.

Rywalizacji ze Scottem Amundsen podporządkował wszystko, łącznie ze strategią marszu. Udało mu się wyruszyć z 3 doświadczonymi polarnikami: 40-letnim Helmerem Juliusem Hanssenem, 37-letnim Olafem Bjaalandem i 35-letnim Sverre Helge Hasselem – na 10 dni przez startem wyprawy brytyjskiej. Myśl o możliwości przegranej ze Scottem doprowadzała go na skraj paranoi. Norwegowie lepiej od Brytyjczyków jeździli na nartach, ich psy lepiej sprawdzały się od szetlandzkich kucyków Scotta. Motorowe sanie Brytyjczyków wszyscy znający jako tako Antarktydę uznawali za niewypał, ale Amundsen zakazał rozmów o nich. Na sam dźwięk słowa „motor” wpadał w szał, krzyczał, groził pobiciem.

4 wędrowcy na spirytusowym prymusie gotują czekoladę. Gorąca czekolada w namiocie to najwspanialsza chwila każdego dnia. Wszyscy są straszliwie zmęczeni, wygłodzeni, odwodnieni. Pragnienie doprowadza ich niemal do szaleństwa. Śnią o strumieniach pełnych wody, o górskich wodospadach, opowiadają sobie, jak smakuje woda z jeziora, a jak z rzeki. Za dzbanek ciepłej wody do picia każdy z nich oddałby wiele, bardzo wiele.

Po śniadaniu trzeba wyjść na zewnątrz, na trzydziestokilkustopniowy mróz. Dziś to straszliwa męka. Każdy z polarników ma na prawym policzku potężny, sączący się krwią i surowicą strup. Ostatnio przez 3 dni musieli maszerować w śniegowej burzy. Wiatr dął niezmiennie z prawej strony. Gnane wichurą płatki śniegu i drobinki lodu jak tarka ścięły skórę z ich prawych policzków.

Jeden z Norwegów otwiera konserwę i wydziela kilkunastu wychudzonym, słabym psom mikroskopijne porcje mięsa.

Teraz pora wypróżnić się. Na Antarktydzie to wielka sztuka. Wszyscy długo ćwiczyli siusianie i kucanie za potrzebą na 40-stopniowym mrozie, w podmuchach lodowatej wichury. Każdy ruch musi być precyzyjny, chwila nieuwagi może kosztować paskudne odmrożenia.

Czas ruszać. Biegun jest tuż-tuż.

Idą przez rozległą lodową równinę. 4 polarników powoli maszeruje obok sań, nerwowo pogania psy. Nikt nie chce dać po sobie poznać, jak bardzo jest zdenerwowany. A może Scott ich jednak wyprzedził? A jeśli za chwilę ujrzą brytyjską flagę, namiot i uśmiechniętych, triumfujących, przeklętych Anglików?

Nagle Amundsen zauważa, że jeden z psów z uwagą zaczyna węszyć w kierunku południa. Amundsen wpada w dziką wściekłość. Usiłuje uderzyć zwierzę kijkiem narciarskim, potem podbiega, kopie je i depcze.

Zmasakrowany pies nie przestaje. Teraz i inne psy zwracają nozdrza w tamtą stronę. Bjaaland podchodzi do zwierzęcia pobitego przez Amundsena, drapie je za uchem, odwraca jego łeb na północ, prosi:

 – Nie rób mi tego, nie rób.

Ale pies ciągle usiłuje wywęszyć coś na południu. Czyżby jednak…

Bjaaland wpada we wściekłość, wyzywa psa, wrzeszczy, że za to durne węszenie zatłucze na śmierć.

Norwegowie patrzą z napięciem w kierunku południa. Oczy mają zaczerwienione od wichru i ostrego światła. Co chwila któremuś wydaje się, że dostrzega ciemny punkt, ale to tylko złudzenie, tylko wzrok odmawia posłuszeństwa. Nie widać nic prócz idealnej błękitnawej bieli.

Ruszają dalej. Po godz. 13.00 graniczące z histerią napięcie powoli ustępuje. Z obliczeń Amundsena wynika, że idąc swoim normalnym tempem, powinni dotrzeć dziś na biegun ok. godz. 15.00. Już blisko, bliziutko i na szczęście nic nie zakłóca idealnej bieli równiny i ciszy przestworzy.

Co chwila spoglądają na przyrząd zamocowany na saniach wskazujący przebytą drogę. O 15.00 wszyscy jak jeden mąż krzyczą: „Stać!”.

To tu.

Są sami.

Pierwsi. Anglicy przyjdą po nich.

Patrzą wokół siebie oszołomieni, jakby przebudzeni z wielkiego snu. Bieguna nie ma, to tylko punkt na mapie. Nic, żadna zmarszczka, żaden ślad nie zakłócają idealnie równego obrusa śniegu.

W pierwszym odruchu rzucają się po przytroczoną do sań norweską flagę na drzewcu. We czterech, przeszkadzając sobie wzajem, wbijają ją w lód, umacniają linkami.

W milczeniu ściskają sobie dłonie. Przez chwilę jak dzieci lepią śnieżki i obrzucają się nimi, ale zaraz przestają. Tyle tygodni marzyli o tej chwili, a teraz nie potrafią się cieszyć. Z powagą informują siebie nawzajem, że wykonali kawał dobrej roboty. I tyle.

Z ulgą wracają do swych niezmiennych, rutynowych obowiązków. Rozbijają namiot, karmią psy, rozpalają prymus i gotują wieczorną gorącą czekoladę.

Amundsen oznajmia, że równinę wokół bieguna nazwał Równiną Króla Haakona VII. Potem zarządza wyjątkowy, świąteczny obiad – każdy dostanie dziś po malutkim kawałku podgrzanego foczego mięsa.

Rano wszyscy czterej rzucają się do pomiarów. Amundsen chodzi bardziej milczący niż zwykle. Wreszcie odkrywa karty. Nie można ryzykować, by ktokolwiek mógł im później zarzucić, że nie byli dokładnie na biegunie. Trzeba wyznaczyć jego położenie tak precyzyjnie, jak to tylko możliwe. Amundsen poleca 3 swoim podwładnym, by natychmiast ruszyli na nartach w 3 kierunkach. Nie wolno im zabrać ani śpiworów, ani namiotów, tylko przyrządy pomiarowe. Gdy oddalą się o 20 km, mają przeprowadzić pomiary, a potem obejść obóz wielkim łukiem. Wszystko po to by choć jeden z Norwegów na pewno okrążył obszar, na którym leży biegun.

Hanssen, Hassel i Bjaaland słuchają w milczeniu. Świetnie wiedzą, że jeśli zerwie się śnieżyca, zginą.

Ruszają bez pożegnań.

Co godzinę przeprowadzają pomiary. Gdy wracają, okazuje się, że w tym czasie Amundsen, drżącą ze zmęczenia ręką, napisał 2 listy. W pierwszym zawiadamia norweskiego króla Haakona VII o zdobyciu bieguna. Drugi list zaadresowany jest do Scotta. To wykalkulowana obelga, wręcz tortura dla angielskiego konkurenta. Amundsen z pozorną uprzejmością stwierdza, że w drodze powrotnej czyha nań wiele niebezpieczeństw i wszystko może się zdarzyć, więc na wszelki wypadek prosi Scotta, by zabrał list do Haakona i przekazał norweskiemu monarsze. Oczywiście Amundsenowi nie chodzi o przekazanie ostatnich słów najbliższym. Wtedy zaadresowałby przecież list do swego brata Leona, który wspiera go we wszystkich wyprawach. Ten list ma upokorzyć, skompromitować rywala, nad którym już przecież odniósł zwycięstwo. Jeśli Scott nie zabierze go, to straci twarz. Jeśli zabierze i odda Haakonowi, stanie się piewcą triumfu Amundsena.

Oba listy w skórzanym woreczku Amundsen kładzie w namiocie, który Norwegowie, odchodząc, pozostawią na biegunie.

Na koniec prawdziwe święto funduje kolegom Bjaaland. Z zakamarków swego futra wyciąga przemycone przez całą Antarktydę pudełko cygar. Wszyscy zaciągają się z rozkoszą. Dym wypełnia namiot wśród lodowych pustkowi.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.