15 grudnia 1944 zaginięcie, a najprawdopodobniej śmierć Glenna Millera słynnego amerykańskiego muzyka jazzowego. Oto przebieg wypadków według W. Kalickiego:

Pogoda jest obrzydliwa: pada, mgła, nisko wiszące chmury, temperatura 1 stopień C. Jak to w Wielkiej Brytanii w grudniu. Na niewielkim lotnisku wojskowym Twinwood mechanicy kończą przygotowywać do lotu niewielki jednosilnikowy górnopłat UC-64 Norseman o numerze bocznym 44-70 285, należący do amerykańskich sił powietrznych. Samolot może zabrać na pokład 9 osób i jest używany przez amerykańskie lotnictwo jako maszyna łącznikowa, coś w rodzaju powietrznej taksówki. To dobra konstrukcja, ma jednak pewną wadę, dotkliwą zwłaszcza tu, w Europie, w zimie – nie ma instalacji przeciwoblodzeniowej.

Tego dnia norseman pilotowany przez chorążego lotnictwa Johnny’ego Morgana ma polecieć do niedawno wyzwolonego spod hitlerowskiej okupacji Paryża z zaledwie 2 pasażerami. Obaj są już na trawiastej płycie lotniska.

Płk Norman F. Baesell leci do Paryża na polecenie swojego zwierzchnika gen. Goodricha, by skombinować na święta parę skrzynek francuskiego szampana.

Drugi pasażer, szczupły mężczyzna w jasnych lotniczych spodniach, skórzanej kurtce pilotce i okularach, przyjechał wojskowym jeepem z odległej o kilka kilometrów XIX-wiecznej rezydencji Milton Ernest Hall, która od niespełna 2 lat wykorzystywana jest przez amerykańskie siły powietrzne w Wielkiej Brytanii jako hotel dla pilotów i lokalne centrum dowodzenia.

Przybyłym z Milton Ernest Hall pasażerem jest wybitny i szalenie popularny w Stanach muzyk jazzowy Glenn Miller.

Jest puzonistą, aranżerem, kompozytorem i liderem jazzowego Army Air Force Band. Cała Ameryka zna i kocha jego wielkie przeboje: Moonlight Serenade, Pennsylvania 6-5000, Chattanooga Choo Choo, A String of Pearls, Tuxedo Junction czy Little Brown Jug.

Sukces osiągnął Miller dopiero w 1939 roku, gdy miał 35 lat. Wcześniej szło mu kiepsko. Prawdę mówiąc, uchodził za urodzonego pechowca. Grywał już jako nastolatek (i już pod drugim imieniem Glenn, bo imienia Alton, wynalazku rodziców, nie cierpiał) – w wieku 11 lat za pieniądze zarobione na dojeniu krów kupił swój pierwszy puzon. Za młodu przewinął się przez sporo kapel, ale w żadnej nie zagrzał miejsca. Na studiach na Uniwersytecie Colorado w Boulder też nie, wylano go za brak postępów w nauce. Ale bo też Glenn skoncentrowany był na postępach w grze na puzonie i postępach w romansie z koleżanką z roku – urodziwą Helen Burger. No i w najważniejszych sprawach należyty postęp w końcu osiągnął. Z Helen ożenił się w 1928 roku.

Puzon też ostatecznie mu uległ. Po latach bezowocnego grania w zespołach innych liderów, po rozpadzie pierwszego własnego zespołu Glenn zrozumiał, że musi dorobić się oryginalnego, niepowtarzalnego dźwięku tego instrumentu. Ćwiczył i próbował miesiącami, aż wreszcie udoskonalił odkrywczy koncept, by klarnet grał linię melodyczną z saksofonem tenorowym, trzymającym tę samą nutę, podczas gdy trzy inne saksofony harmonizowały w graniu pojedynczej oktawy.

To było to. Wiosną 1938 roku, gdy jego kapela grała w kasynie w New Rochelle w Nowym Jorku, przyszło 1800 słuchaczy. Rok później tygodnik „The Time” napisał, że „w każdej z 300 tys. szaf grających w USA, w których jest od 12 do 24 płyt, dwie do sześciu, to płyty Glenna Millera”.

Płyta 1730702254 Tuxedo 1730702254 Junction sprzedała się w 115 tys. egzemplarzy. W 1939 roku Miller i jego band zagrali w Carnegie Hall, a w roku następnym Glenn zarobił bajeczną sumę 800 tys. dolarów. Na początku wojny Miller był bogaty, zagrał w filmach z Sonją Henie, był bożyszczem młodych Amerykanów, ale nie stracił poczucia humoru.

 „Inspiruje mnie patrzenie ze sceny na siedem tysięcy kołyszących się głów. Zwłaszcza że z każdego tysiąca zarobionego na biletach dostaję 600 dolców” – powiedział dziennikarzowi.

W 1942 roku Miller postanowił włączyć się do amerykańskiego wysiłku wojennego. Miał 38 lat i nie przyjęto go do armii. Poprosił brygadiera Charlesa Younga, by pozwolono mu poprowadzić jazzowy zespół grający dla żołnierzy na froncie. Przed 2 laty trafił do niewielkiej tanecznej kapeli sił powietrznych Rhythm-Aires. Był popularny, ale gdy zaczął przerabiać wojskowe marsze i inne szacowne militarne standardy na kawałki jazzowe, Amerykanie w mundurach oszaleli na jego punkcie. Na początku tego roku Miller dostał zgodę na skompletowanie 50-osobowego jazzowego Army Air Force Band, z którym do wczoraj zagrał dla amerykańskich żołnierzy stacjonujących w Anglii ponad 800 koncertów.

Gdy zapadła decyzja o zorganizowaniu koncertu świątecznego w Paryżu, było oczywiste, że muzycy i ich sprzęt odlecą z najbliższego lotniska polowego. Wczoraj jazzmani zapakowali się do transportowych dakot i odlecieli do Francji. Miller postanowił, że poleci sam dzień później. Na szczęście trafił mu się lot płk. Baesella po szampana.

Na lotnisko odwozi Millera jego osobisty asystent Don Haynes. Miller jest zdenerwowany, bardzo nie lubi latać. A teraz dodatkowo niepokoi go fatalna pogoda. Johnny Morgan jest doświadczonym pilotem i niepokoje Millera zbywa: „Powinno być dobrze”. Jednak Miller nakręca się coraz bardziej. Dopytuje Morgana, czy aby na pewno samolot jest bezpieczny. Po chwili przypomina sobie o spadochronach.

 – Gdzie, do cholery, są spadochrony?! – krzyczy. To już za dużo dla wyluzowanego płk. Baesella.

 – Jakie to ma znaczenie? Chcesz żyć wiecznie, Miller? – odpowiada.

Muzyk uspokaja się trochę. Obaj pasażerowie wspinają się do kabiny i zajmują miejsca. Don Haynes, który do Francji ma lecieć dopiero jutro, macha ręką do Millera:

 – Szczęśliwego lądowania i powodzenia! Zobaczymy się jutro w Paryżu!

 – Dzięki, Haynes! Będziemy go potrzebować – odkrzykuje Miller.

Morgan dodaje gazu i norseman po krótkim rozbiegu podrywa się i szybko niknie we mgle.

Na dużej wysokości nad kanałem La Manche leci znad Francji w kierunku Wielkiej Brytanii formacja 138 brytyjskich bombowców Avro Lancaster. Wskutek trudnych warunków atmosferycznych odwołano ich rajd na Niemcy. Pilotom nie uśmiecha się jednak lądowanie z lukami pełnymi bomb. Akurat nad kanałem chmury i mgła się rozstępują i lotnicy mogą bezpiecznie zrzucić bomby do morza. Fred Shaw, bombardier, z ulgą zwalnia niebezpieczny ładunek. Zwłaszcza cieszy się, że pozbywa się z luku tzw. ciasteczka, ciężkiej bomby burzącej o wadze 4 tys. funtów. Shaw z nudów patrzy w ślad za opadającymi w wody kanału bombami. Nagle z przerażeniem dostrzega sylwetkę małego jednosilnikowego samolotu na minimalnej wysokości. Nie jest jednak w stanie mu się przyjrzeć – „ciasteczko” eksploduje po uderzeniu w fale. Słup wody podnosi się w górę i pochłania samolocik. Gdy opada, z góry widać tylko spienione morze. Po samolocie ani śladu.

Shaw mówi reszcie załogi przez interkom o tym, co widział. Wszyscy dochodzą do wniosku, że lepiej o sprawie milczeć, jeśli nie chce się mieć poważnych kłopotów.

W Paryżu na wojskowym lotnisku Amerykanie bez skutku czekają na przylot Millera i płk. Baesella. W obsłudze lotniska ciągle kołacze nadzieja, że norseman wylądował gdzieś awaryjnie. Z każdą godziną nadzieja ta jednak maleje.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.