17 września 1939 roku to data szczególnie ważna dla naszego narodu. W tym dniu rozpoczęła się agresja ZSRR na Polskę. W ujęciu W. Kalickiego wyglądało to tak:

O 1.30 wezwany nagłym telefonem niemiecki ambasador w Moskwie Friedrich Werner von der Schulenburg jedzie na Kreml. Punktualnie o 2.00 przyjmuje go w swym gabinecie Stalin, któremu towarzyszą ludowy komisarz spraw zagranicznych Wiaczesław Mołotow i ludowy komisarz obrony Klimient Woroszyłow. Po ciepłym powitaniu Stalin oświadcza, że dziś o 6.00 czasu moskiewskiego Armia Czerwona przekroczy granice Polski na całej linii od Połocka po Kamieniec Podolski. Sowieckie lotnictwo rozpocznie bombardowanie terenów na wschód od Lwowa. Stalin prosi, by w celu uniknięcia incydentów niemieckie samoloty nie latały dalej na wschód niż do linii Białystok–Brześć nad Bugiem–Lwów. Potem odczytuje niemieckiemu ambasadorowi treść noty, która za niecałą godzinę ma być wręczona ambasadorowi Polski w Moskwie Wacławowi Grzybowskiemu.

O 2.15 w Ambasadzie RP w Moskwie dzwoni telefon. Dyżurujący radca Ignacy Jankowski podnosi słuchawkę. Urzędnik z sekretariatu zastępcy ludowego komisarza spraw zagranicznych Władimira Potiomkina domaga się rozmowy z ambasadorem Wacławem Grzybowskim. Wyrwany ze snu ambasador słyszy, że komisarz Potiomkin wzywa go na godz. 3.00 w celu przekazania bardzo ważnego oświadczenia sowieckiego rządu. Grzybowski uprzedza, że nie spodziewał się nocnego spotkania i może się trochę spóźnić. Przez chwilę deliberuje nad stosownym na tę porę strojem – to przecież już nie wieczór, gdy obowiązuje strój wieczorowy, ale jeszcze nie rano. W końcu wybiera tużurek. Gdy samochód wyjeżdża z bramy ambasady, Grzybowski dostrzega, że zaskoczony milicjant pełniący służbę przed ambasadą pędzi do budki z telefonem. Wezwanie jest naprawdę nagłe, skoro nie zdążono go uprzedzić. Wszystko to nie nastraja ambasadora optymistycznie. Od kilku dni sowiecka prasa, z „Prawdą” na czele, brutalnie atakuje Polskę, zarzucając władzom prześladowanie Białorusinów i Ukraińców.

Potiomkin oczekuje Grzybowskiego w swoim gabinecie. Sztywno wita ambasadora i odczytuje notę sowieckiego rządu. „Wojna polsko-niemiecka ujawniła bankructwo państwa polskiego. W ciągu 10 dni działań wojennych Polska utraciła wszystkie swoje ośrodki przemysłowe i kulturalne. Warszawa nie jest już stolicą Polski (…) rząd radziecki nie może dłużej obojętnie patrzeć na to, jak pokrewne mu narody ukraiński i białoruski, które żyją na terytorium Polski, zostały w stanie bezbronnym pozostawione swojemu losowi. W tych okolicznościach rząd radziecki nakazał dowództwu Armii Czerwonej wydać rozkaz do przekroczenia granicy w celu wzięcia w obronę życia i mienia ludności zachodniej Ukrainy i Białorusi”.

Grzybowski kategorycznie protestuje przeciw formie i treści noty i oświadcza, że jest to jednostronne zerwanie istniejących i obowiązujących oba państwa układów, w szczególności zaś zawartego w 1932 roku paktu o nieagresji, którego ważność upływa dopiero w 1945 roku.

 – Gdzie jest wasza słowiańska solidarność, o której mówił pan tyle razy? – pyta Potiomkina i od razu dodaje, że w Polsce swój legion do walki z Niemcami formują Czesi, także Słowianie. Napoleon był już kiedyś w Moskwie, ale póki biła się armia Kutuzowa, nikomu nie przyszło do głowy ogłaszanie upadku Rosji, argumentuje dalej Grzybowski.

 – Panie ambasadorze, weźmie pan na siebie ciężką odpowiedzialność przed historią w razie nieprzyjęcia dokumentu tak wielkiej wagi – przerywa poirytowany Potiomkin.

 – Gdybym zgodził się na przekazanie tej noty swojemu rządowi, byłoby to dowodem braku szacunku nie tylko dla niego, lecz także dowodem, że straciłem szacunek dla rządu sowieckiego – replikuje Grzybowski.

Polskie wojska bronią się przed Wehrmachtem wzdłuż linii Augustów–Białystok–Białowieża–Brześć nad Bugiem–Łuków–Dęblin–Kraśnik–Zamość–Tomaszów Lubelski–Rawa Ruska–Lwów–Borysław–Turka, a na zachód od frontu polsko-niemieckiego ciągle bronią się Warszawa, Hel, Oksywie oraz – nad Bzurą – prawie 140 tys. żołnierzy armii „Poznań” i „Pomorze”.

Pod polską kontrolą ciągle pozostaje jedna trzecia powierzchni kraju. Na tym terenie znajduje się ponad 200 tys. żołnierzy, tylko częściowo uzbrojonych i umundurowanych, pozostających nie w składzie regularnych jednostek bojowych, lecz improwizowanych zgrupowań.

Niemal nikt z polskich władz nie spodziewa się sowieckiej inwazji. Wojna z Niemcami spowodowała osłabienie sił broniących wschodniej granicy Rzeczypospolitej. Zgodnie z rozkazem naczelnego wodza wszystkie zmobilizowane na Kresach jednostki bez zwłoki wysyłano na front, przeciwko Niemcom. Bataliony Korpusu Ochrony Pogranicza są przetrzebione ustawicznym wyciąganiem na front najlepszych żołnierzy i broni maszynowej Na liczącej ponad 1400 km granicy z ZSRR znajduje się tylko 18 batalionów KOP. Wraz z dodatkowymi jednostkami to niespełna 20 tys. żołnierzy. Przeciwko nim Stalin rzuca niemal milion żołnierzy, ponad 4 tys. czołgów i samochodów pancernych, niemal 1000 samolotów. Kilometra granicy bronić ma średnio 10 żołnierzy. I broni.

Pod Husiatynem o 3.00 wybucha gwałtowna strzelanina. Pełniący nocną służbę w strażnicy sierż. Kolendo wysyła w stronę granicy kilka patroli z erkaemami. Tuż przed 4.00 na strażnicę, w której zostało tylko kilkunastu żołnierzy, sypie się lawina strzałów z broni maszynowej i ręcznej. Żołnierze KOP strzelają celnie. Co rusz któryś z napastników pada w trawę i nie podnosi się. Kim są napastnicy? Obrońcy podejrzewają, że mogą to być bandyci albo dywersanci nasłani przez Sowietów. Po 6.00 sierż. Kolendo wraz z 2 żołnierzami schodzi na parter i obrzuca napastników granatami. Po chwili wraca ranny w rękę, ale z sowiecką czapką wojskową i karabinem. A więc to regularne wojska sowieckie!

Opór strażnic KOP rozrzuconych wzdłuż granicy trwa kilka godzin. Potem w głąb kraju wlewają się ogromne kolumny sowieckich wojsk.

Sztab naczelnego wodza marsz. Edwarda Śmigłego-Rydza stacjonuje w jednej ze szkół na południowym krańcu Kołomyi. O 4.45 do sztabu dociera meldunek mjr. Józefa Bieńkowskiego z placówki wywiadu wojskowego w Czortkowie na Podolu: „Od godz. 3.00 w rejonie Podwołoczysk, Husiatyna i Załucza jakieś nierozpoznane z powodu ciemności oddziały usiłują przekroczyć granicę. W chwili obecnej trwa tam walka oddziałów KOP”. 10 minut później kpt. Jerzy Fryzendorf z szefostwa wywiadu KOP alarmuje: „O godzinie 4.20 rozpoznano, że są to regularne oddziały bolszewickie. Za nimi słychać szum motorów”. Szef sztabu Naczelnego Wodza poleca zbudzić marsz. Śmigłego-Rydza, a sam telefonicznie uzgadnia z ministrem spraw zagranicznych Józefem Beckiem wysłanie parlamentariusza z pułku KOP „Podole” do najbliższego dowództwa sowieckiego z pytaniem o intencje.

Późnym rankiem intencje Kremla są jasne – to inwazja na wielką skalę, prowadzona podstępnie, pod pozorem niesienia pomocy.

Marsz. Śmigły-Rydz zachowuje kamienny spokój. W pierwszym odruchu chce się bić, rozważa warianty ustawienia obrony przeciw nowemu wrogowi. Potem pojmuje, że słabo uzbrojone oddziały tyłowe i zapasowe nie mają żadnych szans. Najważniejsze teraz to ratować ludzi. Po konsultacjach z rządem wydaje po południu rozkaz dla całego wojska: „Sowiety wkroczyły. Nakazuję ogólne wycofanie się na Węgry i Rumunię najkrótszymi drogami. Z bolszewikami nie walczyć, chyba że w razie natarcia z ich strony albo prób rozbrojenia oddziałów. Zadania Warszawy i miast, które miały się bronić przed Niemcami, bez zmian”.

W majątku w Różanie na Polesiu Maria Sapieżyna, żona księcia Jana Sapiehy, niespiesznie kończy śniadanie. Jej mąż został w sierpniu zmobilizowany. Jest ciepło, słonecznie. Potem, właściwie bez powodu, Maria Sapieżyna telefonuje do starosty.

 – Jeżeli pani stoi, proszę usiąść. Dziś o świcie sowiecka armia wkroczyła do Polski – słyszy. Pospiesznie naradza się ze swoim ojcem Jerzym Zdziechowskim. Oboje postanawiają wyjechać jeszcze dziś z 2 synkami Marii na Litwę, a stamtąd dalej, na Zachód. Do Rumunii jest zbyt daleko. Maria przytomnie zauważa, że jedynym samochodem, osobowym Fiatem (wszystkie samochody z majątku polskie wojsko zarekwirowało jeszcze w styczniu), trzeba wyruszyć po zmroku, by uniknąć ataków niemieckich samolotów. Potem usiłuje przygotować się do wyjazdu, ale nie może się skupić. Błąka się po pokojach, popatruje na piękne meble i przedmioty, wygładza fałdy obić. Wie, że tu nigdy nie wróci.

Dochodzi południe. Jerzy Zdziechowski wpada zdyszany do saloniku.

 – Musimy wyjechać natychmiast! – krzyczy.

Wyjaśnia, że gdy wyszedł na główną drogę, spostrzegł grupki ludzi pokazujących na ich dom. To znak, że szykuje się coś złego.

Biegnąc do stojącego przy bocznym wejściu fiata, Zdziechowski zgarnia ze stołu 2 czerwone porcelanowe kaczuszki, które ongiś podarował córce. Gdy wsiada do samochodu, nadbiegają mężczyźni z pistoletami. Krzyczą, żeby wysiadać, grożą śmiercią za nieposłuszeństwo.

 – Cokolwiek zrobicie, zostawcie dzieci w spokoju, nie rozstrzeliwuje się dzieci – prosi głośno Maria Sapieżyna. W niezręcznej ciszy inicjatywę przejmuje kucharz. Zaprasza napastników do domu, na poczęstunek, zachęca, by brali wszystko, od ubrań po broń myśliwską. Wahają się wyraźnie skuszeni perspektywą biesiady na pańskich salonach, ale wciąż celują w fiata. Maria Sapieżyna powoli zbliża się do samochodu, wsiada na miejsce szofera, odsuwa go od kierownicy. Przekręca kluczyk, ale silnik krztusi się i gaśnie. Uciekając w pierwszych dniach wojny na wschód, do Różany, z braku benzyny zatankowała w Brześciu trochę spirytusu metylowego. Za drugim razem samochód zapala. Sapieżyna odjeżdża spod domu. Napastnicy patrzą osłupiali, ale nie strzelają. Po dłuższej chwili uciekinierzy spostrzegają przed sobą spory tłum. Odległość zmniejsza się i Maria Sapieżyna dostrzega strzelby w rękach idących na przedzie mężczyzn. Z tyłu idą kobiety, niektóre z dziećmi na rękach. Rozpoznaje ich twarze. To tutejsi. To dla nich zakładała ochronkę, jeszcze wczoraj na wiejskim zebraniu obrony cywilnej słuchała z nimi instrukcji, jak zachowywać się podczas bombardowań. A teraz idą ich zabić.

Powrót nie wchodzi w rachubę. Sapieżyna nie zdejmuje nogi z gazu. Ludzie rozstępują się, ciekawie zaglądają do środka. Nagle ktoś rozpoznaje pasażerów. Rozlega się huk wystrzału ze strzelby, potem drugi i kolejne. Na szczęście samochód przeciska się przez gęsty tłum i chłopi muszą strzelać nad głowami ziomków. Wreszcie sprzed maski odskakują ostatni maruderzy. Na szczęście żadnemu z napastników nie przyszło do głowy, by strzelić w oponę. Zdrętwiała z napięcia Maria Sapieżyna odwraca się. Ani jej ojciec, ani dzieci nie są draśnięte. Szofer i bona schowali się na podłodze. Obaj chłopcy są zachwyceni, że właśnie odbyła się zabawa w polowanie. Pan Zdziechowski na pytanie córki, jak się czuje, oznajmia, że został tylko „ukaczony”. Ukaczony? A tak, czuł się jak kaczka, do której zewsząd strzelają myśliwi.

Ppor. Włodzimierz Miksa ze 114. Eskadry Myśliwskiej wczesnym rankiem dostaje rozkaz rozpoznania granicy polsko-sowieckiej. W czasie lotu dostrzega olbrzymie kolumny sowieckich czołgów i kawalerii. Ich czołówki są ponad 50 km w głębi Polski. Strzelać nie może, ale zawsze da się ich postraszyć. Ppor. Miksa 4 razy nadlatuje na sowiecką kawalerię lotem koszącym, kilkanaście metrów nad ziemią. Konie płoszą się, zrzucają jeźdźców. Sprzężone poczwórnie i poszóstnie przeciwlotnicze karabiny maszynowe zainstalowane na taczankach zanoszą się ogniem. Ppor. Miksa szczęśliwie jednak wraca na lotnisko. Składa raport swemu dowódcy płk. Stefanowi Pawlikowskiemu, potem dowódcy lotnictwa gen. Józefowi Zającowi.

Późnym rankiem policjant Stefan Pelc obserwuje przez lornetkę z balkonu posterunku Policji Państwowej w Nadwórnej, jak 3 sowieckie samoloty bombardują odległą o parę kilometrów stację kolejową Tarnowica Leśna. Nagle zza chmur wyskakuje polski myśliwiec. Zestrzeliwuje 2 sowieckie bombowce. Trzeci ucieka na wschód. Komisarz policji Nickles jedzie samochodem do Tarnowicy. Po godzinie wraca z 2 rannymi sowieckimi lotnikami. Odwozi ich do szpitala powiatowego w Nadwórnej.

Po południu gen. Zając wydaje rozkaz odlotu wszystkich maszyn do Rumunii.

W domu rodzinnym pisarza Stanisława Vincenza w Słobodzie Rungurskiej na Huculszczyźnie domownicy codziennie słuchają radia. O wejściu Armii Czerwonej Vincenz dowiaduje się już rankiem. Niemal natychmiast podejmuje decyzję: wraz ze starszym synem, pracującym w Anglii nad doktoratem z fizyki, który niedawno przyjechał na wakacje, oraz z goszczącymi tu przyjaciółmi – literatem z Warszawy i oficerem wojska polskiego, najdalej jutro przekroczą nieodległą granicę z Węgrami. Vincenz wychodzi na spacer do parku. Długą aleją idzie w stronę kościółka. Kończy się msza i ze świątyni wysypują się dzieci, za nimi dorośli. Nikt z nich jeszcze nie wie.

Vincenz wraca do domu, do swego 80-letniego ojca. Tłumaczy, dlaczego musi wyjechać. Uspokaja. Staruszek ofukuje go:

 – Mnie to nic! Hunowie stąd, Hunowie stamtąd, a ja gwiżdżę! – plany syna komentuje krótko: – Szkoda, ale trzeba. A nie spaceruj przez granicę tędy i owędy.

Stanisław żegna się z nim.

 – No, czekaj jeszcze chwilkę – prosi ojciec, ale zaraz dodaje: – Nie, nie, idź, bo późno.

Tuż przed wymarszem Vincenz zabiera się do palenia swoich książek. Czuje, że kolekcja emigracyjnych książek ukraińskich i rosyjskich, wydawanych głównie w Niemczech, może napytać kłopotów. Niektórzy z domowników odradzają palenie: przecież nie jesteśmy obywatelami sowieckimi, więc nawet jeśli Sowieci będą okupować nasz kraj, nie mają do nas żadnego prawa.

Z majątku Ignatowo koło Rakowa w pogodne noce widać łunę nad odległą tylko o 40 km stolicą sowieckiej Białorusi – Mińskiem. O świcie właściciela Ignatowa Stefana Kurbskiego budzi strzelanina i warkot silników. Kurbski czym prędzej jedzie do Rakowa zorientować się w sytuacji. Ale tam jest już czołówka sowieckiego oddziału zmotoryzowanego. Sołdaci aresztują go. Na szczęście sowiecki dowódca pyta mieszkańców, czy Kurbski to dobry człowiek. Ludzie lubią go tu i czym prędzej zbierają podpisy na petycji o uwolnienie. Oddział operacyjny NKWD jeszcze się nie pojawił i petycję dostaje dowodzący tu komandir. Zwalnia Kurbskiego i na stronie pyta go, czy ma tu majątek. Kurbski potwierdza. Komandir, patrząc mu w oczy, radzi, by zabrał stąd rodzinę. Kurbski wszystko rozumie w lot, ucieka z najbliższymi na zachód.

W majątku Nowosiółki koło Oszmiany wiesza się hrabia Franciszek Czapski. Doskonale zna bolszewizm z czasów rewolucji i wojny 1920 roku i nie ma złudzeń, co go czeka.

W miasteczku Dokszyce, w powiecie Dzisna, zajętym przez Sowietów już o 4.00, po paru godzinach NKWD aresztuje sędziego grodzkiego Sergiusza Stankiewicza, burmistrza Jana Górę, kapitana KOP Waligórskiego. Wszędzie po wkroczeniu sowieckich oddziałów zaczynają się aresztowania policjantów, żandarmów, urzędników, funkcjonariuszy KOP. Ci z branych do niewoli oficerów WP, którzy pamiętają okrucieństwa bolszewickie w 1920 roku, odpruwają naszywki, wyrzucają dokumenty i udają szeregowców. NKWD pilnie tropi ukrywających się oficerów, sprawdza dłonie. Białe, delikatne to pewne aresztowanie.

Do Tarnopola sowieckie oddziały wkraczają późnym południem. W urzędzie wojewódzkim od rana trwają gorączkowe narady. Zwycięża pogląd, że trzeba zachować ciągłość polskiej władzy administracyjnej i wystąpić przed Armią Czerwoną jako gospodarz. Do tej misji urzędnicy wybierają radcę Czesława Oleszę, który pochodzi z Wileńszczyzny i świetnie mówi po rosyjsku. Radca po namyśle wkłada frak, cylinder i służbowym samochodem wyjeżdża do Borków Wielkich, 20 km na wschód od Tarnopola, kwatery dowódcy Frontu Ukraińskiego komandarma I. rangi Siemiona Timoszenki. Ale Olesza okazuje się rogatą duszą: składa oficjalny protest przeciwko pogwałceniu przez ZSRR polsko-sowieckiego paktu o nieagresji. Timoszenko rozkazuje zamknąć bezczelnego radcę w chlewie. Ale nie w ciemię bity Olesza uprasza eskortujących go sołdatów, by pojechali z nim do mieszkania w Tarnopolu przy ul. Tarnowskiego. Tłumaczy, że chce się przebrać, i daje do zrozumienia, że eskorta będzie miała co brać. Idzie do toalety, przeciska się przez okienko, wyskakuje na ulicę i czym prędzej ucieka na zachód.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.