13 kwietnia 1931 roku rozstrzygała się w Warszawie sprawa zamachu bombowego na sowieckie poselstwo. Dziwna sprawa, dziwny proces. Oto jak o całej sprawie pisze W. Kalicki:

Krótko przed 11.00 w drzwiach wypełnionej szczelnie publicznością największej sali rozpraw VIII Wydziału Karnego Sądu Okręgowego w Warszawie pojawiają się policjanci. Funkcjonariusze prowadzą łysawego mężczyznę koło czterdziestki. Podsądny wygląda odstręczająco: przerzedzone blond włosy ma zaczesane w dziwaczny ząbek, nalana, niesympatyczna twarz nieustannie wykrzywiona jest w osobliwym grymasie ni to pogardy, ni to oburzenia. Ale najbardziej niesamowite są jego oczy: jedno nieruchome, jakby martwe, patrzy na wprost, drugie zaś, skierowane w bok, co chwila kurczy się w nerwowych tikach. Prowadzony przez policjantów mężczyzna odziany jest w niechlujny tabaczkowy garnitur i niepasujcy do niego granatowy krawat.

To Jan Polański, sprawca zamachu bombowego na sowieckie poselstwo w Warszawie.

26 kwietnia zeszłego roku na 11. komisariacie policji państwowej zjawił się Wincenty Kaczyński, pomocnik dozorcy domu przy Poznańskiej 17. Kaczyński poinformował policjantów o osobliwym odkryciu – z 4. piętra klatki schodowej jego kamienicy biegnie drut do wnętrza jednego z kominów przyległego budynku nr 15, w którym mieści się poselstwo Związku Socjalistycznych Republik Radzieckich. Na Poznańską niezwłocznie udali się nadkomisarz Jan Androchowicz, starszy przodownik Skrzypkowski i przodownik Słomczyński. Gdy przed kamienicę dotarli także sędzia śledczy, prokurator i komisarz rządu – rzecz przecież dotyczyła przedstawicielstwa obcego państwa – policjanci wkroczyli do kamienicy nr 17. Na ostatnim półpiętrze odkryli leżący tuż obok wejścia na strych zwój przewodu elektrycznego. Jeden jego koniec przerzucony był przez barierkę schodów, drugi zaś biegł do dymnika i dalej, na dach. Gdy policjanci weszli na dach, za dymnikiem odkryli drewnianą skrzynkę stojącą na desce. Przewód niknął w skrzynce, wychodził z jej drugiego końca i niknął w jednym z kominów kamienicy nr 15. Z komina tego wystawał także koniec mocnego konopnego sznura.

We wnętrzu skrzynki policjanci odkryli mechanizm zegarowy.

Podejrzewając, że w środku komina może znajdować się bomba, nadkomisarz Androchowicz wezwał pirotechnika ze szkoły zbrojmistrzów w warszawskiej Cytadeli.

Pirotechnik wyciągnął parę metrów sznura i poczuł, że na końcu znajduje się duży ciężar. Jednak po chwili sznur zerwał się i tajemniczy ciężar runął na dno przewodu kominowego.

Policjanci przestudiowali plan kamienicy nr 15 i w kotłowni sowieckiego poselstwa rozkuli ścianę, za którą powinno znajdować się dno przewodu kominowego. Trafili bezbłędnie – na dnie znaleźli cylindryczną stalową butlę ważącą 15 kg. W jej wnętrzu pirotechnik znalazł czarny proch strzelniczy i zapalnik elektryczny zbudowany z 2 porcelanowych rurek.

Dalsze badania pirotechniczne wykazały, że bombę skonstruowano tak nieudolnie, że nie mogła eksplodować.

Śledztwo początkowo tkwiło w miejscu. Nikt nie widział sprawców. W ogóle mieszkańcy kamienicy nr 17 nie dostrzegli w kwietniu niczego niepokojącego ani osobliwego. Przełomem okazał się niepozorny dębowy kijek znaleziony na dachu oficyny budynku nr 17. Mógł go tam rzucić każdy, ale policjantów zainteresował jego nietypowy kształt – kijek miał przekrój kwadratu. Takich kijków używają introligatorzy; nazywają je szpaltami. Wywiadowcy przesłuchujący właścicieli zakładów introligatorskich ustalili, że krótko przed Wielkanocą do pracowni introligatora Rudolfa Zallbacha przy Pięknej zgłosił się jakiś mężczyzna, który prosił o wynajęcie mu pokoju. W nocy z Wielkiego Piątku na Wielką Sobotę nieznajomy wrócił do pracowni ze zwojem drutu elektrycznego i poprosił o jakiś kijek, by drut nań nawinąć. Zallbach dał mu starą szpaltę introligatorską. Przy nawijaniu drutu mężczyźnie pomagał sublokator introligatora.

W Niedzielę Wielkanocną o 9.00 nieznajomy wyszedł ze sporą walizką i więcej się u Zallbacha nie pojawił.

Śledztwo ruszyło z kopyta. Policja szybko ustaliła, że nieznajomym lokatorem był Jan Polański, ostatnio zamieszkały w Grodnie. Był tam nauczycielem języka niemieckiego i agronomii, ale życiorys miał dużo barwniejszy. W czasie I wojny światowej dosłużył się w armii austriackiej stopnia kapitana artylerii. Walczył pod gen. Tadeuszem Rozwadowskim. W 1918 roku zdezerterował wraz z dowodzoną przez siebie baterią i przeszedł na stronę bolszewików. W walkach przeciw oddziałom austriackim został wzięty do niewoli. Jako dezerter osadzony został w twierdzy. Koniec wojny przyniósł mu wolność. Polański ożenił się z poznaną w Grazu Polką, katoliczką, którą po ślubie nakłonił do przyjęcia prawosławia. O żonę ani o dziecko nie troszczył się jednak. Po otwarciu sowieckiego poselstwa we Wiedniu Polański nieoczekiwanie objawił się w nim jako attaché wojskowy ZSRR. Jego status dyplomatyczny musiał być jednak niejasny, gdyż w 1923 roku władze austriackie na mocy dekretu repatriacyjnego odesłały Polańskich do sowieckiej Rosji. Stamtąd dwukrotnie przedostawali się oni przez zieloną granicę do Polski. W marcu 1924 roku polskie władze aresztowały Polańskiego pod zarzutem działalności szpiegowskiej. Niewiele jednak mogły mu udowodnić i po odsiedzeniu 13 miesięcy za kratkami, lecz bez wyroku, wyszedł na wolność.

W trakcie śledztwa policja ustaliła, w których sklepach w Grodnie Polański kupował skrzynkę drewnianą znalezioną na dachu sowieckiego poselstwa, kabel elektryczny, mechanizm zegarowy. Tylko samego zamachowca nie można było odszukać.

Wytropiono go w końcu w Jugosławii. Sąd w Belgradzie przychylił się do wniosku ekstradycyjnego polskiego sędziego śledczego ds. szczególnej wagi. Polański został odesłany do Warszawy i stanął przed sądem.

Prokurator domaga się zastosowania w jego przypadku artykułu 15 przepisów przechodnich, który w wypadkach szczególnych pozwala sądowi na wymierzenie kary śmierci.

Oskarżony od pierwszego dnia procesu zachowywał się dziwnie. Najpierw usiłował zebrać do swej obrony zespół 12 najlepszych polskich adwokatów. Nikt nie miał pojęcia, po co mu – w skądinąd dowodowo nieskomplikowanej sprawie – aż tak wielki zespół obrońców ani co ciekawsze, kto miałby zapłacić honoraria tuzina adwokackich sław. Bo chyba nie prowincjonalny nauczyciel ze swej głodowej pensji?

Ostatecznie oskarżony zdecydował się skorzystać z usług znanych obrońców, braci Ostrowskich. Plotka niosła, że obiecali go bronić za darmo.

Sensacją pierwszego dnia procesu był wniosek obrońców o umorzenie sprawy. Dowodzili oni, że Polański nie jest obywatelem polskim, zaś wniosek ekstradycyjny wyraźnie stwierdzał, że nim jest. Zatem urzędowy wniosek zawierał nieprawdę, nie mówiąc już o tym, że żądanie polskich władz, by wydano im obywatela państwa trzeciego, jest po prostu nieporozumieniem.

Oskarżyciel wiceprokurator sądu apelacyjnego Jerzy Nisenson dowodził jednak, że niezawisły sąd jugosłowiański zgodził się z argumentacją strony polskiej, a poza tym sam oskarżony aż do rozpoczęcia procesu nie zgłaszał żadnych formalnych zastrzeżeń ani protestów. Sąd wniosek obrony odrzucił.

3 dni procesu nie zanudziły publiczności. Zadbał o to sam oskarżony. Na pytania oskarżyciela dawał odpowiedzi mętne i zazwyczaj sprzeczne. Nie potrafił wyjaśnić, skąd wziął pieniądze na nielegalny zakup czarnego prochu użytego w bombie, z czego zapłacił za zrobienie metalowego korpusu bomby, za kupno kabla, mechanizmu zegarowego i innych sprzętów. Plątał się w zeznaniach, gdy przyszło mu odpowiedzieć na pytanie, jakiego jest wyznania. Zaprzeczył, by był sowieckim attaché wojskowym w Wiedniu – utrzymywał, że jedynie prowadził sprawy prasowe poselstwa ZSRR.

W długich tyradach przekonywał, że do ZSRR wyjechał, chcąc jedynie przeprowadzić naoczne studia nad komunizmem. Przebywając krótko w ZSRR, przejrzał na oczy i pojął, że jest to ideologia zbrodnicza. Zamach miał być wedle niego tylko demonstracją, protestem przeciw zbrodniom bolszewików.

 – Jako chrześcijanin nie mógłbym swą bombą zabić ludzi, w ten sposób stałbym się taki jak komuniści – deklarował Polański.

Najczęściej jednak, obładowany grubymi plikami notatek, odczytywał z nich długie, niezborne tyrady o wartościach humanistycznych i komunistycznym nihilizmie. Ani sędzia, ani obrońcy nie byli w stanie przywołać go do porządku. Nieraz zresztą Polański, ku uciesze sali, głośno rugał swych adwokatów.

Teraz też publiczność z rozbawieniem obserwuje, jak oskarżony rozkłada przed sobą pliki kartek. Zapowiada się niezły spektakl.

Wchodzi trybunał: przewodniczący Jan Kozakowski oraz sędziowie Posemkiewicz i Rykaczewski.

O 11.00 przemówienie zaczyna prokurator Nisenson. Precyzyjnie obala wyjaśnienia oskarżonego. Zamach nie był – jak chce Polański – demonstracją wyższości kultury chrześcijańskiej nad bolszewicką, bo każdy, kto bombę znalazłby, musiał pomyśleć, iż nie wybuchła ona wskutek usterki technicznej, a nie z powodu moralnego przesłania zamachowca, dowodzi Nisenson. Prokurator domaga się najwyższej kary.

Widzowie na sali szepcą, że zamach z użyciem niewybuchającej bomby mógł być prowokacją sowiecką obliczoną na skompromitowanie rosyjskiej emigracji w Polsce. Nikt bowiem nie potrafi wiarygodnie wyjaśnić, jakim cudem kapitan artylerii nie był w stanie skonstruować sprawnej technicznie bomby.

Teraz czas na adwokatów. Obaj obrońcy przekonują, że oskarżony chciał jedynie wstrząsnąć sumieniem świata, obojętnego, że w moskiewskich piwnicach giną niewinne ofiary komunistycznego terroru. Publiczność ziewa.

Po replikach stron do głosu dochodzi oskarżony. W swoim ostatnim słowie, jak było do przewidzenia, krytykuje biegłych sądowych, prokuratora, sędziów, w końcu nawet swoich obrońców. Opowiada o sowieckim terrorze, o wartościach chrześcijańskich, o duchach, życiu pozagrobowym, przedstawia się jako patriota całej ludzkości, cytuje księgi święte i całkiem zwyczajne, nikomu na sali nieznane rozprawy. Sędzia Kozakowski, ratując się przed zaśnięciem zarządza przerwę. Ale potem niestrudzony Polański nadal opowiada swoje koszałki-opałki. Ani sąd, ani obrona nie są w stanie mu przerwać. Dopiero gdy oskarżony nieuważnym ruchem rozsypuje na podłodze stos swoich notatek, milknie i schyla się po kartki, sędzia Kozakowski przytomnie ogłasza koniec jego wystąpienia. Protesty Polańskiego nie zdają się na nic.

Po króciutkiej naradzie sąd ogłasza wyrok: 10 lat ciężkiego więzienia.

Sędzia jeszcze czyta uzasadnienie, gdy Polański nieoczekiwanie wyrywa zza poły marynarki spory drewniany krzyż. Błogosławi nim sąd i publiczność, krzycząc:

 – Oby Pan Bóg strzegł was i świat cały od krwawych katów!

Osłupiali widzowie czym prędzej zmykają z sali.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.