Dzisiaj, dzięki W. Kalickiemu, przypominamy wydarzenie z 23 czerwca 1936 roku. Miało ono miejsce na południu Polski, w Myślenicach i zostało określone przez historyków mianem „wyprawy myślenickiej”. Niestety nie należy do chlubnych kart naszej historii:

Mija północ, gdy z lasu obok Chorowic koło Skawiny wyłania się kilkudziesięcioosobowa grupa mężczyzn. Na szosie do Myślenic, w ciemnościach, formują szyk. Najpierw jako zwiadowcy jadą rowerzyści. Za nimi maszeruje szczupły, 30-letni mężczyzna z krótko przyciętymi włosami. Niesie plecak, cywilne ubranie przepasane ma pasem oficerskim, do którego przytroczone są dwa rewolwery. Za prowadzącym idą karnymi czwórkami cywile w najrozmaitszym wieku. Obok młodzieży maszerują nawet 60-latkowie.

Mężczyzna na czele kolumny to inż. Adam Doboszyński, działacz Stronnictwa Narodowego, autor kilku głośnych książek. Powieść Słowo ciężarne wywołała przed ośmiu laty dyskusję o roli radia w kształtowaniu postaw społecznych i poglądów politycznych. Jego Gospodarka narodowa uznawana jest w kręgach młodych narodowców za wzorcową syntezę polskiego nacjonalizmu i nauki społecznej Kościoła.

Doboszyński od lat mieszka w rodzinnym majątku w Chorowicach i z pasją działa w krakowskim okręgu Stronnictwa Narodowego: zakłada biblioteki objazdowe z literaturą narodową, publikuje broszury swojego autorstwa. Policja uważa go za polityka niebezpiecznego; często konfiskuje firmowane przez Doboszyńskiego druki, rozpędza zebrania, aresztuje jego współpracowników.

Sfrustrowany inż. Doboszyński stworzył z lokalnych aktywistów ruchu narodowego, małorolnych chłopów, robotników i drobnych rzemieślników nielegalną formację paramilitarną. Nazywa ją drużynami ochronnymi albo milicją. W czerwcu na własną rękę zdecydował się dokonać spektakularnego najazdu na liczące 7 tys. mieszkańców powiatowe miasteczko Myślenice, aby, jak twierdził, obudzić w kraju narodowego ducha.

Zbiórkę przed akcją wyznaczył na wczoraj – na 10 w nocy w chorowickim lesie.

W pobliżu mostu na Rabie Doboszyński zatrzymuje kolumnę. Poleca przepakować część zapasów z furmanek do plecaków. Podwody zawracają.

Tylko jeden wóz z żywnością ma czekać na powracających z akcji.

Kilka kilometrów przed Myślenicami Doboszyński zatrzymuje kolumnę. Wódz oznajmia uczestnikom wyprawy, że jej celem jest rozbrojenie w Myślenicach posterunku Policji Państwowej i zniszczenie sklepów żydowskich.

W środku nocy kolumna cicho wchodzi do miasta. Doboszyński dzieli podwładnych na dwie grupy. Pierwsza – z nim na czele – rusza w stronę posterunku. Reszta, zbrojna w siekiery i drągi, ma ruszyć w miasto i demolować żydowskie sklepy. Trzem podwładnym poleca Doboszyński podpalenie bożnicy.

Napastnicy wyłamują drzwi. Do środka wpada Doboszyński z rewolwerem w ręku, a za nim 20 jego podkomendnych. Służbę w nocy pełni jeden dyżurny – posterunkowy Stefan Małecki. Najbliższy pretorianin Doboszyńskiego Tomasz Płonka nieoczekiwanie uderza go w głowę. Reszta napastników przyłącza się do bicia policjanta. Powstrzymuje ich dopiero głośna reprymenda Doboszyńskiego: „Koledzy, nie wolno bić!”.

Na jego rozkaz napastnicy otwierają drzwi pokoju komendanta posterunku. Z szaf wyciągają osiem karabinów Mauser, sześć przestarzałych karabinów Mannlicher, sześć bagnetów, trzy pistolety i dwa rewolwery, ponad 200 naboi, granaty łzawiące, pałki policyjne, pięć toreb z kajdankami i opatrunkami osobistymi, cztery lampki elektryczne i szkło powiększające. Kilku narodowców postanawia wypróbować broń jeszcze na posterunku. Padają strzały, z sufitów sypie się tynk.

Reszta świeżo dozbrojonych napastników strzela na postrach w rynku i dołącza do kolegów demolujących żydowskie sklepy. Na bruk leci szkło witryn. Milicjanci Doboszyńskiego niszczą sklepy Olgi Weizman, Rozy Goldstein, Hirscha Westreicha, Feli Zenker i Beckera. Tłuką wyroby szklane i ceramikę, drą pościel, żywność i ubrania polewają przygotowaną zawczasu naftą.

Trzech podpalaczy synagogi nie przykłada się do swego zadania. W przedsionku świątyni układają stos gazet, oblewają je dwiema butelkami benzyny, podpalają i zadowoleni, wracają do kamratów buszujących w żydowskich sklepach. Ognisko wypala w podłodze synagogi dziurę i w końcu gaśnie.

W ciemnościach rozlega się gwizdek. To Doboszyński wzywa podkomendnych na zbiórkę. Swoich ludzi uzbrojonych w zrabowaną na posterunku broń prowadzi w luźnym szyku pod dom starosty powiatowego Antoniego Basary, który administracyjnymi szykanami dał się Doboszyńskiemu mocno we znaki.

Kilkunastu członków bandy wyłamuje drzwi i demoluje mieszkanie starosty siekierami i drągami. Łamią meble, tłuką zastawę stołową. Adam Doboszyński i jego przyboczny Jan Kusiak z bronią w ręku wyważają drzwi do komórki obok kuchni. Tam znajdują starostę z gospodynią Turkową.

Napastnicy nie znają starosty. Pytają Basarę, kto zacz. Ten przytomnie kłamie, że pan starosta wyjechał, a on jest tylko jego krewnym.

 – Żałuję, że nie zastałem pana starosty, proszę mu powiedzieć, że przyszliśmy mu podziękować za opiekę nad narodowcami – mówi sarkastycznie Doboszyński.

Basara może tylko głęboko odetchnąć i dziękować sobie za przytomność umysłu.

Napastnicy są głodni. Siekierami rozbijają sklep spożywczy Józefa Hopfenberga i wpychają do plecaków zrabowaną żywność.

Dochodzi 4.30 nad ranem. Doboszyński daje sygnał do odwrotu. Jego ludzie natykają się na miejskiego strażnika. Porywają go ze sobą i zmierzają w stronę Poręby.

Pod miastem kolumna robi krótki biwak. Uczestnicy napadu wcinają zabrane ze sklepu Hopfenberga wędliny i opowiadają o swych wyczynach. Pokrzepiwszy się, puszczają strażnika miejskiego wolno. Świetny nastrój ulatnia się, gdy wszyscy ruszają w kierunku Drogini. Doboszyński przemyślnie ogłasza, że czeka tam furmanka z żywnością, ale nawet to nie jest w stanie wykrzesać entuzjazmu w szeregach zdobywców Myślenic.

Koło mostu na Rabie czeka furmanka z żywnością. Milicjanci Doboszyńskiego uzupełniają zapasy. Wódz wyprawy ogłasza, że każdy z jej uczestników ma teraz przedostać się do domu na własną rękę, pojedynczo. Dziewięciu ochotników wraz z Doboszyńskim ma nadal maszerować w zwartej grupie, by ściągnąć na siebie uwagę policji. Co chwila ktoś odłącza od kolumny i znika w lesie.

Tymczasem policja nie zasypia gruszek w popiele. Wczesnym rankiem tropem napastników ruszają trzy grupy pościgowe pod dowództwem komisarza Królikiewicza, st. przodownika Polaka i st. przodownika Szafrańskiego.

Późnym rankiem mocno przerzedzona wyprawa zatrzymuje się na biwak w lasach w pobliżu Poręby. Doboszyński wysyła dwa patrole na rozpoznanie. Reszta jego oddziału zasiada do posiłku.

O piętnastej nadbiega jeden z patroli z meldunkiem, że zbliża się oddział policji. To licząca 12 funkcjonariuszy grupa pościgowa st. przodownika Polaka. Wybucha strzelanina. Policjanci nie są jednak w stanie rozbić słabo wyszkolonych ochotników Doboszyńskiego. Odgłosy walki słyszą policjanci komisarza Królikiewicza. Komisarz rozkazuje im przejść szybkim marszem przez niewielkie bagno i oskrzydlić bandę. Ale ludzie Doboszyńskiego nie dają się zaskoczyć. Silnym ogniem karabinowym powstrzymują funkcjonariuszy Królikiewicza.

Doboszyński planuje okrążenie policjantów. Z trzema ludźmi przekrada się na skrzydło grupy komisarza Królikiewicza. Gdy jednak reszta członków bandy zauważa, że szef zniknął, wybucha panika. Większość z nich porzuca broń i usiłuje ukradkiem zbiec z pola walki.

Doboszyński zbiera dziewięciu najwierniejszych i na ich czele rusza lasami w stronę gminy Łysina. Policjanci chwilowo rezygnują z pościgu, przeszukują okolicę. Komisarz Królikiewicz osobiście odnajduje ukrytego w zbożu Władysława Wlazłę, który odrzuca karabin i poddaje się. Inni funkcjonariusze zatrzymują kolejnych uczestników napadu na Myślenice. Dwóch z nich jest rannych. Żaden z policjantów nie odnosi w potyczce obrażeń.

Grupka Doboszyńskiego przemyka polami wsi Kraśniki na wzgórze Lubogoszcz. Wodzowi marzy się narodowa partyzantka, ale jest oczywiste, że lada dzień wszystkich wyłapać musi policyjny pościg.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

22 czerwca 1933 roku miały miejsce poważne zamieszki w Grodzisku Dolnym. Wybuchły praktycznie bez przyczyny, a po ich zakończeniu nikt nie potrafił podać powodu tych krwawych zamieszek. Faktem jest, że ośmioro ludzi straciło wtedy życie. W. Kalicki tak wspomina tamte wydarzenia:

Wieczorem w kościele pod wezwaniem św. Barbary w Grodzisku Dolnym w powiecie łańcuckim tłoczy się kilkuset wiernych; odprawiane są nieszpory w oktawę Bożego Ciała. Grodzisko to spora, licząca 2 tys. mieszkańców miejscowość, siedziba gminy. Prócz szkoły ludowej, kasy zapomogowo-pożyczkowej Stefczyka, spółdzielni mleczarskiej i kółka rolniczego grodziszczanie mają osobliwy, dawny obyczaj fetowania szczególnych świąt kościelnych kanonadą z prymitywnych, domowej roboty moździerzy oraz armatek.

Niewielkie moździerze i puszki stoją w równym szeregu nieopodal wejścia do kościoła. Wśród nich krząta się miejscowy grabarz Jakub Golenia, analfabeta, który jednak ma smykałkę do samopałów. Poprzedniego dnia grodziski komitet kościelny postanowił, że w tym roku, jak zawsze, w chwili gdy w kościele skończą się nieszpory w oktawę Bożego Ciała, da ognia miejscowa honorowa bateria obsługiwana przez Golenię. Decyzja przyszła członkom komitetu tym łatwiej, że nie pociągała za sobą żadnych kosztów – po zeszłorocznej palbie na wiwat zostało jeszcze sporo czarnego prochu i w tym roku nie było potrzeby kupowania go.

Był jeszcze jeden powód, dla którego ochoczo postanowiono, że chłopskie moździerze dadzą honorową salwę. Od kilku tygodni we wsiach województwa kieleckiego i zachodnich powiatów województwa lwowskiego trwają krwawe rozruchy chłopskie. Kryzys rzucił wieś na kolana. Chłopi straszliwie głodują, nie mają grosza na zapłacenie podatków. Co rusz państwowi sekwestratorzy zajmują ich gospodarstwa za niezapłacone podatki, co rusz interweniująca policja i straż leśna atakowane są przez gromady uzbrojonych chłopów nielegalnie wycinających drzewa w lasach prywatnych i państwowych. Wieś w Małopolsce jest tak straszliwie biedna, że jednym z powtarzających się postulatów chłopskich jest… obniżenie cen zapałek.

W ciągu ostatnich trzech tygodni w Trzcianie, Łapanowie i Grabiu policja otworzyła ogień do demonstrujących chłopów. Kilku zginęło, kilkunastu jest rannych.

Policjanci strzelali do chłopów w Pogwizdowie, Wulce pod Lasem, Kozodrzy, Grabinach. Wszędzie padli zabici i ranni.

Przedwczoraj we wsi Nockowa tysięczny tłum zaatakował interweniującą policję. Funkcjonariusze użyli karabinów – zginęło sześciu demonstrantów, kilkunastu jest ciężko rannych.

Właśnie dlatego że policja krwawo pacyfikuje chłopskie protesty, kościelny komitet w Grodzisku postanowił urządzić tradycyjną honorową palbę.

Golenia biega od moździerza do moździerza i przytyka płomień do zapałów. Huk wystrzałów wywabia kilkunastu wiernych z kościoła jeszcze przed końcem nabożeństwa.

Wystrzały słychać też na nieodległym posterunku Policji Państwowej. Komendant posterunku przodownik Franciszek Bienkiewicz natychmiast wysyła policjantów Ignacego Srokę i Feliksa Ścisłowskiego, by zorientowali się, kto tak strzela i dlaczego. Obaj posterunkowi idą w stronę kościoła. Gdy spostrzegają chłopską baterię honorową, skręcają w jej stronę. Kanonier Golenia przezornie zmyka precz. Wychodzący z kościoła chłopi widzą, że bateria milczy, Goleni przy moździerzach nie ma, a zamiast niego stoją dwaj policjanci. Pierwsza myśl w głowach chłopów: policjanci zaaresztowali ich moździerze i puszki. Ktoś z tłumu woła: „Bij policję!”. Odpowiadają mu krzyki: „Bij! Zabij!”. Któryś z chłopów wyrywa z płotku okalającego kościół sztachetę. Po nim drągi wyrywają kolejni wierni. Ktoś schyla się po walające się wokół kościoła kamienie, inny sięga po przygotowane do murarskich napraw półcegłówki.

Rozgorączkowany tłum biegnie w stronę policjantów. Obaj funkcjonariusze przytomnie rzucają się do ucieczki. Ale droga w stronę posterunku policji jest już odcięta przez atakujących chłopów. Pościg pędzi za posterunkowymi na dystansie niemal 1,5 km. W końcu chłopi doganiają ściganych. Policjanci wyciągają z kabur pistolety. Ale ostrzegawcze strzały w powietrze to zły pomysł, one tylko jeszcze bardziej podniecają rozjuszonych chłopów. Ktoś rzuca kamieniem w policjantów. Sroka i Ścisłowski strzelają w tłum. Pocisk rani w nogę jednego z napastników.

Półcegłówka trafia posterunkowego Srokę w głowę. Policjant upada i natychmiast kilku napastników okłada go po głowie i po plecach grubymi sztachetami. Inni kopią leżącego, wskakują na jego plecy. Po chwili tłum odstępuje – policjant Sroka leży martwy. Miał 33 lata, osierocił córkę.

Kilkanaście metrów dalej grupa chłopów bije drągami 26-letniego posterunkowego Ścisłowskiego. Napastnicy odstępują, gdy leżący przestaje się poruszać. Myślą, że zakatowali go na śmierć. Ścisłowski jednak żyje, choć jego stan jest beznadziejny. Kona przez kilka godzin.

Chłopi, którzy zakatowali obu policjantów, tryumfalnie wracają pod kościół. Dołączają do śpiewającej nabożne pieśni procesji, opowiadają o zabiciu posterunkowych. Procesja uroczyście idzie dalej.

Ktoś rzuca hasło: „Na posterunek!”. Coraz więcej okrzyków: „Na posterunek!”, „Na policję!”, przebija się przez śpiew. Gromada mężczyzn odłącza od procesji i idzie w stronę posterunku. W budynku jest tylko czterech policjantów – w tym komendant Bienkiewicz. Chłopi dobijają się do drzwi, żądają wpuszczenia ich do środka. Przodownik Bienkiewicz przez okno wzywa tłum do rozejścia się. Odpowiedzią są tylko wyzwiska, okrzyki antyrządowe, domaganie się chleba, sprawiedliwości, podwyżek cen skupu zboża. Bienkiewicz ostrzega, że liczne policyjne posiłki są już w drodze ze Lwowa. W końcu grozi użyciem broni.

Chłopi są jednak coraz bardziej agresywni. Przodownik Bienkiewicz rozkazuje dać salwę ostrzegawczą przez okna. Ale cztery wystrzały nie robią wielkiego wrażenia na tłumie rozwścieczonych chłopów. Komendant daje rozkaz strzelania do szturmujących posterunek. Policjanci nie mogą chybić z odległości paru metrów. Kilku ciężko rannych chłopów pada na ziemię.

Tłum cofa się, krąży wokół budynku policji. Kilku co bardziej zapalczywych chłopów, w większości tutejszych działaczy Stronnictwa Ludowego, wysyła gońców do sąsiednich wsi po posiłki.

Zapada zmierzch. Wokół posterunku krążą gromady chłopów zbrojnych w widły, siekiery, drągi. Coraz więcej z oblegających ma w rękach karabiny. Przed kilku laty chłopi zebrali je z okolicznych pobojowisk wojny światowej i pochowali po stodołach. Część z chłopów kłusuje. W zapadającym zmierzchu co rusz słychać wystrzał. Jan Karaś, Wojciech Bichta, Wierzbicki i kilkunastu innych włościan z Grodziska i przyległych wiosek strzelają do obleganego budynku.

Kilku chłopów dźwiga spod Domu Ludowego pod posterunek policji naręcza chrustu, kopki siana, puszki z naftą. Za chwilę oblegany budynek stanie w płomieniach. Interweniuje Józef Puciak i inni gospodarze. Jest dość wietrznie, iskry mogą polecieć na kryte strzechami dachy grodziskich chat i pożar strawi całą miejscowość.

To przemawia do wyobraźni atakujących. Od tej pory ograniczają się do ostrzeliwania posterunku.

Prezes grodziskiego koła Stronnictwa Ludowego Jan Kula był jednym z pierwszych, którzy wzywali krajan do pójścia pod posterunek i rozbrojenia funkcjonariuszy, a potem zwołania wielkiego chłopskiego wiecu protestacyjnego. Teraz, gdy słyszy, że z bliższych i dalszych wsi nadchodzą już uzbrojeni w karabiny chłopi, że rano, pod zdobyciu posterunku i zabiciu policjantów, uzbrojone chłopstwo ma zamiar ruszyć na Przeworsk, a po zdobyciu miasta dalej, na Jarosław, pojmuje, że konsekwencje tego krwawego buntu mogą być nieobliczalne. Kula biega od tłumu oblegającego posterunek do Urzędu Gminnego i z powrotem. Uspokaja oblegających, gra na zwłokę. Kilka razy telefonuje do starosty powiatowego i prosi o przybycie urzędników, którzy opanowaliby sytuację, przekonaliby chłopów do rozejścia się. Ale słyszy tylko, że policyjna odsiecz ze Lwowa jest już blisko.

Zapada zmrok. Chłopskie bojówki, w których pierwsze skrzypce grają aktywiści Stronnictwa Ludowego, docierają do wsi odległych nawet o trzy godziny marszu. W nocy w Opaleniskach, Kosinie i innych wsiach grodziscy emisariusze budzą śpiących gospodarzy, prośbą i groźbą zniszczenia zasiewów zmuszają ich, by, uzbrojeni, ustawiali się czwórkami i maszerowali do Grodziska. Większości chłopów nie trzeba zachęcać, sami biorą widły, siekiery, wyciągają ze schowków karabiny.

Dla otuchy opowiadają sobie, że nie ma się co bać policji, a nawet policyjnego samochodu pancernego, bo chłopi z Grodziska wyciągnęli z ukrycia dwa karabiny maszynowe i każdemu da się radę. Trzeba przepędzić ze wsi urzędników-krwiopijców nasłanych z miast, bo dalej tak żyć się nie da.

Gdy w nocy do Grodziska wkracza kolumna 150 policjantów ze Lwowa pod komendą komisarza Nowakowskiego, zastaje ponad 5 tys. w większości uzbrojonych chłopów czekających na znak. Jaki znak? Kto ma dać znak? Nie mają pojęcia, ale wiedzą, że ktoś da znak i ruszą na miasta.

Komisarz Nowakowski woła do ogromnego tłumu, by się rozszedł. Odpowiedzią są wyzwiska chłopów.

Pierwsza karabinowa salwa policyjnej tyraliery idzie w powietrze.

Odpowiedzią jest parę strzałów ze strony chłopów.

Następna salwa idzie w tłum. Pada sześciu zabitych, kilkudziesięciu jest rannych. Chłopi rozbiegają się między zabudowaniami. Policjanci w silnych, kilkuosobowych patrolach aresztują każdego, kto się napatoczy. Od razu katują pojmanych kolbami karabinów, wiążą ich i zakuwają w kajdanki.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

19 czerwca 1574 roku to dzień ucieczki króla Henryka III Walezego z Polski. Cóż, widocznie pierwszy elekcyjny król Polski zdecydowanie bardziej wolał koronę francuską (która zresztą otrzymał) od polskiej. Tak oto wyglądały tamte wydarzenia w ujęciu W. Kalickiego:

W oknach Wawelu gasną ostatnie, słabe światła. Królewski zamek pogrąża się w nocnych ciemnościach. Zda się, że czuwają tylko straże. Ale oto do komnaty króla Henryka Walezego skradają się czterej mężczyźni. Nicolas de Larchant, oficer gwardii królewskiej, lekarz przyboczny Marc Miron, de Souvre, mistrz garderoby króla, i du Halde, zaufany dworzanin króla, dyskretnie wślizgują się do pokoju Henryka. Monarcha żywo zrywa się z łoża i z pomocą de Souvre’a przywdziewa strój podróżny. Du Halde pomaga królowi wciągnąć długie buty do konnej jazdy. Walezy wraz z czterema dworzanami cicho przechodzi przez uśpiony zamek do bocznej furty, wychodzącej w stronę Wisły. Śpiesznym marszem idą na Zwierzyniec. Tam, przy opuszczonej kaplicy, ukrywa się kilku służących z końmi. Mały orszak rusza z kopyta. W umówionych miejscach czekają konie na zmianę. Król z dworzanami pędzi w ciemnościach, jakby ścigało go stado diabłów. W środku nocy, zgodnie z planem, Henryk Walezy miał się spotkać w umówionym miejscu z Guy de Faur de Pibracem, nadwornym profesorem wymowy, i René de Villequierem, swym dawnym wychowawcą, teraz dworzaninem i powiernikiem. Obaj Francuzi mieli czekać na orszak króla z przewodnikami i tłumaczami. Ale Pibraca i Villequiera nie ma. W ciemnościach zgubili drogę. Trudno, Henryk każe jechać dalej. Nocą, w gęstym lesie, w którym powalone drzewa przegradzają wątłe dukty, bez przewodnika, Francuzi gubią drogę. Na szczęście w końcu Larchant i Souvre dostrzegają w ciemnościach nikłe światełko. To chatka drwala. Budzą gospodarza, żądają, by przeprowadził ich przez las. Drwal jest przerażony, ale parę sztuk złota zachęca go do pomocy.

Królewski orszak pędzi galopem. Byle prędzej, byle dalej od Krakowa. Henryk Walezy ucieka z Polski.

Zaledwie przed pięcioma miesiącami w krakowskiej katedrze prymas Jakub Uchański włożył na jego głowę koronę polskich królów. Henryk, młodszy brat aktualnie panującego króla Francji Karola IX, nie miał wtedy nawet 23 lat, ale na europejskich dworach był postacią świetnie znaną. Jeszcze jako młokos osobiście poprowadził do zwycięstwa jazdę króla Francji w dwóch ważnych bitwach wojny domowej z hugenotami. Ciążyła na nim współodpowiedzialność za zorganizowanie rzezi hugenotów podczas nocy św. Bartłomieja. Prócz talentów wojskowych miał i inne zalety. Dobry administrator, wykazywał także niemałe zdolności dyplomatyczne. Przekonali się o tym polscy posłowie. Henryk zaprzysiągł Artykuły henrykowskie i pacta conventa, potwierdzając tym samym zasadnicze prawa szlacheckie, ale zachował kontrolę nad wielkimi sumami, które winien był wpłacać co roku do polskiego skarbu, i wykpił się od spłaty lwiej części długów poprzedniego króla, Zygmunta Augusta.

Przed pięcioma dniami Henryk otrzymał list od matki. Zawiadamiała go o śmierci jego brata, króla Francji Karola IX, i histerycznie domagała się odeń powrotu. Francuska korona czekała. Henryk zdecydował się wracać, ale nie chciał rezygnować z polskiego tronu. Poprosił pozostających u jego boku polskich senatorów o zgodę na wyjazd. Gdy odpowiedzieli, że zgodę może mu dać tylko Sejm, król udał, że werdykt ten akceptuje. Potajemnie zaś kierował przygotowaniami do ucieczki do Francji.

Ktoś potrząsa ramieniem śpiącego kuchmistrza koronnego Alamaniego. To kucharz Antoni. Przed chwilą przypadkiem rozpoznał króla wśród kilku Francuzów wychodzących z Wawelu boczną furtą. Kuchmistrz natychmiast zawiadamia podkomorzego koronnego, kasztelana wojnickiego Jana Tęczyńskiego. Podkomorzy w lot pojmuje powagę sytuacji i każe budzić wojewodę krakowskiego Piotra Zborowskiego oraz biskupa kujawskiego Stanisława Karnkowskiego. Uradzają we trzech, że Tęczyński powinien sprawdzić, czy król powrócił do swych komnat. Straż nie chce go wpuścić, zasłania się rozkazem Henryka, by do południa pod żadnym pozorem nie przerywać mu snu. W końcu Tęczyński przystępuje do drzwi. Zamknięte. Stuka, długo, coraz głośniej. Nikt nie odpowiada. Słudzy podkomorzego wyłamują je. W środku gromadka przestraszonych paziów błaga o wybaczenie – Henryk zabronił im otwierać. Króla nie ma.

Tęczyński nie traci ni chwili. Każe siodłać konie i z kilkoma Tatarami ze swej służby rusza w pościg. Nie wątpi, że król ucieka najkrótszą drogą do granicy, przez Zator i Oświęcim. Podczas nocnej pogoni szybko natrafia na ślady kawalkady Francuzów.

Wieść o zniknięciu monarchy błyskawicznie rozchodzi się po Krakowie. Tłumy mieszczan, szlachty i zwyczajnej gawiedzi śpieszą pod Wawel. Od tysięcy pochodni robi się jasno jak w dzień. Rychło w ślad za podkomorzym Tęczyńskim ruszają w pościg na czele swych sług i dworzan marszałek koronny Andrzej Zborowski i marszałek litewski Mikołaj Krzysztof Radziwiłł. Ich orszaki jadą różnymi drogami. W ciemnościach wiele razy gubią drogę i dystans dzielący je od uciekającego króla rośnie z godziny na godzinę. Całkiem bez szans jest bp Karnkowski, który w pościg rusza po nocy swą wielką karetą.

Tatarzy Tęczyńskiego są świetnymi jeźdźcami i szybko zbliżają się do uciekinierów. Dopadliby ich jeszcze przed Zatorem, ale gubią trasę i czas jakiś błąkają się po lasach.

Świta już, gdy orszak Henryka dociera do Zatoru. Do cna wyczerpany król zarządza krótki odpoczynek. Wypija trochę wina, choć opiekujący się nim Miron od lat zaleca mu wstrzymanie się od trunków. Resztkę wina Walezy wylewa na dłoń, naciera sobie skronie i już każe ruszać dalej.

W tłumie pod Wawelem narasta tymczasem zamęt, przerażenie, wzburzenie. Co rusz rozjuszeni Polacy biją w ciemnościach cudzoziemców. Wojewoda Zborowski obawia się wybuchu zamieszek i pośpiesznie układa uniwersał, w którym oznajmia, iż król uciekł, zaś pogoń, która za nim ruszyła, najpewniej uciekającego monarchy nie zdoła zawrócić. To rozsądne. Ale Zborowski dodaje też przestrogę, by wszyscy w mieście na wszelki wypadek byli gotowi do czynu. Uwaga o gotowości wywołuje w Krakowie najdziksze obawy i spekulacje. Plotkuje się o rzezi wszystkich Francuzów, rzezi na kształt nocy św. Bartłomieja w Paryżu, o podpalaczach sposobiących się do podłożenia ognia w mieście, o knowaniach obcych posłów. Przerażony nuncjusz papieski przebiera się w strój pontyfikalny, który – ma nadzieję – powstrzyma tłum przed atakiem.

W Oświęcimiu uciekający co koń wyskoczy orszak królewski znajduje zagubionych Pibraca i Villequiera.

Chwilę później jednak Pibrac znów się gubi i wpada w lesie na gromadę chłopów. Włościanie rabują go i chcą zabić – życie ocali mu jeden z polskich magnatów.

Gdy król wyjeżdża śpiesznie z Oświęcimia w stronę bliskiej już granicy, z drugiej strony wpada do miasta Jan Tęczyński na czele pościgu. Podkomorzy pędzi do dworu starosty oświęcimskiego, każe piorunem zmieniać zajeżdżone konie. Spiesznie opowiada o ucieczce monarchy. Zanim słudzy skończą siodłać nowe wierzchowce, starosta wybiega pieszo na łąki za miastem. Na skróty pędzi w stronę Wisły. Do mostu granicznego dobiega przed ludźmi Tęczyńskiego, ale jednak o włos za późno. Orszak króla przejechał właśnie na drugi brzeg i już jest za granicą, na cesarskim Śląsku. Francuzi ze świty Henryka kończą rąbać drewniany most i puszczają z prądem jego ułomki.

Starosta, widząc króla na drugim brzegu i zniszczony most, zrzuca strój i nagi, z okrzykiem „Serenissima Majestas, cur fugis? (Najjaśniejszy Panie, dlaczego uciekasz?)”, wskakuje do Wisły. Walezy, dostrzegłszy zrozpaczonego, gołego szlachcica w rzece, wybucha homeryckim śmiechem. Francuzi ruszają dalej na zachód.

Ale Jan Tęczyński nie poddaje się. Przeprawia się ze swoimi Tatarami przez Wisłę i już poza granicami Rzeczypospolitej nadal ściga króla. Dopada go przed Pszczyną. Dworzanie Henryka zawracają konie, dobywają szpad i pistoletów. Tatarzy podkomorzego porywają się za łuki, ale w starciu z Francuzami nie mieliby żadnych szans. Tęczyński każe im schować broń, prosi o chwilę rozmowy z królem. Dworzanie chowają szpady, Walezy zawraca i podjeżdża do Tęczyńskiego. Podkomorzy błaga monarchę, by wracał. Henryk jest nieugięty. Oświadcza, że musi jechać do Francji, a z tronu polskiego wcale nie rezygnuje. Gdy opanuje sytuację w swej ojczyźnie, wróci na Wawel. W tym czasie w Polsce reprezentować go będzie ambasador Francji Danzay. Walezy dodaje, że swe motywy i dalsze plany starannie wyłuszczył w listach, które pozostawił w nocy na stoliku w swej komnacie.

Jan Tęczyński nieoczekiwanie dobywa szabli. Przerażeni Francuzi sięgają po szpady. Ale podkomorzy nie ma zamiaru mścić się na królu. Tnie się w rękę i na swą krew przysięga wierność Henrykowi.

Król każe ruszać w drogę.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

18 czerwca 1969 roku to dzień śmierci człowieka uważanego później za symbol gomułkowskich represji. Dziś W. Kalicki przypomina nam to tamtych czasach i tamtej śmierci:

Dochodzi 5.00. Już jasno. W warszawskiej rządowej klinice przy ul. Emilii Plater kończy się szpitalna noc. Chorzy jeszcze śpią, drzemią dyżurni lekarze, podrzemują pielęgniarki. Ostatnie chwile spokoju i ciszy przed początkiem dnia: rytualnymi pobudkami chorych, mierzeniem temperatury, podawaniem pierwszych leków, przygotowaniami do lekarskiego obchodu. Z pokoju wysuwa się drobna postać. Jerzy Zawieyski porusza się z trudem, nienaturalnie sztywno. Przed dwoma miesiącami doznał wylewu krwi do mózgu. Leczenie w rządowej klinice nie przywróciło mu zdrowia. Odwiedzający chorego konstatują raczej jego powolną agonię. Zawieyski nie może mówić, nierzadko wykazuje braki świadomości, nie orientuje się, gdzie się znajduje, co się z nim dzieje. Często płacze. Mimo bardzo złego stanu psychicznego chorego lekarze nie podejmują żadnych środków ostrożności. Zawieyski bez opieki chodzi po pokoju i po całym szpitalu.

Teraz znów jest sam. Idzie do łazienki, po dłuższej chwili wraca i zamyka się w pokoju.

Jerzy Zawieyski jest pisarzem, ale od 1956 roku jego pasją stała się polityka. Październikowy przełom sprawił, że – jako jeden z przedstawicieli katolickiej grupy Znak – wszedł do Sejmu PRL. Został też członkiem Rady Państwa. Do polityki wkroczył, by rozszerzyć październikowe reformy; marzyło mu się państwo, co prawda rządzone przez komunistów, bo takie były geopolityczne realia, ale możliwie demokratyczne, państwo, w którym wierzący nie byliby obywatelami drugiej kategorii, a Kościół mógłby bez przeszkód realizować swoją misję. Rozczarowanie przyszło szybko. Gomułka rozprawił się z październikowymi nadziejami społeczeństwa i wkroczył na drogę konfrontacji z Kościołem i prymasem Stefanem Wyszyńskim osobiście.

Politykowanie z ekipą Gomułki wiele Zawieyskiego kosztowało. I jako twórcę i po prostu jako człowieka wrażliwego, delikatnego wręcz.

Wierzył, że mimo wszystko, jako mediator między komunistami a Kościołem, odgrywa pożyteczną rolę. W poczuciu obowiązku utwierdzał go prymas Wyszyński. Ale politykować z komunistami było coraz trudniej. Do głębi oburzyło Zawieyskiego zerwanie przez rząd PRL stosunków dyplomatycznych z Izraelem po wojnie sześciodniowej na Bliskim Wschodzie. Zamierzał nawet złożyć w tej sprawie w Sejmie interpelację, ale w końcu zrezygnował.

Gdy w marcu 1968 roku milicja brutalnie pobiła studentów, Zawieyski wspólnie z innymi posłami Koła Znak napisał tekst interpelacji poselskiej w ich obronie. Miesiąc później odpowiedział na nią premier Józef Cyrankiewicz.

Po przemówieniu premiera posłów Znaku ordynarnie zaatakowali z trybuny Józef Ozga-Michalski i prawa ręka Gomułki Zenon Kliszko.

Zawieyski odpowiedział wspaniałą, godną mową. Wziął w obronę ofiary politycznej nagonki ostatnich miesięcy: studentów, posłów Koła Znak i pisarzy, a zwłaszcza pobitego przez „nieznanych sprawców” Stefana Kisielewskiego. Gdy skończył, na sejmowej sali rozpętała się burza. Posłowie z komunistycznego nadania nie szczędzili mu najgorszych obelg, nikczemnych pomówień, obrzydliwych wrzasków. Zdruzgotany, zrezygnował z funkcji członka Rady Państwa.

Władze odebrały mu służbowy samochód, który przysługiwał mu od 12 lat, i poczyniły przygotowania do odebrania mandatu poselskiego. W ówczesnych realiach utrata diety poselskiej, w połączeniu z cenzorskim zakazem druku, w praktyce oznaczała dla 67-letniego pisarza brak środków do życia. Do tego doszła obawa o przyszłość ruchu Znak, w którym wyraźna stała się możliwość rozłamu na tle zaostrzającego się kursu partii.

11 września zeszłego roku zanotował w swym dzienniku: „Za długo żyję. I boję się panicznie dalszego życia”.

Przed trzema miesiącami Zenon Kliszko za plecami Zawieyskiego poinformował polityków Znaku, że partia nie zgadza się, by pozostał on posłem następnej kadencji. Zawieyski boleśnie odczuł, że jego koledzy ze Znaku nie stanęli murem w obronie jego kandydatury.

Szarpany coraz to nowymi afrontami, udręczający się troskami, usiłujący skupić się na twórczości, ale niepotrafiący ostatecznie wywikłać się z polityki pisarz z dnia na dzień gasł w oczach. Nie pomagało wsparcie najbliższych przyjaciół ze Znaku, dobre słowa od prymasa. Dziesięć dni po wecie partii wobec jego kandydatury na posła, pisarz dostał wylewu.

Zawieyski wchodzi do pomieszczenia z toaletami w kabinach, przez duże podwójne drzwi wychodzi na taras ogrodzony dość wysoką balustradą. Drobna sylwetka bezgłośnie leci z czwartego piętra na bruk.

Parę godzin później wieść o śmierci rozchodzi się po Warszawie. Stefan Kisielewski notuje w dzienniku: „Przyszła wiadomość straszna: Zawieyski nie żyje […] Czy wyskoczył rozmyślnie, czy wypadł w zamroczeniu – tego się nigdy nie dowiemy […] Straszny koniec tego człowieka, któregośmy w końcu tak wszyscy kochali”.

Dla wszystkich intelektualistów, którym z komunistami nie po drodze, śmierć Jerzego Zawieyskiego natychmiast staje się symbolem opresji inteligencji i katolicyzmu pod gomułkowskimi rządami.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

U ujścia rzeki Hudson do Oceanu Atlantyckiego Stoi monumentalna rzeźba – słynna Statua Wolności. Dziś nieodłączny element nowojorskiego krajobrazu. Jak doszło do tego, by ten słynny pomnik wolności tam stanął? Na to pytanie odpowie nam W. Kalicki przywołując datę 17 czerwca 1885 roku:

Francuska fregata „Isere” rzuca kotwicę na redzie nowojorskiego portu. Na pokładzie i na rejach uwijają się marynarze. Płynącą z Francji „Isere” dopadł na Atlantyku sztorm tak potężny, że kapitan i załoga nie byli pewni, czy ujdą z życiem. Ciężkie przejścia widać na pokładzie na każdym kroku, tymczasem czasu pozostało niewiele. O, już płyną! Od strony portu widać coraz wyraźniej potężnie dymiący, bocznokołowy holownik. Na jego pokładzie zamiast kilku wysmarowanych marynarzy w roboczych bluzach stoi spory tłumek dżentelmenów w eleganckich surdutach, w kapeluszach. Holownik dobija do burty „Isere”, dżentelmeni przechodzą na pokład fregaty. Prowadzi ich emerytowany generał Charles Pomeroy Stone.

Francuski kapitan wita gości i zaprasza do swojej kabiny, by przywieziony przez „Isere” ładunek uroczyście przekazać narodowi Stanów Zjednoczonych.

Pomysł, by taki ładunek wysłać do Stanów, pojawił się 20 lat wcześniej, na letnim przyjęciu w domu francuskiego pisarza Éduarda René de Laboulaye w podwersalskim Clotigny. De Laboulaye, który sił próbował także w polityce, był zafascynowany Ameryką. Uwielbiał amerykańską rewolucję, George’a Washingtona i amerykańskich abolicjonistów walczących o zniesienie niewolnictwa.

Sam zresztą był przewodniczącym Francuskiego Towarzystwa Antyniewolniczego. Podczas przyjęcia, na które zaprosił kilkunastu francuskich intelektualistów, artystów i polityków, rozmowa zeszła na temat wdzięczności między narodami. Któryś z gości przypomniał, że podczas rewolucji amerykańskiej wielu Francuzów walczyło o niepodległość Amerykanów. De Laboulaye zauważył wtedy, że gdyby kiedykolwiek miał powstać w Stanach pomnik niepodległości, powinien zostać zbudowany wspólnymi siłami Amerykanów i Francuzów.

Tej górnolotnej rozmowie przy stole uważnie przysłuchiwał się jeden z gości, 31-letni rzeźbiarz Frederic Bartholdi. Od dłuższego czasu pracował nad popiersiem de Laboulaya i stał się niemal jego domownikiem. Bartholdiemu od czasu młodzieńczej wyprawy do Egiptu chodził po głowie pomysł zbudowania gigantycznej rzeźby nawiązującej do jednego z cudów starożytności, Kolosa Rodyjskiego. Zafascynowany gigantycznymi rzeźbami i architekturą faraonów oraz iście faraońskim projektem przekopania Kanału Sueskiego przez Ferdynanda wicehrabiego de Lessepsa, po skończeniu popiersia de Laboulaya zaprojektował gigantyczną rzeźbę egipskiego fellacha, mającą stanąć u wejścia do kanału. Z turbanu i z pochodni w wyciągniętej w niebo ręki miało bić światło niczym z morskiej latarni.

Egipski kedyw Ismail Pasza w 1867 roku odrzucił pomysł Bartholdiego. Ten nie dawał za wygraną. Dwa lata później zmodyfikowany projekt znów trafił do kosza kedywa.

Wtedy Bartholdi przypomniał sobie o de Laboulaye. W 1871 roku odwiedził go w Clotigny i zaproponował, by zaoferować Amerykanom pomnik wolności swego autorstwa. De Laboulaye zapalił się do pomysłu. Bartholdi pożeglował do Ameryki.

W 1875 roku de Laboulaye doprowadził do powstania towarzystwa budowy statui. Ponieważ miał to być dar narodu francuskiego dla narodu amerykańskiego, towarzystwo wykluczyło dotacje od francuskiego rządu. Przez następnych siedem lat mozolnie zbierano pieniądze, organizując pikniki, loterie, benefisy teatralne. Kompozytor Charles Gounod napisał pieśń dla towarzystwa, którą uroczyście wykonywano podczas zbiórek funduszy. W biednej Francji ofiarodawcy nie ociągali się, ale wpłacali niewielkie kwoty. W końcu od tysięcy ofiarodawców prywatnych, 181 miast i 10 izb handlowych zebrano równowartość 250 tys. dolarów.

Bartholdi tymczasem pracował nad projektem statui. Nie chciał honorarium, ale praca wymagała zatrudnienia wielu odlewników, cieśli, sztukatorów. Opłacano ich z funduszy zebranych przez towarzystwo. Rzeźbiarz namówił zdolnego inżyniera Aleksandra Gustawa Eiffla, by zaprojektował żelazną konstrukcję nośną statui.

To, że Bartholdi odmówił zapłaty, nie znaczyło wcale, że nie miał zamiaru na tym przedsięwzięciu zarobić. Rzeźbiarz myślał niezwykle nowocześnie. W 1876 roku zarejestrował w amerykańskim urzędzie patentowym dwa małe brązowe modele statui. Trzy lata później otrzymał na statuę, nazwaną Miss Liberty, amerykański patent nr D 11.023. Bartholdi zastrzegł sobie wyłączność na zyski ze sprzedaży małych kopii statui.

Rzeźbiarz nie stronił też od reklamowania swej pracy. Na podwórze paryskiej siedziby firmy Gaget, Gauthin et Cie, gdzie z wolna montowano odlewy kolejnych części rzeźby, zapraszał paryżan i wielkich tego świata. Plac budowy statui odwiedzili m.in. były amerykański prezydent Grant i pisarz Victor Hugo. Pośród tłumów ciekawskich szybko rozeszła się wieść, że zgodnie z zapowiedziami rzeźbiarz dał twarzy statui rysy swej matki, to już biust Miss Liberty wzorował na wdziękach swojej kochanki.

Bartholdi okazał się geniuszem reklamy. W 1876 roku wysłał na wystawę stulecia do Filadelfii ramię statui trzymające pochodnię. Obejrzało je tam 9 mln zwiedzających. Potem ramię pojechało do nowojorskiego Madison Square Garden. Dopiero w zeszłym roku wróciło do Paryża, celem dopasowania do korpusu Miss Liberty.

Naród francuski miał dać figurę, naród amerykański – podstawę. Ostatecznie na miejsce ustawienia statui wybrano nowojorską wyspę Bedloe. Przed ośmiu laty Amerykański Komitet Statui Wolności zaczął zbierać datki na budowę postumentu. Budowa ruszyła parę lat później. Głównym inżynierem mianowano Charlesa Pomeroya Stone’a, niefortunnego dowódcę wojsk Unii w wojnie secesyjnej. Pobity w bitwie pod Ball’s Bluff Stone został aresztowany i spędził pod kluczem ponad pół roku. Potem wrócił do sił zbrojnych Północy, krótko służył w armii Potomaku, ale kariery wojskowej już nie zrobił. Chyba że za taką uznać późniejszą służbę w armii egipskiego kedywa Ismaila zwieńczoną otrzymaniem przez Stone’a tytułu Ferika Paszy.

Kapitan „Isere” w swej kabinie uroczyście wręcza gen. Stone’owi i przedstawicielom amerykańskiego komitetu akt przekazania Statui Wolności narodowi amerykańskiemu. W ładowniach fregaty spoczywa 220 pak zawierających ponad 350 części monumentu. Stone wygłasza podniosłe przemówienie dziękczynne, ale minę ma nietęgą. W Ameryce zbiórka na budowę granitowego postumentu wysokości 89 stóp skończyła się w zeszłym roku klapą. Funduszy starczyło na wzniesienie zaledwie 15 stóp budowli. Cała nadzieja w rzutkim właścicielu nowojorskiego dziennika „The World” Josephie Pulitzerze, który od zeszłego roku z niezwykłą energią wzywa do zbierania datków na budowę. Redakcja ofiarowała na ten cel 1000 dolarów i codziennie publikuje wezwania do wpłat oraz wzruszające listy ofiarodawców, takie jak list dziewięcioletniej dziewczynki: „Chcę posłać wam parę moich ulubionych karłowatych kogutków, jeżeli pieniądze za nie przeznaczycie na statuę”. Na szczęście akcja Pulitzera daje efekty. Już 100 tys. Amerykanów ofiarowało datek na statuę. Trzy czwarte wpłat to mniej niż jeden dolar.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

 

 

Dziś, za sprawą W. Kalickiego, będziemy świadkami randki, która odbyła się 16 czerwca 1904 roku. Uczestnikami randki byli: James Joyce – wówczas dobrze zapowiadający się irlandzki pisarz oraz pokojówka z jednego z dublińskich hoteli Norah Barnacle. Dlaczego ta randka zakończona seksem w trawie okazała się tak ważna? Ano dlatego, że dzięki niej, po 16 latach, powstało największe i najbardziej na świecie znane dzieło irlandzkiego pisarza Ulisses. Od tego czasu 16 czerwca to dzień pamięci pisarza zwany na całym świecie Bloomsday:

Jest wczesny wieczór. Ciepło. Niebo nad Dublinem tylko gdzieniegdzie znaczą chmury. Jasna poświata gasnącego, pogodnego dnia wprawia spacerujących dublińczyków w dobry nastrój. Młody, niewysoki, szczupły mężczyzna, stojący na rogu Merrion Square, jest w nastroju więcej niż dobrym. Czeka go randka z ekscytującą nieznajomą.

Przed sześcioma dniami James Joyce, idąc ul. Nassau, dostrzegł nagle wyprostowaną jak świeca sylwetkę dziewczyny oraz imponujących rozmiarów kok gęstych rudych włosów. I to wszystko. Joyce ma poważne kłopoty ze wzrokiem i za radą okulisty stara się jak najwięcej chodzić bez okularów – ma to pomóc zwłaszcza jego lewemu oku. Na Nassau nie był więc w stanie dostrzec rysów twarzy wyprostowanej dziewczyny. Dojrzał jednak coś jeszcze – nieznajoma przechadzała się z podniesioną głową, energicznym, dumnym krokiem kobiety świadomej swej nieprzeciętnej wartości.

Joyce zaś przywiązuje wielką wagę do sposobu poruszania się ludzi. Zafascynowany, podniecony widokiem idącej po królewsku dziewczyny, James po prostu zaszedł jej drogę i zaczepił typową odzywką młodych podrywaczy, od których aż roi się w centrum Dublina.

Gdy przed Norah Barnacle stanął szczupły, dziwacznie odziany w biały, sięgający ziemi płócienny płaszcz oraz słomkowy kapelusz z szerokim rondem młodzian i śmiało, niezobowiązująco ją zagadnął, była pewna, że to jakiś marynarz.
Norah była ostatnią osobą, którą onieśmieliłaby zaczepka nieznajomego. Zgrabnie odcięła się. To był już znakomity pretekst do nawiązania rozmowy. Joyce wykorzystał okazję i po krótkiej pogaduszce zaproponował dziewczynie spotkanie. Norah mogła wyjść na miasto dopiero za cztery dni – pracuje jako pokojówka, kelnerka i barmanka w dość eleganckim Finn’s Hotel przy Leinster Street, wschodnim przedłużeniu Nassau Street, i wychodne dostaje od wielkiego dzwonu.

Podekscytowany, zachwycony urodą Norah James odliczał dni do spotkania. Nie zauważył podczas pierwszej randki, że jej szeroka twarz jest nieco pospolita. Dostrzegł tylko burzę ślicznych rudych włosów, wystające kości policzkowe, ciemnoniebieskie oczy w nietypowej oprawie czarnych długich rzęs i gęstych brwi. Ostry, ironiczny wzrok łagodziła opadająca powieka.
Joyce’a nie odstręczał głos Norah, niski, silny, nieledwie męski. Z sympatią dostrzegł za to akcent, zdradzający, że dziewczyna pochodzi z Galway na zachodnim wybrzeżu Irlandii.
No i to imię! Norah to jak Nora z dramatu Ibsena, którym Joyce jest oczarowany. Napisał już szkic o twórczości skandynawskiego dramaturga, wymienił z nim nawet listy. Tak, dla Jamesa to kolejny dowód, prócz nagłego, nieodpartego magnetyzmu serca, że ta dziewczyna nie pojawiła się na jego drodze przypadkiem. Była mu przeznaczona.

Zauroczony Joyce nawet nie podejrzewa, jak bardzo Norah – mimo oczywistych różnic wynikających z pochodzenia obojga – jest do niego podobna. Mniejsza już o to, że James i Norah pochodzą z rodzin wielodzietnych – w ultrakatolickich irlandzkich domach to w końcu nic wyróżniającego. Ale przytłaczająca większość rodzeństwa Norah i Jamesa to siostry. Ich ojcowie, ongiś zaradni, dobrze prosperujący, w końcu pogrążyli się w nieopanowanym pijaństwie. I w rodzinie Norah, i w rodzinie Jamesa pijani ojcowie zwykli terroryzować otoczenie. Obaj przepili wszystko, co mieli do przepicia, a ich rodziny wylądowały w końcu w wynajętych nędznych klitkach dla najbiedniejszych.
Z powodu nałogów ojców oboje w dzieciństwie często zmieniali miejsca zamieszkania – James nawet kilkanaście razy. Brak stabilizacji, oparcia w rodzinnym gnieździe odcisnął się na obojgu.
Norah ma 20 lat i mocny, samodzielny charakter, odziedziczony po matce, która w końcu przepędziła z domu męża pijaka. Jest wyjątkowo bystrą, pełną autoironicznego humoru, twardą kobietą, która od najmłodszych lat musiała radzić sobie sama. I wtedy gdy matka oddała ją w wieku sześciu lat do babci, i wtedy gdy w wieku 12 lat zaczęła pracować jako portierka w klasztorze Objawienia Pańskiego w Galway, i wtedy gdy porzuciła beznadzieję egzystencji jako praczka w Galway i wyjechała do Dublina, by tu, z trudem, wiązać koniec z końcem, pracując od świtu do ciemnej nocy w hotelu Finn’s. Potrafi kląć jak szewc, potrafi zwinąć ze sklepu ciasteczko.
Ojciec Norah, Tom Barnacle, piekarz z dziada pradziada, zanim skapitulował przed nałogiem, zadbał o stosunkowo przyzwoite wykształcenie córki. Do 12. roku życia Norah uczęszczała do szkół – to było wszystko, co w dziedzinie bezpłatnej edukacji dziewcząt można było osiągnąć w Irlandii.

Wykształcenie jest niewątpliwym atutem 22-letniego Jamesa Joyce’a. Zanim jego ojciec pogrążył się w niemal codziennych dzikich pijaństwach, James pobierał nauki w świetnych dublińskich liceach. W Belvedere był prymusem, a jego wypracowania z języka angielskiego zdobywały najwyższe lokaty. Joyce właśnie kończy dubliński University College; zdążył już zdobyć licencjat z języków francuskiego i włoskiego. Za sobą ma kilkumiesięczny pobyt w Paryżu, gdzie próbował studiować medycynę i prawo i gdzie kupił modny długi biały płaszcz, w którym zaczepił Norah na Nassau Street. Jego otoczenie nie wątpi, że James jest wybitnie utalentowany literacko; najmniej wątpi w to on sam. I ma ku temu solidne powody. Zdążył już opublikować w lokalnych gazetach i pismach literackich pierwsze utwory i szkice. Od paru miesięcy Joyce solidnie pracuje nad powieścią, w znacznej mierze autobiograficzną, którą za sugestią swego młodszego brata Stanislausa zatytułował Stephen Hero (Stefan bohater).

Skoncentrowany na sobie i własnym, nieco osobliwym, nadwrażliwym postrzeganiu świata James przepędza dnie na dyskusjach i pijaństwach z przyjaciółmi z uniwersyteckiego kręgu, na próbach zrobienia kariery śpiewaczej – jest nieźle wyedukowany muzycznie i dysponuje rokującym wielkie nadzieje nauczycieli tenorem – oraz na wykonywanej bez entuzjazmu pracy wychowawcy w szkole prywatnej. Z trudem wiąże koniec z końcem – tak naprawdę od dawna żyje z naciągania przyjaciół i znajomych na pożyczki; w tej dziedzinie jest prawdziwym mistrzem.
Rudowłosa nieznajoma naprawdę go zafascynowała. Na spotkanie jednak nie przyszła. Joyce wiedział, gdzie pracuje. Napisał do niej elegancki, dowcipny liścik:
 „Być może jestem ślepy. Wpatrywałem się długo w czyjeś rudobrązowe włosy i stwierdziłem, że nie należą do Ciebie. Przygnębiony wróciłem do domu. Chciałbym, żebyśmy się spotkali, ale nie wiem, czy byś tego chciała. Mam nadzieję, że zechcesz mnie zobaczyć. Jeśli jeszcze nie zapomniałaś. James A. Joyce”.

Nie zapomniała, chciała. I oto jest przed nim: zachwycająca jak przed sześcioma dniami, roztaczająca aurę erotyzującej kobiecości. Oboje przerzucają się dowcipnymi uwagami i ripostami, nie widzą poza sobą świata. James kieruje się nie w stronę eleganckiego centrum miasta, ale na wschód. Mijają port, doki i powoli wkraczają na podmiejskie dzikie pola zwane Ringsend. James tu już bywał. To miejsce schadzek młodych dublińczyków i marynarzy ze statków zatrzymujących się w porcie z tańszej kategorii, biorącymi tylko pół pensa za spotkanie, pannami lekkich obyczajów – oczywiście w wypadku gdy dziewczęta nie pracują w Kips, dublińskiej dzielnicy burdeli. Joyce ma już za sobą kilka spotkań z nierządnicami. Ostatnie, przed dwoma miesiącami, skończyło się kłopotliwą infekcją; James czuł się zmuszony pisać do przebywającego w Oxfordzie swego przyjaciela Oliviera St. Johna Gogarty’ego z prośbą o przesłanie nazwiska lekarza, który mógłby go uleczyć z dyskretnej choroby.

Norah nie protestuje przeciw obranemu przez Jamesa kierunkowi przechadzki. Ona też zna Ringsend. Nadzwyczaj atrakcyjna, pełna temperamentu, a przy tym popadająca ciągle w kłopoty finansowe, mieszkająca kątem dziewczyna już tu trafiła. Norah ma za sobą nieszczęśliwe dziewczęce miłości i całkiem dorosłe przygody z mężczyznami. Potrafi zaspokoić kochanka, nie tracąc ani ciętego poczucia humoru, ani cnoty.
W trawie pośród chaszczy, nie tracąc czasu na kontynuowanie dowcipnej konwersacji, rozpina młodemu pisarzowi spodnie i żywo zabiera się do rzeczy. James jest tak oszołomiony, że szturmowi rudowłosej piękności ze starannie przystrzyżoną dolną fryzurką poddaje się z bezradnością pensjonarki. Oboje mają na siebie wielką ochotę i spełnienie zalewa ich dreszczem rozkoszy. W świeżą trawę Ringsend kładli się rozpaleni namiętnością; wstają z niej zakochani. Chcą dalej być z sobą. I będą. Przez 37 lat. Ona da mu dwoje dzieci, on jej nieśmiertelność Molly Bloom.


Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

Dziś W. Kalicki przypomina zabójstwo Bronisława Pierackiego ministra spraw wewnętrznych w sanacyjnym rządzie Leona Kozłowskiego. Rzecz miała miejsce 15 czerwca 1934 roku:

Przed Klubem Towarzyskim przy Foksal 3 niedbale przechadza się młody jasnowłosy mężczyzna w jasnozielonym trenczu. Płaszcz ma rozpięty, pod spodem widać ciemny garnitur. Po pachą trzyma niewielką paczkę owiniętą szarym papierem. Nieznajomy już od samego rana regularnie pojawia się przed wejściem do Klubu, ale portier nie zwraca na niego uwagi.

Blondyn w trenczu to Grigori Maciejka, członek OUN, Organizacji Ukraińskich Nacjonalistów, o pseudonimie „Gonta”. W owiniętym papierem kartonowym pudełku jest bomba. Podłużna, ręcznie lutowana puszka z blachy wypełniona jest żółtym kwasem pikrynowym. W denku znajduje się zapalnik w kształcie litery T. Pocisk powinien detonować zaraz po zgnieceniu szklanej rurki wypełnionej w jednej części kwasem azotowym, w drugiej zaś cukrem i piorunianem rtęci – wystarczy nacisnąć metalowy tłok zapalnika.

Dochodzi 15.00, gdy przed klubem zatrzymuje się limuzyna z premierem prof. Leonem Kozłowskim. Stołeczny Klub Towarzyski to tradycyjne miejsce popołudniowych spotkań elity władzy: ministrów, polityków obozu belwederskiego, generalicji. Kilka minut później przed klubem zatrzymuje się samochód ministra opieki społecznej Paciorkowskiego.

Zaraz przed 15.30 na Foksal pojawia się służbowa limuzyna ministra spraw wewnętrznych Bronisława Pierackiego. Szofer Witulski zatrzymuje auto tuż przed bramą klubu.

Pieracki, legionista, uczestnik walk z Ukraińcami we Lwowie, jest wybitnym politykiem sanacyjnym. Ukraińcy widzą w nim autora policyjnych represji wobec swojej mniejszości w Polsce. Na zeszłorocznym zjeździe OUN w Berlinie zdecydowano, że w rewanżu za aresztowanie przez policję uczestników nieudanego napadu na pocztę w Gródku Jagiellońskim ma być dokonany zamach na ministra wyznań religijnych i oświecenia publicznego Janusza Jędrzejewicza lub na ministra spraw wewnętrznych Bronisława Pierackiego. Niedawno Pieracki zaczął szukać porozumienia z umiarkowanymi kręgami mniejszości ukraińskiej. Radykalni działacze OUN poczuli, że zagraża to ich polityce ustawicznego konfliktowania społeczności ukraińskiej z władzami państwowymi, i na celownik wzięli właśnie jego.

Minister idzie w stronę wejścia.

Maciejka energicznie rusza za nim. Tuż za plecami Pierackiego Maciejka nerwowo naciska paczkę. Przygląda się temu zdumiony woźny. Bomba jednak nie wybucha. Pirotechnik OUN Jarosław Karpyniec, który skonstruował pocisk, użył rurki ze zbyt grubego szkła, którego tłok zapalnika nie jest w stanie zmiażdżyć.

Maciejka przekłada bombę do lewej ręki, wyjmuje z kieszeni rewolwer Hispan kalibru 7,65 i z najbliższej odległości trzy razy strzela do przekraczającego próg klubu Pierackiego. Trafiony dwukrotnie w tył głowy minister pada w przedsionku. Zszokowany portier bez słowa patrzy, jak zamachowiec spokojnie wychodzi na ulicę i skręca w lewo, w stronę Nowego Światu.

Szoferzy czekający w limuzynach na gości klubu nie zwracają uwagi na stłumione odgłosy strzałów. Maciejka spokojnym krokiem mija kamienicę przy Foksal 8. Stojący tam na służbie policjant nie ma pojęcia, co się stało. Zamachowiec mija go, gdy z Klubu Towarzyskiego wreszcie wybiega portier i krzyczy: „Zbrodniarz! Trzymajcie zbrodniarza!”.

Maciejka rzuca się do ucieczki. Przed następną kamienicą, w której mieści się poselstwo japońskie, stoi woźny poselstwa Franciszek Wywrocki. Maciejka mija go pędem. Wywrocki biegnie za nim. Na rogu Kopernika Maciejka odwraca się i strzela. Chybia.

Tymczasem szofer ministra Pierackiego zawraca limuzyną w ciasnej uliczce i rusza w pościg za zamachowcem. Policjant stojący przed kamienicą nr 8 wskakuje na stopień auta. Na Kopernika samochód Pierackiego z policjantem na progu dopędza zamachowca. Maciejka strzela do szofera. Chybia, ale szofer uchyla się i przez chwilę nie widzi ulicy. Wykorzystuje to zamachowiec, który raptownie skręca w wąską, boczną ul. Szczyglą. Szofer Witulski cofa limuzynę i także skręca w Szczyglą. Policjant ciągle stoi na progu samochodu. Maciejka jest już jednak daleko. Zbiega schodkami na Okólnik. Niezauważony, wpada w bramę domu nr 5.

Gdy policjant zbiega na Okólnik, czekający tam wspólnik Maciejki informuje go, że zamachowiec pobiegł w stronę ogrodów. Maciejka porzuca w bramie płaszcz i paczkę z bombą. Wychodzi na ulicę jedynie w marynarce i nierozpoznany, spokojnie oddala się.

Pogotowie zjawia się przed Klubem Towarzyskim parę minut po zamachu. Bronisław Pieracki umiera podczas operacji w Szpitalu Ujazdowskim.

Premier Leon Kozłowski natychmiast po otrzymaniu wiadomości o śmierci ministra szkicuje projekt powołania „miejsc odosobnienia” – obozów, w których władze administracyjne mogłyby więzić bez wyroku sądowego niewygodne osoby, przede wszystkim przeciwników politycznych.

Godzinę później Kozłowski referuje ów projekt marsz. Piłsudskiemu.

Po szesnastej w gabinecie marszałka Piłsudskiego melduje się jego adiutant Mieczysław Lepecki.

 – A to jakieś świnie… – zaczyna Lepecki rozmowę o zamachu.

 – Pamiętacie wy Priwislinje? – przerywa mu Piłsudski.

 – Mało, panie marszałku – odpowiada adiutant.

 – Dziesięć priwislinskich guberni i 13 milionów Priwislincew. Gławnyj gorod Warszawa, wieroispowiedanije rimsko-katoliczeskoje. Priwislinje, a w nim Priwisloncy, łapówki i konspiracje – mówi Piłsudski z wielkim rozdrażnieniem.

Gdy Lepecki zauważa, że fatalna spuścizna zaborów to już niechlubna przeszłość, Marszałek wybucha:

 – Mądrala! To już przeszłość… to już przeszłość… Gdzie wy w tej teraźniejszości widzicie koniec przeszłości?

Piłsudczycy nie mają wątpliwości – Pieracki padł ofiarą zbrodniarza z szeregów Narodowej Demokracji. Motyw? Przed pięcioma dniami minister Pieracki zdelegalizował Obóz Narodowo-Radykalny.

Po południu aktywiści Strzelca, Legionu Młodych, Organizacji Młodzieży Pracującej zbierają się przed Szpitalem Ujazdowskim. Po przemówieniach piętnujących endecję i bratobójcze metody walki politycznej spory pochód rusza w stronę Nowego Światu. Aktywiści wkraczają do restauracji, kawiarń, kin i żądają opuszczenia lokali na znak żałoby. Ociągających się gości szturchają i wyrzucają na ulicę. O dwudziestej pierwszej kilkuset manifestantów zbiera się przed redakcją endeckiej „Gazety Warszawskiej”. Nie są w stanie sforsować ustawionego wcześniej kordonu policji, poprzestają więc na zrzuceniu lokalnego wydania gazety z ciężarówki Ruchu na bruk. Potem manifestanci tłuką neon reklamowy „Gazety” i wybijają szyby w mieszczącej się nieopodal administracji dziennika „ABC”. Dopiero o jedenastej wieczorem silne oddziały policji rozbijają manifestantów.

O północy Lepecki melduje się na dyżurze jako adiutant Marszałka. Piłsudski, zamyślony, mówi o projekcie obozów odosobnienia:

 – Ja nic nie mam przeciw tej waszej czerezwyczajce, ja się na tę waszą czerezwyczajkę na rok zgodziłem.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

Dziś W. Kalicki przypomina sensacyjne wydarzenie z 12 czerwca 1979 – przelot samolotem napędzanym mięśniami ludzkimi nad kanałem La Manche:

Tak, to może zdarzyć się już dzisiaj. Prognozy pogody są bardzo dobre. Nad niespokojnym zwykle kanałem La Manche ma być bezwietrznie. To najważniejsze.

O świcie z niewielkiego brytyjskiego portu Folkestone wypływa mała flotylla motorówek. Zapuszczają się na kilkanaście mil w stronę odległego o 35 km brzegu Francji. Ich meldunki także brzmią optymistycznie – ani tchnienia wiatru, pogoda idealna!

Kończy się kilkudniowe oczekiwanie. Technicy wyciągają z hangaru pod Folkestone przedziwną konstrukcję. Ogromne, przezroczyste jak u ważki i jak u ważki prążkowane wzmacniającym użebrowaniem skrzydła mają rozpiętość niemal 30 m. Do pionowej antenki w środku urządzenia przymocowane są liczne linki, biegnące do końców skrzydeł – to wzmocnienie delikatnej jak puch konstrukcji. Z daleka całość wygląda jak jeden z pionierskich samolotów z epoki braci Wright. Ale oto młody, szczupły mężczyzna w spodniach od dresu i T-shircie kończy rozgrzewkę i sadowi się w pionowej, wąziutkiej, przezroczystej kabinie pod skrzydłami. Znajduje się w niej coś na kształt stacjonarnego roweru. Tyle tylko że od pedałów biegnie świetnie widoczny system przekładni – aż do umocowanego z tyłu wielkiego śmigła. Młody człowiek w dłoniach dzierży coś na kształt małego koła sterowego nowoczesnego samolotu.

Jest 4.50. Obserwatorzy na łodziach meldują przez krótkofalówki, że nadal nie ma choćby najsłabszego wiatru. To zakrawa niemal na cud. Trzeba się spieszyć. Młody człowiek zaczyna pedałować. Podtrzymywana przez kilka osób przezroczysta konstrukcja nabiera prędkości na dwóch maleńkich kółkach schowanych w dolej obudowie kabiny. Gdy wielka przezroczysta ważka pędzi już w tempie rodzinnej rowerowej wycieczki, pedałujcy mężczyzna ściąga dźwignię i całość majestatycznie unosi się w powietrze, płynie nad brzegiem i rychło pojawia się nad motorówkami. Witają ją okrzyki radości. Załoga jednej z łodzi gratuluje starszemu mężczyźnie z nogą w gipsie. Amerykanin dr Paul MacCready jest ojcem tego osobliwego przedsięwzięcia. To on skonstruował dziwny pojazd latający napędzany wyłącznie siłą ludzkich mięśni.

MacCready od dzieciństwa budował nietypowe konstrukcje latające. Zaczął od miniaturowych modeli. W wieku 20 lat projektował i budował szybowce. W połowie lat 70., już jako inżynier aeronautyki zatrudniony w laboratoriach lotniczych w Pasadenie, podjął jedno z najosobliwszych wyzwań w technice – postanowił zdobyć Nagrodę Kremera. Brytyjski przemysłowiec Henry Kremer w 1958 roku przeznaczył 50 tys. funtów dla konstruktora cięższej od powietrza maszyny latającej napędzanej wyłącznie siłą ludzkich mięśni. Przelot musiał odbyć się na trasie o kształcie ósemki pomiędzy słupkami odległymi o 800 m. Pilot miał wystartować samodzielnie, a cały przelot winien był odbyć się na wysokości co najmniej 3 m. MacCready zabrał się do dzieła naukowo. Najpierw wraz z fizjologami sportu ustalił, że wytrenowany sportowiec o wadze 70 kg może rozwinąć maksymalną moc mięśni rzędu 700 watów (równą zatem mocy siedmiu raptem żarówek setek), ale tylko przez kilkanaście sekund. W czasie dłuższego, godzinnego wysiłku średnia moc sportowca spaść musi do 250–300 watów. Tymczasem najmniejszy spalinowy silniczek rowerowy, doczepiany do przedniego widelca ramy roweru i napędzający koło, ma moc 1200 watów. MacCready nie stracił animuszu. Obserwując szybujące nad pustynią kondory, postanowił zbudować maszynę bardzo lekką, a przy tym ogromnych rozmiarów i tym samym o znacznej zdolności do szybowania, tak by utrzymywała się w powietrzu niemal bez wysiłku ze strony napędzającego ją pilota. Za pomocą komputerów kalifornijskich laboratoriów lotniczych zaprojektował giganta zdolnego do lotu przy zastosowaniu napędu o mocy 300 watów. Wraz z 20 przyjaciół i pracowników własnej firmy zbudował machinę o rozpiętości skrzydeł 29,3 m. Szkielet z nadzwyczaj lekkich rurek aluminiowych pokryli oni cienką jak pajęczyna powłoką z mylaru, najnowszego tworzywa sztucznego produkowanego przez chemiczny koncern DuPont. Bez pilota całość ważyła 34 kg. Napędzało ją, znajdujące się z tyłu, śmigło poruszane siłą mięśni pedałującego pilota. Po 430 próbach MacCready 12 razy zmieniał konstrukcję mięśniolotu nazwanego „Gossamer Condor”. Do obsługiwania go zaprosił młodego, 24-letniego amerykańskiego kolarza Bryana Allena. I w końcu udało się. W 1977 roku Allen przeleciał po trasie ósemki 2200 m ze średnią prędkością 5 m/s. Konstruktor i pilot zainkasowali po 25 tys. funtów i natychmiast zabrali się za kolejne wyzwanie – tzw. Wielką Nagrodę Kremera: 203 tys. dolarów za przelecenie mięśniolotem nad kanałem La Manche.

MacCready zbudował nową, sprawniejszą machinę. „Gossamer Albatross”, bo tak ją nazwano, z wymiarów i wyglądu łudząco przypomina poprzednika, „Gossamera Condora”. Tajemnica tkwi w konstrukcji. Koncern DuPont, wietrząc świetną okazję do promocji swych osiągnięć, dostarczył nieodpłatnie swój najnowszy skarb – rurki z włókien węglowych, dwukrotnie wytrzymalsze od aluminiowych i trzy razy od nich lżejsze, oraz jeszcze wytrzymalsze od poprzednich powłoki z ultracienkiego mylaru. Jedynymi elementami z metalu są pedały, wał korbowy napędu, łańcuch napędowy i podstawa siedzenia pilota. Przy zbliżonych wymiarach „Albatross” jest o 9 kg lżejszy od „Condora”.

Pół godziny po starcie warunki nadal są idealne. Bryan Allen pedałuje rytmicznie, jest w dobrej formie. Ale pogoda szybko psuje się. Lekki boczny wiatr jest ogromnym utrudnieniem dla tak wielkiej i zarazem lekkiej jak piórko maszyny. Allen mocniej naciska na pedały, wyrównuje lot. Zwiększony wysiłek wzmaga pragnienie. Allen pije więcej wody, niż było zaplanowane. A jej zapas z powodu limitu wagi całości „Albatrossa” jest niewielki. W drugiej godzinie lotu woda kończy się i Allena męczy coraz bardziej pragnienie. Słabnie. 30 m niżej koledzy płynący na motorówkach dopingują go machaniem rękami. Mija druga godzina lotu, wzmaga się boczny wiatr. Allen nie daje rady, „Gossamer Albatross” leci już tylko 1,5 m ponad falami. Pilot podejmuje ostatnią, rozpaczliwą próbę. Przyspiesza, wspina się na wysokość ponad 30 m i tam szczęśliwie znajduje nieco ciszy. Może lecieć dalej. Ale ten rozpaczliwy wysiłek bez choćby łyczka wody odbiera resztki sił. Nogę łapią kurcze i parę razy przez kilka minut pilot musi pedałować tylko drugą, sprawną nogą. „Albatross” opada wtedy dosłownie na centymetry ponad fale. Za każdym razem jednak Allen, który widzi już francuski brzeg, nadludzkim wysiłkiem ratuje sytuację i odzyskuje wysokość. Wreszcie po 2 godzinach i 49 minutach lotu „Gossamer Albatross” ląduje na przylądku Griss Nez. Wykończony Allen nie ma siły, by się cieszyć. Za to MacCready, mimo gipsu na nodze, skacze w łódce z radości. Budując „Albatrossa”, zaciągnął wraz ze wspólnikiem kredyt w wysokości 100 tys. dolarów. Krótko potem wspólnik uciekł z gotówką. Połówka wielkiej Nagrody Kremera jest dla genialnego konstruktora jedynym ratunkiem przed zlicytowaniem.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

Dziś przypomnimy jak w latach międzywojennych Rosja sowiecka traktowała swoich znaczących obywateli. W. Kalicki opisuje przypadek niejakiego Naumowa, który, prosił w Polsce o azyl polityczny i jako jeden z wielu Rosjan nie chciał wracać do Moskwy:

Gdy taki ranny wyraża życzenie złożenia zeznań, fatygują się do niego najwyższe władze. W izolatce Szpitala św. Karola Boromeusza w Białej Podlaskiej zjawiają się delegat wojewody lubelskiego Kazimierz Hauke, nadkomisarz Policji Państwowej Stanisław Ruciński i komisarz Tarbowski. Izolatki dzień i noc pilnuje posterunkowy policji.

Ranny ma się dobrze. Choć cały korpus ma obandażowany, jest w stanie sam podciągnąć się na łóżku. Niezbyt głębokie rany nie stanowią zagrożenia dla życia.

Pacjent z izolatki przed trzema dniami o 10.16 wyskoczył z ruszającego już w stronę granicy polsko-sowieckiej pociągu pośpiesznego Warszawa–Moskwa. Widząc wyskakującego i przewracającego się niemal pod koła pociągu pasażera, konduktor zatrzymał skład i sam wyskoczył na peron. Leżący tam mężczyzna wykrzykiwał, że jest śledzony przez agentów sowieckiej policji politycznej GPU, którzy eskortują go do Moskwy, by tam go zastrzelić. Konduktor wezwał sygnałem gwizdka posterunkowego, który zażądał od nieznajomego pasażera dokumentów. Wtedy mężczyzna wyciągnął z kieszeni nieduży scyzoryk, otworzył go i w zapamiętaniu zadał sobie kilkanaście ran w brzuch i piersi.

Choć zbroczony krwią, ranny pozostał przytomny. Policjant wylegitymował go. Mężczyzna wyciągnął z kieszeni sowiecki paszport na nazwisko Michaił Naumow. Wezwany lekarz stwierdził, że rany nie są groźne, ale na wszelki wypadek zdecydował przewieźć mężczyznę do szpitala. Pociąg do Moskwy odjechał bez Michaiła Naumowa.

Wczoraj Naumow złożył na ręce starosty prośbę o pozostawienie go do czasu wyleczenia w Polsce lub o odesłanie go do Francji. Wyraził też chęć złożenia wyjaśnień przedstawicielom władzy.

I rzeczywiście, chętnie opowiada siedzącym na krzesłach obok jego łóżka delegatowi wojewody i komisarzom o swojej karierze w partii bolszewickiej. Zaczął w niej aktywnie działać w 1918 roku. Jako zaufany członek partii, a przy tym wykwalifikowany kuśnierz, został skierowany do pracy w Pusznosyndykacie, centrali zajmującej się handlem futrami. Przed czterema laty awansował: został delegowany do Paryża jako kierownik przedstawicielstwa handlowego.

Wygodne życie w Paryżu skończyło się pół roku temu, 3 października 1929 roku. Tego dnia przybyły z Moskwy członek kolegium GPU Roisenmann wezwał radcę ambasady sowieckiej w Paryżu Grigorija Zinowiewicza Biesiedowskiego i oznajmił mu, że ma natychmiast wracać wraz z rodziną do Związku Radzieckiego. Biesiedowski, który do bolszewików trafił z eserowskiej opozycji, od kilku lat służył w sowieckiej dyplomacji, m.in. w Warszawie, ale co rusz zgłaszał zastrzeżenia do działalności terrorystycznej i dywersyjnej, jaką notorycznie prowadzili agenci GPU i wywiadu wojskowego z sowieckimi paszportami dyplomatycznymi w kieszeni. W tej sytuacji wezwanie do Moskwy mogło oznaczać tylko proces, a potem łagier albo egzekucję. Biesiedowski nie miał co do tego złudzeń i otwarcie odmówił powrotu. Roisenmann kusił go perspektywą dostatniej emerytury wypłacanej dożywotnio w niemieckich markach w kurorcie na południu Związku Radzieckiego. Biesiedowski nie dał się nabrać. Wrócił do swego mieszkania, ale był w pułapce: kamienica, w której mieszkali sowieccy dyplomaci i urzędnicy, przypominała twierdzę strzeżoną przez uzbrojonych enkawudzistów. Biesiedowski uciekł jednak przez mur ogrodu, wystąpił o azyl polityczny i jeszcze tego samego wieczoru wrócił w asyście francuskich policjantów po żonę i dziecko.

Pół roku później napisał wspomnienia, demaskujące kulisy działania sowieckiej dyplomacji. Wydano je natychmiast w Niemczech, w Polsce i we Francji. Czytelnicy mogli się z nich dowiedzieć, że długa seria tajemniczych zamachów bombowych, nękających Warszawę w 1923 roku, w tym i wielki wybuch w warszawskiej cytadeli w październiku 1923 roku, została zaplanowana przez sowieckiego „dyplomatę”, w istocie zaś rezydenta wywiadu wojskowego Łoganowskiego i jego następcę Jeleńskiego, wykonana zaś przez ich agentów z KPP.

Biesiedowski ujawniał także kompromitujące drobiazgi. Zaproszeni w 1923 roku na pogrzeb prezydenta Gabriela Narutowicza sowieccy dyplomaci w przeddzień uroczystości, na której obowiązywały stroje dyplomatyczne, dostali z Moskwy bezwzględny zakaz przywdziania burżujskiego rekwizytu – cylindra. By uniknąć skandalu dyplomatycznego, pojechali na pogrzeb w czapkach z czarnego baranka, którym wcisnęli denka do środka. Wprawili tym wszystkich w osłupienie, ale formalny wymóg pojawienia się w czarnych uroczystych nakryciach głowy spełnili i w pogrzebie brali udział.

Po ucieczce Biesiedowskiego zaczęła lawinowo rosnąć liczba sowieckich pracowników przedstawicielstw zagranicznych odmawiających powrotu do Moskwy. Europejskie gazety rozpisywały się ostatnio o ponad 200 nieposłusznych dyplomatach i urzędnikach.

Sytuacja w sowieckiej placówce w Paryżu stała się nie do zniesienia po tym, jak ostatnio urzędnik misji handlowej Krukow odmówił powrotu i ogłosił w prasie rewelacje kompromitujące sowiecki rząd. Naumow zeznaje, że przed tygodniem otrzymał nagłe wezwanie do Moskwy. Powodów mu nie podano. Mimo wątpliwości ruszył w drogę. Już jednak na granicy belgijskiej zauważył, że śledzi go dwóch agentów GPU.

 „Zrozumiałem, co czeka mnie w Moskwie. Resztek wątpliwości pozbyłem się, gdy po odjeździe pociągu z Warszawy do mojego przedziału wszedł jakiś nieznajomy mężczyzna, który zaczął ze mną rozmawiać po rosyjsku. Po czasie próbował dowiedzieć się, co sądzę o władzach sowieckich” – opowiada Naumow.

Gdy pociąg dojechał do Białej Podlaskiej, miał zamiar wysiąść i na piechotę wrócić do Warszawy, by tam oddać się w ręce polskich władz. Bał się, że lokalne władze w Białej Podlaskiej osobnika z sowieckim paszportem, bez ważnej wizy pobytowej, po prostu od razu odeślą do Związku Radzieckiego. Pociąg jednak ruszył już po półminutowym postoju. Gdy Naumow próbował wybiec na peron, tajemniczy rozmówca dopadł go na wagonowej platformie i usiłował zatrzymać. W końcu Naumow wyrwał się i karkołomnym susem wylądował na peronie.

Komisarz Tarbowski pyta uciekiniera, dlaczego sam poranił się scyzorykiem. Naumow wyjaśnia, że nie był pewien, czy Polacy nie wsadzą go z powrotem do pociągu. Samookaleczenie i kuracja w szpitalu wydały mu się najlepszym sposobem na pozostanie w Polsce i zyskanie na czasie.

Komisarz Ruciński prosi o złożenie zeznań na piśmie. Naumow po namyśle odmawia – o ile to możliwe, wolałby nie zostawiać śladów swojej ucieczki.

Następnie sowiecki zbieg podaje panu Hauke wniosek o zezwolenie mu na sześciotygodniowy pobyt w Polsce. Potem chciałby wyjechać do Francji.

Rozmawiający w szpitalu nie mają pojęcia, że właśnie w tym samym czasie moskiewski Sąd Najwyższy wydaje na paryskiego zbiega Krukowa zaoczny wyrok: kara śmierci, utrata wszelkich praw i konfiskata majątku.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

Dziś W. Kalicki przypomina wydarzenie z 9 czerwca 1927 r. związane z zamachem na Piotra Wojkowa, posła ZSRR w Polsce:

O 6.00 cztery kompanie piechoty z pułków 21., 30. i 36., w hełmach, z bronią na ramieniu, maszerują ul. Poznańską w Warszawie w stronę kamienicy nr 17, w której mieści się poselstwo ZSRR. Część żołnierzy staje w zwartym szyku przed poselstwem, reszta ustawia się w dwa długie szpalery, ciągnące się Poznańską i dalej, aż do dworca kolejowego. Ok. 7.00 na Poznańską przychodzą pierwsi gapie, ale muszą stanąć za kordonem piechoty.

W sali recepcyjnej, w otwartej trumnie, spoczywają zwłoki posła ZSRR Piotra Wojkowa. Honorową wartę przy katafalku pełnią urzędnicy poselstwa i czterech polskich oficerów piechoty z dobytymi szablami.

Piotr Wojkow przedwczoraj wczesnym rankiem wyjechał nowiutkim, świeżo zakupionym przez sowieckie poselstwo mercedesem, na warszawski Dworzec Główny. Na peronie miał się spotkać z wydalonym przez rząd brytyjski chargé d’affaires ZSRR w Londynie Arkadijem Rozenholcem. Niedawno policja angielska dokonała rewizji w siedzibie sowieckiego towarzystwa spółdzielczego ds. handlu z Wielką Brytanią Arcos. Znaleziono wówczas niezbite dowody, że misja handlowa Arcosu była tylko przykrywką do prowadzonej na wielką skalę działalności szpiegowskiej. Rząd brytyjski zerwał stosunki dyplomatyczne z ZSRR, a Rozenholc musiał wyruszyć z powrotem do Moskwy. Pociąg, którym jechał, miał godzinny postój w Warszawie, więc poseł Wojkow zjawił się na dworcu, by dotrzymać towarzystwa swojemu koledze. Gdy po wypiciu kawy w dworcowym bufecie obaj spacerowali po peronie, nieznany młody mężczyzna wyjął z kieszeni rewolwer i oddał do Wojkowa sześć strzałów. Sowiecki poseł, choć trafiony trzykrotnie w pierś, zdołał wyszarpnąć z kieszeni swój pistolet i trzy razy strzelić w kierunku napastnika. Niecelnie.

Ciężko rannego Wojkowa natychmiast przewieziono do szpitala. O 10.45, godzinę po zamachu, podczas rozpoczętej bez zwłoki operacji sowiecki poseł zmarł.

Zamachowiec uciekał w kierunku ul. Żelaznej, ale został ujęty. Zeznał, że nazywa się Borys Kowerda, jest Rosjaninem, mieszkańcem Wilna. Jego rodzina wyjechała z Rosji do Polski; ojciec był białogwardyjskim oficerem i bił się z bolszewikami.

W Polsce Borys Kowerda zaangażował się w działalność organizacji białych Rosjan. Ostatnio dla wydawanego w Wilnie antybolszewickiego „Białoruskiego Słowa” przygotowywał wyciągi z prasy sowieckiej. Z dość wysokiej pensji utrzymywał matkę.

Polski rząd dołożył wszelkich starań, by wyrazić oburzenie z powodu zbrodni i oddać hołd zmarłemu.

Pierwsza reakcja Moskwy była bardzo umiarkowana. Wczorajsza nota Komisariatu Spraw Zagranicznych winą za zamach obciąża… Wielką Brytanię. Polskim władzom zarzuca jedynie tolerowanie emigracyjnych organizacji białych Rosjan, z szeregów których wywodzi się zabójca Wojkowa.

O wpół do 8.00 przez kordon piechoty na Poznańskiej przejeżdża długa kawalkada limuzyn. Do poselstwa przybywają wicepremier Kazimierz Bartel, minister spraw wewnętrznych gen. Felicjan Sławoj Składkowski, minister przemysłu i handlu Eugeniusz Kwiatkowski, ministrowie oświaty, komunikacji oraz reform, szef kancelarii cywilnej prezydenta RP. Po przedstawicielach rządu do budynku poselstwa wkracza korpus dyplomatyczny pod wodzą ambasadora Francji Jules’a Laroche’a i posła włoskiego Maioniego. Są także wojewoda Władysław Sołtan, prezydent Warszawy Władysław Jabłoński, wojskowy komendant stolicy gen. Władysław Jaxa-Rożen.

Uroczystość eksportacji zwłok rozpoczyna się o 7.45. Dwaj sowieccy urzędnicy w czarnych garniturach lutują metalową trumnę. Sześciu członków poselstwa bierze ją na ramiona, wynosi przed budynek i umieszcza na sześciokonnym karawanie. Stojące na Poznańskiej oddziały wojskowe prezentują broń.

Kondukt rusza na dworzec. Na jego czele jedzie konno komendant uroczystości płk Więckowski. Za nim postępuje kompania 36. Pułku Piechoty, reprezentacyjny szwadron szwoleżerów i artyleryjskie zaprzęgi 1 Dywizjonu Artylerii Konnej. Orkiestra pułkowa gra żałobne marsze.

Za orkiestrą posuwają się dwa ozdobne wozy wypełnione górami wieńców i kwietnych wiązanek. Za wozami jedzie karawan szczelnie otoczony wartą honorową polskich żołnierzy i oficerów. W kondukcie, jako pierwsza, idzie wdowa po pośle Wojkowie. Trzyma za rękę synka byłego już chargé d’affaires ZSRR w Londynie Arkadija Rozenholca.

Tuż za nimi – polski rząd, korpus dyplomatyczny, przedstawiciele władz miejskich, pracownicy sowieckiego konsulatu. Kondukt zamyka kompania 21. Pułku Piechoty, szwadron szwoleżerów i półbateria artylerii konnej.

Polskie władze przygotowały iście królewską uroczystość eksportacji zwłok zamordowanego posła.

Na dworcu sowieccy urzędnicy przenoszą trumnę do pociągu specjalnego złożonego z pięciu wagonów. W jednym z nich aż do granicy jedzie asysta honorowa plutonu 36. Pułku Piechoty.

Premier Bartel składa kondolencje pani Wojkow. Kompania honorowa na peronie oddaje honory wojskowe. O 8.45 pociąg żegnany marszem żałobnym rusza na wschód.

Tego ranka w moskiewskim więzieniu OGPU na Łubiance funkcjonariusze czerezwyczajki mordują strzałami w tył głowy 20 więźniów, wybitne osobistości rosyjskie z czasów sprzed rewolucji.

Wczesnym popołudniem Rada Komisarzy Ludowych wydaje deklarację, że w odwecie za zamordowanie w Warszawie posła Wojkowa zostało rozstrzelanych 20 inicjatorów nielegalnych organizacji monarchistycznych i angielskich szpiegów. Sowieckie władze bez żenady, oficjalnie przyznają, że egzekucji dokonano bez wyroku sądowego, w akcie zemsty i w celu zastraszenia przeciwników komunistów. Na czele opublikowanej listy straconych widnieje nazwisko księcia Pawła Dołgorukowa.

Potomek dynastii Rurykowiczów, jeden z najbogatszych ludzi w carskiej Rosji, przed wojną światową uchodził za zdeklarowanego polonofila. W Partii Konstytucyjno-Demokratycznej jako jeden z nielicznych na długo przed rewolucją wypowiadał się za niepodległością Polski. Był jednym z głośnych europejskich pacyfistów; przed wojną założył w Moskwie Towarzystwo Przyjaciół Pokoju. Po przechwyceniu władzy w Rosji przez bolszewików książę stracił swe bajecznie wielkie majętności, ale mimo podeszłego wieku z pogodą ducha znosił na emigracji radykalną i dotkliwą odmianę fortuny. Przed kilku laty przyjechał do Polski, by odebrać kufer z bielizną i rzeczami osobistymi pozostawiony w czasie wojny w jego apartamencie w jednym z warszawskich hoteli – w nowej sytuacji rzecz dlań bezcenną.

Widok tonącej w śniegu Warszawy pobudził wtedy tęsknotę księcia za ojczyzną. Przebrany za wiejskiego dziada, nielegalnie przekroczył granicę polsko-sowiecką. W pasie pogranicznym aresztowali go sowieccy strażnicy. Nikt go jednak nie rozpoznał i starca deportowano z powrotem do Polski. Książę wrócił do Paryża, lecz wiosną tego roku znów nielegalnie przekradł się przez sowiecką granicę. Tym razem nikt go nie zauważył. Książę dotarł aż pod Kursk, na tereny swoich byłych majątków ziemskich. Tam rozpoznano go, aresztowano i aż do dzisiejszego ranka przetrzymywano na Łubiance.

Masowa egzekucja w Moskwie to tylko początek nowej fali bolszewickiego terroru. W Swierdłowsku czekiści rozstrzeliwują byłego carskiego oficera Obuchowa, w Tyflisie ginie dziś kilkunastu więźniów. W Odessie, Charkowie i Mikołajewie OGPU aresztuje ponad 600 osób. Przedstawiciele sowieckich władz nie kryją przed zachodnimi dyplomatami, że w najbliższych dniach ogłaszane będą kolejne listy skazanych na śmierć.

Wieczorem w Moskwie, na wiecach protestacyjnych z powodu zabójstwa Piotra Wojkowa, zbiera się ponad 100 tys. ludzi. Największe grupy gromadzą się przed gmachem Komisariatu Spraw Zagranicznych. Tłum dziką wrzawą i oklaskami przyjmuje deklarację przygotowaną przez urzędników sowieckiego MSZ, obciążającą odpowiedzialnością za zamach Kowerdy rządy brytyjski i polski i domagającą się surowego ukarania zamachowca oraz likwidacji wszystkich organizacji białych Rosjan w Polsce. Po rozwiązaniu wiecu ludzie ruszają na ul. Worowskiego, gdzie mieści się polskie poselstwo. Milicjanci nie dopuszczają demonstracji do gmachu poselstwa.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.