„Wielka Gwiazda Afryki” – tak nazywa się największy diament, jaki do tej pory wydobyto, a stało się to 26 stycznia 1905 w okolicach Pretorii w Afryce. W. Kalicki przypomina dziś to wydarzenie:

Popołudniowe słońce sięga dna gigantycznej dziury w ziemi o powierzchni 30 ha, głębokiej na 10 m, na dnie której uwija się ponad 1000 czarnoskórych robotników. W środku wielkiej dziury wybranej w stepie podbitego przed 2 laty przez Brytyjczyków boerskiego Transwalu na południu Afryki wyrąbano drugą, ogromną jamę, o średnicy kilkakrotnie mniejszej od całej kopalnianej dziury i płytszą o połowę.

Gigantyczną jamę powoli obchodzi niski biały mężczyzna w zniszczonym, zakurzonym garniturze. Filcowy kapelusz skrywa jego krótkie, gęste, leciutko szpakowate włosy. Mimo szerokiego ronda kapelusza jego twarz jest spalona słońcem, a wydatny ciemnobrązowy nos kontrastuje z bielą króciutkiej brody. Mężczyzna idzie nieśpiesznie, wodnistobłękitnymi oczami uważnie ogląda strome ściany wielkiej dziury.

Niedawno potężna eksplozja rozerwała skały i grunt na dnie. Górnicy pakują teraz urobek na wagoniki przemysłowej kolejki, stojące na dnie dziury, które wywiozą go po stromo ułożonych torach na powierzchnię do zakładu przeróbki. Tam urobek zostanie zrzucony na wielkie hałdy, potem rozdrobniony i przejrzany przez robotników w poszukiwaniu białych przezroczystych kamyczków – surowych diamentów.

Jeszcze parę lat temu była tu zaciszna farma starego Boera Joachima Prinsloo, sławnego wśród poszukiwaczy złota i diamentów.

W 1886 roku, gdy w Transwalu wybuchła gorączka złota, Prinsloo mieszkał na farmie Madderfontein i wszystkim powtarzał, że na tej farmie chce spokojnie umrzeć. Ale poszukiwacze złota podejrzewali, że Prinsloo mieszka na żyle złota, i w końcu nakłonili go do sprzedaży Madderfontein ogromnymi pieniędzmi. Bogaty Prinsloo kupił sobie – kawał drogi od starej farmy – nową, zwaną Kaalfontein. Nowi właściciele Madderfontein odkryli pod chałupą starego Joachima nadzwyczajnie bogate złoża złota.

Prinsloo z dorosłą córką szybko zadomowił się w Kaalfontein i znów powtarzał sąsiadom, że już się stąd nie ruszy. Do czasu gdy w pobliżu znaleziono kominy kimberlitowe, formacje geologiczne zawierające diamenty. Poszukiwacze diamentów ogromnymi pieniędzmi skusili Prinsloo, który sprzedał Kaalfontein i przeprowadził się na trzecią farmę. W Kaalfontein powstała świetnie prosperująca kopalnia diamentów.

Ostatnią już farmę Joachima Prinsloo upatrzył sobie Thomas Cullinan. Urodzony w południowoafrykańskiej Cap Colony w prostej rodzinie Cullinan od młodości ciężko harował w Johannesburgu jako murarz i odkładał każdy grosz. Przed paru laty Cullinan usłyszał w barze, dokąd czasem zachodził, opowieść poszukiwacza diamentów, któremu trafił się dziwny przypadek: szmat drogi od Johannesburga, w Transwalu, niedaleko Pretorii, w okolicy farmy starego dziwaka Prinsloo, w terenie, który wykluczał występowanie złóż diamentonośnych, znalazł, ot tak, na wpół zakopany w ziemi spory diament. Ale potem, mimo poszukiwań, nie trafił na najmniejszy choć diamentowy okruszek. Cullinan zabrał oszczędności, żonę i ruszył do Transwalu. Teren opisany przez poszukiwacza rzeczywiście nie wyglądał obiecująco, z wyjątkiem samotnego niewielkiego wzgórka w stepie, zwanego w Afryce kopje. Z tego kopje w porze deszczowej spływają strumienie, które mogły wypłukać tamten pojedynczy diament na powierzchnię. Ale wypłukać musiałyby z… podziemnego złoża!

Cullinan zaproponował Prinsloo sprzedaż farmy. Stary Joachim wyrzucił murarza za drzwi.

Cullinan wysłał do starego Joachima agenta nieruchomości. Prinsloo przegnał go, celując ze strzelby.

Cullinan postanowił czekać. Gdy Prinsloo zmarł, Cullinan kupił farmę od jego córki za 52 tys. funtów. Sporo, ale śmiesznie mało, gdyby popatrzeć na to miejsce 2 lata później. Zamiast starej chałupy Prinsloo rozpościerała się ogromna dziura w ziemi – serce Premier Diamond Mining Company w Cullinan.

Pierwsza (w Transwalu) Diamentowa Kompania Górnicza jest własnością Thomasa Cullinana. Miasteczko, które Cullinan wybudował dla rodzin 2 tys. swoich robotników, nie dość, że jest jego własnością, to jeszcze nosi jego imię.

Niski, spalony słońcem mężczyzna w kapeluszu uważnie patrzy na czarnoskórych kopaczy ładujących urobek na wózki, co chwila rzuca okiem na ściany wielkiej kopalnianej dziury. To jego praca – Frederick Wells jest szefem robót i menedżerem powierzchniowym kopalni. O tej porze, wczesnym popołudniem, ukośne światło słońca pozwała łatwiej zauważyć błyski diamentowych kamyczków, leżących akurat na powierzchni wyrobiska.

Nagle Wells dostrzega w ścianie wyrobiska, wysoko nad głową, 9 m od powierzchni gruntu, jaskrawy błysk. Bez namysłu wspina się po ścianie w górę. Nie zważa, że ziemia brudzi mu garnitur. Już jest mniej więcej tam, gdzie dostrzegł błyśnięcie światła. Wpatruje się w zwietrzałą skałę – o, jest! Matowobiały skrzący się kamyczek. Wells zapiera się butami i lewą ręką o grunt, drugą wyciąga z kieszeni scyzoryk i rozkłada go. Dziobie ostrzem skalisty grunt wokół źródła lśnienia. Robota idzie mu powoli, ale wreszcie go ma – duży, podłużny, acz nieregularnego kształtu, białawy ni to kawał szkła, ni to przezroczystego kamienia, oblepiony resztkami zwykłej skały. Ten dziwny przedmiot jest tak duży, że Wells nie ma szans, by schować go w obu swych potężnych dłoniach.

Dobra, dobra, nie z Frederickiem Wellsem takie numery! Niejeden raz koledzy z kopalnianego nadzoru robili mu takie kawały – nieregularne, malutkie, potłuczone bryłki szkła wbijali w ziemię w miejscach, które zwykł kontrolować, i potem przy piwie pękali ze śmiechu, opowiadając sobie, jak Wells na kolanach wygrzebywał bezwartościowe szkiełka.

No tak, ale tym razem kumple naprawdę przesadzili. Każde dziecko w Pretorii wie, że diamenty długości 12 cm nie istnieją!

Coś jednak każe Wellsowi nie wyrzucić tego kawałka szkła precz. Wells mocno dziabie ostrzem scyzoryka w powierzchnię znaleziska, odłupuje resztki materiału skalnego. Nagle ręka ze scyzorykiem zastyga w powietrzu. A jeśli to jednak…

Wells chowa scyzoryk i ostrożnie trzymając kamień, pędzi co sił do swego laboratorium na powierzchni kopalni.

Tam pod lampą i lupą uważnie ogląda znalezisko. Kryształ jest absolutnie przezroczysty, dosłownie jak woda, z wyjątkiem kilku inkluzji grafitowych oraz kolorowych plamek blisko powierzchni. Wiązka spolaryzowanego światła przechodzi przezeń we wszystkich kierunkach, ale najżywsza staje się, gdy przechodzi przez największą średnicę, długości ponad 12 cm. Wtedy Wells dostrzega znakomite, harmonijne kolory. Serce bije mu coraz mocniej. To nie może być szkło, takich szkieł po prostu nie ma. Wewnątrz kryształu dostrzega czarną plamkę, wokół której kolory stają się bardzo żywe, zmienne, wręcz rotują wokół plamki, gdy Wells obraca analizator. Dla tak doświadczonego eksperta od diamentów to wskazówka, że w tym miejscu kamienia występuje silne naprężenie.

Wells waży diament: 3025 karatów! Boże, czy to w ogóle możliwe!? Najsłynniejsze, największe brylanty świata, prawda, że już oszlifowane, zatem po znacznej utracie wagi w stosunku do wagi surowego diamentu, z którego powstały, ani się mogą równać. Nizam Hajdarabadu – 279 karatów. Koh-i-noor, po pierwszym szlifie – 279 karatów. Orłow – 194 karaty. Gwiazda Południa – 124 karaty. Książę Toskanii – 133 karaty.

Wells powraca do analizy kamienia.

Na jego powierzchni struktury krystaliczne są bardzo dobrze zaznaczone, krawędzie są częściowo zaokrąglone, ale częściowo – bardzo ostre. W analizatorze dostrzega 4 płaszczyzny rozszczepienia o wielkiej regularności. Nawet nie chce myśleć, że ten, do tej pory niewyobrażalnej wielkości, diament gigant mógł być w naturze dużo, dużo większy i podczas odstrzeliwania skał został rozłupany na części. Reszta, być może nawet większa od kamienia, który Wells trzyma w ręku, rozłupana eksplozją dynamitu na drobnicę, została odnaleziona przez robotników w urobku. Albo i nie – może wielki kamień, oblepiony resztkami skały, tkwi niezauważony gdzieś w gigantycznych hałdach wokół kopalni?

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.