1 lutego 1968 roku to punkt zwrotny w trwającej już 13 lat wojnie wietnamskiej. Tego dnia rozpoczęła się tzw. „Ofensywa Tet”. Ofensywa nie przyniosła Wietkongowi spodziewanych korzyści i zakończyła się militarną przegraną Północy. Zadała jednak ciężkie straty zarówno południowym Wietnamczykom, jak i Amerykanom. Opinia publiczna w USA przestała popierać udział US Army w wojnie wietnamskiej, co stopniowo prowadziło do politycznej kompromitacji Stanów Zjednoczonych, a wreszcie wycofania jej wojsk z Półwyspu Indochińskiego. W. Kalicki przywołuje dziś jedno z bardziej drastycznych wydarzeń tej ofensywy:

Nad Sajgonem wiszą słupy dymu. Płoną pojedyncze budynki w centrum i na przedmieściach. Zewsząd niesie się trzask strzałów karabinowych. To drugi dzień walk o stolicę Wietnamu Południowego, drugi dzień ofensywy Tet prowadzonej przez Ludowe Zbrojne Siły Wyzwoleńcze – komunistycznych partyzantów, których świat zna jako Wietkong.

Poprzedniej nocy w całym Wietnamie ponad 80 tys. komunistycznych partyzantów i przemyconych z północy żołnierzy regularnej armii północnowietnamskiej zaatakowało 32 spośród 44 największych miast Wietnamu Południowego. Celem ofensywy jest rozbicie armii południowowietnamskiej i wspierających ją oddziałów amerykańskich. W Sajgonie oddziały szturmowe Wietkongu uderzyły na najważniejsze cele wojskowe, na budynek radia i telewizji, Pałac Niepodległości – siedzibę prezydenta Thieu – oraz na ambasadę amerykańską. Doborowy pluton 19. Wietcongu „Ochotników śmierci” uzbrojonych w wyrzutnie rakiet i karabiny maszynowe wdarł się za wysoki mur otaczający teren ambasady amerykańskiej i zastrzelił 7 pełniących służbę na zewnątrz budynku marines. Ambasadę obroniło zaledwie 2 ocalałych marines wewnątrz budynku.

 „Ochotnicy śmierci”, otoczeni przez amerykańskie posiłki, bronili się do ostatniego żołnierza. Po 6-godzinnej bitwie ambasada była bezpieczna, ale w Sajgonie co i rusz wybuchają gwałtowne strzelaniny.

W sajgońskim biurze Associated Press fotoreporter Eddie Adams zastanawia się, gdzie tego ranka mogą wybuchnąć najcięższe walki. Cały poprzedni dzień spędził kilka przecznic od biura AP, w pobliżu amerykańskiej ambasady. Mimo iż walki na terenie ambasady były bardzo zaciekłe, Adams nie jest zadowolony ze swoich fotografii. Wszystko, co najważniejsze, działo się za wysokim murem okalającym ambasadę i cały jego dorobek to zdjęcia dokumentujące potyczki i chaos na pobliskich ulicach.

Adams ma znacznie większe ambicje niż większość zachodnich fotoreporterów polujących na możliwie dużo efektownych ujęć. On jest starym wojennym wyjadaczem. Jako fotoreporter wojenny wsławił się jeszcze podczas wojny koreańskiej, gdy towarzyszył w walkach amerykańskim marines. Do Wietnamu po raz pierwszy przybył przed 3 laty. Przed kilkoma tygodniami przyleciał na misję do Sajgonu po raz 3. Nadal uważany jest przez amerykańskich marines za swojego chłopa, w gruncie rzeczy za nadwornego fotografa tej elitarnej formacji. Dowódca wielkiej bazy piechoty morskiej w Da Nang gen. Lewis William Walt jest jego osobistym przyjacielem jeszcze z czasów walk 1. Dywizji Marines w Korei.

Eddiego Adamsa nie interesuje już codzienna, fotoreporterska młócka: szybkie fotki amerykańskich i południowowietnamskich żołnierzy jadących transporterami M-113 na pole walki, przeczesujących tyralierą pola ryżowe czy nawet żołnierzy wyskakujących z helikopterów i ruszających do akcji na terenie opanowanym przez Wietkong. Nie ukrywa pogardy dla panoszącej się praktyki wynajmowania przez zachodnich fotoreporterów za parę dolarów wietnamskich kilkunastoletnich chłopców, którzy na skuterach pędzą w miejsca walk, narażając życie, trzaskają byle jakie zdjęcia i oddają urobek swym protektorom, którzy wybierają najlepsze z nich i często sprzedają agencjom jako swoje.

Adams ciągle poluje na wielkie zdjęcie, zdjęcie-metaforę, które w jednym kadrze pokaże oblicze tej bezwzględnej wojny.

Tego zdjęcia ciągle nie udało mu się zrobić. Od pierwszych dni w Sajgonie Adams jest przybity, wręcz depresyjny. Wieczorami ponuro sączy w dziennikarskim barze drinki. „To wszystko nie to” – mówi kolegom o swoich fotografiach, choć akurat szefowie AP, którzy trochę już nawet żartują z perfekcjonistycznej obsesji Eddiego, są z jego pracy bardzo zadowoleni.

Do biura AP przyjeżdża na rowerze 14-letni fotograf Lo Hung. Oddaje zdjęcia i opowiada, gdzie teraz w mieście toczą się walki. W biurze agencji zjawia się też inny młodociany Wietnamczyk z aparatem fotograficznym, 18-letni Huynh Cong Ut. Adams nazywa go Nick Ut.

Z rozmów z Wietnamczykami i kolegami po fachu powoli wyłania się obraz sytuacji w 2. dniu ofensywy Wietkongu. Ciężkie walki nadal toczą się w miejscu, gdzie zaczyna się Cholon, kiedyś chińskie miasto, teraz chińska dzielnica Sajgonu. Gdy nadchodzi wiadomość, że żołnierze Wietkongu zostali otoczeniu przez siły rządowe i zabarykadowali się w słynnym historycznym zabytku pagodzie Quan Am, której mnisi są znani z opozycji wobec rządu południowowietnamskiego, Adams decyduje się – tam trzeba być! By nie jechać w rejon strzelaniny sam, proponuje Vo Suu, wietnamskiemu kamerzyście telewizji NBC, która ma biura po sąsiedzku, wspólną wyprawę.

Obaj dziennikarze dojeżdżają w pobliże Cholon samochodem. Potem idą pieszo. Jest piękna, słoneczna pogoda, ale ulice są puste. Na jezdniach i chodnikach porozrzucane są jakieś drobne przedmioty, gdzieniegdzie leżą puste łuski. Tu była bitwa.

Nagle zrywa się gwałtowna, krótka strzelanina. Adams i Vo idą w jej stronę szeroką ulicą z elegancką, niewysoką zabudową. Strzelanina cichnie, za to na ulicy pojawiają się południowowietnamscy marines. Nie widać po nich napięcia. Wyjaśniają Vo, że pagoda została odbita z rąk Wietkongu i w tym rejonie panuje już spokój.

Adams i Vo podchodzą do małej grupki wietnamskich marines i policjantów. Wśród nich uwagę zwraca chudy mężczyzna z wysokim czołem, w mundurze polowym z niedbale podwiniętymi rękawami. Żołnierze odnoszą się do niego z widocznym respektem. To płk Nguyen Ngoc Loan, szef południowowietnamskiej policji, dowodzący w tym rejonie oddziałami walczącymi z Wietkongiem.

Z bramy domu przy końcu ulicy 2 południowowietnamscy żołnierze wyprowadzają mężczyznę w kraciastej koszuli, bez spodni, bez butów. Mężczyzna ma związane na plecach ręce. Żołnierze ciągną go w stronę grupki wojskowych i 2 dziennikarzy. To wzięty do niewoli oficer Wietkongu Nguyen Van Lem. Widać wyraźnie, że został pobity przez żołnierzy. Adams odruchowo unosi swój 35-milimetrowy aparat i robi zdjęcie. Potem drugie. 2 m przed płk. Loan eskortujący jeńca żołnierze zatrzymują się i odstępują od niego.

Suu włącza trzymaną pod pachą kamerę. Adams trzyma w pogotowiu swój aparat. Jest pewien, że płk Loan przesłucha na gorąco jeńca. To może być niezłe ujęcie.

Płk Loan beznamiętnie podchodzi do jeńca i wyjmuje z kabury rewolwer. Twarz jeńca wykrzywia grymas trwogi, jego głowa lekko odchyla się od lufy. Płk Loan strzela mu z przyłożenia w skroń. W tej samej chwili Adams naciska spust migawki. Stojący z boku Vo nie przestaje filmować.

Ciało zastrzelonego leży na jezdni. Z czaszki wypływa wielka kałuża ciemnej krwi. Adams nachyla się i robi jeszcze parę zdjęć zabitemu. Zauważa to płk Loan.

Podchodzi do fotoreportera i mówi: „Oni zabili wielu moich ludzi i twoich też”. Potem, obojętny, odchodzi.

Adams dostarcza przez kierowcę samochodu rolkę z tuzinem fotografii egzekucji do biura Associated Press. Sam idzie do hotelu, potem z hotelowego baru wolno wędruje w stronę biura.

Gdy w biurze AP pierwsze fotografie trafiają z ciemni na ścianę, milkną maszyny do pisania. Wojenni wyjadacze w milczeniu patrzą na egzekucję jeńca.

Reporter Peter Arnett, widząc zdjęcia, porzuca pisanie i czeka na Adamsa, by zrobić z nim wywiad. Arnett ma do opisania inną wstrząsającą historię. Właśnie wrócił z prowincjonalnego miasta Ben Tre, które poprzedniego dnia zostało opanowane przez partyzantów Wietkongu. Nie mając sił, by ich z miasta wyprzeć, Amerykanie zbombardowali Ben Tre z powietrza i ostrzelali z ciężkiej artylerii. Co czwarty dom legł z gruzach, zginęły i odniosły rany tysiące cywili. Amerykański major powiedział zaraz po tym Arnettowi: „Musieliśmy zniszczyć to miasto, żeby je ocalić”.

Adams wkracza do biura AP. Wygląda na zmęczonego i znudzonego, ale to tylko poza.

 – Mam to, po co przyjechałem do Wietnamu – mówi jednemu z kolegów.

Fotoedytor Horst Faas wybrał 4 zdjęcia. Adams jest zły, domaga się, by wysłać w świat wszystkie. Ale transmiter radiowy jest już wyłączony. Następna transmisja – nad ranem.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.