15 lutego 1898 roku wybuchł i zatonął w porcie w Hawanie amerykański krążownik pancerny USS Maine. To wydarzenie podsycane przez agresywną amerykańską prasę dało początek wojnie amerykańsko-hiszpańskiej, która rozpoczęła się dwa miesiące później. Spójrzmy na tę historię oczyma W. Kalickiego:

W ciemnościach zapadających nad portem w Hawanie na Kubie jaśnieje potężny kadłub amerykańskiego pancernika USS „Maine”. Okręt ma nietypowe barwy: na białym kadłubie jest tylko kilka niezbyt wielkich plam maskujących. „Maine” ze swymi działami kalibru 254 mm artylerii głównej i świetnie wyszkoloną, zdyscyplinowaną załogą jest dumą amerykańskiej floty. W pobliżu amerykańskiego pancernika, 200 m od jego prawej burty, kotwiczą hiszpański krążownik „Alfonso XII” i hiszpański statek „Lagazpi”. Niespełna 200 m za rufą „Maine” stoi amerykański statek handlowy „City of Washington”.

Pancernika strzeże pływająca wokół kadłuba łódka z uzbrojonymi marynarzami, na pokładzie rozmieszczone są silne warty. Grupa marynarzy na pokładzie „Maine” tęsknie wsłuchuje się w nadchodzące od nabrzeża dźwięki muzyki. Hawana pogrążona jest w szalonej zabawie karnawałowej. Ulicami ciągną korowody roztańczonych biesiadników w barwnych kostiumach i zabawnych maskach, w barach strumieniami leje się alkohol.

Dowódca „Maine” kmdr Charles Sigsbee siedzi w swojej kabinie i głowi się nad listem do żony. Przed wypłynięciem w morze znajoma żony wręczyła mu list od niej i poprosiła o przekazanie. Sigsbee wsadził kopertę do kieszeni i całkiem o niej zapomniał. List odkrył dopiero tu, w Hawanie. Uczciwy, prostolinijny komandor męczy się, wymyślając jakiś wiarygodny wykręt. Wreszcie zirytowany odkłada pióro, podchodzi do otwartego bulaja i słucha szalonej muzyki na nabrzeżu.

Tam, w barach i knajpkach, bawią się też ci, którzy spowodowali przybycie „Maine” do Hawany – amerykańscy dziennikarze.

Kuba jest od wieków kolonią hiszpańską, jednak ucisk kolonialnej administracji spowodował w ciągu ostatnich 20 lat falę buntów, poważnych zamieszek i dwa powstania zbrojne – w latach 1868 i 1895. Oba nieudane.

Stany Zjednoczone z uwagą śledzą sytuację na Kubie. Znaczna część plantacji i hoteli jest własnością amerykańską, ponadto obowiązująca w Stanach doktryna Monroe’a skłania Waszyngton do wyrwania spod władzy Hiszpanii wyspy odległej tylko o 90 km od Florydy. Powstanie sprzed 3 lat spowodowało na Kubie falę brutalnych represji. Hiszpański generał Valeriano Weyler zarządził „rekoncentrację”, czyli więzienie ludności wiejskiej, sprzyjającej powstańcom, w obozach koncentracyjnych. Okrucieństwa władzy kolonialnej są wodą na młyn 2, zaciekle ze sobą rywalizujących, wielkich amerykańskich wydawców prasy: Williama Randolpha Hearsta i Josepha Pulitzera. Obaj już od wielu miesięcy dążą do sprowokowania amerykańskiej interwencji na Kubie, ale to bardziej bezwzględny Hearst, który swoim pionierskim „Journal” wypromował nowy typ prasy brukowej, pozbawionej wszelkich zasad, gra pierwsze skrzypce w podżeganiu do wojny. Jego reporterzy wykreowali uwięzioną w hiszpańskim więzieniu, w niezłych warunkach, w wygodnej, dwupokojowej celi, 17-letnią rebeliantkę Evangelinę Cisneros na ofiarę udręczoną torturami, nieustannie zagrożoną brutalnymi gwałtami hiszpańskich żołdaków. Sprokurowaną przez Hearsta petycję o uwolnienie panny Cisneros podpisało ponad 200 tys. Amerykanek. W końcu jego reporterzy porwali ją z hawańskiego więzienia i zadbaną, świetnie prezentującą się dziewczynę tryumfalnie obwieźli w roli załamanej ofiary hiszpańskiego terroru po całych Stanach – wzywając, rzecz jasna, do interwencji zbrojnej na Kubie.

Hearst najgłośniej wzywał też do wysłania do Hawany amerykańskiego okrętu wojennego, by chronił tam amerykańskich obywateli i ich interesy. Prezydent McKinley wyekspediował tam pod koniec stycznia najlepszy okręt U.S. Navy: USS „Maine”.

George Rea i Harry Scovel ze swoją żoną Frances popijają drinki w barze przy parku Centralnym. Obaj są dziennikarzami znanymi ze skłonności do skrajnego ryzyka. Rea pracuje dla „New York Herald”, Scovel dla Pulitzerowskiego „Worlda”. Rea jest wytrawnym reporterem. Jako jeden z nielicznych z obecnych na Kubie amerykańskich dziennikarzy nie jest skrajnie cyniczny i stronniczy. W swej niedawno wydanej książce o Kubie i w bieżących korespondencjach broni Hiszpanów przed zarzutami popełniania masowych zbrodni na cywilnych Kubańczykach, choć i on nie pozostawia suchej nitki na hiszpańskiej polityce „rekoncentracji” ludności wiejskiej.

Scovel wraz z powstańcami przemierzył Kubę wzdłuż i wszerz, przez pół roku towarzyszył w dżungli oddziałowi gen. Maximo Gomeza i opisywał na łamach „Worlda” jego powstańczą epopeję. Rozwścieczone hiszpańskie władze wyrzuciły go z wyspy. Potem nielegalnie przedostał się na Kubę, ale został schwytany przez hiszpańskich żołnierzy w chwili, gdy w biurze telegraficznym próbował nadać swoją korespondencję. Trafił do więzienia. Pulitzer wyczuł szansę na wielki skandal – „World” zorganizował ogromną kampanię, by uwolnić Scovela. Ochotnicy pikietowali biura amerykańskiego Senatu, dziennikarze redagowali listy otwarte do polityków – a wszystko skrupulatnie relacjonował na pierwszej stronie „World”. W końcu pod naciskiem Waszyngtonu hiszpańskie władze na Kubie uwolniły Scovela i nawet pozwoliły mu pozostać na wyspie.

O 10.00 inny z amerykańskich dziennikarzy relacjonujących sytuację na Kubie, emerytowany oficer marynarki wojennej Walter Meriwether, wychodzi z baru i idzie do pałacu rządowego, gdzie mieści się biuro telegrafu. Znudzony, nadaje, jak w każdy wieczór bez sensacyjnych wydarzeń, telegram z jednym tylko słowem: „Tranquilo” (spokojnie).

Potem zapala cygaro i gapi się na piękną sylwetkę „Maine” majaczącą na czarnych wodach portu.

Kmdr Sigsbee o 21.40 z westchnieniem ulgi kończy wreszcie list do żony. Gdy wkłada go do koperty, silne szarpnięcie okrętem nieomal przewraca go na podłogę. Lekko oszołomiony, rusza do drzwi. Wtedy ogłusza go potężna eksplozja. Gaśnie światło, kapitańską kabinę wypełnia gęsty, gryzący dym. Wstrząs rzuca komandorem o ścianę. Sigsbee zrywa się w dzikiej, zwierzęcej panice. Po chwili jednak wraca mu zimna krew. Jest przecież oficerem, dowódcą, odpowiada za okręt i za ludzi na nim. Gdy wychodzi z kajuty na korytarz, okręt przechyla się na dziób. Dowódca „Maine” w ciemnościach dociera pochylonym korytarzem do dużego, wybitego przez eksplozję bulaja. Już chce nim wypełznąć za burtę, gdy dochodzi do wniosku, że opuszczenie okrętu w takim stylu jest poniżej godności oficera amerykańskiej marynarki wojennej. Po omacku trafia na błądzącego w ciemnościach marynarza i obaj znajdują drogę na pokład. Stoi tu już grupa zszokowanych oficerów. Okrętowy kapelan o. John Chidwick krzyczy do spanikowanych marynarzy na pokładzie, by wzywali Jezusa. Po chwili stentorowym głosem pośród huku eksplodujących pocisków z komór amunicyjnych „Maine” woła: „Rozgrzeszam cię! Rozgrzeszam cię!”.

Większość marynarzy miała swoje koje w dziobowej części okrętu, którą eksplozje zamieniły w ziejący ogniem i dymem krater. Ponad 200 z nich zginęło na miejscu. Wielu, ciężko poparzonych i rannych, zaplątało się w siatki hamaków, w których spali. Teraz, spętani, bezradni, czując, jak poziom wody w tonącym okręcie podnosi się, straszliwie krzyczą. Po chwili krzyki cichną.

Oficer dyżurny melduje dowódcy, że płonie znajdujący się w dziobowej części kadłuba magazyn najcięższych pocisków artyleryjskich kalibru 254 mm. Jakby na potwierdzenie jego słów kilka z nich kolejno eksploduje wewnątrz kadłuba. Potem eksplozje wyrzucają w powietrze, prócz metalowych i drewnianych części okrętu, także płonące pociski rozmaitych kalibrów. Eksplodują one w powietrzu, ponad wysokim na 50 m grzybem dymu i ognia wyrosłym nad pancernikiem.

Z brzegu wygląda to niemal jak karnawałowa iluminacja. Resztka załogi na pokładzie „Maine” zasypywana jest gradem odłamków. Nie działa system przeciwpożarowy, okręt szybko nabiera wody. Kmdr Sigsbee nakazuje opuszczenie „Maine”. Łodzie ratunkowe poszatkowane są odłamkami. Tylko 3 z nich nadają się do użytku. Z obu sąsiednich statków i z hiszpańskiego krążownika już płyną szalupy na ratunek. Hiszpańscy marynarze, nie bacząc, że ryzykują życiem, podpływają do płonącego wraka, wyciągają z wody zmasakrowane ciała Amerykanów.

Eksplozja wstrząsnęła miastem. W Hawanie gaśnie światło, na głowy bawiących się lecą płaty tynku z murów. Rea i Scovel najpierw rzucili się pod barowy stolik, potem pognali do portu. Przed bramą stoją hiszpańscy strażnicy, obaj dziennikarze kłamią, że są oficerami z „Maine” i już po chwili maszerują po nabrzeżu. Tylko jak dostać się w pobliże płonącego okrętu? Scovel dostrzega w doku łódkę z wioślarzami, do której wsiada szef hawańskiej policji płk José Paglieri. Obaj rozpoznają się w mgnieniu oka – niedawno Paglieri osobiście aresztował Scovela. Teraz jednak, w obliczu katastrofy, hiszpański pułkownik od razu zgadza się, oby obaj dziennikarze weszli do jego łodzi. Niedaleko od „Maine” odłamki eksplodującej w powietrzu amunicji stają się tak niebezpieczne, że hiszpańscy wioślarze odmawiają płynięcia. Paglieri bije ich po głowie laską, Scovel okłada innego kawałkiem liny okrętowej. Płyną dalej. Gdy wreszcie włącza się jakiś reflektor, obaj Amerykanie i hiszpański policjant dostrzegają, że dryfują w dywanie poszarpanych ludzkich ciał.

Kmdr Sigsbee jest przybity, ale zadziwiająco opanowany. Opuszcza okręt jako ostatni. „Maine” zanurzył się tak bardzo, że jego pokład zrównał się z lustrem wody. Dowódca robi tylko jeden krok, i już jest w szalupie.

Na brzegu najpierw idzie do swoich rannych marynarzy, układanych prowizorycznie jeden obok drugiego. Dodaje im otuchy. Hiszpanie dwoją się i troją, by ulżyć ich cierpieniom. Sigsbee płynie łódką na pokład „City of Washington” i tam, w kajucie kapitana, ołówkiem pisze depeszę do Waszyngtonu. Po chwili dopływa też łódka z płk. Paglierim i dwoma reporterami. Paglieri składa kmdr. Sigsbee kondolencje. Komandor kończy depeszę i wręcza ją Scovelowi, by ten wysłał ją do sekretarza amerykańskiej floty Johna Longa. Gdy reporter wychodzi z kabiny, Sigsbee zawraca go, odbiera depeszę i dopisuje jeszcze kilka zdań o heroicznej akcji ratunkowej hiszpańskich marynarzy. Dodaje też uwagę, by na stronę hiszpańską nie rzucać pochopnych oskarżeń o spowodowanie eksplozji.

Scovel i Rea pędzą do biura telegrafu w pałacu rządowym. Ustawiła się przed nim długa kolejka amerykańskich dziennikarzy chcących nadać swoje korespondencje, ale depesza kmdr. Sigsbee jest najlepszą przepustką. Scovel nadaje ją do Waszyngtonu, potem wysyła swoją korespondencję nabazgraną dosłownie w biegu. Hiszpański cenzor w Hawanie już dostał polecenie od przełożonych, by nie zezwalać na wysyłanie depesz z drastycznymi szczegółami katastrofy, ale sprytny Scovel przed kilku tygodniami załatwił sobie na lewo czysty blankiet telegraficzny z pieczątką cenzora. Trzymał ten skarb na wielką okazję, taką, jaka się właśnie nadarzyła. Nieocenzurowany tekst Scovela trafia do jego redakcji.

Następny nadaje ocenzurowaną depeszę Rea. Po nim reporter Associated Press. A potem hiszpańscy żołnierze zamykają biuro telegrafu.

O 1.30 w nocy posłaniec z depeszą budzi w Waszyngtonie sekretarza floty Longa. Natychmiast wydaje on polecenie, by pracownicy latarni morskiej na Florydzie bez zwłoki popłynęli do Hawany. Po chwili żąda, by zbudzono prezydenta McKinleya. Potem ubiera się i czeka w fotelu na dziennikarzy. Nie myli się. Pierwsi reporterzy dobijają się do drzwi jego domu w środku nocy.

Prezydent zostaje wyrwany ze snu przed 2.00 w nocy. Jest oszołomiony, ale szybko dochodzi do siebie. Od razu postanawia, że trzeba jakoś powstrzymać eskalację zarzutów pod adresem Hiszpanii, spacyfikować nieuchronną w Stanach żądzę odwetu i gorączkę wojenną.

Łatwo to planować, gorzej zrealizować. O 2.10 depesza o katastrofie trafia do redakcji „New York World”. Godzinę później gazeciarze już biegają po ciemnych ulicach Nowego Jorku z wydaniem nadzwyczajnym z nagłówkiem na 4 kolumny: „USS »Maine« eksplodował w porcie w Hawanie”. W ciągu tej godziny reporterzy zdążyli jeszcze napisać artykuł o samym okręcie i tekst o przebiegu jego służby pod amerykańską banderą.

Pulitzer wygrywa z Hearstem. Ale nie na długo.

Hearst wyjechał z redakcji do domu w nocy, przed dotarciem depeszy o katastrofie. Gdy ląduje ona na biurku redaktora wydania, ten natychmiast dzwoni do Hearsta. Boss pyta, co, prócz sprawy „Maine”, jest na pierwszej stronie. „Tylko inne ważne wiadomości” – odpowiada redaktor. „Nie ma żadnych innych wiadomości. Proszę umieścić tekst o »Maine« na całej pierwszej stronie. To będzie wojna!”.

I ma rację.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.