16.02.1937 rok to finał historii, której bohatera historia nazwała „trucicielem z Sosnowca”. W Kalicki przypominana nam dziś tę bulwersującą sprawę, którą żył nie tylko Sosnowiec, ale cała przedwojenna Polska:

Dziś powinna się obudzić. Lekarze krakowskiego Szpitala św. Łazarza zapowiedzieli wczoraj, że najsłynniejsza w Polsce, od 3 dni, pacjentka następnego dnia będzie na tyle przytomna, by móc rozmawiać. I rzeczywiście. Wczesnym rankiem pielęgniarka wizytująca salę nr 4 dostrzega przytomny wzrok Pelagii Grzeszolskiej. Zbiega się personel medyczny. Pacjentka jest wymizerowana po ciężkim zatruciu luminalem i trzydniowej śpiączce, ale myśli logicznie i z każdym pytaniem lekarzy przypomina sobie coraz więcej. Opowiada, że swego męża Pawła kochała tak bardzo, iż postanowiła umrzeć razem z nim. Mgliście przypomina sobie ostatni dzień spędzony z mężem. Przed kilkoma dniami oboje przyjechali do Krakowa i zatrzymali się w Hotelu Polskim przy ul. Floriańskiej. Wypełniając hotelowy meldunek, Grzeszolski podał się za Antoniego Woźniaka, brata swej żony Pelagii, a ją samą, dużo od siebie młodszą, przedstawił jako swą córkę. Przed 3 dniami mąż przyniósł do hotelowego pokoju 6 fiolek luminalu. W każdej było 10 tabletek. Wyliczył, że jako dorosły mężczyzna, dwukrotnie starszy od 24-letniej Pelagii, powinien brać porcje po 3,5 tabletki, a ona – po 2,5. Siedli na łóżkach i co pewien czas zażywali je naprzemian.

 „Gdy po kolejnej porcji mąż stracił przytomność, szybko połknęłam resztę pigułek i natychmiast zasnęłam” – kończy opowiadać Pelagia Grzeszolska i w tym samym momencie nagle zasypia. Lekarze czekają, aż sama się ocknie. Budzi się wkrótce. Płacze. Przez łzy mówi o mężu. Kilka razy powtarza:

 – Za co go wtrącili do więzienia, przecież on jest niewinny i swoje dzieci kochał!

Lekarze orientują się w tym momencie, że ich pacjentka jest przekonana, iż skoro uratowano ją, to i jej mąż żyje. Następuje chwila konsternacji, ale nikt nie daje po sobie poznać, że jest inaczej. Grzeszolska znów nagle zasypia.

Gdy budzi się, czeka na nią lekkie śniadanie. Pokrzepiona, dopytuje się o matkę i swoje siostry. Powtarza, że matkę bardzo kocha. Ktoś z personelu pyta ją, dlaczego wobec tego przysporzyła jej tak wielkiego zmartwienia. Pelagia Grzeszolska odpowiada bez namysłu:

 – Bo męża swego kocham jeszcze bardziej!

Ich związek zaczął się przed 7 laty w Krakowie. Dobrze sytuowany handlowiec sosnowieckiej spółki akcyjnej rur i wodociągów, a przy tym właściciel niewielkiego przedsiębiorstwa spawania rur, stateczny mąż i ojciec dwojga 12-letnich bliźniąt, zakochał się bez pamięci w urodziwej 17-latce Pelagii Staciwińskiej. Z wzajemnością. Jego żona rychło dowiedziała się o romansie. Za wszelką cenę usiłowała zatrzymać męża i wybić mu z głowy przelotną, jak uważała, miłostkę. Ale Grzeszolski nie widział życia poza piękną Pelagią. Na ukradkowych spotkaniach z ukochaną w Krakowie i awanturach w domu minęły mu ponad 2 lata. Nieoczekiwanie w styczniu 1933 roku jego żona zmarła. Tuż przed śmiercią silnie wymiotowała i skarżyła się na bóle brzucha. Lekarz bez oporów podał jako przyczynę zgonu podpowiedziane przez męża otłuszczenie serca – kobieta przy wzroście nieco mniejszym niż przeciętny ważyła ponad 100 kg.

Grzeszolski przestał ukrywać swój związek z Pelagią Staciwińską. Miał nadzieję, że jego dzieci zaakceptują ją i wszyscy zamieszkają razem. Ale Jurek i Lucyna nie szczędzili ojcu i jego ukochanej wymówek. Z czasem awantury obojga z ojcem były coraz częstsze.

W grudniu 1933 roku, po zjedzeniu obiadu, Jurek i Lucyna poczuli się bardzo źle. Męczyły ich bóle brzucha, wymioty i dotkliwe kłucie w skórze twarzy. Ich ciotka stwierdziła wieczorem, że użyta do zupy śmietana była bardzo dziwna – na jej dnie znajdowały się podejrzane grudki. Paweł Grzeszolski stanowczo sprzeciwił się jednak oddaniu zupy do zbadania przez lekarza.

Napady wymiotów i kłucia w skórze twarzy po posiłkach powtórzyły się w rodzinie Grzeszolskich jeszcze kilka razy. Rozchorowała się także służąca. Tylko sam Grzeszolski cieszył się niezmiennie dobrym zdrowiem. W lutym Jurek Grzeszolski zaczął narzekać na bóle nóg, bezsenność i ból w piersiach. Po kilku dniach z powodu okropnych bólów w stopach poprosił o zwolnienie z gimnastyki w szkole. Chłopiec marniał w oczach. Pojawiła się żółtaczka. Czuł się bardzo źle, ale mimo cierpień chodził o lasce do szkoły. Podobne objawy wystąpiły u jego siostry. Oboje zaczęli łysieć. Ojciec niechętnie zgodził się na wizytę lekarza, a potem zaczął leczyć syna wyłącznie u znachora. W marcu Jerzy zmarł. Po śmierci brata Lucyna przestała kryć się z wrogością do ojca. Wyprowadziła się do krewnych matki. Ale Paweł Grzeszolski codziennie donosił tam posiłki dla córki, które krewni – ludzie niezamożni – podawali chorej dziewczynce. Zmarła w maju.

Ocalała tylko służąca Maria. Gdy po którymś z posiłków poczuła się bardzo źle, natychmiast wyjechała do rodziny na wieś. Chorowała długo i nigdy nie wróciła do pełni zdrowia.

W Sosnowcu aż huczało od plotek o tajemniczych zgonach w rodzinie Grzeszolskich. Także lekarze stykający się z obojgiem bliźniaków mieli wątpliwości co do przyczyny ich śmierci. Władze nakazały ekshumację. Zbadanie przyczyn zgonów zlecono najsłynniejszemu polskiemu ekspertowi medycyny sądowej prof. Janowi Stanisławowi Olbrychtowi. Badania zwłok obojga dzieci wykazały obecność śmiertelnych dawek związków talu.

Paweł Grzeszolski został aresztowany. Sędziemu śledczemu wyjaśnił, że powodem śmierci Jurka i Lucyny były dziedziczne obciążenia po ich matce, które spowodowały zapalenia rdzenia kręgowego i zapalenia wielonerwowe. Nie wykluczył, że do ich upośledzenia przyczyniła się także przebyta przezeń w młodości choroba weneryczna.

Prof. Olbrycht przyjął rewelacje Grzeszolskiego sceptycznie. Z policyjnego wywiadu wynikało niezbicie, iż Jurek był chłopcem bardzo inteligentnym, mimo trudnych warunków domowych do końca świetnie uczącym się w szkole. Ani on, ani Lucyna, aż do czasu śmiertelnej choroby, nie mieli kłopotów ze zdrowiem. Ale z udowodnieniem, że padli ofiarą zabójstwa, prof. Olbrycht miał spory kłopot. Tal był trucizną rzadką, niespotykaną dotąd w medycynie sądowej. Profesor odkrył, że w literaturze fachowej pierwszy raz opisano przypadek śmierci wskutek zatrucia talem raptem przed 5 laty. Po skrupulatnych badaniach i konsultacjach ze sławami światowej kryminalistyki prof. Olbrycht ustalił, że śmierć Jurka i Lucyny nastąpiła wyłącznie wskutek zatrucia talem (w zwłokach ich matki trucizny nie znaleziono, w organizmie dochodzącej do siebie na wsi służącej Marii – i owszem, całkiem niemało). Niemożliwe okazało się ustalenie, jaką dawkę trucizny podano dzieciom, i rozstrzygnięcie, czy było to otrucie jednorazowe czy też trucie rozciągnięte w czasie.

Z dwóch dostępnych na rynku źródeł związków talu ekspert wskazał jako narzędzie zbrodni trujące ziarna przeciw gryzoniom marki Zelio, wykluczył zaś maść depilacyjną dla pań Koremlu.

Los Pawła Grzeszolskiego wydawał się przesądzony, mimo iż jego obrony podjął się słynny – i bardzo drogi – warszawski obrońca dr Hofmokl-Ostrowski. Wzburzona opinia publiczna w Sosnowcu nie doceniła głośnego adwokata. Co prawda, nie obronił swego klienta przed wyrokiem skazującym na śmierć, ale w sądzie II instancji przekonał sędziów, że w Sosnowcu skazano go pod naciskiem wzburzonej opinii publicznej. Grzeszolski został uniewinniony.

2 miesiące później poślubił swą ukochaną. Szczęścia jednak nie zaznał. Wrogość sosnowiczan była tak wielka i powszechna, że oboje wychodzili z mieszkania tylko nocą. Spółka wodociągowa wymówiła mu posadę i utrzymywał się z żoną z zasiłku dla bezrobotnego. Co więcej, wielki dług 2 tys. zł wobec adwokata zmusił go do sprzedaży fabryczki rur grubo poniżej realnej wartości.

Nie to jednak było najgorsze. Jego sprawa trafiła do Sądu Najwyższego w Warszawie. Sąd Najwyższy uchylił uniewinniający Grzeszolskiego wyrok apelacyjny i przekazał sprawę do ponownego rozpatrzenia w Sosnowcu, tyle że przez inny skład sędziowski. Policja otrzymała nakaz aresztowania.

Małżonkowie Grzeszolscy jednak wcześniej znikli.

Ukrywali się w pensjonacie w Krynicy, potem u rodziny Pelagii. W końcu zimna krew i niebywała odporność psychiczna opuściły Pawła Grzeszolskiego. Przed tygodniem, zdecydowany popełnić samobójstwo, przyjechał z Pelagią do Krakowa. W pokoju nr 7 Hotelu Polskiego spisał 3 listy: do rodziny żony, do adwokata i do władz sądowych. Nie przyznał się do winy: „Odchodzimy stąd dlatego: 1 – mamy już dosyć widowiska, które z nami urządzono. To, cośmy przeszli, żadne serce ludzkie przejść by nie było w stanie…”. Późnym wieczorem otworzył pierwszą fiolkę luminalu.

Ok. 15.00 przed Szpitalem św. Łukasza kłębi się tłum rodzin chorych. Jest też sporo dziennikarzy. Prasa szczegółowo relacjonuje stan zdrowia niedoszłej samobójczyni. Punktualnie o 15.00 brama szpitalna zostaje otwarta dla odwiedzających. Przed izolatką, w której pod opieką pielęgniarki leży Pelagia Grzeszolska, zjawiają się jej brat i szwagier. Lekarze zobowiązują obu, by nie zdradzili chorej, że jej mąż nie żyje. Pacjentka nie zważa na obecność szpitalnego personelu w jej pokoiku. Serdecznie wita się z gośćmi, pyta o matkę. Płacze, gdy przypomina sobie, ile przysporzyła jej zgryzot, ale zaraz przypomina sobie o mężu. Na pytanie o stan jego zdrowia brat tłumaczy coś mętnie. Na szczęście Pelagia ciągle jest niezbyt przytomna (ma też jeszcze kłopoty ze wzrokiem i z oddychaniem). Wyjaśnień brata słucha nieuważnie. Nagle rozmarzona, oświadcza, że przed laty o jej rękę starało się kilku atrakcyjnych młodzieńców, którzy niewątpliwie daliby jej dużo szczęścia, ale nie tak wiele przecież, jak dało jej małżeństwo z Pawłem Grzeszolskim:

 – Choć wszyscy są przeciw memu mężowi, ja jedna stoję przy nim i jestem najgłębiej przekonana, że on dzieci nie otruł. Jakże ja jestem z nim szczęśliwa!

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.