Hiszpański podbój Peru. 16 listopada 1532 roku pod Cajamarcą Hiszpanie pod wodzą Francisco Pizarro dokonali rzezi tysięcy nieuzbrojonych Inków i wzięli do niewoli ich wodza Atahualpę. Te mało chlubne karty historii chrześcijaństwa tak opisuje W. Kalicki:

Niespełna 200 hiszpańskich żołnierzy trwożliwie rozgląda się, tkwiąc na posterunkach na murach wokół inkaskiego miasta Cajamarca. Boją się. Boją się tak bardzo, że wielu z nich w paroksyzmie strachu narobiło w spodnie pod pancerzami i teraz okropnie cuchnie. Ale jest się czego bać.

Przed 2 laty hiszpański szlachcic Francisco Pizarro, który uzyskał od Korony hiszpańskiej przywilej na objęcie w jej imieniu nowych terytoriów na południowym krańcu kontynentu południowoamerykańskiego, zwerbował w Panamie zaledwie 180 ludzi, w tym 37 konnych, i ruszył morzem na południe. W lipcu tego roku wyprawa wylądowała na wybrzeżu ekwadorskim. Tam dotarły do niej skąpe posiłki pod dowództwem Hernana de Soto. Po zwycięskich walkach z plemieniem Puna i po kilku miesiącach marszu wyprawa dotarła do miasta Cajamarca w głębi imperium Inków. Na rozkaz inkaskiego władcy Atahualpy 10-tysięczną Cajamarcę opuścili wszyscy mieszkańcy. To manifestacja potęgi i władzy monarchy – oto skinieniem palca opróżnia miasta.

Hiszpanie zajęli pustą Cajamarcę, liczący zaś kilkanaście tysięcy osób orszak Atahualpy stanął obozem nieopodal miasta. Dziesiątki tysięcy indiańskich wojowników obozowały na zboczach nieodległych gór.

Wczoraj po południu Francisco Pizarro wysłał do obozu Atahualpy pod wodzą de Soto wszystkich jeźdźców. Ich konie miały przerazić Indian, którzy nigdy takich zwierząt nie widzieli. Atahualpa pozostał nieporuszony, a 300 dworzan, którzy uciekli na widok szarżującego na postrach de Soto, natychmiast kazał udusić.

Powracający tuż przed nocą z jeźdźcami de Soto przywiózł jednak zbawczą dla Hiszpanów wiadomość – Atahualpa zgodził się przybyć jutro do Cajamarki na spotkanie z Pizarrem.

W ciemnościach, niczym duch, krąży po Cajamarce wódz konkwistadorów. Jest spokojny, wyrozumiały, ojcowski. Wie, że jego ludzie są śmiertelnie przerażeni przewagą indiańskiej armii. Każdego ze swoich żołnierzy pyta o jego kłopoty, pokrzepia dobrym słowem. Opowiada o złocie i pięknych kobietach z haremu Atahualpy, które już rankiem padną ich łupem.

Przy ogniskach na placu modlą się księża.

W nocy Pizarro wzywa oficerów na radę wojenną. Tuż przed świtem ustalają, że podczas powitania w mieście znienacka uderzą na orszak Atahualpy i porwą go.

Pizarro w blednących ciemnościach nadzoruje ustawianie dwóch lekkich działek wyprawy – falkonetów. Sam też wybiera stanowiska dla trzech arkebuzerów, tak by każdy strzał wyrządził jak największe straty w szykach Indian.

Wstaje chłodny, słoneczny dzień. Śnieg pokrywa wielkie góry wokół Cajamarki. Hiszpanie po nieprzespanej nocy dygocą z zimna, ledwie trzymają się na nogach. Piekącymi oczami wypatrują nadchodzącego orszaku inkaskiego władcy.

Ale nikt nie nadciąga.

Późnym popołudniem konkwistadorów podrywa potężny hałas. W obozie Atahualpy dudnią setki bębnów, niesie się dźwięk niezliczonych fletni Pana. Powoli formuje się tam ogromny pochód. Na przedzie idą dziesiątki niewolników zamiatających miotełkami ziemię przed wojownikami władcy. Po nich majestatycznie kroczą setki wojowników. Poszczególne oddziały uzbrojone są we włócznie, w łuki, proce i wielkie kolczaste maczugi wojenne. 2,5 tys. doborowych wojowników śpiewa przejmującą pieśń, która budzi w Hiszpanach dreszcz grozy. Potem idą dworzanie władcy w strojach śnieżnobiałych i w biało-czerwone szachownice.

Nad głowami tego przepysznie odzianego tłumu płynie na ramionach tragarzy królewska lektyka. Obłożona płytami z polerowanego złota, lśni jak słońce. Atahualpę okrywa płaszcz z najpiękniejszych piór ptaków – tak długi, że ciągnie się po ziemi. Na jego szyi wisi naszyjnik z ogromnych szmaragdów, chwieją się barwne ptasie pióra wszyte w opaskę na czoło.

Lektyka otoczona jest przez odzianych na niebiesko gwardzistów władcy, rekrutowanych ze słynącego z waleczności plemienia górskiego z południowego Ekwadoru. Wokół nich kroczą dworzanie z najbliższego kręgu władcy, odziani w bajeczne płaszcze z ptasich piór, połyskujący masywnymi obręczami ze szczerego złota na ramionach i 3-calowymi krążkami złota doczepionymi do uszu.

Za tym barwnym pochodem maszerują tysiące nieuzbrojonych ludzi. To mieszkańcy Cajamarki, którzy na rozkaz władcy musieli opuścić miasto, i ludność prowincji zwabiona plotkami o białoskórych, brodatych przybyszach.

W głodnych, słaniających się z niewyspania, śmierdzących moczem i ekskrementami konkwistadorów na widok złotych błysków w pochodzie Indian wstępuje nowy duch.

Gigantyczna procesja postępuje niesłychanie powoli. Mija godzina, druga, trzecia. To część planu Atahualpy. Władca zamierza olśnić białych przybyszów swą potęgą, bogactwem i powagą. Jest już dobrze po południu, gdy niewolnicy z miotełkami dochodzą do przedmieścia Cajamarki. Tam nieoczekiwanie pochód zatrzymuje się. Atahualpa wysyła do Pizarra dworzanina z wieścią, że tutaj rozbije teraz obóz i do miasta wkroczy uroczyście nazajutrz. Pizarro wie, że jego ludzie są wykończeni, że kolejnej nocy oczekiwania już nie wytrzymają. Odsyła wysłannika Atahualpy z odpowiedzią, że w mieście wszystko jest już gotowe na powitanie władcy i hiszpański wódz bardzo liczy na spożycie z nim kolacji.

Przybędzie czy nie? W walce na podmiejskiej równinie Hiszpanie nie mają wielkich szans z tysiącami indiańskich wojowników. Nieznośnie dłużące się oczekiwanie przerywa ryk instrumentów w kolumnie Indian. Do bębnów i fletni Pana dołączają teraz trąbki wypalane z gliny i przenikliwie gwiżdżące morskie muszle. Kilkanaście tysięcy inkaskich wojowników, dworzan, a i sporo pospólstwa powoli wypełnia część dużego czworobocznego placu, który otaczają masywne, choć w większości niskie, budowle z kamienia. W końcu w tłum poddanych wpływa złota lektyka władcy. Poddani padają na powitanie Syna Słońca.

Ale na placu są sami. Nikt nie wychodzi na powitanie Atahualpy, nie widać żadnego z białoskórych przybyszów.

 – Co się stało z tymi brodaczami? – pyta wreszcie zaskoczony Atahualpa.

 – Ukryli się – odpowiada jeden z jego dworzan.

Wreszcie z portalu jednego z niskich budynków po przeciwnej stronie wyłania się pojedyncza sylwetka w straszliwie brudnym habicie. To dominikanin Vicente Valverde. W prawej ręce niesie brewiarz, w lewej, wyciągniętej przed siebie, dzierży krucyfiks. W promieniach chylącego się ku zachodowi słońca połyskuje jego tonsura.

Za nim śpieszy tłumacz Hiszpanów Felipillo, jedyny wśród nich, który włada językiem keczua. Valverde staje przed obliczem Atahualpy i rozpoczyna przemowę. Objaśnia gruntownie zasady i historię chrześcijańskiej wiary, poczynając od stworzenia świata aż po ukrzyżowanie. Felipillo, mimo chłodu spocony z wysiłku, usiłuje przetłumaczyć te abstrakcyjne wywody na język keczua. Na próżno. W keczua subtelne rozważania o naturze Trójcy Świętej wyglądają na rojenia kogoś niespełna rozumu.

Valverde przechodzi do dziejów papiestwa. Nie stroni przy tym od anegdot i dygresji. W kolejnej godzinie swej przemowy zawile informuje, że decyzją Rzymu imperium Atahualpy z góry zostało oddane na własność Koronie hiszpańskiej. W końcu dominikanin podsuwa pod nos władcy krucyfiks i wzywa go do przyjęcia jedynej prawdziwej, chrześcijańskiej wiary i uznania się za wasala hiszpańskiego króla Karola I.

Atahualpa wysłuchuje niekończących się wywodów Valverde bez słowa, z kamienną twarzą. Ale wzbiera w nim gniew. Z całego przemówienia rozumie tyle, że ma wyrzec się wiary dla jakiejś figurki na patyku, a swą władzę i bogactwo oddać obcemu władcy zza morza. Wreszcie zabiera głos. Dziwi się, dlaczego miałby oddawać cześć zabitemu bogu.

 – Mój bóg wciąż żyje – mówi z dumą i pokazuje zachodzące słońce. – W czyim imieniu stawiasz mi te żądania? – pyta w końcu dominikanina.

W odpowiedzi Valverde kładzie na dłoniach inkaskiego władcy brewiarz. Atahualpa otwiera księgę, ogląda bez zainteresowania. Nie rozumie, że to pismo – Inkowie używają przecież pisma węzełkowego. Rzuca brewiarz na ziemię i krzyczy, że biali ludzie będą zmuszeni zapłacić za wszystkie szkody, jakie wyrządzili w jego imperium.

Valverde porywa księgę i z Felipillem u boku pospiesznie oddala się na drugą stronę placu, do bramy, w której kryje się Francisco Pizarro. Dominikanin wykrzykuje, że uprzejmość i dobre maniery są na nic, że Atahualpa to dumny pies.

 – Atakuj, rozgrzeszam cię! – woła do Pizarra.

Jego wezwanie nie ma żadnego znaczenia – atak jest dawno postanowiony i przygotowany.

Pizarro wybiega z bramy i wymachuje białą szarfą. To znak do walki. Huczą obie armaty, grzmią trzy arkebuzy. Indianie drętwieją z przerażenia. Plac wypełnia prochowy dym. Gdy rzednie, widać długie rzędy powalonych przez pociski Indian. 100 piechurów i 60 jeźdźców, podzielonych na kilka oddziałów, wypada z bram z bojowym okrzykiem: „Santiago! Santiago!”. Hiszpanie tną mieczami, leją się strumienie krwi. Jeźdźcy koncentrycznie przedzierają się do lektyki władcy. Jego ochrona ledwie podnosi do góry włócznie i maczugi, już pada pod ciosami mieczy. Tragarze porzucają lektykę. Atahualpa wypada z niej, koziołkuje. W tym momencie Miguel de Estete chwyta skraj pysznej szaty władcy, inny jeździec łapie za szmaragdowy naszyjnik. Francisco Pizarro krzyczy, że każdy, kto zrani władcę, zapłaci za to głową. Konkwistadorzy wywlekają Atahualpę na środek placu.

Na placu leży 7 tys. zarąbanych Indian. Uciekający w panice tłum naparł na mury miasta tak bardzo, że runęły. Pod gruzami śmierć znalazły kolejne setki Indian. Wielkie imperium Inków upadło w pół godziny.

Z uwięzionym Atahualpą Hiszpanie obchodzą się uprzejmie. Do czasu, aż opanują kraj, jest on ich gwarancją bezpieczeństwa. A potem jego życie nie będzie już miało żadnej wartości.

Po zmroku Pizarro zaprasza Atahualpę na kolację. Byli przecież umówieni. Dłoń Hiszpana jest owinięta szmatką. Zadrapał się, łapiąc na placu za ramię Atahualpy. To jedyna rana odniesiona przez zwycięzców.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.