19 listopada 1942 roku to data szczególnie smutna dla miłośników twórczości Bruno Schulza. Tego dnia autor „Sanatorium pod klepsydrą”, czy „Sklepów cynamonowych” został zastrzelony na drohobyckiej ulicy. W. Kalicki tak o tym pisze:

W ten czwartek, jak każdego dnia w drohobyckim getcie, pierwsi Żydzi pojawiają się na ulicach tuż po końcu godziny policyjnej. Śpieszą do niewolniczej pracy. Hübner, jeden z esesmanów stacjonujących w Drohobyczu, zatrzymuje na ulicy aptekarza Kurtza-Reinesa. Aptekarz zdecydował się uciekać na Węgry, zdobył nawet pistolet. Spanikowany Kurtz-Reines wyciąga broń i strzela. Rani gestapowca w palec. Chwilę później ginie zastrzelony.

Przechodnie nie wpadają w panikę. Tu często słychać strzały. Esesmani czasem bez najmniejszego powodu potrafią zastrzelić kogoś na ulicy.

Postrzelenie esesmana to incydent tak niesłychany, że drohobyccy funkcjonariusze SS natychmiast kontaktują się ze zwierzchnikami we Lwowie. Dostają zgodę na akcję odwetową i natychmiast ruszają do getta. Nie bawią się dziś w spędzanie ofiar w jedno miejsce, wywożenie ich, kopanie grobów, egzekucję. Idą ulicami getta i po prostu strzelają do każdego napotkanego Żyda. Niektórzy zachowują się jak na polowaniu – upatrują sobie ofiarę i ścigają ją, mijając innych nieszczęśników, aż dopadną w zaułku lub na klatce schodowej.

Pisarz i malarz Bruno Schulz wychodzi na ulicę późnym rankiem.

Liczy, że nie stanie się mu nic złego. Jest przecież protegowanym wpływowego gestapowca w Drohobyczu, SS-Hauptscharführera Felixa Landaua.

Niemcy wkroczyli do Drohobycza latem 1941 roku. Jesienią utworzyli getto. Bruno Schulz i jego najbliżsi musieli opuścić rodzinny dom przy Floriańskiej 10. Zamieszkali w nędznym domku przy ul. Stolarskiej 18. Schulz stracił wtedy nawet te niewielkie możliwości zarobkowania, jakie miał do niedawna pod okupacją sowiecką, kiedy uczył rysunków w 2 gimnazjach, a do pensji dorabiał malowaniem dla instytucji propagandowych okolicznościowych plakatów i obrazów.

Pod okupacją niemiecką pisarz wysłał do Judenratu podanie o przyznanie mu kategorii użytecznego pracującego Żyda, która dawała nie tylko prawo do nędznego przydziału chleba, ale też pewną ochronę przed aresztowaniem i wywózką. Do podania dołączył rysunki. Judenrat nie kwapił się do ratowania artysty. Pomocną dłoń wyciągnął do Schulza wpływowy inż. Branicki. Był to w istocie Naftali Backenroth, któremu udało się zalegalizować na sfałszowanych aryjskich papierach. To on zwrócił uwagę na rysunki Schulza SS-Hauptscharführerowi Felixowi Landauowi.

31-letni Landau pochodzi z Wiednia, z rodziny stolarza. Krępy osiłek już w wieku 15 lat trafił do austriackich narodowych socjalistów. W 1934 roku wstąpił do SA i brał udział w zamachu na kanclerza Engelberta Dollfussa. Tuż przed wojną trafił do SS i Gestapo. Najpierw stacjonował w Radomiu, potem przeniesiono go do Lwowa i ostatecznie został szefem sekcji ds. żydowskich Gestapo w Drohobyczu. W szeregach Einsatzkommando ochoczo brał udział w masowych rozstrzeliwaniach Żydów. Jest prymitywnym okrutnikiem, często morduje Żydów z byle powodu. Gdy opalając się na balkonie swojego domu, dostrzegł, że pracujące naprzeciwko 3 żydowskie dziewczęta na chwilę przerwały kopanie grządki, poszedł do mieszkania po karabin i po kolei je zastrzelił.

Landau, któremu sam Hitler gratulował udziału w zamachu na Dollfussa, ma o sobie wielkie mniemanie i równie wielkie aspiracje. W SS otarł się o licznych, w szeregach gwardii Himmlera, przedstawicieli niemieckiej elity intelektualnej i społecznej: młodych doktorów prawa, arystokratów. Chce być taki jak oni: jeździ konno, pozuje na konesera sztuki. Zatrudnił Schulza jako w istocie prywatnego niewolnika. Artysta malował portrety esesmana, zrobił także jego portret w trudnej technice intarsji – szczególnie przez Landaua ceniony. Na polecenie gestapowca Schulz wykonał też w jego willi malowidła ścienne; ściany sypialni synka Landaua pokrył barwnymi ilustracjami bajek. Pozujący na humanistę morderca z SS okazuje artyście szczególne względy – dokarmia go, a nawet bawi rozmową. Protekcja szefa Gestapo przyniosła Schulzowi dalsze profity. Dostał rozkaz namalowania fresków w szkole jeździeckiej SS oraz w siedzibie Gestapo.

Schulz nie miał złudzeń, jaki los go czeka, gdy tylko przestanie być potrzebny Landauowi. Dlatego przedłużał zlecone prace, jak tylko się dało. Artystę dręczył też lęk o siebie i swoich najbliższych, gdy zabraknie Landaua. Już raz, przed miesiącem, gdy esesman wyjechał na jeden dzień do Lwowa, Schulz w ataku paniki ukrył się z siostrą i siostrzeńcem w pustej willi w aryjskiej części miasta.

Intuicja nie zawodzi Schulza. Na jego życie poluje inny gestapowiec z Drohobycza, SS-Scharführer Karl Günther. Starszy od Landaua o 5 lat, rywalizuje z nim na każdym polu. Też utrzymuje prywatnych żydowskich niewolników. Niedawno Landau upokorzył Günthera – zastrzelił na ulicy jego protegowanych: dentystę Löwa oraz stolarza Hauptmana.

Przed 10.00 Schulz zjawia się w należącym do Gestapo gospodarstwie ogrodniczym przy ul. św. Jana 27. W biurze gospodarstwa pracuje jego były uczeń i przyjaciel Emil Górski. Schulz wygląda źle, bardzo źle. Twarz ma chudą i poczerniałą, zapadnięte oczy. Górski spostrzega, że są zgaszone, bez zwykłego blasku. Schulz jest bardzo zdenerwowany. Nie ukrywa, że przychodzi się pożegnać, bo dziś zamierza uciec z drohobyckiego getta.

Zwierza się, że dostał już aryjską kenkartę sfałszowaną przez AK. Od pewnego czasu przyjaciele Schulza w Warszawie, Zofia Nałkowska, Tadeusz Sturm de Sztrem, starają się zorganizować mu ucieczkę. Niedawno na adres Zbigniewa Moronia, drohobyckiego Polaka i przyjaciela Schulza, który od dawna odbiera przeznaczoną dla pisarza korespondencję, nadeszły fałszywe aryjskie papiery. Ale dla Schulza podróż nawet z dobrymi dokumentami to ogromne ryzyko. Pisarz ma wybitnie semicki wygląd, a udręka egzystencji w getcie jeszcze te rysy twarzy wyostrzyła. W jego wypadku podróż to ruletka – albo uda się, albo wpadnie w oko zawodowym szmalcownikom czy choćby przygodnym draniom. Zofia Nałkowska zamierza wyrwać swego przyjaciela z drohobyckiego getta, wzorując się na akcji, jaką w roku 1906 przeprowadził jej późniejszy drugi mąż gen. Jan Jur-Gorzechowski. Podczas rewolucji dowodził on bojowcami PPS, którzy przebrani za carskich żandarmów, przybyli do więzienia na Pawiaku i wywieźli 10 skazanych na śmierć partyjnych towarzyszy.

Do Drohobycza ma pojechać żołnierz AK w przebraniu oficera Gestapo i pod jakimś urzędowym pretekstem przewieźć Schulza jako więźnia do Warszawy. Znajomy Schulza literat Kazimierz Truchanowski załatwił już w lasach koło Spały, w których teraz pracował, bezpieczne mieszkanie i utrzymanie.

Schulz nie zamierza jednak czekać, chce uciekać z Drohobycza jeszcze dziś. Jest jednak pełen najgorszych przeczuć. „Boję się, że mnie rozpoznają i na jakiejś małej stacyjce wywloką z pociągu, i zastrzelą w najbliższym lesie. Słyszałem o tym, to się często zdarza” – mówi ponuro Górskiemu.

Niewesołe pożegnanie pisarz kończy uwagą, że idzie do Judenratu po chleb. Po drodze Schulz spotyka Izydora Friedmana. Strzelanina uspokoiła się, wydaje się, że jest bezpieczniej. Idą Czackiego, gdy strzelanina znów wybucha. Przechodnie rzucają się do ucieczki. Friedman jest silniejszy, ucieka szybciej i ratuje życie. Schulza dostrzega SS-Scharführer Günther i dogania obok niskiego murku miejskiego parku na ul. Czackiego. Z jadowitą radością oznajmia artyście, że jego protektora Landaua nie ma w Drohobyczu, a ponieważ w getcie trwa akcja, może go bezkarnie zastrzelić.

 „Dreh um!” (Obróć się!) – rozkazuje. Schulz zrezygnowany obraca się. Günther 2 razy strzela mu w potylicę. Schulz przewraca się na wznak. Leży w kałuży krwi na jezdni, tuż przy krawężniku.

Potem Günther może powiedzieć triumfująco Landauowi: „Zastrzeliłem twojego Żyda!”.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.