22 marca 1832 roku to dzień śmierci wielkiego niemieckiego poety Johanna Wolfganga Goethego. Tę właśnie postać przypomni nam dziś W. Kalicki:

Johann Wolfgang Goethe budzi się, jak zwykle, o 7.00. Słaby, znużony, dłuższą chwilę siedzi w pościeli. Jeszcze 2–3 lata temu po prostu wstałby z prostego drewnianego łóżka, na którym sypia od pół wieku, podszedłby do niewielkiego zydla z małą białą misą, nalałby do niej zimnej wody z dzbana stojącego pod zydlem i swoją ulubioną gąbką przemyłby twarz, szyję i ręce. Po porannej toalecie, nie tracąc czasu, przeszedłby z malutkiej, z jednym tylko, niezbyt wielkim oknem, sypialni na piętrze swego domu do przylegającej do niej pracowni. Wszedłby tam przez drzwi, na których wisi przybity przed laty spory arkusz papieru przeznaczony na bieżące notatki do dziejów najnowszych. W pracowni, niskim i dość ciasnym pokoju, pod jedną ścianą stoi długi stół z półkami na słowniki i podręczniki, na środku owalny stół i twarde krzesła z ozdobnymi oparciami, ale Goethe, jak zawsze, od razu siadłby przy prostym, długim stole z surowego drewna pod drugą ze ścian i natychmiast zabrałby się do pracy nad papierami rozłożonymi obok jego ulubionego popiersia Napoleona. Biust cesarza wykonany jest z mlecznego szkła, które delikatnie prześwieca na błękitno i czerwono. Goethe, autor uczonej rozprawy o kolorach, często używał rozszczepiającego światło słoneczne popiersia Napoleona do objaśniania swej teorii barw.

Ach, jakże jeszcze niedawno wydawać się mogło, że czas nie ima się mistrza z Weimaru.

2,5 roku temu 80-letni Goethe wybrał się na letnią wilegiaturę do swego tzw. domku ogrodowego na przedmieściach Weimaru. Tam przyjął 2 gości z Polski, panów Adama Mickiewicza i Edwarda Odyńca. Obaj byli pod wrażeniem imponującej powierzchowności gospodarza: wysokiego, mocno zbudowanego, z włosem co prawda rzedniejącym nad czołem, ale ledwie co przyprószonym siwizną. Prosta sylwetka, gładka cera, żywe oczy, energiczne ruchy i niczym niezmącona jasność umysłu przywodziły na myśl raczej mężczyznę w sile wielu, co najmniej o 20 lat młodszego.

I Goethe żył tak, jakby był o ćwierć wieku młodszy.

Toż zaledwie przed 9 laty 74-letni poeta bez pamięci zakochał się w młodziutkiej panience Ulryce von Levetzow i prosił swego przyjaciela i protektora, w którego włościach leży Weimar, wielkiego księcia Karola Augusta, o pośredniczenie w rozmowach o rękę pannicy. Dopiero odmowa księcia, gorzkie wyrzuty jedynego syna Goethego i synowej zmusiły go do rezygnacji z tej miłości.

Ale nic nie było w stanie zmusić go do rezygnacji z pracy, biesiad z przyjaciółmi, poznawania wciąż i wciąż, z nieodmienną ciekawością i przyjemnością, nowych ludzi.

Jeszcze przed 2 laty, wiosną 1839 roku, rzucił się do pracy nad drugą częścią Fausta, w przerwach pisał przedmowę do The Life of Friedrich Schiller (Żywota Schillera) – pióra Carlyle’a – i z zapałem wczytywał się w naukowy spór Cuviera z Geoffroy St. Hilairem, dotyczący systematyki świata zwierząt. Codziennie pisał, bez króciutkiej choćby przerwy, od 7.00 do 11.00. Wtedy to wypijał filiżankę czekolady, po czym wracał do swego długiego stołu pod ścianą pracowni na kolejne 2 godziny. O 14.00 zasiadał do obiadu, w swoim ulubionym pokoiku biesiadnym na piętrze, schowanym za reprezentacyjnym pokojem Junony, zwanym tak od wielkiego popiersia bogini, i za kolejnym pokojem z popiersiami, zdobnym biustami Schillera, Herdera, Byrona, Jacobiego, Vossa. Przy stole spędzał kilka godzin, pochłaniał ogromne ilości potraw, popijał je 2–3 butelkami wina, czytał współbiesiadnikom rzeczy własne i książki innych autorów, słuchał, gdy czytali je inni. Gdy jego towarzyszom brakło już sił, Goethe, wielki łasuch, dopiero zaczynał rozkoszować się puddingami, ciastami, cukrami.

Nigdy nie czuł znużenia, gdy mógł pochwalić się swymi zbiorami. Gromadzone od dziesięcioleci kolekcje i weimarski dom to wielka radość poety. Dom przy Frauenplan podarował mu przed 40 laty wielki książę Karol August. U schyłku XVIII wieku w zniszczonym, zabiedzonym Weimarze uchodził za niemalże pałac. Zwłaszcza że Goethe rychło przebudował go i zaaranżował wielkie, zbyt wielkie nawet w stosunku do wielkości domu, reprezentacyjne schody w stylu włoskim. Miały mu przypominać szczęśliwe, beztroskie dni młodości spędzone w Italii.

Dziś dom przy Frauenplan już nie wydaje się tak imponujący, ale jego urządzone ze smakiem wnętrza nadal robią wielkie wrażenie na gościach. Zwłaszcza sień z popiersiami bogów Olimpu, ze ścianami pełnymi sztychów z widokami Rzymu.

Prawdziwą dumą gospodarza jest gabinet ze zbiorami sztuki i minerałów. Goethego od lat trawi pasja kolekcjonerska. Dla uzupełnienia swych wspaniałych zbiorów gotów był na wszystko. Gdy rosyjski car przysłał w podarku na dwór księcia Karola Augusta sztabę platyny, Goethe czym prędzej pożyczył ją – i już nie oddał. Ze sztuką bywało podobnie. Przed laty pożyczył z kolekcji Knebla setkę rycin Dürera, by spokojnie przyjrzeć się im w domowym zaciszu. One też zostały już przy Frauenplan.

Jeszcze przed 2 laty poeta pojechał z wnukami do Lasu Turyńskiego, do Ilmenau. Nazajutrz po przyjeździe, w dzień 82. urodzin, wraz z radcą górniczym Mahrem wspiął się na całkiem solidny, niemal 900-metrowy szczyt Kickelhahn. Jako młodzieniec napisał tam kilka ze swych najlepszych wierszy, pracował nad dramatem o Ifigenii, polował wraz z towarzyszami. Sędziwy Goethe znów spoglądał, z tak dobrze sobie znanego szczytu, na wzniesienia Lasu Turyńskiego, znów zaszedł do domku myśliwskiego, w którym pół wieku temu nocował. Na ścianie odszukał wiersz Über allen Gipfeln, jeden ze swoich najpiękniejszych, który zapisał tam o zmierzchu 6 września 1780 roku:

 
 „Wierzchołki wzgórz

Spowite w ciszę;

Drzew żaden już

Wiew nie kołysze;

Śpi las

I ptactwo w gęstwinie

I tobie ninie

Spocząć już czas”.

 
Wtedy poeta zrozumiał, że czasu nie da się oszukiwać w nieskończoność. Trzeba spocząć. Już wkrótce.

Został sam. Już dawno temu odeszli jego przyjaciele Schiller, Herder, Wieland, odeszła matka. Nie ma już zawsze życzliwej mu wielkiej księżny Amalii, nie ma żony Christany Vulpius, którą poznał jako młodziutką, dużo młodszą od niego robotnicę manufaktury wyrabiającej sztuczne kwiaty, z którą przeżył kilkanaście lat bez ślubu, powodując powszechne zgorszenie, która po ślubie żyła obok niego własnym życiem, pełnym wina i zabaw, ale którą stary poeta wiernie kochał.

Przed 5 laty zmarł wielki książę Karol August, któremu zawdzięczał pół wieku dostatniego, spokojnego, pełnego zaszczytów życia w Weimarze.

Niedawno odszedł jego jedyny syn August.

Sędziwemu mistrzowi pozostała tylko jedna prawdziwie bliska osoba – owdowiała synowa Otylia z domu von Pogwisch, weimarska piękność, słynąca z dowcipu i uroczego usposobienia. To ona zajęła się domem Goethego, przyjmowała jego licznych gości, towarzyszyła poecie w biesiadach, ona czytuje mu książki, gdy jest znużony.

Tej zimy Goethe skapitulował przed starością.

Zakazał otwierać okna, wietrzyć dom, a służbę nieustannie popędzał, by dokładała więcej drew do ognia. W przegrzanych wnętrzach domownicy dyszeli jak ryby wyrzucone na piasek. Goethe na to nie zważał, nie zważał także na coraz częstsze przeziębienia i katary, wynikłe z wychodzenia na dwór z domowego gorąca.

I wreszcie stało się, co nieuchronnie stać się musiało. Tydzień temu Goethe, przechodząc z rozgrzanej pracowni do ogrodu, zaziębił się. Następnego dnia rano Wolfgang, jeden z trojga jego wnuków, zastał dziadka w łóżku. Goethego trawiła gorączka.

Leki zaaplikowane przez zaprzyjaźnionego doktora pomogły. Wieczorem chory podyktował długi list do Wilhelma Humboldta. W nocy jednak obudził się, czując przenikliwy chłód w dłoniach i stopach. Skarżył się na ból w piersiach i duszność.

Przedwczoraj rankiem lekarz zastał go w bardzo złym stanie. Goethe rzucał się w pościeli, każda pozycja była niewygodna. Twarz miał siną, oczy zapadnięte. Dopiero gdy przeniesiono go na wygodne krzesło, poczuł się lepiej. Wieczorem przyjął wielu weimarskich przyjaciół zaniepokojonych jego chorobą. Gości uderzyło, że dużo i troskliwie myślał o innych. Goethe, który współpracownikom zawsze płacił marnie i nie interesował się ich problemami, który na list Ludwiga van Beethovena z prośbą o pomoc nawet nie raczył odpisać, tego wieczoru cieszył się, że jego wstawiennictwo u dworu książęcego za pewnym artystą odniosło skutek. Mało tego, drżącą ręką podpisał papier zabezpieczający stałą pensję dla młodej artystki z Weimaru, której obiecał roztoczenie nad nią opieki. Gawędził miło z gośćmi, tryskał optymizmem i wiarą w rychły powrót do zdrowia.

Ale dziś przejście paru kroków z sypialni do pracowni jest wyczynem ponad jego siły. Goethe drepce przez chwilę obok łóżka, w końcu siada na szezlongu. Otylia, która przez całą noc siedziała u jego wezgłowia, zabawia go miłą pogwarką. Goethe rozmawia z nią o nadchodzącej wiośnie. Cieszy się, że lepsza pogoda przywróci mu zdrowie.

Sypialnia wypełnia się domownikami, zjawiają się też weimarscy przyjaciele i znajomi. Nagle Goethe zaczyna bredzić: „Popatrz, popatrz na tę głowę niewieścią, tak uroczą, z pierścieniami czarnych włosów, jaki śliczny mają kolor, jak pięknie odbijają się na ciemnym tle!”.

Nikt mu nie przerywa.

Goethe łapie oddech. Po chwili dostrzega skrawek papieru na podłodze i łaja domowników, że pozwalają, by listy Schillera walały się po ziemi. W końcu usypia.

Gdy budzi się, całkiem przytomnie pyta stojących przy jego łóżku o szkice. Dopiero po chwili słuchający domyślają się, że szkice te przyśniły mu się tuż przed przebudzeniem.

Goethe mówi coraz mniej wyraźnie. Woła do swego kopisty: „Otwórz jeszcze drugą okiennicę, wpuść więcej światła”.

Więcej nie ma już sił mówić. W milczeniu kreśli wskazującym palcem w powietrzu litery, słowa, linijki całe. Nikt nie potrafi ich odczytać. Dłoń poety słabnie. Goethe coraz wolniej wodzi palcem po otulającym go pledzie. O 11.30 pochyla się w bok. Jego spokojna twarz łudzi stojących wokół, że to tylko sen.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.