Historia

Dziś, 30 lipca przypominany wydarzenie z 1936 roku, które tak oto opisał W. Kalicki:

Po płaskiej wyniosłości Kępy Oksywskiej pod Gdynią powoli toczy się wojskowa ciężarówka. Na pace siedzą podchorąży i 10 żołnierzy, oficer zaś zajmuje miejsce obok kierowcy. Dowodzący plutonem por. Rybicki wydaje rozkaz zatrzymania się. Niewielka łąka jest, jak na niekorzystne warunki terenowe na Kępie, w miarę przyzwoicie zasłonięta od wiatru.

Dochodzi 9.00. Żołnierze sprawnie wyładowują wielką stertę nagumowanego płótna. To czasza wojskowego balonu obserwacyjnego o pojemności 900 m sześc. Tkanina balonu uszczelniona jest gumą. Niedawno w Polsce opatentowano nowatorską technologię gumowania, dzięki której balonowa powłoka jest szczelniejsza i lżejsza od powłok identycznych rozmiarów wytwarzanych w innych krajach. Polska jest dziś prawdziwym potentatem w produkcji balonów sportowych.

Por. Rybicki uważnie lustruje przez lornetkę niebo. Rano dostał od przełożonych z dowództwa Marynarki Wojennej rozkaz przeprowadzenia ćwiczebnej obserwacji akwenu Zatoki Puckiej. Kłopot w tym, że w tych dniach niebo nad Polską jest tak wrogie lotnikom jak właściwie nigdy dotąd.

Przed dwoma dniami, o godz. 13.00, w Pomorze uderzył straszliwy huragan połączony z ulewnymi deszczami i potężnym gradobiciem. W Chełmży woda zalała część miasta i niemal wszystkie piwnice w domach w centrum. W Grzywnie nieopodal Torunia trąba powietrza uniosła w górę i rozerwała na strzępy wiejską chałupę. Na szczęście nikogo wtedy w środku nie było. Natomiast w Rychnowie, gdzie trąba także wyrwała z posad chłopski dom, zginęła gotująca obiad kobieta.

Huragan obalił tysiące drzew. W powiecie toruńskim ponad 300 domów zostało zniszczonych lub poważnie uszkodzonych. W Łążynie zawalił się kościół, w Dębinie z kościoła zostały tylko mury. Ogromne straty ponieśli rolnicy. Grad wielkości kurzego jajka zniszczył sady, wbił w ziemię zboża, powybijał okna w setkach domostw. Lekarze udzielili pomocy blisko 200 poranionym przez grad, kilkanaście osób trafiło do szpitali. Od uderzeń pioruna zginęła jedna osoba, cztery zostały ciężko poparzone.

Huragan zdemolował przedwczoraj także Wolne Miasto Gdańsk.

Wczoraj huragany targały niemal całą Polską. Na Łemkowszczyźnie niebywałe oberwanie chmury zatopiło trzy wioski. Na rzece Ropie w ciągu trzech godzin poziom wody poniósł się o ponad 3 m. W Piotrkowie Trybunalskim wichura zerwała kilkanaście dachów, od uderzeń piorunów wybuchły trzy groźne pożary. W Częstochowie huragan zerwał kilkadziesiąt dachów, zaś grad, znów wielkości kurzego jaja, pokaleczył kilkanaście osób i wybił ponad 500 szyb. W Kielcach przez cały dzień temperatura przekraczała 40 stopni w cieniu, w nocy zaś oberwanie chmur zamieniło ulice miasta w rwące strumienie o głębokości 0,5 m. Woda zalała piwnice w setkach domów. Pioruny spowodowały kilka poważnych pożarów, zniszczyły linie energetyczne i trakcji tramwajowej.

Tam gdzie nie uderzyły jeszcze huragany i burze, temperatury sięgają 40 stopni, w wilgotnym powietrzu zaś panuje złowróżbna, lepka cisza.

To stanowczo nie są okoliczności do lotów balonem, nawet na uwięzi.

Wszyscy polscy baloniarze, cywilni i wojskowi, mają w pamięci tragedię podczas międzynarodowych zawodów balonowych o Puchar Gordon-Bennetta w roku 1923. Od uderzeń piorunów spłonęły wtedy w powietrzu trzy balony, pięciu pilotów zginęło, jeden został ciężko ranny.

A przecież balony wojskowe napełniane są nie gazem świetlnym, jak balony sportowe, lecz o wiele bardziej palnym, wybuchowym wręcz wodorem.

Ale rozkaz to rozkaz. Zresztą teraz wszyscy baloniarze obowiązkowo wyposażeni są w spadochrony, mają więc wielką szansę, by nawet w razie największych kłopotów uratować życie.

Por. Rybicki poleca napełnić czaszę. Żołnierze sprawnie mocują linę cumowniczą do podwozia ciężarówki, podłączają przewody gazowe i po chwili z ciężkich stalowych butli leżących na pace samochodu zaczyna płynąć gaz.

Czasza nadyma się i wkrótce nad łąką pojawia się zgrabny grzyb balonu. Do gondoli wsiadają dowódca balonu por. Rybicki i jego pilot obserwator, niedawno wezwany z cywila do odbycia ćwiczeń, pchor. rezerwy Wiaderny. Balon powoli unosi się w górę. Zatrzymuje się na wysokości 600 m.

Niebo jest czyste.

Por. Rybicki lustruje przez lornetkę wody zatoki i lasy wokół Gdyni.

Dochodzi południe. Wkrótce koniec ćwiczebnej misji. Na niebie nie widać nic niepokojącego. Ot, raptem jedna jedyna chmura, nieduża, leniwie płynie od strony Gdyni.

Gdy chmura ta przepływa wysoko nad balonem, nagle uderza z niej potężny grom i trafia w czaszę statku powietrznego, która w mgnieniu oka zamienia się w gigantyczną pochodnię. Piorun pędzi po linie cumowniczej dalej, w dół. Uderza w ciężarówkę. Jedenastu żołnierzy odrzuca na bok jak piłki. Wszyscy są poparzeni, ogłuszeni. Samochód staje w płomieniach. Siedzący w szoferce kierowca szer. Kojtek, rażony piorunem, ciężko poparzony, nie ma sił, by wydostać się na zewnątrz. Gdy ogłuszeni żołnierze wreszcie dochodzą do siebie, Kojtek zwija się w płomieniach. Wyciągają kolegę, gaszą płonące ubranie, ale jego stan jest beznadziejny.

Z gondoli balonu nie od razu widać płomienie najpierw ogarniające górę powłoki, ale charakterystyczny huk gwałtownie spalającego się wodoru nie pozostawia wątpliwości.

 – Skacz! – krzyczy porucznik do podchorążego.

W tej chwili płomienie ogarniają czaszę balonu. Zdenerwowany podchorąży, zamiast skoczyć i dopiero w powietrzu pociągnąć za rączkę wyzwalającą spadochron, pociąga ją natychmiast, stojąc jeszcze w gondoli. Z tornistra wypada mu część spadochronu, służąca do wyciągnięcia, podczas swobodnego spadania skoczka, całej płachty. Por. Rybicki nie traci zimnej krwi. Nie bacząc na huczące nad głową płomienie, na paraliżujący żar, drżącymi rękami przepisowo składa rozwiniętą część płachty spadochronu podchorążego. Płonie cała czasza, balon coraz szybciej opada w dół. Nie ma ani sekundy do stracenia. Porucznik nie ma czasu, by włożyć złożoną część spadochronu do tornistra podchorążego – wkłada mu ją pod pachę i krzyczy, by skakał.

Patrzy, jak pchor. Wiaderny wspina się na burtę kosza i rzuca się w dół. Zaraz potem sam skacze między linami łączącymi kosz z czaszą balonu. Por. Rybicki leci w powietrzu, ale nie przestaje myśleć o podwładnym. Wykręca się w górę i z przerażeniem widzi, że podchorąży zaplątał się w linki podtrzymujące gondolę.

Porucznik nie może mu już pomóc. Ziemia jest coraz bliżej. Sięga na prawe ramię po rączkę spadochronu. Ale rączki nie ma na regulaminowym miejscu. Co się dzieje!?? Por. Rybicki, spadając jak kamień w dół, stara się myśleć chłodno, logicznie. Sabotaż? Nie, raczej niechlujstwo składających spadochron. Jeśli jednak pomylili się, to rączka powinna być przecież widoczna. Tylko gdzie? Na drugim ramieniu! I jest!!!

Rybicki szarpie ją i w odpowiedzi czuje potężne szarpnięcie otwierającego się spadochronu. Wiatr przez chwilę znosi go nad morze, ale potem spycha na łąki.

Niedaleko od niego o ziemię uderza płonący balon z uwięzionym pod kulą płomieni podchorążym.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

Niedoceniony za życia, zyskał sławę po śmierci, ale za jaką cenę? 29 lipca 1890 roku to dzień śmierci Vincenta van Gogh’a. Przypominany dziś postać słynnego holenderskiego malarza za sprawą W. Kalickiego:

Polowe łóżko i krzesło zajmują całą przestrzeń. Bielona wapnem izba na poddaszu jest tak wąska, że przypomina celę. Wrażenie to pogłębia małe, skośne okienko. Ale to pokój gościnny w kawiarni Gustave’a Ravoux w Auvers-sur-Oise. Na łóżku, oparty o poduszki, w na wpół leżącej pozycji spoczywa nieruchomo niewysoki rudawy mężczyzna z krótką brodą. Słychać kroki na schodkach. Do pokoju wchodzi szczupły mężczyzna o wymizerowanej, zdradzającej chorobę i wielkie zmęczenie twarzy. Obejmuje czule leżącego, całuje go w policzki. Płacze.

 „Nie płacz, zrobiłem to dla dobra nas wszystkich” – mówi cicho rudzielec.

Zrobił to poprzedniego popołudnia. Vincent van Gogh, 37-letni malarz, wynajmujący mansardę w domu państwa Ravoux, wyszedł tego dnia wcześnie. Zawsze wstawał skoro świt i rankiem brał się do pracy przy sztalugach. Popołudniami pracował w tylnej sali oberży, udostępnionej mu przez pana Ravoux na atelier. Tej niedzieli był jednak zaproszony na wczesne popołudnie na rodzinny obiad u państwa Ravoux.

Mimo to van Gogh po południu wyszedł z oberży ze sztalugami pod pachą. Ustawił je przy stogu siana, na polu za zamkiem. Spacerował w lipcowej spiekocie po okolicznych polach. Mówił do siebie. Jednemu z wieśniaków zdawało się, że mijając malarza, usłyszał: „Nie, to niemożliwe, niemożliwe!”. Późnym popołudniem wyciągnął rewolwer. Dał mu go oberżysta, bo van Gogh usilnie prosił go, że chce sobie postrzelać do wron.

Holender przyłożył lufę do piersi i pociągnął za spust. Upadł, ale nie stracił przytomności. Żył. Pocisk przeszedł poniżej serca. Właściwie nie wiadomo, dlaczego po raz drugi nie pociągnął za spust. Na pewno nie chciał żyć, ratować się. Raczej poczucie niemocy, bezsensu, braku nadziei, niechęci do samego siebie, które od kilku dni zatruwało van Gogha, nie pozwoliło mu unieść lufy raz jeszcze.

Po dłuższej chwili poczuł, że może się ruszać. Wstał i powoli, krok za krokiem, ruszył w stronę rynku. Po drodze trzykrotnie tracił siły, przewracał się, ale wstawał i szedł dalej.

Państwo Ravoux czekali na niego z obiadem, ale w końcu zasiedli sami do stołu. Gdy trzymając się za bok, pojawił się na rynku, przy którym stała ich kawiarnia, gospodarze siedzieli przed domem. Minął ich bez słowa, wszedł do kawiarni i po schodach poczłapał na mansardę, do swej klitki. Pani Ravoux zauważyła, że z Holendrem jest coś nie tak, i wysłała męża w ślad za nim. Może chory?

Van Gogh nie odpowiedział na pukanie. Gospodarz usłyszał jego głośne jęki i wszedł bez zaproszenia. Van Gogh leżał zakrwawiony na łóżku, z twarzą przy ścianie. Na natarczywe pytania oberżysty odpowiedział z irytacją, że chciał się zabić, ale niestety, chybił. Oberżysta pobiegł do miejscowego lekarza doktora Mazery. Doktor zjawił się bez zwłoki, założył opatrunek. Van Gogh poprosił, by sprowadzono jego dobrego znajomego doktora Gachet. Ale Gachet był nad rzeką na rybach – w pokoju rannego zjawił się dopiero o 21.00.

Zbadał van Gogha i skonstatował, że rana jest poważna. Pocieszał malarza, ale ten najwyraźniej nie oczekiwał słów otuchy. „Ach, tak? Znowu więc będę musiał to powtórzyć” – mruknął i poprosił o fajkę i tytoń. Doktor chciał natychmiast wzywać z Paryża brata Vincenta Thea. Van Gogh odmówił podania adresu.

Obaj lekarze po naradzie postanowili nie wyjmować kuli. Uznali, że to zbyt niebezpieczne.

W nocy Vincent van Gogh nie spał. Leżał nieruchomo, nie zważając na czuwającego przy łóżku syna doktora Gachet. Palił fajkę. Milczał.

Rankiem zjawiają się policjanci. Oznajmiają, że prowadzą dochodzenie w sprawie użycia broni. Malarz zbywa ich opryskliwie: „To nikogo nie obchodzi!”. W końcu strzelał do siebie.

Dr Gachet pisze list do Thea i młody holenderski malarz Anton Hirsing, mieszkający w Auvers, jedzie z nim do paryskiej galerii, w której pracuje Theo. Szczęśliwie brat Vincenta tego dnia w południe wrócił do Paryża z Amsterdamu. Na wieść o nieszczęściu rzuca wszystko i oto jest w klitce Vincenta.

Stara się pocieszać rannego brata, jak zawsze być dla niego opoką w świecie zmiennym i często nieprzyjaznym.

Vincent od dzieciństwa z trudem przystosowywał się do społecznych rygorów i konwencji. Długo szukał swego miejsca w życiu. W młodości uważał, że jako syn pastora powinien zostać wychowawcą, potem bezskutecznie próbował zostać kaznodzieją misyjnym. Z poświęceniem otaczał opieką biednych i pokrzywdzonych. Niezrozumiany przez otoczenie i najbliższych, daremnie łaknący bliskości, miłości, przyjaźni, odtrącany przez kobiety, które obdarzał uczuciem, znalazł się na społecznym marginesie. Stracił stałą pracę w firmie handlującej sztuką, na pewien czas związał się z ciężarną kobietą lekkich obyczajów. Ukojenie znalazł w sztuce.

Skupiony, samotny, odkrywał w swych płótnach szlaki i krainy, których inni malarze nie przeczuwali nawet. Pracował zajadle, niesamowicie intensywnie. W Auvers malował więcej niż jeden obraz dziennie – w ciągu 10 lat pracy stworzył ponad 800 dzieł. Jego twórczość doceniali jedynie brat i nieliczni z przyjaciół. Po spowodowanym załamaniem nerwowym pobycie w zakładzie psychiatrycznym w St. Rémy van Gogh pozostawił tam mnóstwo swoich prac. Większość posłużyła synowi tamtejszego lekarza dr. Peyrona za tarcze, do których strzelał z dubeltówki. Także zegarmistrz Vanel lubił sobie postrzelać do płócien van Gogha. A miejscowy fotograf pracowicie zeskrobywał farbę z olejów van Gogha, by zyskać darmowe płótna dla własnych malowideł.

Do dziś Vincent sprzedał tylko jedno płótno – przepiękną Czerwoną winnicę w Arles, którą kupiła Anna Bloch, siostra belgijskiego malarza Eugène’a Blocha. Nie miał nigdy środków do życia. Od dawna utrzymuje go comiesięcznymi przekazami w wysokości 150 franków brat Theo.

Namiętne pragnienie życia na osobności i jednocześnie bliskości innych ludzi, pragnienie pogodzenia się ze światem poprzez swoją twórczość, wyrzuty sumienia, że zmusza ukochanego brata do utrzymywania go, gorycz niedocenienia nasilały psychiczne kłopoty Vincenta. Ataki splecionych w niemożliwym do rozsupłania węźle melancholii, depresji, szaleństwa, autoagresji zmuszały go do podejmowania kuracji, także w zakładach zamkniętych. Po ostatniej, w St. Rémy, wyjechał do Auvers, by pod okiem dr. Gachet, lekarza, erudyty, artysty amatora i melancholika w jednej osobie, dochodzić do siebie. Van Gogh ocenił go jako drugiego, po nim samym, osobnika muśniętego miękkim skrzydłem szaleństwa, ale bardzo polubił.

Szczęśliwe dni w Auvers przerwane zostały wieściami o chorobie i kłopotach w pracy brata, zapewne także i jakimś nieostrożnym wyrzutem ze strony Thea podczas ostatniej rozmowy w Paryżu. Egzystencjalne cierpienie, wzmocnione poczuciem winy wobec brata, ostatnio borykającego się z chorobami żony i małego synka, także z własnymi niedomaganiami, stało się nie do zniesienia.

Vincent pali fajkę i cichym głosem rozmawia po holendersku z Theo. Robi się późno. Theo w nocy schodzi do kawiarni na kolację. Pisze list do żony, która pozostała z synkiem w Amsterdamie: „Dziś rano holenderski malarz, który też mieszka w Auvers, przyniósł mi list od doktora Gachet ze złymi wiadomościami dotyczącymi Vincenta i z prośbą, abym przyjechał. Rzuciłem wszystko i zjawiłem się, znalazłem go w stanie trochę lepszym, niż się spodziewałem. Nie będę pisał szczegółów, są zbyt smutne, musisz jednak wiedzieć, że jego życiu zagraża niebezpieczeństwo. […] Był zadowolony, że się zjawiłem, jesteśmy razem cały czas… Biedak, nie zaznał wiele szczęścia i stracił już wszelkie złudzenia. Przygniata go zbyt wielki ciężar, jest tak samotny. Często pyta o Ciebie i dziecko, mówi, że nie możesz sobie wyobrazić, ile w życiu jest smutku. Ach, gdybyśmy mogli dać mu nowej otuchy do życia! Nie niepokój się za bardzo; bywał już wcześniej w sytuacji równie beznadziejnej, jego silna konstytucja wyprowadzała lekarzy w pole”.

Mija północ. Theo nie odstępuje łóżka Vincenta. Pociesza brata, że rano może ujrzy go w lepszym stanie. Vincent odpowiada: „Smutek trwać będzie zawsze. Tak bardzo chciałbym odejść”. Parę chwil później zaczyna się dusić. Fajka upada na pościel. Agonia nie trwa nawet minuty. Wykrwawiony Vincent gaśnie cicho, spokojnie.

Rankiem dr Gachet rysuje twarz swego podopiecznego na łożu śmierci.

Zgon zostaje zgłoszony w merostwie. Theo i znajomi Vincenta załatwiają druk zawiadomień o pogrzebie nazajutrz, w Auvers. Ale to na nic. Ksiądz odmawia parafialnego karawanu i odprawienia nabożeństwa, bo Vincent był samobójcą. Na szczęście sąsiednia gmina zgadza się na użyczenie karawanu.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

Chciał dobrze, a wyszło jak wyszło. Za politykę „po trupach do celu” zapłacił głową. Mowa o współtwórcy francuskiej rewolucji Maksymilianie Robespierze. 28 lipca 1794 roku to dzień jego końca. Za sprawą W. Kalickiego przypomnijmy tamte wydarzenia:

O północy zaczyna padać, robi się chłodno. Oddziały Komuny, rewolucyjnej, radykalnej władzy ludowej miasta Paryża, stoją na placu obok ratusza w coraz większym nieładzie. Głodni, przemoczeni, zziębnięci żołnierze łamią szyki, wymykają się w ciemność. To źle wróży tym, których mają strzec – Maksymilianowi Robespierre’owi i innym przywódcom jakobinów.

Po ostatnich zwycięskich bitwach z armiami interwentów zewnętrznych rewolucja francuska była bezpieczna, a jednak jakobiński terror nie słabł. W Konwencie urosła w siłę opozycja wobec dyktatury jakobinów i symbolizującego wielki terror Robespierre’a. Przedwczoraj „Nieprzekupny” wyprzedził atak opozycji, ale popełnił fatalny błąd – ogłosił, że zdrajcy są wszędzie, i zapowiedział, ze nazajutrz ogłosi ich nazwiska. Każdy z deputowanych czuł, że może znaleźć się na tej liście – w nagłym wybuchu odwagi zakrzyczeli Robespierre’a i doprowadzili do aresztowania go i jeszcze czterech innych jakobińskich przywódców. „Nieprzekupnego” i kompanów uwolnił jednak sprzyjający mu mer Paryża Jean-Baptiste Fleuriot.

Teraz, pod osłoną oddziałów Komuny, Robespierre i inni jakobini nieudolnie szykują skierowany przeciw Konwentowi zamach stanu.

O drugiej w nocy wieści o rozejściu się obrońców ratusza dochodzą do stale obradującego w Tuileriach Konwentu. Paul François Barras i Leonard Burdon pojmują, że nadarza się wyborna okazja do szturmu ratusza, zanim – być może – jakobińscy przywódcy rano znów zmobilizują obrońców. Na czele niewielkiej grupy żandarmów, piechurów i żołnierzy artylerii, wiernych Konwentowi, Barras i Burdon docierają do ratusza. Plac przed nim jest już pusty, za to w budynku jarzą się setki świec i lamp. Żandarmi Bourdona znają hasło obrońców ratusza, których ulewa przegnała do domów i szynków. W drzwiach podają je strażnikom, wołając przy tym: „Vive Roberspierre!”. Bez kłopotu wchodzą na piętro.

Kaleki Georges Couthon, autor ustawy o wielkim terrorze, niezdarnie rzuca się do ucieczki. Spada ze schodów i paskudnie kaleczy sobie głowę.

Augustyn Robespierre, brat „Nieprzekupnego”, wychodzi przez okno na wąski gzyms, zrzuca płytkie pantofle i usiłuje przejść po gzymsie ponad placem. Stopa ześlizguje się z mokrego tynku. Augustyn spada niemal na głowy tych, którzy po niego przyszli. Łamie kość udową. Żandarmi półżywego z bólu Augusta sadzają na krzesło i niosą do ratusza.

Hanriot wybiera do ucieczki okno od strony podwórza. On też ześlizguje się z wilgotnego gzymsu i spada na bruk podwórza. Żandarmi znajdują go połamanego, leżącego na kupie nawozu.

Philippe-François Le Bas ma przy sobie dwa pistolety. Jeden wręcza Maksymilianowi Robespierre’owi, z drugiego strzela sobie w łeb. Robespierre nieporadnie usiłuje powtórzyć czyn Le Bas, ale miast w skroń strzela sobie w szczękę. Kula miażdży kość szczękową, przeszywa lewy policzek. Nieprzytomny, opada na stół, przy którym jeszcze przed chwilą pracował.

Tylko Antoine Saint-Just obojętnie czeka na aresztowanie.

Robespierre’a, odzianego w elegancki niebieski kaftan, poplamiony teraz krwią, oraz nankinowe spodnie, zwycięzcy układają na stole. Ciężko ranny, odzyskuje przytomność, zasłania prawym ramieniem strzaskaną szczękę. Kilku artylerzystów zdejmuje blat stołu i na nim znosi „Nieprzekupnego” na parter. Przy drzwiach tymczasem zebrał się spory tłum paryżan. Któryś z gapiów bezceremonialnie podnosi ramię rannego, odsłaniając straszliwą ranę twarzy. „Jeszcze niezabity”. „Zupełnie ciepły”. „Trzeba by go wrzucić do rynsztoka”.

Żołnierze niosący na blacie stołu Robespierre’a maszerują w stronę Tuilerii. Jest jeszcze ciemno, gdy do Konwentu docierają wieści o wzięciu ratusza i o ranie Robespierre’a. Przewodniczący toczących się nieprzerwanie obrad pyta deputowanych: „Ten tchórz Robespierre jest tutaj, czy chcecie, aby go wniesiono?”. Odpowiadają mu okrzyki: „Nie! Nie!”. Współprzewodniczący obradom Konwencji Jacques-Alexis Thuriot de la Rosière oświadcza, że wniesienie na salę obrad rannego tyrana byłoby haniebnym popsuciem dnia uczciwej pracy deputowanych – właściwym miejscem dla Robespierre’a jest pl. Rewolucji. To oczywiście metafora – gilotynę przeniesiono niedawno z pl. Rewolucji na przedmieścia.

Kilku żołnierzy i mieszczan ze straży obywatelskiej zabiera blat z rannym i zanosi go do Komitetu Ocalenia Publicznego. Składają Robespierre’a w przedpokoju, na stole, wokół którego natychmiast zbiera się tłum gapiów. Ktoś litościwie podkłada mu pod głowę żołnierski worek z sucharami. Robespierre wydłubuje z ust duże skrzepy krwi utrudniające oddychanie. Kilku ze stojących tuż przy blacie gapiów podaje mu kartki kancelaryjnego papieru. „Nieprzekupny” składa je wpół i osusza nimi z krwi jamę ustną. Uważnie przygląda się otaczającym go ludziom, nie reaguje na zaczepki i obelgi niektórych z nich.

Jakiś urzędnik w geście miłosierdzia rozpina rannemu podwiązki i zsuwa z łydek uciskające żyły białe pończochy.

Przybywa chirurg. Otwiera narzędziami szczękę rannego, stwierdza złamanie lewej kości, usuwa trzy wybite zęby, opatruje ranę, związując bandaż, szarpie na czubku głowy i zostawia obok pacjenta miskę z wodą.

Gdy zainteresowanie gapiów na chwilę słabnie, Robespierre ześlizguje się ze stołu i osuwa na krzesło. Jest śmiertelnie blady. Nie jęczy, nie skarży się, lecz uważnym wzrokiem patrzy na obecnych w sali.

Koło 11.00 żołnierze odnoszą Robespierre’a do więzienia Conciergerie. Jest już tam kilkunastu aresztowanych jego towarzyszy. Kolejni doprowadzani są po południu.

W celi Robespierre domaga się na migi papieru i ołówka, ale strażnik odmawia.

Po południu 19 wyjętych spod prawa jakobinów staje przed Sądem Rewolucyjnym; trzech – bracia Robespierre i Couthon – leży na noszach. Rozprawa jest farsą, podobnie jak wcześniejsze rozprawy wrogów Robespierre’a. Tak naprawdę ogranicza się do odczytania nazwisk podsądnych i oddania ich katu.

O 18.00 skazańcy wyprowadzeni zostają do trzech wózków katowskich, które ruszają w stronę pl. Rewolucji. Na placu na tę okazję znów pośpiesznie zainstalowano gilotynę. Wózki powoli jadą przez śródmieście, pośród nieprzebranych tłumów. Paryski lud raduje się, za to wytworne damy z okien kamienic miotają na głowy milczących, zobojętniałych skazańców najgorsze, rynsztokowe obelgi.

Obok domu małżeństwa Duplay, u których Robespierre wynajmował pokój, wózki zatrzymują się. Ulicznicy tańczą przed drzwiami, ale to spóźniona obelga – Duplay dopiero co zostali aresztowani.

Na przepełnionym pl. Rewolucji pierwszy wchodzi na szafot Couthon. Robespierre ponad pół godziny leży pod szafotem i słucha łoskotu gilotyny i kolejnych, radosnych ryków ludu. „Nieprzekupnego” wnoszą jako przedostatniego. Kat brutalnie zrywa mu opatrunek z głowy. Robespierre straszliwie ryczy z bólu. Pomocnik kata szybko wiąże go do deski, przechyla ją do poziomu. Mistrz zwalnia ostrze.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

27 lipca 1841 roku zginął wybitny rosyjski poeta Michał Lermontow. Wydarzenia te wspomina W. Kalicki. Nie tak powinni umierać poeci:

Jest późne przedpołudnie, gdy w domu panny Katarzyny Bychowiec w Żeleznowodsku na Kaukazie zjawia się jej daleki kuzyn Michał Lermontow. Wybitny poeta, porucznik pułku tengińskiego, idzie z panną Katarzyną na długi spacer do lasu.

Dogasa skwarne popołudnie. Nieruchome, ciężkie powietrze zwiastuje rychłą burzę. Pannie Bychowiec podczas uroczej przechadzki zsuwa się z czoła złota przepaska na włosy. Poeta bawi się nią, obraca w palcach. W końcu chowa do kieszeni. Gdy żegna się z panną i jej ciocią, Katarzyna prosi o zwrot przepaski. Lermontow z uśmiechem odmawia.

 – Jeśli będę żył, sam ją pani przyniosę.

Wstaje, wychodzi. Panie nie wiedzą, że Lermontowa czeka wieczorem pojedynek.

Przedwczoraj na wieczorku tanecznym u państwa Wierzilinów w Piatigorsku, na którym bawiło się towarzystwo młodych oficerów walczących z powstaniem ludów Kaukazu pod wodzą Szamila, Lermontow zażartował sobie z dawnego kolegi ze szkoły podchorążych gwardii Mikołaja Martynowa. Pół roku temu Martynow, złapany na oszustwie karcianym, został zmuszony do opuszczenia wojska, ale nadal chadza w czerkieskiej kurtce mundurowej i z wielkim kindżałem u boku. I właśnie z tych akcesoriów zjadliwie zażartował Lermontow.

Martynow po wyjściu na ulicę zażądał satysfakcji w pojedynku.

Pojedynki są w imperium surowo zakazane, a ich uczestnicy karani. Ale Lermontow zgodził się. Choć groziły mu poważne represje – w zeszłym roku za pojedynek sprowokowany przez syna francuskiego ambasadora został zesłany na Kaukaz, pod kule powstańców – nie miał wyjścia. W gwardii kodeks honorowy obowiązuje wbrew oficjalnemu prawu.

Wczoraj pojedynkowicze wybrali sekundantów. Lermontow poprosił o to swego przyjaciela Stołypina-Mongo i księcia Trubieckiego. Martynow – księcia Wasilczykowa i, o dziwo, przyjaciela Lermontowa Michała Glebowa. Wszyscy są oficerami.

Sekundanci ustalili miejsce pojedynku i jego warunki, Stołypin-Mongo przyniósł wczoraj nawet swoje pojedynkowe pistolety, ale nikt z przyjaciół poety nie przejął się aferą.

Ot, jeszcze jedna pretensjonalna poza nieudacznika i grafomana Martynowa, Lermontow przeprosi go i wszyscy pojadą na bankiet. Nie wiedzą, że Martynowa szczuje na poetę kółko arystokracji i generalicji bawiącej tu na kuracji. Temu liberałowi i arogantowi Martynow ma przytrzeć nosa. Albo go postrzeli, albo Lermontow za udział w kolejnym pojedynku trafi za kraty.

Pojedynek ma się odbyć na niewielkiej polanie między dwoma dużymi krzewami, na mocno pochylonym zboczu.

Twarz Martynowa wykrzywia grymas nienawiści. Lermontow podchodzi do niego. Kłaniają się sobie poprawnie, ale Martynow natychmiast, zanim ze strony sekundantów zdąży paść przewidziane w honorowych obyczajach pytanie, czy przeciwnicy nie mają zamiaru się w ostatniej chwili pojednać, stwierdza, że czas już najwyższy, by Lermontow dał mu satysfakcję. Lermontow nie może odmówić. Kłopot w tym jednak, że jego sekundanci spóźniają się. W takich warunkach pojedynek nie powinien się odbyć. Ale Martynow nalega. Jak tu się jednak strzelać bez sekundantów? A z drugiej strony, jeśli Lermontow odmówiłby, mogłoby to wyglądać na ukartowane przez niego i jego sekundantów umyślne spóźnienie, by pojedynku uniknąć. A to już byłaby niezmywalna plama na honorze Lermontowa.

Aleksander Wasilczykow rzuca myśl: idzie burza, dalej czekać na przyjaciół Lermontowa nie sposób, trudno, niech się strzelają z dwoma sekundantami, ja będę sekundował Martynowowi, Glebow – Lermontowowi.

To niedopuszczalne nadużycie, bo przecież tak naprawdę obecni są sekundanci tylko jednego z pojedynkowiczów, ale młodziutki, ledwie 22-letni kornet Michał Glebow nie ma dość autorytetu, by zaprotestować. Nie zdaje sobie sprawy, że księciu Wasilczykowowi nie chodzi o znalezienie honorowego wyjścia dla Lermontowa, lecz o zabicie go.

Lermontow ułożył niedawno zgrabny epigramat, w którym Wasilczykowowi wypomniał świeży tytuł książęcy osiągnięty za paskudne zasługi ojca, głupotę krewnych i ordynarne obyczaje matki, prostej Kozaczki. Wasilczykow na pozór zniewagę puścił płazem, tak że nawet Lermontow nie podejrzewa w nim wroga, ale zaprzysiągł poecie zemstę.

I teraz czas zemsty nadszedł.

Zrywa się gwałtowna burza. Biją pioruny, leje jak z cebra. To nie są warunki do pojedynkowania się, ale Wasilczykow z fałszywą troską kontynuuje moralny szantaż wobec Glebowa: trudno i darmo, burza, nie burza, sekundanci, nie sekundanci, ale honor najważniejszy, więc bić się trzeba, i to zaraz. Nie dając Glebowowi ochłonąć, książę Wasilczykow wyciąga z pochwy szablę szaszkę i wbija ostrzem w pochyły stok.

 – Oto i granica – mówi do Glebowa.

Ten czuje, że nie ma wyjścia. Odlicza 15 kroków i rzuca w mokrą trawę swoją czapkę wojskową, w ten sposób wyznacza pas neutralny. Potem otwiera drewnianą skrzynkę, w której znajdują się powierzone mu przez Stołypina-Mongo dwa pojedynkowe pistolety Küchenreuter. Obaj pojedynkowicze wybierają broń.

Wasilczykow odlicza jeszcze po 10 kroków od wyznaczonego przez szaszkę i czapkę pasa neutralnego i ustawia tam obu przeciwników.

Wcześniej sekundanci obu stron uzgodnili, że z tak małej odległości pojedynkowicze mają się strzelać trzy razy.

Leje straszliwie.

Komendy wydaje Glebow.

 – Naprzód!

Martynow rusza pod górę. Lermontow stoi nieporuszony. Wreszcie odwodzi kurek, powoli podnosi lufę pistoletu i strzela w niebo.

W takim momencie sekundanci muszą przerwać pojedynek i skłonić strzelca, który sam się ostentacyjnie rozbroił, do powtórnego nabicia broni. Ale w ulewie i rozgardiaszu Glebow traci głowę i nie przerywa pojedynku. Martynow podchodzi do linii strefy neutralnej i – rzecz straszna, niehonorowa – przekracza ją! Z bliska strzela do bezbronnego Lermontowa.

Kula przebija klatkę piersiową poety tuż obok serca. Lermontow pada jak rażony gromem. Wasilczykow i Glebow podbiegają do leżącego. Z rany w piersi tryska krew. Glebow siada w trawie przy Lermontowie, kładzie jego głowę na kolanach. Osłania martwego przyjaciela od deszczu własnym płaszczem.

Spóźnieni, z trudem jadący wierzchem w ulewie pod górę sekundanci Lermontowa oraz przyjaciel poety oficer Rufin Dorochow słyszą dwa strzały w dużym, jak na pojedynek, odstępie czasu. Popędzają konie.

Na miejscu skamieniali ze grozy patrzą na Glebowa obejmującego martwego Lermontowa. Jego zabójca Martynow mamrocze coś o konieczności oddania się w ręce komendanta garnizonu i odchodzi do swojej dorożki. Książę Wasilczykow także szybko się ulatnia – jedzie szukać lekarza. Niewtajemniczeni w zamysł zabójstwa poety przyjaciele nawet nie pomyśleli o przyprowadzeniu na miejsce pojedynku lekarza – byli pewni, że w ich gronie honorowe swary rozejdą się po kościach. W końcu Lermontow nie krył, że strzelać się nie zamierza i ma zamiar przeprosić Martynowa, jeśli ten do końca będzie czuł urazę.

Ale żaden z nagabywanych przez Wasilczykowa lekarzy na miejsce pojedynku jechać nie chce. Żaden nie chce być zamieszany w aferę pojedynkową, nie chce popaść w niełaskę u cara. W domu to co innego, w domu mogą opatrzyć rany.

Ok. 22.00 Stołypin-Mongo zdobywa chłopską podwodę. Na niej przyjaciele poety wiozą jego ciało na miejski odwach. Rozeźlony wieścią o pojedynku komendant garnizonu rozkazał osadzić obu pojedynkowiczów na odwachu. Martynow trafia pod klucz. Lermontowa wacha każe zabierać dalej. Przyjaciele wiozą go na przedmieścia, do małego domku, jaki zajmował wraz ze Stołypinem-Mongo. Tam układają ciało poety na dywanie, a sami, milcząc, czuwają przy nim do świtu.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

Nie długo Polacy cieszyli się wolnością po uchwaleniu „Konstytucji 3 maja”. Pożegnali się z nią 23 lipca 1792 roku. W. Kalicki tak wspomina tamte wydarzenia:

Sesja Komisji Skarbowej trwa w najlepsze, gdy na salę wślizguje się posłaniec od króla Stanisława Augusta Poniatowskiego. Wywołuje podskarbiego nadwornego litewskiego Antoniego Dziekońskiego – król wzywa na nadzwyczajną naradę. Umyślni rozjeżdżają się po Warszawie z zaproszeniami monarchy na Zamek Królewski do wszystkich obecnych w Warszawie dostojników najwyższych władz Rzeczypospolitej. Wezwania króla zaskakują ich, choć nie powinny. Ojczyzna jest w niebezpieczeństwie. Wojna z Rosją w obronie Konstytucji 3 maja idzie kiepsko. W Warszawie wszyscy upatrują szansy dla kraju w negocjacjach z Katarzyną II. Król niedawno wysłał do niej list z propozycjami kompromisu. Polscy politycy od miesiąca czekają na odpowiedź carycy.

Tylko garstce zaufanych polityków Stanisław August wyjawił poprzedniego dnia, że list Katarzyny II właśnie do niego dotarł. Caryca za nic ma propozycje króla – żąda, by niezwłocznie przystąpił on do konfederacji targowickiej i wspólnie ze zdrajcami zniweczył Konstytucję 3 maja.

Załamany, przerażony król postanowił bezwarunkowo skapitulować.

W gabinecie Stanisława Augusta na Zamku Królewskim na wezwanych czekają już monarcha i jego dwaj bracia: ksiądz prymas Michał Poniatowski i były podkomorzy koronny Kazimierz Poniatowski.

Naradę zaczyna Stanisław August, odczytując list od Katarzyny II.

Wrażenie jest piorunujące.

Stanisław August kuje żelazo, póki gorące. Kategorycznie stwierdza, że wojna jest przegrana, Rosjanie lada dzień zmiażdżą nasze wojska w polu, a jeśli nawet nie, to nieunikniona a rychła interwencja wielkiej armii pruskiej zmiecie polskie oddziały. Na dobitkę w skarbie pustki zupełne. Jedyna zatem szansa – zdać się na łaskę Katarzyny II, nie czynić niczego, co mogłoby wprawić ją w zły humor.

Wszystko to nieprawda.

W trakcie niezbyt udanej kampanii ostatnich miesięcy polscy dowódcy z wolna nabierali doświadczenia, świetnie sprawowała się artyleria. Polskie armie, choć rozproszone na wielkich przestrzeniach, nie pozwoliły się pokonać – zadając w kilku bitwach dotkliwe straty Rosjanom, wycofały się pod Warszawę. Żołnierze ogarnięci patriotycznym zapałem chcą się bić. Teraz skoncentrowane wojsko ma wręcz przewagę nad podzieloną na dwa zgrupowania armią rosyjską. Co więcej – Katarzyna II nie ma strategicznych rezerw, które mogłaby szybko rzucić na Warszawę. Król pruski zaś właśnie przed kilkoma godzinami przekroczył Ren i w Koblencji czeka na ofensywę swej armii przeciw rewolucyjnej Francji. Prusy nie mają teraz sił, by serio zagrozić Polsce.

Polska ma szanse na zwycięstwa w polu i na umiarkowany sukces w negocjacjach pokojowych z Katarzyną II. Ale Stanisław August stchórzył i za wszelką cenę chce kapitulować.

Zdradziecki zamiar Stanisława Augusta wspierają prymas i marszałek wielki koronny Michał Mniszech.

 – Nie znam innej konfederacji nad warszawską i przeto, chociażby druga jakowa miała poparcie pięciu monarchów, nie jest legalna – broni gniewnie konfederacji warszawskiej, czyli sejmowej, jeden z przywódców obozu reform marszałek nadworny litewski Ignacy Potocki.

Ripostuje mu kanclerz Jacek Małachowski, potem także podskarbi wielki litewski Ludwik Tyszkiewicz i minister spraw zagranicznych Joachim Chreptowicz – wszyscy oni są przeciw obronie Konstytucji 3 maja, a za przystąpieniem króla do Targowicy.

Gdy głos zabiera podkanclerzy Hugo Kołłątaj, jeden z przywódców stronnictwa patriotycznego, wszyscy obecni w gabinecie królewskim oczekują namiętnej obrony konstytucji i ataku na Targowicę. Kołłątaj tymczasem wzywa króla: „Dziś jeszcze, Miłościwy Panie, przystąpić potrzeba do konfederacji targowickiej, nie jutro: każdy moment jest drogi, bo krew go Polaków oblewa”.

Nieoczekiwane zaprzaństwo Kołłątaja wprawia w osłupienie zwolenników obrony konstytucji, ale nie poddają się łatwo. Podskarbi nadworny koronny Tomasz Ostrowski prosi Stanisława Augusta, by poszedł w ślady króla Jana Kazimierza w czasach szwedzkiego potopu: najpierw niech zorganizuje partyzantkę przeciw rosyjskim najeźdźcom, a w razie klęski ostatecznej niechaj uchodzi na emigrację do Austrii. Król mętnie wywodzi, iż nie jest to teraz możliwe.

W końcu Stanisław August zauważa histerycznie:

 – Co tu mówić, imperatorowa przypomina mi pacta conventa, których ostatni artykuł najuroczyściej zastrzega, że najmniejsze naruszenie praw uwalnia poddanych moich od przysięgi. Eo ipso może mię nie uznać królem.

 – Naród uznaje Waszą Królewską Mość swym panem – odpowiada poważnie podskarbi Ostrowski.

 – A konfederacja targowicka czy się także nie mieni być narodem? – wtrąca się prymas Poniatowski.

 – Buntownicy nie należą do narodu – ucina ze wzgardą milczący do tej pory marszałek Kazimierz Nestor Sapieha. Obecni spoglądają na siebie z zaskoczeniem. Sapieha, będąc siostrzeńcem jednego z przywódców Targowicy Ksawerego Branickiego, uchodzi za człowieka zaprzedanego Rosji. Nieraz opinię tę utwierdzał praktycznie, głosując w Sejmie przeciw reformom uznawanym przez siebie za sprzeczne z duchem narodu polskiego.

Ani spięcie z Sapiehą, ani prośby i zaklinania Ignacego Potockiego, marsz. Stanisława Małachowskiego, podskarbiego Ostrowskiego, marsz. Stanisława Sołtana, by nie poddawać się haniebnie, nie zdawać na wolę carycy, lecz walczyć, a dopiero walcząc, negocjować z Katarzyną II, nie zdają się na nic. Król twardo optuje za przystąpieniem do konfederacji zdrajców. Wreszcie zaczyna się głosowanie. Za przystąpieniem króla do konfederacji targowickiej są oczywiście prymas, Mniszech, Tyszkiewicz, Jacek Małachowski, Chreptowicz – pozbawione elementarnego rozumu posłuszne popychle carskiego posła Bułhakowa w Warszawie – oraz Dziekoński. I ten, którego w obozie haniebnych kapitulantów nikt się nie spodziewał ujrzeć – Hugo Kołłątaj.

Przeciw są Potocki, Sołtan, Ostrowski, Stanisław Małachowski. I Sapieha!

Ten karciarz, hulaka, obrońca sarmackiego ducha, krytyk Konstytucji 3 maja mówi do króla wzruszonym, łamiącym się głosem: „Wasza Królewska Mość często nazywałeś mię niepoprawnem ladaco. Zobaczymy, czy słusznie. Nadto kocham moją ojczyznę i szanuję świętość przysięgi, ażebym się mógł łączyć z tą konfederacyą dążącą do obalenia tej Ustawy konstytucyjnej, którąśmy wszyscy uchwalili i zaprzysięgli”.

Szlachetny sprzeciw Sapiehy niczego jednak nie zmienia, zwłaszcza że dzięki zdradzieckiej zmianie frontu przez Kołłątaja siedmiu uczestników narady jest za kapitulacją i przystąpieniem króla do Targowicy, przeciw zaś – jedynie pięciu.

Stanisław August wynik głosowania przyjmuje z ulgą. Król jest politykiem marnym, ale inteligentnym – świetnie rozumie, że głosowanie to będzie mógł spożytkować dla wybielania swej haniebnej zdrady. Oto najważniejsi dostojnicy byli za zdaniem się na łaskę carycy, monarcha zaś tylko zastosował się do ich rady…

Goście wychodzą z gabinetu w ponurym nastroju. Wszyscy rozumieją, że to dzień największej w polskich dziejach hańby: przed chwilą głosami samych Polaków ojczyzna przestała być suwerennym państwem. Marsz. Ignacy Potocki jeszcze przy drzwiach powtarza królowi, że nie wolno poddawać się, trzeba walczyć, ale sam już nie wierzy w te perswazje: w progu oddaje Stanisławowi Augustowi laskę marszałkowską i zapowiada, że jutro złoży formalną dymisję z urzędu marszałka wielkiego litewskiego.

Marsz. Stanisław Małachowski nieraz publicznie wypominał Kazimierzowi Nestorowi Sapiesze jego niecną postawę i ciasne poglądy, nie utrzymywał z nim stosunków towarzyskich. Teraz jednak, przy drzwiach królewskiego gabinetu, podchodzi do Sapiehy, wyciąga dłoń i mówi: „Mości książę, szlachetny twój postępek przed chwilą stawia cię w rzędzie prawych obrońców konstytucji i do nas należysz, a należąc, będziesz musiał – podobnie jak i my – kraj opuścić. Powiedz mi bez ogródki, w jakim stanie Twoja kasa? Czy masz jakie fundusze, żeby się utrzymać za granicą?”.

Czcze pytanie – wszyscy przecież wiedzą, iż Sapieha od dawna po uszy tonie w karcianych długach.

 – Goły jestem jak święty turecki – przyznaje książę.

 – W takim razie pozwolisz mi, ażebym zastąpił twego kasyera? – prosi Małachowski.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

Kiedyś to się bawiono z rozmachem, zwłaszcza 22 lipca 1955 roku w Warszawie. W. Kalicki tak wspomina to wielkie komunistyczne święto:

Decyzja Komitetu Centralnego PZPR nie pozostawia wątpliwości – w 11. rocznicę ogłoszenia Manifestu PKWN w Lublinie, od 10 lat obchodzonego przez władze komunistyczne jako Święto Odrodzenia, lud pracujący Warszawy ma się bawić. Tańczyć i radować się powinien nieprzerwanie przez 4 doby. I choć to już 4.00 nad ranem, tłumy warszawiaków tańczą dziarsko na wielkiej całonocnej zabawie na pl. Dzierżyńskiego.

Zabawowy maraton zaczął się poprzedniego dnia, wczesnym wieczorem. Zanim na pl. Dzierżyńskiego, udekorowanym nie wiedzieć czemu chińskimi lampionami, nie zagrała z drewnianej prowizorycznej estrady popularna dixielandowa orkiestra Jana Cajmera, w czekające na tańce tłumy wjechało 800 kolarzy. To ogólnopolska sztafeta kolarska, która – jak głosi oficjalne przesłanie – wiezie ze wsi, miast i miasteczek podziękowania społeczeństwa dla radzieckich budowniczych za wzniesienie przekazanego wczoraj Polsce Ludowej Pałacu Kultury i Nauki. Kolarzom podziękował inż. Konstantin Pczelnikow. Sztafety z odleglejszych zakątków Polski przejechały w ciągu 2–3 dni po kilkaset kilometrów. Nielegalnie. W zapale przygotowań organizatorzy przeoczyli, że wedle przepisów turyści rowerowi mogą przejeżdżać w ciągu doby nie więcej niż 40 km. A niemal żaden z 800 kolarskich sztafetowiczów nie ma licencji sportowej.

Teraz, o 4.00, gąszcz rowerów stoi za estradą. Eleganckie dziewczęta tańczą z amantami w sportowych koszulkach i przykrótkawych, kolarskich galotach. Nikt na to nie zważa, nastrój jest znakomity. Wódka leje się strumieniami, ale nieoficjalnie, w zakamarkach przy placu. Oficjalnie bufet restauracji Smok, należącej do Warszawskich Zakładów Gastronomicznych, otwarty pod pomnikiem Dzierżyńskiego, serwuje tylko wodę sodową, przekąski i najnowsze osiągnięcie stołecznej socjalistycznej gastronomii – lemoniadę Fruktowit. W tymczasowej restauracji na tarasie za corazziańską kolumnadą można zjeść i napić się czegoś mocniejszego, ale do każdego stolika czeka długa kolejka. Stolików jest kilkadziesiąt, bawiących się – ciągle jeszcze kilka tysięcy.

Ostatni balowicze opuszczają plac dobrze po 7.00. Wielu nawet nie fatyguje się do domów – za niecałe 3 godziny na pl. Józefa Stalina przed Pałacem Kultury i Nauki im. Józefa Stalina rozpoczyna się wielka świąteczna defilada.

Na gigantycznej trybunie honorowej, wzniesionej na placu, miejsca zajmuje śmietanka komunistycznej władzy. Jest Bolesław Bierut, są Hilary Minc, Franciszek Jóźwiak, Zenon Nowak, Aleksander Zawadzki, Józef Cyrankiewicz. Na trybunę zaproszono też setki gości: członków Rady Państwa i rządu, generalicji, działaczy społecznych, naukowców, artystów, przodowników pracy. Władza chce, by jej 10-lecie świętowali wszyscy.

O 10.00 I sekretarz KC PZPR Bolesław Bierut wygłasza rocznicowe przemówienie. Zaczyna się defilada. Przez ogromny plac maszerują wielkie czworoboki piechoty z bagnetami na lufach karabinów. Grają orkiestry wojskowe. Potem znad Ogrodu Saskiego nadlatuje odrzutowy bombowiec w eskorcie czterech myśliwców. Za nimi wielka tafla dwusilnikowych bombowców. Paradę lotnictwa kończy przelot trzech odrzutowych myśliwców prowadzonych przez zastępcę dowódcy Wojsk Lotniczych gen. Jana Frey-Bieleckiego. Za sobą ciągną smugi białego dymu. Nad placem samoloty podrywają się i ulatują stromo w niebo.

Tłumy zachwyconych widzów wiwatują.

Potem defilują wojska zmotoryzowane i pancerne. Po kolumnie wysłużonych T-34 ze straszliwym rykiem silników toczą się najcięższe czołgi „Józef Stalin”. Przed tygodniem, podczas próby generalnej, giganty te pokruszyły, powyrywały świeżo położoną na placu kamienną kostkę. Robotnicy układali ją od nowa dzień i noc – skończyli wczoraj nad ranem.

Na pl. Stalina wkracza 500-sobowa orkiestra organizacji Służba Polsce. Po niej pojawiają się sportowcy. Pierwszy idzie z wielką biało-czerwoną flagą wybitny bokser, dwukrotny mistrz Europy w wadze lekkopółśredniej, Leszek Drogosz. Obok niego najlepsza polska gimnastyczka Helena Rakoczy i koszykarka Olesiewicz-Gruszczyńska. Po nich maszeruje wielki czworobok dziewcząt w strojach sportowych. Dźwigają mnóstwo biało-czerwonych szturmówek i ogromne portrety Bieruta, przewodniczącego Rady Państwa Aleksandra Zawadzkiego, premiera Cyrankiewicza i sowieckiego marszałka Polski Konstantego Rokossowskiego. Wszyscy czterej są na trybunach, kontemplują swoje podobizny. Po dziewczętach na plac wmaszerowują sportowcy pod gigantycznym transparentem: „Święto 22 Lipca witamy sprawni do pracy i obrony ojczyzny”.

Dziarsko maszerują przez plac reprezentacje zrzeszeń i związków sportowych. W straszliwym upale defilujący ledwie trzymają się na nogach. Jęk współczucia widzów budzi ekipa Zakopanego i Nowego Targu: narciarze w kożuszkach i ciepłych rękawicach dźwigają długie narty.

Po bruku telepie się socjalistyczne UFO: metalowa płyta o średnicy 5 m, osadzona na kilkunastu kołach samochodowych. Na niej aż do wysokości 6 m spoczywaj 3 coraz mniejsze, okrągłe platformy, z których w malowniczych pozach zwieszają się gimnastycy. Całość zwieńczona jest sporą kulą, na której – nie wiedzieć czemu, na jednej nodze – stoi gimnastyk z wielką biało-czerwoną flagą.

Coraz częściej symbolika występów bywa niejasna. Czołowi polscy gimnastycy ćwiczą na jadących motocyklach, za to krótkofalowcy w tężejącym upale ledwie dźwigają na piechotę ciężkie radiostacje; tłum dziewcząt w jedwabnych niebieskich tunikach prezentuje walkę na maczugi, zawodnicy Ludowych Zespołów Sportowych przebrani w cygańskie stroje galopują, stojąc na grzbietach dwójek koni.

Ale widzom to się podoba.

Wczoraj, 21 lipca, odbyło się oficjalne przekazanie Pałacu Kultury i Nauki im. Józefa Stalina narodowi polskiemu. Radzieckie ekipy skończyły budowę pałacu już w maju, ale dla większego efektu propagandowego oficjalne zakończenie prac ogłoszono dopiero teraz.

Po zakończeniu defilady widzowie mogą zwiedzić Pałac Kultury. Organizacje partyjne w zakładach pracy i związki zawodowe rozprowadziły 18 tys. zaproszeń. Tłum napiera tak bardzo, że pęka kordon milicji. Porządkowi i bileterzy w drzwiach wejściowych kapitulują. Do wnętrza wlewa się ponad 30 tys. proszonych i nieproszonych gości. Wędrują po amfiladach sal, podziwiają ogród zimowy, Salę Kongresową. W pałacu kasy biletowe sprzedają bilety do tutejszych teatrów i kin. Teatr Domu Wojska Polskiego wystawia dziś Wesele Wyspiańskiego, Teatr Młodej Warszawy widowisko dla dzieci i młodzieży Farfurka królowej Bony Anny Świrszczyńskiej, Teatr Lalka zaś bajkę Andersena. W kinach Przyjaźń i Młoda Gwardia na widzów czekają filmy radzieckie Ojcowizna i Świadectwo dojrzałości.

Od 15.00 ogromne tłumy ciągną z całej Warszawy na Pragę. Dziś uroczyste otwarcie świeżo ukończonego Stadionu Dziesięciolecia. Zbudowano go według projektu Jerzego Hryniewieckiego, Marka Leykama i Czesława Rajewskiego na wielkim wysypisku gruzu zniszczonej stolicy. Na widowni jest 71 tys. miejsc, ale w ciągu niespełna godziny koronę stadionu zaludnia 100 tys. Przewodniczący Prezydium Stołecznej Rady Narodowej Jerzy Albecht oficjalnie otwiera stadion, bokser Leszek Drogosz wciąga biało-czerwoną flagę na maszt. Jeszcze tylko pokazy gimnastyczne, polonez odtańczony na murawie przez 400 par i zaczyna się wyczekiwany przez warszawskich kibiców mecz piłki nożnej Stalinogród (dawniej: Katowice) – Warszawa. Ekipa gości to tak naprawdę II reprezentacja Polski – nie godzi się przecież, by reprezentacja miasta noszącego imię wielkiego Stalina nie pokonała, i to efektownie, reprezentacji stolicy Polski. Po 18 minutach Stalinogród prowadzi 2:0. Obie drużyny grają beznadziejnie, podają niecelnie, strzelają w niebo. Bramki padają po fatalnych błędach stołecznego bramkarza Stefaniszyna. Jeszcze w pierwszej połowie gospodarze zmniejszają rozmiary porażki, ale gigantyczna widownia i tak buczy i gwiżdże. W przerwie wychodzi ponad 20 tys. widzów niezadowolonych z gry i z wyniku.

Wieczorem warszawiacy znów ruszają do tańca. Władze zorganizowały siedem wielkich, centralnych zabaw tanecznych: na pl. Dzierżyńskiego, pl. Konstytucji, na Mariensztacie, w Centralnym Parku Kultury obok Pałacu im. Stalina, w parku na Bielanach, w Powsinie grają orkiestry warszawskich zakładów pracy. Na pl. Stalina grają dwie orkiestry. Stołeczne restauracje prowadzą całodobowe ogródki. Zapasy jadła i picia gromadzono na tę okazję już od kilku miesięcy.

Oprócz zabaw centralnych każda dzielnica obowiązkowo musiała zorganizować zabawy taneczne. Zabawy z tańcami zorganizowano w każdy mieście Polski, w każdej większej wsi. Jubileusz władzy komunistów każdy obywatel ma obowiązek uczcić, wesoło pląsając.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

Gdyby opisywane przez W. Kalickiego wydarzenia z 21 lipca 1944 roku powiodły się z pewnością świat wyglądałby inaczej. Tak się jednak nie stało, a oto, co działo się 86 lat temu:

Wszystko poszło nie tak.

Przed niespełna 12 godzinami płk von Stauffenberg zapytał mjr. von Freyenda, adiutanta feldmarszałka Keitela, czy mógłby się odświeżyć i zmienić koszulę. Von Stauffenberg przyleciał rankiem do kwatery Hitlera w Gierłoży koło Kętrzyna i nie miał tam gdzie się ogarnąć po podróży. Von Freyend zaproponował swoją skromną kwaterę. Pułkownik zamknął się w niej ze swoim adiutantem, por. Wernerem von Haeftenem, bo sam nie był w stanie się ubrać. W kwietniu 1943 roku, w czasie walk w Tunezji, von Stauffenberg został ranny; stracił lewe oko, prawą rękę aż do łokcia i dwa ostatnie palce lewej ręki.

W pokoju von Freyenda por. von Haeften wypakował przemycone do kwatery Hitlera w służbowych aktówkach dwa ładunki plastiku o wadze kilograma każdy. Von Stauffenberg specjalnie dogiętymi do jego trzech ocalałych u lewej ręki palców kombinerkami nastawił pierwszy z dwóch zapalników i wetknął go do jednego z ładunków plastiku. Obaj spiskowcy musieli się śpieszyć – z powodu niespodziewanej wizyty Mussoliniego odprawa u Hitlera została przesunięta na 12.30. Na uzbrojenie bomb pozostało zaledwie pół godziny.

I wtedy drzwi malutkiej sypialni otworzyły się i uderzyły w plecy składającego bomby Stauffenberga. To sierż. Vogel, adiutant von Freyenda, przyszedł z informacją, że szef wywiadu gen. Fellgiebel prosi Stauffenberga, by ten zatelefonował do Berlina.

Wytrącony z równowagi płk von Stauffenberg nie uzbroił zapalnikiem czasowym drugiego ładunku plastiku. Co gorsza, nie włożył drugiego kęsa plastiku do swej aktówki. Bomba, którą miał zgładzić Hitlera, była o połowę mniejsza, niż planowali spiskowcy.

Ironią losu gen. Fellgiebel, który bez żadnej potrzeby domagał się od von Stauffenberga telefonu do Berlina, także należy do spisku na życia Führera.

Von Stauffenberg z aktówką, w której znajdowała się uzbrojona bomba, pod pachą pomaszerował do parterowego domu o lekkiej konstrukcji, do którego z powodu upału przeniesiono naradę z potężnego betonowego bunkra. Gdy mjr von Freyend chciał pomóc mu nieść aktówkę, nie pozwolił jej sobie odebrać. Mimo spóźnienia zdołał przepchać się do końca konferencyjnego dębowego stołu, gdzie nad mapami frontu wschodniego pochylał się Hitler. Von Stauffenberg wsunął aktówkę z bombą pod stół. Nie zauważył jednak, że koniec blatu wsparty był na masywnej dębowej nodze. O połowę mniejszą, niż planowali spiskowcy, bombę oddzielał od Hitlera ciężki kloc drewna.

Gdy eksplozja wstrząsnęła sztabowym barakiem, von Stauffenberg oraz jego adiutant von Haeften wsiedli do samochodu i pojechali na polowe lotnisko do Kętrzyna.

Siedmiu wojskowych, siedzących w baraku sztabowym po tej stronie wspornika blatu, po której leżała aktówka, odniosło ciężkie ranny; czterech z nich krótko po zamachu zmarło. Siedemnaście osób znajdujących się po drugiej stronie wspornika, w tym Hitler, zostało tylko lekko rannych lub odniosło powierzchowne skaleczenia.

Po wylądowaniu w Berlinie von Stauffenberg szybko przekonał się, że rozgałęziona, licząca setki spiskowców wojskowych i po części cywilnych konspiracja przeciw Hitlerowi nie zdołała porządnie przygotować i przeprowadzić zamachu stanu.

Wciągnięci w spisek generałowie powinni natychmiast po 12.00 rozpocząć realizację planu „Walkiria” – zmobilizować podlegające im oddziały Wehrmachtu, opanować w Berlinie kluczowe budynki ministerialne, radiostację, dworce, zneutralizować wiernych Führerowi dygnitarzy, SS, Gestapo. Tymczasem większość wtajemniczonych w spisek czekała na potwierdzenie, że Hitler nie żyje. Stracono dwie bezcenne godziny.

Na domiar złego dowódca Wojsk Zapasowych na terenie III Rzeszy gen. Friedrich Fromm odmówił wydania rozkazu do akcji „Walkiria”.

Spiskowcy wiedzieli, że kompetentny, ambitny gen. Fromm popadł w niełaskę u Hitlera po tym, jak wygłosił w obecności Führera referat wzywający do oddania dowodzenia wojskiem fachowcom z generalicji. Spiskowcy zdawali sobie też sprawę, iż gen. Fromm wie, że jego zastępca gen. Olbricht należy do spisku, a jednak nie uczynił niczego, by go zadenuncjować. Liczyli więc, że w godzinie próby stanie po ich stronie.

Gdy gen. Olbricht zjawił się w gabinecie gen. Fromma w budynku Dowództwa Wojsk Lądowych przy Bendlerstrasse z informacją, że Hitler zginął w zamachu, i zażądał wydania rozkazu „Walkiria”, Fromm zatelefonował do kwatery Führera w Gierłoży. Na wieść, że Hitler jest tylko lekko ranny, gen. Fromm rozkazu do przeprowadzenia zamachu stanu nie podpisał.

Zamiast gen. Fromma uczynił to samowolnie jeden z jego podwładnych, szef sztabu gen. Olbrichta, płk Mertz von Quirinheim.

Płk Stauffenberg dotarł wraz ze swoim adiutantem na Bendlerstrasse dopiero o 15.45. Natychmiast wkroczył w towarzystwie współspiskowca gen. Olbrichta do gabinetu gen. Fromma. Przekonywanie go do udziału w zamachu stanu nie miało jednak sensu – gen. Fromm zdecydował się stanąć po stronie silniejszego. Po stronie Hitlera.

Na rozkaz Stauffenberga por. Haeften aresztował generała i zamknął w jednym z pomieszczeń służbowych.

Ale nic już nie mogło uratować zamachu stanu. Rozkazy spiskowców były chaotyczne i niezdecydowane. Ściągnięte przez nich na berlińskie ulice oddziały wojskowe nie opanowały ani kluczowych ministerstw, ani budynku radiostacji. Osadzonemu w areszcie domowym ministrowi propagandy Goebbelsowi nawet nie wyłączono telefonu – kierował więc zza swego biurka walką z zamachowcami. Kolejne rozkazy zamachowców unieważniane były depeszami z kwatery Hitlera w Gierłoży.

Gdy zniechęcenie i apatia ogarnęły niemal wszystkich spiskowców, nie poddał się tylko von Stauffenberg. Od popołudnia do późnej nocy telefonował do dowództw okręgów i poszczególnych oficerów, przekonywał, zaklinał, rozkazywał, krzyczał. Wszystko na próżno. Godzina po godzinie ludzie Hitlera odzyskiwali kontrolę na stolicą Niemiec.

Dochodzi północ. Grupa młodszych oficerów Sztabu Generalnego po godzinach wysłuchiwania sprzecznych, mętnych wyjaśnień i rozkazów spiskowców decyduje się wystąpić po stronie Hitlera. Oficerowie zbroją się w broń ręczną i granaty i pod wodzą por. Herbera biegną do gabinetu gen. Olbrichta. Por. Herber celuje w Olbrichta i pyta:

 – Panie generale, jest pan za czy przeciw Führerowi?

Za ścianą słyszy to rozmawiający przez telefon ze spiskowcami w Paryżu płk von Stauffenberg.

 – Oprawcy walą już do drzwi korytarza. To koniec – mówi Stauffenberg i odkłada słuchawkę. Potem wkracza przez wewnętrzne drzwi do gabinetu Olbrichta. Młodsi oficerowie rzucają się nań i usiłują obezwładnić. Płk Stauffenberg, mimo kalectwa, wyrywa się im i ucieka przez gabinet jednego ze spiskowców, płk. Mertza von Quirinheim. Wpada do swego gabinetu, wyrywa z kabury służbowy belgijski pistolet FN i wyskakuje na korytarz. Jeden z oficerów spiskowców strzela do oficerów chcących aresztować Stauffenberga. Sam Stauffenberg z trudem trzyma pistolet trzema palcami, ale strzela do nich także. Jeden z pocisków rani go w lewe przedramię. Pistolet wypada mu z palców. Wierni Hitlerowi oficerowie obezwładniają spiskowców, zamykają ich w jednym z gabinetów i uwalniają gen. Fromma. Płk von Stauffenberg zdejmuje z głowy czarną opaskę. Pusty krwawy oczodół robi przerażające wrażenie. Przygnębiony pułkownik mówi:

 – Wszyscy zostawili mnie na lodzie.

Jest już północ, gdy gen. Fromm wkracza do gabinetu, w którym przetrzymywani są spiskowcy: generałowie Beck, Höpner, Olbricht, pułkownicy Stauffenberg i Mertz von Quirinheim oraz por. von Haeften.

 – Teraz, moi panowie, zrobię z wami to, co wy dzisiaj w południe zrobiliście ze mną – mówi z satysfakcją gen. Fromm.

Gen. Beck prosi, by pozostawiono mu pistolet. Do prywatnego użytku, wyjaśnia. Wszystko jest jasne. Gen. Fromm rzuca szorstko:

 – Proszę to zrobić zaraz.

Beck strzela sobie w głowę. Potem jeszcze raz. Mimo ran głowy nie upada, chwieje się tylko. Von Stauffenberg podbiega, podtrzymuje generała i sadza na krześle.

Gen. Fromm daje aresztowanym kwadrans na napisanie ostatnich listów. W ciszy jak makiem zasiał skrzypią stalówki piór generałów Höpnera i Olbrichta. reszta podtrzymuje na krześle nieprzytomnego Becka.

Gen. Fromm popędza piszących i w końcu ogłasza, że w imieniu Hitlera sąd doraźny skazał aresztowanych na karę śmierci przez rozstrzelanie.

Von Stauffenberg protestuje:

 – Wszyscy działali jako żołnierze i jako moi podwładni. Całkowitą odpowiedzialność ponoszę wyłącznie ja!

To już nie ma znaczenia. O północy w radioodbiornikach słychać przemówienie Hitlera, pierwsze po nieudanym zamachu. W jego akompaniamencie jeden z sierżantów dobija z pistoletu gen. Becka. Podoficerowie batalionu „Grossdeutschland”, który miał być jednym ze zbrojnych ramion zamachu, wyprowadzają von Stauffenberga, Olbrichta, Mertz von Quirinheima i Haeftena na jedno z wewnętrznych podwórzy. Dziesięciu podoficerów „Grossdeutschland” tworzy pluton egzekucyjny. Samochody włączają reflektory i oświetlają pryzmę piasku, którą zostawili robotnicy budowlani. Przed nią ustawiani są następni z rozstrzeliwanych. Gdy kolej przychodzi na płk. von Stauffenberga, przed salwą krzyczy jeszcze:

 – Niech żyją Niemcy!

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

Pamiętna powódź z 2010 roku, jaka miała miejsce w Europie środkowej zabrała w sumie 37 ofiar śmiertelnych, ale wielka woda to nie tylko domena czasów współczesnych. W. Kalicki przypomina mam dziś powódź z 1934 roku, a dokładnie wydarzenia z 20 lipca:

Od świtu na wałach wiślanych w Warszawie i okolicach gęsto, w zasięgu wzroku, stoją posterunki policji i służb miejskich. Mniej więcej co kilometr rozlokowane są brygady robotników z łopatami. Żołnierze instalują reflektory lotnicze do oświetlania brzegów Wisły: jeden na moście Poniatowskiego, drugi na Pelcowiźnie. Trzeci, zamontowany na ciężarówce, ma być rzucony do akcji w miejscu przerwania wałów.

Przy ul. Toruńskiej dyrekcja PKP ustawiła na torach 20 wagonów kolejowych dla tych, którzy stracą swe domy i mieszkania. W schroniskach miejskich ścieśniono stałych bywalców i uzyskano ponad 200 posłań dla oczekiwanych uchodźców. W pobliżu Pelcowizny skoncentrowano 20 łodzi ratunkowych, dalszych 10 zacumowano opodal Siekierek – wszystko na wypadek gdyby wał koło wsi Augustówka nie wytrzymał. Setki robotników pośpiesznie podwyższają wał w pobliżu Augustówki. Na Pelcowiźnie wał jest ukończony tylko w połowie – robotnicy wznoszą na jego szczycie mur z worków wypełnionych piaskiem.

Atak nastąpi ok. godz. 18.00. Tak obliczają specjaliści – wczoraj wieczorem wielka fala powodziowa minęła Puławy.

Zaczęło się w ostatnich dniach czerwca. Deszcze, które lunęły wówczas w Krakowskiem, padały nieprzerwanie przez 3 tygodnie. Powódź była nieuchronna, ale nikt nie przewidział, że zacznie się ona tak nagle. Przed czterema dniami między godz. 20.00 a 22.00 niemal jednocześnie rozlały wszystkie rzeki i strumienie powiatów gorlickiego i nowosądeckiego. Szczególnie gwałtownie wystąpiły z koryta rzeki Biała i Dunajec, tworząc wielkie jezioro. Biała w niewiele godzin zniosła wszystkie mosty, a koło Bobowej przerwała tory kolejowe. Łączna długość mostów, które Biała i Ropa zniosły w powiecie gorlickim, przekracza 600 m. W ciągu doby rozlane wody rzek i strumieni zniszczyły w powiecie gorlickim połowę, a w nowosądeckim – trzy czwarte zasiewów, uszkodziły lub zniszczyły wszystkie drogi.

Takiej powodzi nie było na ziemiach polskich od 120 lat. W Nowym Sączu najwyższy poziom wody zaobserwowano w roku 1887 – było to 411 cm ponad normalny poziom. Teraz woda sięgnęła 480 cm. Pod miastem całe wodowskazy znikły we wzburzonej toni wielkiego powodziowego jeziora.

Na lewym brzegu Wisły, naprzeciw ujścia Dunajca, brygady robotników od tygodnia pośpiesznie wznosiły wał ochronny wysokości 4,5 m. Zdążyły go zbudować. Cóż z tego, skoro wody Wisły podniosły się tak bardzo, że dziś w południe nad wałem tym swobodnie żeglują statki pasażerskie żeglugi rzecznej z Krakowa z żywnością dla odciętych miejscowości.

W zalanym Nowym Sączu z żywiołem walczą żołnierze 1. Pułku Strzelców Podhalańskich. W czasie ewakuowania rodziny z zalanego domu prąd wody porwał kpr. Klimczaka. Kapral uchwycił się szczęśliwie konarów wyrwanego z korzeniami drzewa. Prąd zniósł Klimczaka niemal 8 km dalej, zanim koledzy zdołali go uratować.

Ocalał też poseł na Sejm pan Łobodowski, który w nocy uciekał w domu aż na komin. Woda zalała niemal cały dach i poseł w ciemnościach siedział na kominie niczym Szymon Słupnik. Na swoje szczęście nie rozstaje się z pistoletem. Strzały zaalarmowały żołnierzy, którzy o świcie wybawili go z pułapki.

Na letnisku w Klęczanach zginęło 10 wypoczywających tam osób z rodziny gen. Teodora Bałłabana ze Lwowa. Sam emerytowany generał przebywał we Lwowie i ocalał.

Na południu kraju powódź objęła ogromny obszar, poczynając od ziem na wschód od Sanoka i Rzeszowa przez Sandomierz, Tarnów, Kraków, Zakopane po Bielsko i Żywiec.

Teraz przesuwa się w dół Wisły.

Zalane są tysiące domów, tysiące hektarów obsianych pól jest pod wodą.

To gospodarcza katastrofa.

Masy wód rwą z ogromną siłą. Most pod Ciężkowicami, o długości ponad 100 m, wody Białej uniosły ze sobą niczym dziecięcą zabawkę. Pod Szymbarkiem wezbrane wody niosły zerwany w mieście most, który uderzył w kolejny most, zamieniając go w rumowisko.

Najgroźniejsza sytuacja jest dziś pod Szczucinem, gdzie od dwóch dni przemakały w połowie wysokości wały wiślane. Poziom Wisły przekracza tam poziom normalny o ponad 5 m. Dziś w nocy wały pękły. Wsie Żabno, Gręboszów, Wieruszowa, zalane wraz z kominami, znikły z krajobrazu.

Lotnicy wojskowi meldują koło południa, że w rejonie Tarnobrzega 20 wiosek zalanych jest po strzechy.

A co gorsza, po krótkiej przerwie dalej pada.

Dziesiątki miejscowości są całkowicie odcięte od reszty kraju. Na zalanych terenach starostowie wydali zarządzenia, by wszyscy posiadacze odbiorników radiowych zorganizowali przy nich nieprzerwane dyżury członków rodziny lub sąsiadów. Odbiorniki mają być chronione za wszelką cenę. Obowiązkiem dyżurnych jest zapisywanie na kartkach komunikatów władz i zawiadamianie o nich okolicznych mieszkańców.

Na zalanych terenach od dwóch dni panuje głód. Tysiące ewakuowanych powodzian gnieżdżą się byle gdzie, na wiązkach siana. Całym ich dobytkiem są mokre ubrania, w jakich uciekli z zalewanych domostw.

Warszawskie gazety pełne są dziś włamanych w artykuły redakcyjnych ogłoszeń w ozdobnych ramkach: „Nieszczęście ludzi, których klęska powodzi zepchnęła na dno rozpaczy, nie może być obojętne tym, którzy mają kęs chleba i dach nad głową”, „Jeśli 7 miljonów obywateli i 7 miljonów dzieci złoży na powodzian po 50 groszy – to uratuje od głodu i nędzy nieszczęśliwe ofiary straszliwej powodzi”, „Warszawo! Okaż swe serce czułe i śpiesz z ofiarami! Każdy pracodawca i każdy pracownik winien spełnić dług sumienia wobec ludzi bez dachu i chleba”.

 „Kurier Poranny” wzywa warszawskie firmy do złożenia jednodniowego dochodu na rzecz powodzian (dziennikarze „Kuriera” ofiarowują od razu 250 zł, pracownicy drukarni i administracji – drugie tyle). Jako pierwsza zgłasza się wielka hurtownia tekstylna Tkaniny AGB SA i deklaruje na rzecz poszkodowanych 5 proc. dziennego przychodu osiągniętego we wszystkich filiach, w Warszawie, Łodzi, Poznaniu i we Lwowie, w ciągu trzech następnych dni: 21, 22 i 23 lipca. Biuro inżynierskie Zygadło i Legotke przekażą 20 proc. obrotu firmy przez trzy dni, poczynając od dziś.

 „Kurier Poranny” publikuje za darmo reklamy firm, które składają ofiary na powodzian.

Teatr Kameralny przeznacza na ofiary powodzi 5 proc. brutto od wpływów z przedstawień od jutra aż do 4 sierpnia. Inne teatry warszawskie ofiarowują 10 proc. dochodu z przedstawień w ciągu najbliższego tygodnia. Kolejowe Przysposobienie Wojskowe ofiarowuje 3 wagony bydła, które miało iść do kotła PW. Dwudziestu kelnerów stołecznej restauracji Żywiec (a miasto Żywiec zostało potężnie zdemolowane przez powódź) ofiaruje po 1 zł.

Złapani złodzieje, których na zalanych terenach jest niestety niemało, idą natychmiast pod sąd. Władze nie patyczkują się z nikim, kto uchyla się od udzielenia pomocy. Dzierżawca majątku Wierzchosławice Wacław Radwan rano odmawia przyjęcia do stajni uratowanych z powodzi chłopskich koni, a po południu już jedzie policyjną karetką do obozu internowania w Berezie Kartuskiej.

W Warszawie przez cały dzień poziom wody w Wiśle podnosi się o 6 cm na godzinę. Po zmroku tłumy gapiów obserwują groźny żywioł pięknie oświetlony wojskowymi reflektorami. O pierwszej w nocy słychać rozpaczliwe krzyki gdzieś ze środka wzburzonego nurtu. Odpowiadają im okrzyki przerażenia nocnych gapiów. Środkiem szeroko rozlanej Wisły bardzo szybko płynie niewielka tratwa, której kurczowo trzyma się kilkoro powodzian. Skąd tu się wzięli? Jak długo już walczą o życie? Wojskowa ciężarówka z reflektorem jedzie Wałem Miedzeszyńskim i oświetla nieszczęśników. W końcu jednak tratwa znika w ciemnościach.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

16 lipca 1945 data wyznaczająca początek ery atomu. Pierwszy na świecie test bomby atomowej. Udany, ale niesmak pozostał. Dowodzący operacją Kenneth Bainbridge pogratulował współtwórcom bomby udanej próby słowami: „Teraz wszyscy jesteśmy skurwysynami”. A w oczach W. Kalickiego wyglądało to tak:

Ciemne chmury szczelnie wyściełają niebo. Nie widać ani jednej gwiazdy. O 22.00 sierżant żandarmerii budzi z krótkiego snu Kennetha Bainbridge’a, fizyka doświadczalnego z Uniwersytetu Harvarda: już czas uzbroić bombę. Kierujący operacją zdetonowania jej Bainbridge zbiera swój zespół: chemika rosyjskiego pochodzenia George’a Kistiakowskiego, fizyka Josepha McKibbena oraz głównego meteorologa eksplozji bomby Jacka Hubbarda i dwóch pomagających mu podoficerów. Ruszają samochodem w stronę tzw. Punktu Zero – miejsca, gdzie stoi zbudowana ze stalowych szyn wieża wysokości 30 m. Na jej szczycie, na drewnianej platformie, naukowcy od kilku dni montują pierwszą na świecie bombę atomową – pękatą stalową kapsułę wysokości człowieka, oplecioną grubymi przewodami. Po drodze samochód Bainbridge’a zatrzymuje się w tzw. punkcie S-10000, oddalonym na południe od Punktu Zero dokładnie o 1 km. Znajduje się tam potężny żelbetowy bunkier o wysokości dwóch pięter, od strony Punktu Zero obsypany wałem ziemi. Z bunkra tego ma być sterowana eksplozja. Bainbridge blokuje w bunkrze główne przełączniki. Klucz chowa do kieszeni.

Kenneth Bainbridge jest jednym z nielicznych obecnych w Los Alamos konstruktorów bomby, którzy tego wieczoru zdrzemnęli się przed jej zdetonowaniem. Większość, mimo wielkiego zmęczenia i nieprzespanych ostatnich nocy, nie kładzie się do łóżek. Fizyk Robert Oppenheimer, dyrektor pustynnego laboratorium Los Alamos, w którym zbudowano bombę, gawędzi z metalurgiem Cyrilem Smithem o swojej rodzinie. Amerykański fizyk Isidor Rabi, który długo ociągał się przed przyłączeniem do prac nad bombą, bo uważał, że jego badania nad radarem pozwolą szybciej wygrać wojnę, gra w pokera. Fizyk Emilio Segre, emigrant z faszystowskich Włoch, do późnej nocy czyta Fałszerzy André Gide’a; zasypia dopiero krótko przed drugą w nocy. Enrico Fermi, drugi uciekinier spod władzy Mussoliniego, przyjmuje zakłady od innych fizyków, czy eksplozja bomby zapali atmosferę ziemską czy nie. Jeśli zaś zapali, to czy zniszczony zostanie jedynie stan Nowy Meksyk, czy też diabli wezmą cały świat. Jego czarny humor irytuje naukowców i wojskowych, ale to właśnie nakręca włoskiego noblistę. Z całą powagą tłumaczy, że jeśli bomba w ogóle nie wybuchnie, będzie to i tak bardzo pożyteczny eksperyment dowodzący, że skonstruowanie broni atomowej jest niemożliwe.

Zakłady o wynik pierwszej w dziejach próby zdetonowania bomby atomowej to od kilku dni ulubiona rozrywka naukowców w Los Alamos. Kistiakowski np. założył się z Oppenheimerem o 10 dolarów, że bomba eksploduje.

Przed trzema laty, w czerwcu 1942 roku, prezydent Franklin Delano Roosevelt polecił rozpocząć gigantyczny program budowy bomby atomowej tak szybko, jak to tylko możliwe. Nadano mu kryptonim „Manhattan”. Zarządzanie programem oddano wojsku. W grudniu 1942 roku Enrico Fermi uruchomił pod trybunami stadionu piłkarskiego w Chicago pierwszy stos uranowy. Jego koledzy z programu „Manhattan” projektowali już w tym czasie stosy uranowe do produkcji plutonu. Amerykanie w szaleńczym tempie wybudowali gigantyczne zakłady separacji plutonu i uranu U235. Hale produkcyjne miały powierzchnie dziesiątek hektarów.

W pierwszych miesiącach 1943 roku dowodzący programem „Manhattan” gen. Leslie R. Groves zorganizował wielkie laboratorium na terenie byłej szkoły z internatem Los Alamos na pustkowiach Nowego Meksyku. To tu zostały zaprojektowane i zbudowane pierwsze bomby atomowe. Plutonowa ma być użyta do próbnej eksplozji na pustyni Jornada del Muerto (Szlak Zmarłych). Tej pierwszej na świecie eksplozji atomowej nadano kryptonim „Trinity” (Trójca Święta).

Parę kroków od wieży, w Punkcie Zero, Hubbard dokonuje pomiarów meteorologicznych. Tej nocy meteorolog jest ważniejszy od wszystkich fizyków i chemików: jeśli stwierdzi, że warunki atmosferyczne będą niekorzystne, próba nie odbędzie się. Pięciu ludzi w Los Alamos posiada prawo samodzielnego wstrzymania eksplozji: szef projektu gen. Leslie Groves, jego zastępca gen. Thomas Farrell, Oppenheimer, Bainbridge i właśnie Hubbard. Wypełnione helem balony wypuszczone przez jego pomocników potwierdzają, że warunki meteo nie są najgorsze: radioaktywne pyły po eksplozji powinny dość szybko opaść na piaski pustyni. Nieznośna duchota zwiastuje burzę.

Mija północ, zaczyna się dzień próby – 16 lipca. Pierwsza bomba atomowa ma zostać zdetonowana za 4 godziny.

O 2.00 wojskowe autobusy przywożą dziesiątki obserwatorów na wzgórze Compania oddalone od Punktu Zero o 32 km. Jest wśród nich wielu wybitnych naukowców, których badania przyczyniły się do powstania bomby, i sporo amerykańskich oficjeli.

Gdy obserwatorzy rozlokowują się na Companii, nad pustynią rozpętuje się gwałtowna burza. Wichura osiąga prędkość 50 km/h, deszcz zalewa obozowisko naukowców w Los Alamos. W ośrodku meteo w obozie zbierają się ci, którzy mają zadecydować o uruchomieniu zapalników: gen. Groves, Oppenheimer, Hubbard i 3 innych meteorologów. Zdenerwowany uniemożliwiającą przeprowadzenie próby burzą gen. Groves pokrzykuje na Hubbarda, który rewanżuje mu się uwagą, że wymuszony przez generała termin 16 lipca od początku uważał za poroniony. Wiszącą w powietrzu awanturę zażegnuje konkluzja Hubbarda, że o świcie burza wygaśnie. Groves pół żartem, pół serio grozi meteorologowi, że jeśli nawałnica nie ucichnie, to go powiesi. W końcu generał przesuwa termin eksplozji o półtorej godziny, na 5.30 tuż przed świtem. Chwilę po tej rozmowie wichura przewraca jeden z namiotów w obozie Los Alamos. Przed czwartą nad ranem burza zaczyna jednak słabnąć.

O 3.45 kuchnia obozu naukowców w Los Alamos wydaje śniadanie: jajecznicę ze sproszkowanych jaj, grzanki, kawę.

Kenneth Bainbridge od pierwszych minut burzy stoi w Punkcie Zero pod wieżą z bombą. Klucz do zablokowanych detonatorów ma w kieszeni, ale niepokoi się przekazywanymi przez telefon wiadomościami – z odległego o 14,5 km obozu – o ulewie i błyskawicach. Brakuje tylko tego, by w bombę atomową na szczycie wieży rąbnął grom! Jednak burza omija Punkt Zero – kropi tu tylko niegroźny deszczyk.

O 4.40 Hubbard opracowuje najświeższą prognozę: o godz. 5.30 warunki atmosferyczne będą wystarczająco dobre, by przeprowadzić eksplozję. Meteorolog telefonuje do Bainbridge’a tkwiącego ciągle pod wieżą z bombą. Bainbridge uznaje, że próba może się odbyć, i dzwoni do Oppenheimera oraz gen. Farrella. Obaj zgadzają się na dokonanie eksplozji za niecałą godzinę.

Bainbridge ze swoimi ludźmi wraca do bunkra S-10000.

Na wzgórzu Compania wojskowi polecają naukowcom, by położyli się nogami w stronę Punktu Zero, twarzą do piasku. Oburzeni współtwórcy bomby protestują. Chcą patrzyć. Edward Teller, który uważa, że eksplozja i wynikłe z niej promieniowanie będą silniejsze, niż wynika z wcześniejszych szacunków, wyjmuje płyn do opalania się i smaruje twarz. Jego koledzy w ciemnościach także nacierają się olejkiem.

Obok nich skrzeczy radio krótkofalowe, przez które obserwatorzy na Companii mogą słuchać kolejnych komend przygotowań do „Trinity”. Nagle radio milknie. Naprawia je wybitny fizyk Richard Feynman, który w młodości był radioamatorem. Gdy jednak krótkofalówka psuje się po raz drugi, Feynman macha ręką. W ciemnościach rozlegają się ostrzegawcze buczenia syren, w różnych punktach Jornada del Muerte co rusz wzlatują w niebo rakiety rozmaitych kolorów.

Robert Oppenheimer wraz z bratem Frankiem decydują się wyjść z bunkra S-10000. Razem z nimi postanawia obserwować próbę na zewnątrz George Kistiakowski.

O 5.29 odpalona zostaje ostatnia rakieta sygnalizacyjna. Od tej chwili już tylko jeden człowiek, zawiadujący baterią kondesatorów Donald Hornig, może wstrzymać eksplozję.

Wśród obserwatorów napięcie sięga zenitu. Tych w obozie chronią tylko płytkie okopy i część z nich boi się o własne życie. W bunkrze w punkcie S-10000 wychudzony jak szczapa Oppenheimer, by nie upaść, trzyma się z całej siły słupa nośnego i mamrocze: „Boże, te sprawy źle robią na serce”.

Obserwujący próbę zakładają na twarze okulary spawalnicze.

W bunkrze S-10000 słychać głośne odliczanie sekund: „… cztery, trzy, dwa, jeden, zero”.

Czerń nocy w mgnieniu oka przeszywa oślepiające białożółte światło. Po upływie pół minuty w Punkcie Zero rośnie gigantyczny, spłaszczony od spodu pączek ognia. Płomienista kula unosi się, a z jej wnętrza wyrasta na wielką wysokość kolumna ognia, na końcu której formuje się gigantyczny grzyb nieziemskiego, gorejącego błękitu. Wszystko dzieje się w przeraźliwej ciszy. Dopiero później rozlega się potworny huk.

Potem w chłodne powietrze nad pustynią uderza z ogromną energią gorący podmuch eksplozji. Atomowy grzyb błyska teraz różnymi odcieniami czerwieni i purpury.

Gorący wicher przewraca George’a Kistiakowskiego na piasek. Kistiakowski wstaje, otrzepuje się, podchodzi do Oppenheimera i klepie go po ramieniu: „Oppie, jesteś mi winien 10 dolarów”. Oppenheimer zagląda do portfela i kręci przecząco głową: „Pusty, musisz poczekać”.

Kenneth Bainbridge gratuluje każdemu z obecnych w bunkrze S-10000 naukowców. Na końcu mówi Oppenheimerowi: „Teraz wszyscy jesteśmy skurwysynami”.

W tej samej chwili portowy dźwig w bazie marynarki wojennej w Zatoce San Francisco przenosi na pokład ciężkiego krążownika USS „Indianapolis” ważącą 4,5 t skrzynię z mechanizmem detonującym drugiej z amerykańskich bomb atomowych, „Little Boya”. Dwaj marynarze wchodzą na pokład, dźwigając zawieszone na żelaznym łomie wiadro z ołowiu. W środku jest uranowy ładunek bomby. Cztery godziny później krążownik wypływa w stronę wyspy Tinian na Pacyfiku. Z lotniska na Tinianie już od tygodni startują bombowce strategiczne B-29 do nalotów na Japonię.

 

 By Jack Aeby - http://www.mbe.doe.gov/me70/manhattan/trinity_photograph.htm, Domena publiczna, https://commons.wikimedia.org/w/index.php?curid=38385597

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

15 lipca 1410 to szczególna data. Zna ją każdy Polak bo przypomina o największej średniowiecznej bitwie, jaka odbyła się na terenach ówczesnej Europy. Bitwa była zwycięską dla wojsk polsko-litewskich, ale na początku nie było to takie oczywiste. W. Kalicki przypomina dziś chwile na krótko przed rozpoczęciem Bitwy pod Grunwaldem:

W mrok nocy niesie się szczęk broni i obozowych sprzętów, skrzypienie osi 1,5 tys. wozów, parskanie koni, nawoływania wozaków. Nieliczne, dogasające w rzęsistej ulewie ogniska nie są w stanie rozjaśnić ciemności, ale 15 tys. zbrojnych jeźdźców i tysiące taborowych ciurów sprawnie składają ociekające wodą namioty, pakują sprzęty. W końcu i rycerze zakonu, i ich goście, rycerze przybyli z zachodu Europy, by wesprzeć zakon w wielkiej wojnie z Litwą i wspomagającym ją Królestwem Polskim, sporą część życia spędzili w wojennych pochodach i myśliwskich wyprawach w knieje; rozłożyć i zwinąć obozowisko potrafią z zawiązanymi oczami w parę chwil.

Każda z 51 chorągwi wielkiej armii zakonnej zajmuje swoje miejsce i o trzeciej w nocy długa kolumna w ciemnościach rozpoczyna marsz ku wsi Stębark. Panuje miły, nocny chłód, mokra ziemia nie kurzy się pod kopytami koni. To przyjemna odmiana po przemarszu sprzed dwóch dni, w upale i dławiącym kurzu wzbijanym przez dziesiątki tysięcy końskich kopyt, ale nocny marsz nie jest łatwy. Wielki mistrz zakonu Ulryk von Jungingen zarządził, by posuwać się tak szybko, jak tylko to możliwe.

Ulrich von Jungingen na polu walki jest całkiem niezłym taktykiem, ale jako strategowi daleko mu do wielkości. Najsłabiej prezentuje się na niwie polityki. W niczym nie przypomina poprzedniego wielkiego mistrza a jego rodzonego, starszego brata Konrada von Jungingena. Ten był urodzonym politykiem (choć w roku 1398 potrafił też wyprawić wielki, zwycięski desant morski na duńską Gotlandię): latami umiał skutecznie waśnić książęcych braci na Litwie – Witolda i Świdrygiełłę, zręcznie, bez wielkich wypraw wojennych i wielkich strat zyskał strategicznie ważną Żmudź, kupił od Brandenburczyków, a nie wywalczył z mieczem w ręku, Nową Marchię, a gdy konflikt o Gotlandię z Danią połączoną unią kalmarską ze Szwecją i Norwegią stał się niebezpieczny dla całego państwa zakonnego, przed sześcioma laty odstąpił królowi Władysławowi II ziemię dobrzyńską i zawarł z Koroną pokój.

Ulryk tymczasem to władca dumny i porywczy, skłonny raczej szukać rozstrzygnięć na polu walki, niż podczas poufnych negocjacji. Starszy brat przed trzema laty na łożu śmierci przestrzegał wysokich braci zakonnych przed jego wyborem na wielkiego mistrza. Nazwał wtedy Ulryka głupcem.

Nie posłuchali.

Wielki mistrz Ulryk głupcem jednak nie jest. Rozumie, że konflikt z Litwą i Królestwem Polskim jest dla zakonu walką na śmierć i życie. Potrafił zdobyć się, krótko po wyborze na wielkiego mistrza, na oddanie Duńczykom Gotlandii, której zajęcie i ufortyfikowanie wiele państwo zakonne kosztowało. Koncentruje się na rozprawie z Litwinami i Polakami.

Ale w rozgrywce politycznej z Władysławem Jagiełłą dał się wyprowadzić w pole. Przed rokiem wysłannik Jagiełły abp Mikołaj Kurowski zdołał podczas posłuchania na zamku malborskim sprowokować wielkiego mistrza do niemal natychmiastowego wypowiedzenia wojny. Choć wojska zakonne zdołały szybko odnieść znaczące sukcesy, zdobywając ważne zamki w ziemi dobrzyńskiej oraz strategicznie istotną Bydgoszcz, Ulryk stracił możliwość zaskakującego wypowiedzenia wojny Jagielle w najbardziej dogodnym momencie.

Z porywczości i pychy Ulryka biorą się kolejne błędy krzyżackiej obrony. Wielkie zamki zakonne, z Malborkiem na czele, to cuda techniki fortyfikacyjnej. Von Jungingen mógłby zamknąć w nich swoje siły i skutecznie bronić się, dopóki zarazy i głód nie zdziesiątkują polskich i litewskich rycerzy. Ale wydanie na spustoszenie dużych połaci kraju byłoby ciosem dla prestiżu zakonu i Ulryka osobiście. Znacznych sił pozostawionych dla osłony wschodnich i zachodnich krańców państwa zakonnego brak teraz w głównej armii Ulryka maszerującej w ciemnościach ku Stębarkowi.

Polski król tak poważnych błędów nie popełnił. Przez lata usilnie i skutecznie nakłaniał polskie rycerstwo, do wojny z zakonem wcale nieskore, by ruszyło w pole. Strategiczny plan Jagiełly i jego doradców jest znakomity. Nie ma mowy o mozolnym zajmowaniu ziem wroga, zdobywaniu twierdz. Armia ma pomaszerować na stolicę państwa zakonnego. Siły główne wielkiego mistrza muszą zastąpić jej drogę. Rozstrzygnięcie nastąpi w walnej bitwie, w której siły podległe Jagielle będą miały znaczną przewagę.

Ulryk von Jungingen w salach malborskiego zamku jest porywczym bufonem; w polu jednak staje się wojownikiem ostrożnym, kalkulującym każdy ruch. Czekał długo, by Jagiełło odkrył karty. Gdy stało się jasne, że Polacy i Litwini połączyli się, nieoczekiwanie sprawnie przeprawili główne siły, liczące ponad 25 tys. rycerstwa, niewiele mniej ciurów obozowych i niemal 3 tys. wozów, przez most pontonowy na prawy brzeg Wisły, zablokował i umocnił przeprawę przez Drwęcę pod Kurzętnikiem. Jej forsowanie było zbyt trudne i ryzykowne dla wojsk Jagiełły, nie pozwalało przy tym wykorzystać znacznej przewagi liczebnej jazdy. Wielka armia polsko-litewska szybkim marszem odskoczyła przez Lidzbark i Działdowo na wschód i przedwczoraj zdobyła i spaliła Dąbrówno, umocnione miasto na szlaku na Ostródę, położone między dwoma ciasno przylegającymi do siebie jeziorami. Polacy wyrżnęli jak bydło niemal wszystkich obrońców i mieszkańców, garstka ich jednak zdołała umknąć przez jeziora i zaalarmować maszerującą nieco na północ od sił Jagiełły armię zakonną.

Von Jungingen spodziewa się, że po ostygnięciu popiołów Dąbrówna chorągwie polsko-litewskie przejdą przez przesmyk i ruszą w stronę Grunwaldu, ostatecznie kierując się na Malbork. Tam właśnie, pod Grunwaldem, chce wydać Jagielle walną bitwę.

Świta. Ogromna kolumna zakonnej jazdy od dawna forsownie maszeruje na wschód.

W obozach polskim i litewskim, rozłożonych na błoniach pod Dąbrównem, królewski trębacz o pierwszym brzasku dmie w trąbę. To sygnał do zwijania obozowisk. Na drugi dźwięk trąby zaczyna się siodłanie koni. Trąba rozbrzmiewa po raz trzeci – liczące po kilkuset jeźdźców chorągwie powoli zajmują miejsca w marszowym szyku i obie armie ruszają na wschód. Jagiełło szóstym zmysłem wyczuwa, że przemarsz przez popioły Dąbrówna byłby ryzykowny. Dymy pożarów widoczne były z daleka, spod mieczy zbiegło też trochę mieszkańców. Marsz przez zgliszcza byłby zbyt łatwy do odczytania przez wielkiego mistrza. Wojska polsko-litewskie ruszają zatem na wschód, by obejść wielkim łukiem ruiny Dąbrówna oraz dwa dąbrównieńskie jeziora, i przez Turowo, zostawiając po lewej ręce jezioro Łubień, pomaszerować na Olsztynek i potem na Ostródę. Ich szlak znaczą płonące wsie i osady. Polscy i litewscy rycerze nie przepuszczają nikomu. Rżną i palą bezlitośnie.

Dochodzi 8.00, gdy między Stębarkiem i Grunwaldem, obok drogi górującej nad rozległą, ale płytką, przeciętą strumieniem dolinką, wielki mistrz zarządza postój armii zakonu. Jazda ustawia szyk w stronę drogi z Dąbrówna przez Samin i Grunwald. Stamtąd ma nadejść armia Jagiełły. To tu-tuż pod Grunwaldem, gdzie Ulryk von Jungingen chce zmierzyć się z armią polsko-litewską. Obozowe ciury pośpiesznie biorą się za wznoszenie lekkich umocnień polowych zwróconych na zachód. Wielki mistrz planuje najpierw przyjąć atak wojsk Jagiełłowych, a potem rozbić je potężnym kontruderzeniem.

O tej samej porze wojska Jagiełły docierają do południowego krańca jeziora Łubień. To tylko 6 km od obozowiska głównych sił zakonu, ale przeciwnicy nic o sobie nie wiedzą. Król także zarządza postój. Większa część jego wojsk rozlokowuje się wzdłuż drogi na Mielno, już po wschodniej stronie jeziora. Zaczynają krzątać się kucharze i ich pomocnicy. To samo dzieje się w obozie krzyżackim; obie armie wyruszyły bez porannego posiłku.

Zakonni rycerze czekają pod Grunwaldem w gotowości bojowej, ale nikt z zachodu nie nadchodzi. Gdzie jest ten Jagiełło? Wielka armia polsko-litewska zapadła się jak kamień w wodę. Ale hen na horyzoncie, za linią lasów, koło jeziora Łubień, widać jakieś dymy. Chyba płoną tamtejsze wsie. Ulryk czym prędzej wysyła na rozpoznanie 2 chorągwie. Po przekroczeniu doliny ze strumieniem, rozciągającej się między Łodwigowem i Stębarkiem, rozpoznanie zakonne natyka się na silny podjazd wojsk Jagiełłowych.

Kończy się chmarami wystrzelonych z kusz bełtów i pośpiesznym powrotem do własnych obozów z niemiłymi nowinami.

Cieśle kończą zbijać polową kaplicę dla króla na wyniosłym pagórku nad brzegiem jeziora, gdy do Jagiełły podjeżdża wściekłym galopem Hanko herbu Ostoja z ziemi chełmskiej i woła, iż dostrzegł blisko nieprzyjaciela. Chwilę później przybywa na spienionym koniu Dersław Włostowski i z dala oznajmia to samo. Jeszcze chwila i w pełnym galopie zjawiają się kolejni czterej rycerze z zaskakującą nowiną.

Jagiełło pozostaje nieporuszony. Pyta o liczbę jazdy zakonnej. Gdy dowiaduje się, że to dwie chorągwie, poleca marsz. Zbigniewowi z Brzezia wziąć kilka polskich chorągwi, odrzucić jazdę krzyżacką i utrzymać skraj lasów, osłaniając całkiem niegotowe do bitwy siły główne.

Zaskoczeni są obaj wodzowie. Von Jungingen uszykował się do bitwy pod Grunwaldem, a tu trzeba obracać się niemal w tył i walczyć między Łodwigowem i Stębarkiem. Jagiełło jest w dużo gorszej sytuacji. Gros jego sił wypoczywa w szyku marszowym za południowym końcem jeziora. Zanim je ściągnie na skraj lasków na brzegu doliny ze strumieniem, na której drugim brzegu stoją wojska zakonne, musi minąć sporo czasu. Jedyne, co może teraz zrobić król, to zachować ostentacyjny spokój. Jagiełło zatem wydaje rozkazy, by koncentrować armię, a potem na oczach swych rycerzy flegmatycznie słucha mszy.

Wojska zakonne przegrupowują się szybko i skutecznie. Przed wielkim mistrzem staje wielkie pytanie: uderzać od razu, w ciemno, licząc, że skryte za linią lasów wojska Jagiełłowe są rozproszone i nieprzygotowane do stawienia oporu, czy poczekać, aż gotowe do bitwy, wyjdą na rozległe pola między Łodwigowem i Stębarkiem?

Ulryk von Jungingen nagle mięknie, lęka się wielkiego ryzyka. Gdyby skryci za laskami Polacy i Litwini byli uszykowani do bitwy, atak zakonnej jazdy w ciemno mógłby skończyć się katastrofą. Ulryk postanawia czekać. Możliwość pobicia dwukrotnie liczniejszych i silniejszych wojsk polsko-litewskich bezpowrotnie znika.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

14 lipca 1789 to data ważna szczególnie dla Francuzów, ale za sprawą W. Kalickiego przypomnijmy sobie jak rewolucja francuska się zaczęła:

Ranek jest pogodny i spokojny. Gubernator zamku Bastylia na paryskim przedmieściu St. Antoine Bernard René Jourdan de Launay w cywilnym fraku wdrapuje się na mury zamku. Zza kamiennych blanków gubernator spoziera na domy St. Antoine, na odległy o 200 m od zamku arsenał. Jest cicho, spokojnie, gdzieniegdzie widać krzątających się, zajętych swoimi sprawami mieszkańców. De Launay oddycha z ulgą – powzięte przezeń przygotowania do obrony Bastylii dziś nie będą potrzebne.

Monarchia grzęźnie w kryzysie finansowym i politycznym. Bierny, ospały król Ludwik XVI od dawna nie panuje nad sytuacją w państwie. Od paru tygodni, na jego rozkaz, pod Paryżem koncentrują się oddziały wojska. Król zamierza rozpędzić Stany Generalne, Paryż zaś odciąć od dostaw chleba. To powinno, zdaniem monarchy, złamać sfrustrowanych, buntujących się paryżan. Gdy jednak przed trzema dniami Ludwik XVI zdymisjonował popularnego ministra finansów Jacques’a Neckera, lud Paryża wyszedł na ulice.

Gubernator Bastylii, XIV-wiecznego zamku na planie prostokąta, o ośmiu wieżach połączonych dorównującymi im wysokością murami, z dobudowanym później przedzamczem, bardzo się zamieszkami w mieście przejmuje. Bastylia, ongiś ważna twierdza paryska, a od półtora stulecia więzienie królewskie, lata świetności ma dawno za sobą. Od dawna nikt nie zagraża Paryżowi, a w celach, zamiast wielkich, sławnych więźniów stanu, w rodzaju tajemniczego człowieka zwanego Żelazną Maską, generalnego intendenta Nicolas’a Fouqueta, twórcy cudnej rezydencji Veaux le Vicomte, czy Woltera, siedzi raptem 7 skazanych za przestępstwa pospolite.

Gubernator de Launay ostatnimi dniami rozkazał odkurzyć stare, zabytkowe armaty, polecił wykuć w murach nowe ambrazury, no i wymógł na zwierzchności uzupełnienie załogi zamku; 95 starych, schorowanych, kalekich inwalidów wojennych wzmocniono 32 Szwajcarami, żołnierzami z krwi i kości. Przed paru dniami, dla bezpieczeństwa, przewieziono z paryskiego arsenału do Bastylii ogromny zapas 250 beczek prochu strzelniczego.

Gubernator de Launay na szczycie murów medytuje nad sytuacją zamku. Prochu jest w bród, pocisków jednak niezbyt wiele. A już żołnierzy – zwłaszcza tych z prawdziwego zdarzenia – tyle, co kot napłakał. Równie kiepsko przedstawia się sprawa z zapasami żywności. Nikt przecież nie przewidywał, że Bastylia może być oblężona. De Launay pozwala kilkunastu inwalidom wyjść za mury. Niechaj ze swoich domostw przyniosą tyle prowiantu, ile tylko będą w stanie.

O 9.00 z zamku wyjeżdża zięć gubernatora hrabia d’Aguay. Na przedmieściu St. Antoine panuje spokój.

Spokoju nie ma w ogrodach Palais Royale. Gromadzą się tam tysięczne, zrewoltowane tłumy. Kamile Desmoulins, 26-letni dziennikarz, wzywa je do akcji: „Obywatele! Nie ma czasu do stracenia! Tej nocy niemieckie i szwajcarskie oddziały wyjdą z Pola Marsowego, by nas zmasakrować!”. 30-tysięczny tłum rusza na arsenał na pl. Inwalidów.

Gdy uzbrojony plebs paryski maszeruje na arsenał, przed pierwszym mostem zwodzonym na przedzamczu Bastylii pojawia się oficjalna deputacja stałego komitetu paryskiej milicji, a za nią liczące kilkaset osób zbiegowisko mieszkańców okolicznych ulic. Wartownicy zatrzymują deputację i tłum. Po chwili zjawia się gubernator w otoczeniu oficerów swego sztabu. De Launay poleca podnieść kratę w bramie wjazdowej. Za trzema wysłannikami milicji, oficerem miejskiej straży Bellonem, starszym sierżantem artylerii Belleforte’em, i byłym sierżantem pułku gwardii Chatonem za bramę wciska się spory tłumek pospólstwa. W takich warunkach gubernator królewski rozmawiać nie będzie. Po krótkich negocjacjach tłum opuszcza teren Bastylii. De Launay zaś wyznacza zakładników, którzy gwarantować mają bezpieczeństwo deputacji. Czterej wyznaczeni na nich podoficerowie inwalidów wychodzą z zamku w świetnych nastrojach. Cały ten tłum to ich znajomi z przedmieścia, z którymi można będzie spokojnie poplotkować po dniach spędzonych w murach zamku.

De Launay zaprasza deputację do swego salonu, częstuje śniadaniem. Choć przybyła ona z prowokacyjnym, wobec królewskiego majestatu, żądaniem, by armaty zdjęto ze szczytów wież, podlewana obficie winem rozmowa jest bardzo miła. Gubernator tłumaczy, że armaty zdjąć z murów może tylko na rozkaz króla, ale uprzejmie obiecuje, że cofnie je na 4 stopy od blanków, by lud poczuł się bezpiecznie. I rzeczywiście, o 11.00 lufy armat znikają z oczu stojącego przed Bastylią tłumu.

Gdy w salonie gubernatora Bastylii delegacja milicji popija wino, 30-tysięczny tłum z Palais Royale dociera do pl. Inwalidów. Gubernator arsenału de Sombreuil i tamtejsza załoga inwalidów nie stawiają oporu. Napastnicy rabują ponad 32 tys. karabinów i kilkanaście armat. Tyle że bez prochu. Na wieść, że proch przewieziono do Bastylii, część uzbrojonych zdobywców arsenału rusza w jej kierunku.

Pod zamkiem zjawiają się o 11.00. To całkiem inni ludzie niż ci z przedmieścia St. Antoine, cierpliwie czekający u wrót przedzamcza na powrót deputacji z rozmowy z gubernatorem. Przybysze spod arsenału to biedacy ze wszystkich dzielnic Paryża, są uzbrojeni, podnieceni, radykalni, wszędzie węszą spiski. Miejskie władze przedmieścia St. Antoine czują, że przybycie uzbrojonego tłumu może skończyć się przypadkową strzelaniną, na którą odpowiedzą armaty z zamku – a to oznaczałoby pożar dzielnicy. Wysyłają więc do Bastylii swoją deputację, na czele której stoi popularny adwokat Thuriot de la Rosière. Wygadany, pewny siebie Thuriot de la Rosière przekonuje wartowników z formacji inwalidów, pełniących straż przy bramie, by go wpuścili na przedzamcze. Inwalidzi, wbrew rozkazom gubernatora, otwierają bramę. Adwokat zastaje pierwszą deputację przy stole z de Launayem, ale nie ma zamiaru przyłączyć się do biesiady. Wymusza na oszołomionym jego wymową gubernatorze, by wpuścił go za mury właściwego zamku, a następnie żąda zwołania całej załogi na dziedziniec. De Launay spełnia także i to żądanie. Thuriot de la Rosière wzywa żołnierzy do kapitulacji, grozi straszliwymi konsekwencjami w razie stawiania oporu ludowi. Inwalidzi wahają się – no, właściwie to można by się poddać.

Gubernator wreszcie wyzwala się spod uroku wyszczekanego adwokata.

 – Nadużywasz pan tytułu parlamentariusza! Zdradziłeś mnie! – krzyczy.

Adwokat rozkazuje mu milczeć, grozi wyrzuceniem do fosy. Ale inwalidzi są niezdecydowani, a nieznający francuskiego Szwajcarzy stoją nieporuszeni – z butnych przemówień Thuriota de la Rosière nie rozumieją ani słowa.

Dochodzi godz. 14.00, gdy obie deputacje opuszczają Bastylię. Tłum zwalnia czterech zakładników i wiwatuje na cześć delegatów. Paryżanie stojący przed zwodzonym mostem przedzamcza są przekonani, że załoga Bastylii poddaje się. Thuriot de la Rosière przezornie oddala się, bez słowa wyjaśnień, do ratusza. Żegnają go gwizdy. Gdy członkowie pierwszej deputacji przyznają, że uzyskali tylko cofnięcie armat, a nie kapitulację zamku, rozgorączkowani zdobywcy arsenału tłuką ich ile wlezie.

Chwilę potem ruszają do ataku na przedzamcze. Kilkudziesięcioma napastnikami uzbrojonymi w karabiny i szable dowodzi kupiec korzenny Pannetier. To on wpada na pomysł, by po dachach przedostać się za mur przedzamcza. Czterech śmiałków wdrapuje się na dach stojącej przy murach przedzamcza perfumerii, stamtąd na dach kordegardy i zeskakuje za murem. Nie mogąc znaleźć klucza do mechanizmu pierwszego mostu zwodzonego, rąbią łańcuchy. Drewniany most z hukiem opada na kamienne łoże.

Gubernator przytomnie rozkazuje wszystkim inwalidom, by wycofali się do właściwego zamku. Przedzamcze jest w rękach pospólstwa.

Napastnicy rabują siedzibę gubernatora, z poddasza wynoszą jedyną cenną rzecz w Bastylii – kolekcję starej broni białej i dawnych sztandarów. Wymachując nimi, ruszają w stronę mostów zwodzonych właściwego zamku. Wtedy gubernator rozkazuje oddać kilka strzałów karabinowych na postrach.

Jedna z kul rani szturmującego Bastylię wraz z pospólstwem żołnierza gwardii. Tłum rozprasza się, wszyscy krzyczą: „Zdrada!”. Część atakujących strzela w stronę zamku z bram okolicznych domów, ktoś wdrapuje się na dach wysokiej kamienicy i zza komina rani kilku inwalidów stojących na szczycie murów Bastylii. Piwowar Antoine Santerre podpala kilka wozów z sianem stojących przed zamkiem, by dymem osłonić przedmieście przed ostrzałem z armat.

Tymczasem adwokat Thuriot de la Rosière w ratuszu zdaje sprawę z sytuacji w Bastylii. Wyjaśnia, że ze strony zamku nie grozi żadne niebezpieczeństwo. Członkowie komitetu właśnie wychodzą z ratusza, by uspokoić lud, gdy od strony Bastylii dają się słyszeć strzały. Komitet wysyła do de Launaya trzecią już tego dnia deputację z żądaniem podporządkowania zamku. To postulat umiarkowany – gubernator, jego podwładni i zapasy prochu mają pozostać w Bastylii. Ale deputacja nie ma dobosza ani chorągwi, więc oblegający zamek w bitewnym zapale nie zwracają na nią uwagi. Delegaci jak niepyszni cofają się do ratusza.

Komitet wysyła czwartą deputację, jak należy, ze sztandarem i bębniącym z całych sił doboszem. Oblegający przestają strzelać, inwalidzi na murach podnoszą karabiny kolbami do góry na znak, że respektują rozejm. Gdy jednak deputacja niosąca biały sztandar zjawia się tuż przed mostem zwodzonym do wysokiego zamku, gubernator zauważa, że towarzyszy jej kilkudziesięciu uzbrojonych ludzi. To podnieceni sytuacją gapie, ale de Launay węszy podstęp i rozkazuje Szwajcarom strzelać. Salwa rani kilku delegatów. Wszyscy w panice uciekają pod osłonę domów. Wściekły tłum najpierw bije członków deputacji, w bezsilnym, absurdalnym paroksyzmie gniewu oskarżając ich o zdradę i podstęp, potem rzuca się do niszczenia domu gubernatora na podzamczu. W trakcie rabunku tłuszcza znajduje tam córkę komendanta placu Bastylii. Napastnicy biorą ją za latorośl gubernatora, przywiązują do wozu z sianem i krzyczą, że dziewczynę spalą, jeśli jej ojciec nie podda zamku. Na szczęście jeden ze szturmujących przekonuje swych towarzyszy, by pannę puścić wolno.

Gubernator widzi ze szczytu murów, jak pospólstwo rabuje jego dom. Wściekły, każe Szwajcarom strzelać. Od ich ognia pada kilkudziesięciu paryżan na przedzamczu.

Pod Bastylię dociera oddział gwardzistów wysłany przez paryski komitet milicji. Dowodzeni przez ppor. Hulina i chor. Elie gwardziści ciągną ze sobą pięć starych armat, używanych już tylko do wiwatów. Hulin i Elie zaprowadzają trochę porządku: odbierają butelki wina z rąk oblegających, w sporej części kompletnie już pijanych, rozkazują odtoczyć z przedzamcza płonące wozy z sianem i gnojem i ustawiać armaty. Obsługują je cywile. Jednemu koło miażdży nogę, inny, nie wiedząc, że strzelające działo ma odrzut, zostaje przez nie przy pierwszym strzale znokautowany. Dwie armaty ustawione na przedzamczu w odległości 60 m od murów zamku oddają kilkanaście strzałów, ale żaden pocisk nie trafia w bramę wjazdową.

Chaotyczna i niegroźna strzelanina z armat całkiem załamuje morale inwalidów. Widząc to, gubernator świadom, że pospólstwo nie daruje mu masakry pod murami, wyrywa inwalidzie z obsługi działa zapalony lont i biegnie do bastionu, w którym złożono beczki z prochem. Pilnujący wejścia strażnik Ferraud i inwalida Becard bez ceregieli odpędzają swego dowódcę. Oni nie chcą bohatersko umierać.

W ogóle nie chcą umierać. Inwalidzi wołają z murów: „Bastylia poddaje się!”. Widząc, co się dzieje, dowódca Szwajcarów por. de Flue oświadcza przez dziurę w uniesionym zwodzonym moście, że załoga skapituluje, jeśli będzie mogła odejść z bronią. Oblegający nie zgadzają się. W końcu jednak chor.Elie woła: „Oficerskie słowo, zgadzamy się!”.

Gubernator z rezygnacją oddaje klucze do kołowrotu. Most zwodzony, skrzypiąc, powoli opada. Hulin i Elie wysyłają gwardzistów, by zablokowali bramę i nie wpuścili tłuszczy do Bastylii, ale pospólstwo jest szybsze. Tłum dobiega do przedostatniej zapory, zamkowej furty. Wszyscy walą w nią kolbami. Po paru minutach judasz uchyla się.

 – Czego to chcą? – pyta flegmatycznie stary inwalida.

 – Aby poddano Bastylię!

Furta uchyla się, inwalidzi opuszczają ostatni most zwodzony.

W zamku Szwajcarzy i inwalidzi stoją osobno, w dwóch szeregach. Inwalidzi liczą na łaskę ziomków i sąsiadów. Ale rozgorączkowane pospólstwo bierze Szwajcarów za więźniów twierdzy, a inwalidów za ich oprawców. Paryżanie biją ich do nieprzytomności. Becarda, który uratował Bastylię przed wysadzeniem, zabijają. Ktoś szablą obcina trupowi dłoń, ktoś inny ruszą z nią na ulice Paryża i pokazuje przechodniom „rękę, która targnęła się na lud”.

Dowodzący gwardzistami Elie i Hulin bronią gubernatora przed linczem i pod eskortą wysyłają go do ratusza. Przed ratuszem tłum wrzeszczy: „Obciąć mu głowę! Powiesić na latarni!”. De Launay nie wytrzymuje stresu. Krzyczy, by go dobić, szarpie się. Niechcący kopie w przyrodzenie stojącego obok uczestnika szturmu Bastylii kucharza Desnots’a. Ten wrzeszczy, że jest ranny. Tłum szlachtuje gubernatora bagnetami i szablami i domaga się, by Desnots obciął mu głowę. Ktoś wręcza kucharzowi szablę. Ten niewprawnie uderza nią w szyję zabitego. Bez skutku. Tłum denerwuje się. Przerażony zdobywca Bastylii pracowicie urzyna głowę de Launaya nożem i nabija ją na usłużnie podsunięte przez kogoś trójzębne chłopskie widły. Inne grupki gawiedzi mordują oficerów inwalidów i Szwajcarów.

Tymczasem w Bastylii pozostali zdobywcy uwalniają więźniów z cel. Wyzwolicieli spotyka podwójna konsternacja: więźniów jest tylko siedmiu, zajmują pokoje, o jakich większość wyzwolicieli może tylko pomarzyć i są w dobrej formie, pięknie odżywieni. Tłuszcza odzyskuje szybko kontenans, pośród wiwatów zabiera więźniów na ratusz. Czterej z nich, fałszerze weksli, grzecznie wymawiają się od zaszczytu i znikają w uliczkach St. Antoine. Tłum zatem prowadzi na ratusz dwóch więźniów tkniętych obłędem, którzy z przyjemnością przyjmują należne ofiarom królewskiego terroru hołdy ludu.

Ludwik XVI przez cały dzień bawi pod Paryżem na polowaniu. Wieczorem rozmawia z życzliwym mu diukiem de Liancourt, gdy przychodzi wieść o upadku Bastylii. „To wielka rewolta” – zauważa beznamiętnie król. „Nie, sire, to wielka rewolucja!” – odpowiada de Liancourt.

Ale monarchy to nie porusza. Późnym wieczorem Ludwik XVI zapisuje w dzienniku pod datą 14 lipca: „Rien” (Nic). Nic się nie wydarzyło.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.