Historia

26 czerwca 1948 to dzień ujęcia legendy polskiego antykomunistycznego podziemia majora Zygmunta Szendzielarza „Łupaszki” UB uknuło sprytny plan jego aresztowania, który niestety się powiódł. W. Kalicki tak wspomina tamte wydarzenia:

Budzą ich strzały. Dochodzą z oddali, ale kogoś przez kilka lat ukrywającego się i walczącego w partyzantce nawet słabe echo wystrzału stawia na nogi. Jest czwarta nad ranem. Gospodyni mieszkająca w izbie przy ich pokoju też nie śpi. Nasłuchują razem z gaździną – strzały nie milkną, z minuty na minutę są coraz bliższe. Zygmunt siada na zydlu, po chwili przenosi się na okutą skrzynię. W góralskiej chacie skrzynia służy za szafę; Zygmunt i jego żona Lidia trzymają w niej swoje rzeczy. Pośród nich pistolet i granaty. Strzały padają już blisko domu. Słychać także krzyki: „Tędy, minął dom, wpadł w ogród!”. Wtem rozlega się łomot do drzwi kuchennych. Gospodyni otwiera, wpada nieznany cywil. Zdyszany prosi, by go ukryć. Gospodyni pokazuje na strych. Cywil chowa się na górze. Chwilę później żołnierze otaczają zabudowania. Zygmunt uspokaja się. Milicja ściga kogoś innego, to jeszcze nie po niego. Mają z żoną dobre papiery, nie powinni mieć kłopotów. Zatrzaskuje uchylone wieko skrzyni.

Do izby wbiegają żołnierze. Spędzają domowników do pokoju zajętego przez Zygmunta i Lidię, ustawiają wszystkich pod ścianą. Krzyczą, żądają, by wskazać, gdzie skrył się uciekinier. Po chwili znajdują go na strychu i sprowadzają ze związanymi rękami. Do izby wchodzi oficer. Wygląda na rozluźnionego udanym pościgiem. Niedbale pyta: „Wy kto?”. Gaździna wyjaśnia: „Jo tutejsza, a ten pan urzędnik z Gdyni z żoną, chory na suchoty”. Tak Zygmunt przedstawił się góralom, wynajmując u nich na dłużej pokój.

Oficer żąda dowodów osobistych, przegląda je. Wreszcie mówi: „W porządku”, i robi gest, jakby chciał je oddać. W tym momencie do izby wchodzi jakiś cywil. Rzecz dziwna – oficer staje przed nim na baczność. Cywil pyta, kim jest stojący pod ścianą z dwoma kobietami mężczyzna. „Chory na gruźlicę z Wybrzeża” – wyjaśnia oficer. „Zrewidowaliście go?”. Oficer wyjaśnia, że nie było potrzeby.

Cywil na to, że na wszelki wypadek trzeba zrewidować, i myszkuje po izbie. Zygmunt lekko, nieznacznie unosi ręce do góry. W tuż powojennych czasach to gest niemal automatyczny. Zanim jednak żołnierz rozpocznie obszukanie, cywil, udając, że czegoś szuka w izbie, zachodzi Zygmunta od tyłu. Nagle rzuca się na niego, wykręca do tyłu ręce i zatrzaskuje na nich kajdanki. Zygmunt i jego żona są tak zaskoczeni, że nie próbują stawiać oporu. Najwyraźniej zaskoczony jest także oficer, który nie wie, że noszący się po cywilnemu oficer UB właśnie aresztował legendę antykomunistycznego podziemia, mjr. Zygmunta Szendzielarza „Łupaszkę”.

We wrześniu 1939 roku porucznik kawalerii Zygmunt Szendzielarz został dowódcą szwadronu w 4. Pułku Ułanów Zaniemeńskich. Słynący w szkole podchorążych kawalerii z gwałtownego charakteru, ale i wybitnych talentów dowódcy polowego, wspaniale sprawdził się w walce. Dowodzony przez niego szwadron wsławił się w kilku potyczkach, a zwłaszcza w trakcie trudnej przeprawy pułku przez Wisłę pod Magnuszewem. W powszechnym chaosie i bałaganie ułani por. Szendzielarza nie stracili koni, przeprawili na drugi brzeg nawet działko przeciwpancerne i ciężkie karabiny maszynowe. Bili się twardo od drugiego dnia wojny aż do 23 września. Por. Szendzielarz za walki we wrześniu odznaczony został orderem Virtuti Militari i otrzymał awans na rotmistrza. Uniknął niewoli niemieckiej i sowieckiej, skrył się we Lwowie, potem pieszo doszedł do Wilna. Tam przez dwa lata ukrywał się, by wreszcie w 1943 roku objąć dowództwo na niedobitkami oddziału AK „Kmicica”. Polskich partyzantów rozbroili podstępem i wymordowali partyzanci sowieccy. Rtm. Szendzielarz, teraz już „Łupaszka”, okazał się wybitnym dowódcą partyzanckim. Stworzona przezeń V Wileńska Brygada AK skutecznie biła Niemców i sowieckich partyzantów. Sama była nieuchwytna. „Łupaszka” z wielkim powodzeniem stosował wymyśloną przez siebie taktykę operowania brygadą w rozproszeniu i łączenia sił tylko z rzadka. Za głowę „Łupaszki” Sowieci wyznaczyli sowitą nagrodę, 5 tys. rubli, ale nie mieli okazji jej wypłacić. Coraz częściej też dochodziło do starć z policją litewską. Po wymordowaniu przez Litwinów polskiej ludności w Glinciszkach partyzanci wzięli udział w odwetowym, krwawym rajdzie pacyfikacyjnym.

V Brygada nie brała udziału w operacji „Ostra Brama”, szturmie sił AK na Wilno wespół z siłami sowieckimi, zakończonym aresztowaniem polskich partyzantów; przedarła się na zachód. Na Białostocczyźnie, na czele swego oddziału partyzanckiego, „Łupaszka” poprowadził bezlitosną walkę z nową władzą. Atakował posterunki, grupy sowieckich żołnierzy. Konfidentów, funkcjonariuszy UB i NKWD z reguły rozkazywał rozstrzeliwać. Osaczony przez wojsko, przeszedł dalej na zachód, na Pomorze. Ukrywał się w Gdańskiem i w końcu wrócił na leśną ścieżkę – ofensywa odtworzonego oddziału „Łupaszki” na Pomorzu i w Olsztyńskiem wzbudziła panikę władz. Partyzanci zdobywali posterunki, zatrzymywali pociągi, blokowali drogi. Bez litości rozstrzeliwali funkcjonariuszy nowej władzy i sowieckich doradców. Sami byli nieuchwytni. Pod koniec 1946 roku zdesperowany minister bezpieczeństwa Stanisław Radkiewicz przez pośredników wysłał list do „Łupaszki”. W zamian za rozwiązanie i ujawnienie oddziału proponował paszport i bezpieczny wyjazd do Anglii. „Łupaszka” odmówił, ale wkrótce musiał złożyć broń. Wojsko i UB deptały jego ludziom po piętach.

Od wiosny 1947 roku ukrywał się wraz z żoną Lidią Lwow, sanitariuszką i łączniczką „Lalą” w V Brygadzie. UB było blisko, coraz bliżej. Szendzielarzowie zatrzymali się u górali w Osielcu koło Makowa Podhalańskiego. Czuli się bezpieczni. Zygmunta nie zaniepokoił ani krążący przedwczoraj w okolicy wojskowy samochód, ani nagły, dziwny wyjazd gospodarza, rzekomo do syna w Poznańskiem.

Żołnierze wyprowadzają „Łupaszkę” i „Lalę” do osobnych pokoi. Po pewnym czasie przyjeżdża major wojsk wewnętrznych i oboje pod silną eskortą jadą do Myślenic, a stamtąd do Krakowa, do Urzędu Bezpieczeństwa. W trakcie przesłuchania „Łupaszka” dowiaduje się, że wszystko było ukartowane. Rzekomy uciekinier to żołnierz w cywilu, który biegł wedle dokładnie opracowanej marszruty. Legendy niepokonanego dotąd „Łupaszki” UB obawiało się tak bardzo, że biorącym w akcji żołnierzom wojsk wewnętrznych nie powiedziano, kogo mają pochwycić. Dowódcy okłamali ich, że łapać mają dwóch niedobitków bandy „Ognia”. Żołnierzom kategorycznie nakazano ująć poszukiwanych żywcem. Strzelać mieli, mimo zagrożenia, wyłącznie nad głowami ściganych.

W celi w podziemiach WUBP Zygmunt Szendzielarz leży skuty kajdankami. Przez całą noc siedzi przy nim potężnie zbudowany strażnik. Drugi stoi przed drzwiami z pepeszą w ręku. Rankiem „Łupaszka” pod silną eskortą jedzie na lotnisko. Tam czeka już specjalny samolot do Warszawy.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

25 czerwca 1937 roku zapamiętany został jako „konflikt wawelski”. Chodziło o konflikt pomiędzy państwem polskim i kościołem. W tym dniu w Krakowie i w Warszawie odbywały się manifestacje przeciwko decyzji ówczesnego krakowskiego metropolity księcia Adama Sapiehy. Poszło o to, w którym miejscu ma spoczywać ciało marszałka Piłsudskiego. Tak wyglądały wydarzenia w ujęciu W. Kalickiego:

Rankiem podnieceni gazeciarze wykrzykują na ulicach Warszawy: „Ooobrażone uczucia naroduuu!”, „Dziś wieeelka demonstracjaaa na pl. Marszałka Piłsudskiegooo!”. Przechodnie wyrywają im z rąk gazety. Pisma sprzyjające rządzącemu obozowi sanacyjnemu pełne są sensacyjnych tytułów: Falą protestów odpowiada opinia społeczna na wybryk księcia Sapiehy, Postępek księcia Sapiehy napełnił goryczą i żalem serca wierzących katolików, Powszechne oburzenie w Lublinie. Pisma opozycyjne wzywają do łagodzenia emocji. Uwagi krytyczne wobec kampanii przeciw metropolicie krakowskiemu księciu Adamowi Sapiesze cenzura konfiskuje. Taki los spotkał artykuł wstępny w krakowskim „Czasie”.

Konflikt władz z księciem Sapiehą zaczął się przed dwoma laty, w dniu śmierci Józefa Piłsudskiego. Rząd postanowił pochować Marszałka po królewsku, na Wawelu. Od początku sprzeciwiał się temu metropolita krakowski. Po poufnych negocjacjach ustąpił i zgodził się na złożenie trumny Marszałka w krypcie św. Leonarda, pośród grobów królewskich. Uważał jednak, że jest to miejsce tymczasowe, i naciskał na władze, by zgodziły się na przeniesienie trumny do krypty pod Wieżą Srebrnych Dzwonów. Rząd nie wyraził zgody. Tydzień temu książę Sapieha zawiadomił Komitet Uczczenia Pamięci Marszałka Piłsudskiego, że postanowił przenieść trumnę. Prezydent Mościcki napisał do księcia list z prośbą o zmianę decyzji. Metropolita odpisał, że postanowienia swego nie zmieni, i w nocy z 23 na 24 czerwca jedna z krakowskich firm kamieniarskich w obecności obserwatorów z ramienia Kościoła i władz przeniosła trumnę Marszałka.

Kilkanaście godzin przed tą operacją do dymisji ostentacyjnie podał się premier gen. Felicjan Sławoj Składkowski. Uzasadnił ją tym, że jako szef rządu nie potrafił zapobiec obrazie Majestatu Rzeczypospolitej przez krakowskiego metropolitę.

Prezydent dymisji nie przyjął. Ruszyła wspierana przez władze kampania sprzeciwu wobec decyzji księcia Sapiehy.

Szef sanacyjnego Obozu Zjednoczenia Narodowego płk Adam Koc wysyła do prasy oświadczenie: „Silniejsza niż śmierć miłość żołnierzy do Wodza została głęboko obrażona. Cześć Narodu dla pamięci największego w dziejach Polaka została boleśnie dotknięta. Dziś – w co uwierzyć trudno – samowola osobista jednostki wywyższyła się ponad wolę i prawo Rodziny Zmarłego, wojska, którego był Twórcą i Wodzem […] Z bolesnym oburzeniem, w zupełnej pewności, że daję wyraz uczuciom szerokich rzesz społeczeństwa – zakładam protest przeciw niedopuszczalnemu postępkowi jednostki, naruszającemu głęboki kult Narodu dla Nieśmiertelnego Wodza”.

Wieczorem w Krakowie, pod Wawelem, rozpoczyna się manifestacja protestacyjna zorganizowana przez Federację Polskich Związków Obrońców Ojczyzny. Kilkuset demonstrantów zbiera się pod Wawelem. Przemawiają wicemarszałek Senatu Kwaśniewski i prezydent Krakowa Kaplicki, po czym organizatorzy odczytują rezolucję protestującą przeciw przeniesieniu trumny Marszałka, które nazwane jest w niej aktem samowoli księcia Sapiehy. Rezolucja zostaje przyjęta przez aklamację.

Pochód w milczeniu przechodzi przed kryptą w Wieży Srebrnych Dzwonów, pochylając sztandary. Na stopniach krypty delegaci składają kwiaty. Z Wawelu demonstracja przemaszerowuje pod gmach Urzędu Wojewódzkiego. Organizatorzy manifestacji wręczają wojewodzie rezolucję. W imieniu wojewody senator Lipiński zawiadamia manifestantów, że rezolucję wojewoda przekaże do władz w Warszawie. Zrywają się burzliwe oklaski. Manifestanci śpiewają Pierwszą Brygadę.

W Warszawie zapada już zmrok, gdy rozpoczyna się zorganizowana przez władze manifestacja na pl. Marszałka Piłsudskiego. Tysięczne tłumy wypełniają plac. Nad głowami biało-czerwone flagi, transparenty: „Pan Prezydent Rzeczypospolitej niech żyje!”, „Żądamy wyłączenia grobów wawelskich spod jurysdykcji metropolity krakowskiego!”. Na trybunę wchodzi pierwszy mówca, sanacyjny senator i dyrektor Polskiego Banku Komunalnego Artur Śliwiński: „W Polsce, dłońmi Józefa Piłsudskiego dla nas wywalczonej, odżyły w zaraniu jej nowego bytu państwowego te wszystkie wady, które ongiś się stały przyczyną naszej tragedii dziejowej. Już zapomnieliśmy nieomal o tym, z jakimi trudnościami przychodziło mu zmagać się w tych latach, zapomnieliśmy przez niego nauczeni wreszcie sprawy prywatne podporządkowywać publicznym i stać na baczność przed majestatem Rzeczypospolitej. Ale oto znowu, w dwa lata po jego śmierci, uderza w nas taki właśnie dawny, warcholski wybryk. Uderza tym silniej i tym boleśniej, że ten, który go uczynił, jest strażnikiem naszego sanktuarium narodowego – Wawelu, iż strojny jest w szaty wysokiego dostojnika Kościoła, a na piersi jego błyszczy najwyższe odznaczenie Rzeczypospolitej: Order Orła Białego. Nie pozwolimy, aby znowu zapanować u nas miały najgorsze wady Polski przedrozbiorowej, nie pozwolimy, aby widzimisię warcholskiej jednostki miało decydować o sprawach, które cały naród obchodzą i dla całego narodu są święte!”.

Nad placem zrywa się burza oklasków i okrzyków: „Nie pozwolimy!”.

Poseł Walewski odczytuje tekst deklaracji organizacji kombatanckich i niepodległościowych: „Byli obrońcy i obrończynie ojczyzny, żołnierze Wielkiego i Nieśmiertelnego Marszałka Piłsudskiego, wraz z organizacjami młodzieżowymi, oraz wszystek lud stolicy Najjaśniejszej Rzeczypospolitej, wzburzeni do głębi serc i sumień niesłychaną samowolą ks. metropolity krakowskiego Sapiehy, który znieważył majestat Rzeczypospolitej i obraził naszą najwyższą świętość narodową – pamięć Wielkiego Marszałka, protestują ze wszystkich sił przeciwko temu postępowaniu ks. metropolity krakowskiego. Zebrani żądają, aby Wawel, jako Panteon narodowy, został oddany we władanie polskich władz państwowych. Lud stolicy domaga się stanowczo, aby w stosunku do ks. metropolity zostały wyciągnięte wszelkie konsekwencje za jego niecny postępek przeciwko państwu i narodowi polskiemu”.

Znów oklaski, znów okrzyki: „Nie pozwolimy!”, „Precz z Sapiehą!”. Poseł Walewski odczytuje teksty depesz do prezydenta Mościckiego, marszałkowej Aleksandry Piłsudskiej i premiera gen. Felicjana Sławoja Składkowskiego. „Wierzymy, że obronisz majestat Rzeczypospolitej oraz że boleśnie dotknięty naród polski otrzyma pełne zadośćuczynienie” – głosi depesza do szefa rządu.

Prezes Federacji Polskich Związków Obrońców Ojczyzny gen. Roman Górecki wzywa do wymarszu pod Belweder. Ogromny pochód rusza Krakowskim Przedmieściem. W pochodzie maszerują i grają orkiestry wojskowe. Tłumy śpiewają Mazurka Dąbrowskiego i Pierwszą Brygadę. W przerwach słychać, jak jacyś cywile wzywają idących do skandowania: „Precz z Sapiehą!”.

Przed gmachem Generalnego Inspektoratu Sił Zbrojnych wojskowi idący w pochodzie uciszają okrzyki. Orkiestry milkną. Tylko dobosze głucho biją w bębny.

Pochód dociera do Belwederu. Straż na dziedzińcu pełnią weterani i rezerwiści. Zapalają się reflektory, snopy światła wydobywają z półmroku dziedziniec i fasadę pałacu. Tłumy zapełniają ulicę i chodniki przed bramą. Na dziedziniec wkracza gen. Górecki i składa przed schodami wieniec z ciemnych liści, owity wstęgami orderowymi Virtuti Militari i Krzyża Walecznych. Na szarfach jest tylko data: „25.VI.1937”.

Teraz na dziedziniec wkraczają delegacje organizacji kombatanckich i społecznych. Przed wejściem do Belwederu rośnie wzgórek wieńców i bukietów. Wreszcie znieruchomiała przed bramą manifestacja rusza dalej. Kolejne szeregi demonstrantów rzucają przez bramę belwederską wiązanki kwiatów. Porządkowi rezerwiści przenoszą je na schody pałacu. Gdy w ciemnościach przechodzą ostatni manifestanci, wał kwiecia na stopniach Belwederu sięga już piersi układających go żołnierzy.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

Miło jest wspominać chwile chwały naszego oręża. Ta, którą odświeżamy dziś wydarzyła się dokładnie 24 czerwca 972 roku i na długo zapadła w pamięć średniowiecznemu rycerstwu, jako wzór bitewnej taktyki:

Mimo ciemności w chaszczach na łagodnych zboczach wzgórz aż roi się od ludzi. O pnie drzew stukają topory, grupki mężczyzn dźwigają kłody i wycięte krzewy na pas ziemi u podnóża wzgórz, na którym ich towarzysze palą ogniska. Wielkie nocne poruszenie nie jest jednak kupalnocką, a liczne, ogromne ogniska to nie wielkie ognie sobótkowe. Ta noc nie będzie czasem wicia wianków przez niewinne dziewczęta, puszczania ich na wodę, łowienia wianków przez młodzieńców i wspólnego szukania z wybrankami kwiatu paproci. Ta noc jest czasem trwożnego wyczekiwania. O świcie kilka tysięcy wojów Mieszka I stanie do bitwy z paroma tysiącami rycerstwa i piechoty margrabiego saskiej Marchii Wschodniej Hodona.

Opanowanie przez księcia Polan Mieszka ujścia Odry skłoniło margrabiego Hodona do zorganizowania przeciw niemu wyprawy wojennej. Decyzję o inwazji za Odrę podjął Hodon sam, bez zgody przebywającego w Italii cesarza.

Zrazu nie było jasne, gdzie siły margrabiego będą forsować Odrę. Na ziemiach Lubuszan oczekiwały najazdu siły pod dowództwem brata Mieszka Czcibora. Sam Mieszko na czele głównych sił Polan pustoszył i pacyfikował buntujących się Pomorzan. Gdy Hodon ruszył w stronę przeprawy przez Odrę w pobliżu silnie umocnionego grodu Cedynia, Mieszko i jego wojsko forsownym marszem chcieli zabiec mu drogę i zablokować przeprawę. Margrabia był szybszy, szczęśliwie sforsował niebezpieczną Odrę i zatrzymał się na nocleg parę kilometrów przed Cedynią. Tuż przed nim rozlokowali się woje Mieszka. Nocą, o czym nie ma pojęcia Hodon, zdążyli nadejść wojownicy Czcibora.

Książę Mieszko nie kładzie się spać. Obmyślony przezeń wieczorem plan bitwy z wojskami Hodona wymaga precyzyjnego zgrania w czasie manewrów jego podzielonych sił. Przy wielkim ognisku Mieszko wyobraża sobie przebieg przyszłego starcia, naradza się ze swoimi dowódcami. Niczego nie zostawia przypadkowi. Jego plan zasadza się na podstępie. Siły główne – jazda i piechota zbrojna w łuki, włócznie, proce – na drodze wiodącej do Cedyni mają udawać, że przystępują do walnej bitwy w rycerstwem niemieckim. Szybko jednak siły Mieszka mają zacząć wycofywać się w stronę Cedyni. Gdy w pościg za nimi ruszy wojsko Hodona, szczupłość miejsca między wzgórzami i bagnami wymusi na Niemcach sformowanie długiej kolumny. A gdy znajdzie się ona w wąskim przesmyku między wzgórzami i mokradłami, ze wzgórz ruszy na wyciągniętą kolumnę zaskakujący atak ukrytych tam wojsk Czcibora.

Jeszcze przed świtem obozowiska wojsk Hodona i Mieszka budzą się. Nie ma czasu na warzenie spyży, tylko szczęśliwcy, którzy mają cokolwiek w sakwach, szybko przeżuwają kęsy i popijają zimną wodą. Przeciwnicy nie widzą się wzajem – przed świtem z bagien podniosła się gęsta mgła.

Piesi i jazda Czcibora, ukryci za wzgórzami górującymi nad drogą i rozpościerającymi się tuż za nią bagnami, jeszcze nie wstają z mchów i ciągnących się wokoło łanów wrzosów. Wszelki ruch i hałas na wzgórzach obudziłby czujność rycerzy Hodona.

Mimo mgły siły margrabiego sprawnie ustawiają szyki. Na swym lewym skrzydle, od strony bagien, Hodon stawia hufiec ciężkiej jazdy sformowany naprędce z posiłkowych pocztów rycerskich przysłanych z innych marchii cesarstwa. W większości są to Sasi. Dowódcą tego hufca margrabia czyni grafa Zygfryda von Walbeck. Na prawym skrzydle, od strony wzgórz, stają rycerze i piesi z marchii Hodona. Ten hufiec margrabia pozostawia pod swoim dowództwem. Za szeregami jazdy ustawiają się zwarte szyki piechoty.

We mgle niewiele widać, jest chłodno i wilgotno. Wreszcie margrabia wydaje rozkaz marszu w stronę wroga. Po przejściu niespełna kilometra zwiadowcy alarmują, że szyki Mieszka są już niedaleko. Walka we mgle jest wielce ryzykowna, więc Hodon wstrzymuje swe wojska i nakazuje całkowitą ciszę. We mgle słychać tylko parskanie koni.

Wreszcie mgła podnosi się. Słońce jest już dość wysoko, oślepia skierowane ku wschodowi szyki niemieckie. Polscy jeźdźcy zaś widzą przeciwnika jak na dłoni. Jaskrawe opończe, wielobarwne tarcze, skrzące się ostrza broni i okucia sprawiają imponujące wrażenie. Mieszkowych wojów ta manifestacja potęgi nie przeraża, przeciwnie, raczej zagrzewa ich serca – będzie z czego obdzierać trupy poległych rycerzy Hodona.

Mieszko rozpoczyna swoją grę. Najpierw, zgodnie z rycerskimi obyczajami, wysyła przed swe linie harcowników. Na ich spotkanie wyjeżdżają rycerze Hodona. Potyczki wybrańców na oczach stojących w bitewnym szyku wojsk to rytuał pilnie obserwowany przez wszystkich na polu bitwy. Zwycięstwo własnych harcowników to dobry omen przed bitwą.

Hodon dostrzega Mieszka, w zbroi, w pozłacanym hełmie, na białym koniu. I dostrzega, że lewe skrzydło Mieszka zaczyna się wycofywać. Ach, sprytny ten Mieszko! Gdy ujrzał potęgę Hodonowych wojsk margrabiego, postanowił zmykać pod osłonę wałów Cedyni, zaś harcowników wyprawił jako osłonę. Hodon błyskawicznie podejmuje decyzję: uderzać na cofających się Polan! Pierwszy ruszyć ma hufiec Zygfryda. Rycerze śpiewają Kyrie eleison i ruszają.

Mieszko natychmiast wstrzymuje pozorowany odwrót. Fala saskich jeźdźców z impetem uderza na skrzydło Polan, spycha ich do tyłu, w wąski przesmyk między bagnami i najwyższym z ciągnących się wzdłuż drogi wzgórz. Hodon dostrzega szansę zniszczenia całości sił Polan. Gdyby uderzyć na ich lewe skrzydło, w wąskiej gardzieli pod wzgórzem kłębiliby się bezładnie jak ryby w więcierzu.

Hufiec Hodona uderza zatem na lewe skrzydło dowodzone przez samego Mieszka. Tysiąc jeźdźców sunie pancerną ławą na Polan. Ale ludzie Mieszka nieoczekiwanie sprawnie cofają się w stronę Cedyni. Rycerze margrabiego nie mogą ich dopaść i wyciąć, gdyż teren szybko się zwęża i muszą chaotycznie, w pędzie zacieśniać szyki. Za rycerstwem biegną piechurzy.

Mieszko wjeżdża konno na trzecie, licząc od zachodu, wzgórze. Stamtąd daje znak Czciborowi. Na zbocza pierwszego wzgórza, pod które przeciska się niemiecka jazda, wylegają setki łuczników i procarzy. Chmura strzał spada na rycerzy margrabiego. Mieszko przewidział i to, że rycerze trzymają tarcze w lewej ręce, zaś łucznicy razić ich będą z prawej, nieosłoniętej strony. Na ziemię walą się konie i jeźdźcy. Gdy chaos w niemieckich szeregach sięga zenitu, w dół zbocza ruszają tarczownicy z włóczniami. W bok niemieckiej jazdy uderza oddział jazdy ukrytej za wzgórzami

Hodon z Zygfrydem i najdzielniejszymi rycerzami wyrąbują sobie drogę przez polską linię i pędzą w stronę Cedyni. Reszta jazdy Polan zamyka niemieckie siły w okrążeniu. Rycerstwo i piechota Hodona giną pod ciosami wojów Mieszka albo toną w mokradłach.

Hodon, Zygfryd i garść ich towarzyszy przebijają się przez podgrodzie Cedyni na wschód i uciekają do lasów na południu. Czeka ich jeszcze przeprawa przez Odrę, powrót do bezbronnej, pozbawionej wojska marchii i wytłumaczenie się z samowoli i nieudolności przed cesarzem.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

Dzisiaj, dzięki W. Kalickiemu, przypominamy wydarzenie z 23 czerwca 1936 roku. Miało ono miejsce na południu Polski, w Myślenicach i zostało określone przez historyków mianem „wyprawy myślenickiej”. Niestety nie należy do chlubnych kart naszej historii:

Mija północ, gdy z lasu obok Chorowic koło Skawiny wyłania się kilkudziesięcioosobowa grupa mężczyzn. Na szosie do Myślenic, w ciemnościach, formują szyk. Najpierw jako zwiadowcy jadą rowerzyści. Za nimi maszeruje szczupły, 30-letni mężczyzna z krótko przyciętymi włosami. Niesie plecak, cywilne ubranie przepasane ma pasem oficerskim, do którego przytroczone są dwa rewolwery. Za prowadzącym idą karnymi czwórkami cywile w najrozmaitszym wieku. Obok młodzieży maszerują nawet 60-latkowie.

Mężczyzna na czele kolumny to inż. Adam Doboszyński, działacz Stronnictwa Narodowego, autor kilku głośnych książek. Powieść Słowo ciężarne wywołała przed ośmiu laty dyskusję o roli radia w kształtowaniu postaw społecznych i poglądów politycznych. Jego Gospodarka narodowa uznawana jest w kręgach młodych narodowców za wzorcową syntezę polskiego nacjonalizmu i nauki społecznej Kościoła.

Doboszyński od lat mieszka w rodzinnym majątku w Chorowicach i z pasją działa w krakowskim okręgu Stronnictwa Narodowego: zakłada biblioteki objazdowe z literaturą narodową, publikuje broszury swojego autorstwa. Policja uważa go za polityka niebezpiecznego; często konfiskuje firmowane przez Doboszyńskiego druki, rozpędza zebrania, aresztuje jego współpracowników.

Sfrustrowany inż. Doboszyński stworzył z lokalnych aktywistów ruchu narodowego, małorolnych chłopów, robotników i drobnych rzemieślników nielegalną formację paramilitarną. Nazywa ją drużynami ochronnymi albo milicją. W czerwcu na własną rękę zdecydował się dokonać spektakularnego najazdu na liczące 7 tys. mieszkańców powiatowe miasteczko Myślenice, aby, jak twierdził, obudzić w kraju narodowego ducha.

Zbiórkę przed akcją wyznaczył na wczoraj – na 10 w nocy w chorowickim lesie.

W pobliżu mostu na Rabie Doboszyński zatrzymuje kolumnę. Poleca przepakować część zapasów z furmanek do plecaków. Podwody zawracają.

Tylko jeden wóz z żywnością ma czekać na powracających z akcji.

Kilka kilometrów przed Myślenicami Doboszyński zatrzymuje kolumnę. Wódz oznajmia uczestnikom wyprawy, że jej celem jest rozbrojenie w Myślenicach posterunku Policji Państwowej i zniszczenie sklepów żydowskich.

W środku nocy kolumna cicho wchodzi do miasta. Doboszyński dzieli podwładnych na dwie grupy. Pierwsza – z nim na czele – rusza w stronę posterunku. Reszta, zbrojna w siekiery i drągi, ma ruszyć w miasto i demolować żydowskie sklepy. Trzem podwładnym poleca Doboszyński podpalenie bożnicy.

Napastnicy wyłamują drzwi. Do środka wpada Doboszyński z rewolwerem w ręku, a za nim 20 jego podkomendnych. Służbę w nocy pełni jeden dyżurny – posterunkowy Stefan Małecki. Najbliższy pretorianin Doboszyńskiego Tomasz Płonka nieoczekiwanie uderza go w głowę. Reszta napastników przyłącza się do bicia policjanta. Powstrzymuje ich dopiero głośna reprymenda Doboszyńskiego: „Koledzy, nie wolno bić!”.

Na jego rozkaz napastnicy otwierają drzwi pokoju komendanta posterunku. Z szaf wyciągają osiem karabinów Mauser, sześć przestarzałych karabinów Mannlicher, sześć bagnetów, trzy pistolety i dwa rewolwery, ponad 200 naboi, granaty łzawiące, pałki policyjne, pięć toreb z kajdankami i opatrunkami osobistymi, cztery lampki elektryczne i szkło powiększające. Kilku narodowców postanawia wypróbować broń jeszcze na posterunku. Padają strzały, z sufitów sypie się tynk.

Reszta świeżo dozbrojonych napastników strzela na postrach w rynku i dołącza do kolegów demolujących żydowskie sklepy. Na bruk leci szkło witryn. Milicjanci Doboszyńskiego niszczą sklepy Olgi Weizman, Rozy Goldstein, Hirscha Westreicha, Feli Zenker i Beckera. Tłuką wyroby szklane i ceramikę, drą pościel, żywność i ubrania polewają przygotowaną zawczasu naftą.

Trzech podpalaczy synagogi nie przykłada się do swego zadania. W przedsionku świątyni układają stos gazet, oblewają je dwiema butelkami benzyny, podpalają i zadowoleni, wracają do kamratów buszujących w żydowskich sklepach. Ognisko wypala w podłodze synagogi dziurę i w końcu gaśnie.

W ciemnościach rozlega się gwizdek. To Doboszyński wzywa podkomendnych na zbiórkę. Swoich ludzi uzbrojonych w zrabowaną na posterunku broń prowadzi w luźnym szyku pod dom starosty powiatowego Antoniego Basary, który administracyjnymi szykanami dał się Doboszyńskiemu mocno we znaki.

Kilkunastu członków bandy wyłamuje drzwi i demoluje mieszkanie starosty siekierami i drągami. Łamią meble, tłuką zastawę stołową. Adam Doboszyński i jego przyboczny Jan Kusiak z bronią w ręku wyważają drzwi do komórki obok kuchni. Tam znajdują starostę z gospodynią Turkową.

Napastnicy nie znają starosty. Pytają Basarę, kto zacz. Ten przytomnie kłamie, że pan starosta wyjechał, a on jest tylko jego krewnym.

 – Żałuję, że nie zastałem pana starosty, proszę mu powiedzieć, że przyszliśmy mu podziękować za opiekę nad narodowcami – mówi sarkastycznie Doboszyński.

Basara może tylko głęboko odetchnąć i dziękować sobie za przytomność umysłu.

Napastnicy są głodni. Siekierami rozbijają sklep spożywczy Józefa Hopfenberga i wpychają do plecaków zrabowaną żywność.

Dochodzi 4.30 nad ranem. Doboszyński daje sygnał do odwrotu. Jego ludzie natykają się na miejskiego strażnika. Porywają go ze sobą i zmierzają w stronę Poręby.

Pod miastem kolumna robi krótki biwak. Uczestnicy napadu wcinają zabrane ze sklepu Hopfenberga wędliny i opowiadają o swych wyczynach. Pokrzepiwszy się, puszczają strażnika miejskiego wolno. Świetny nastrój ulatnia się, gdy wszyscy ruszają w kierunku Drogini. Doboszyński przemyślnie ogłasza, że czeka tam furmanka z żywnością, ale nawet to nie jest w stanie wykrzesać entuzjazmu w szeregach zdobywców Myślenic.

Koło mostu na Rabie czeka furmanka z żywnością. Milicjanci Doboszyńskiego uzupełniają zapasy. Wódz wyprawy ogłasza, że każdy z jej uczestników ma teraz przedostać się do domu na własną rękę, pojedynczo. Dziewięciu ochotników wraz z Doboszyńskim ma nadal maszerować w zwartej grupie, by ściągnąć na siebie uwagę policji. Co chwila ktoś odłącza od kolumny i znika w lesie.

Tymczasem policja nie zasypia gruszek w popiele. Wczesnym rankiem tropem napastników ruszają trzy grupy pościgowe pod dowództwem komisarza Królikiewicza, st. przodownika Polaka i st. przodownika Szafrańskiego.

Późnym rankiem mocno przerzedzona wyprawa zatrzymuje się na biwak w lasach w pobliżu Poręby. Doboszyński wysyła dwa patrole na rozpoznanie. Reszta jego oddziału zasiada do posiłku.

O piętnastej nadbiega jeden z patroli z meldunkiem, że zbliża się oddział policji. To licząca 12 funkcjonariuszy grupa pościgowa st. przodownika Polaka. Wybucha strzelanina. Policjanci nie są jednak w stanie rozbić słabo wyszkolonych ochotników Doboszyńskiego. Odgłosy walki słyszą policjanci komisarza Królikiewicza. Komisarz rozkazuje im przejść szybkim marszem przez niewielkie bagno i oskrzydlić bandę. Ale ludzie Doboszyńskiego nie dają się zaskoczyć. Silnym ogniem karabinowym powstrzymują funkcjonariuszy Królikiewicza.

Doboszyński planuje okrążenie policjantów. Z trzema ludźmi przekrada się na skrzydło grupy komisarza Królikiewicza. Gdy jednak reszta członków bandy zauważa, że szef zniknął, wybucha panika. Większość z nich porzuca broń i usiłuje ukradkiem zbiec z pola walki.

Doboszyński zbiera dziewięciu najwierniejszych i na ich czele rusza lasami w stronę gminy Łysina. Policjanci chwilowo rezygnują z pościgu, przeszukują okolicę. Komisarz Królikiewicz osobiście odnajduje ukrytego w zbożu Władysława Wlazłę, który odrzuca karabin i poddaje się. Inni funkcjonariusze zatrzymują kolejnych uczestników napadu na Myślenice. Dwóch z nich jest rannych. Żaden z policjantów nie odnosi w potyczce obrażeń.

Grupka Doboszyńskiego przemyka polami wsi Kraśniki na wzgórze Lubogoszcz. Wodzowi marzy się narodowa partyzantka, ale jest oczywiste, że lada dzień wszystkich wyłapać musi policyjny pościg.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

22 czerwca 1933 roku miały miejsce poważne zamieszki w Grodzisku Dolnym. Wybuchły praktycznie bez przyczyny, a po ich zakończeniu nikt nie potrafił podać powodu tych krwawych zamieszek. Faktem jest, że ośmioro ludzi straciło wtedy życie. W. Kalicki tak wspomina tamte wydarzenia:

Wieczorem w kościele pod wezwaniem św. Barbary w Grodzisku Dolnym w powiecie łańcuckim tłoczy się kilkuset wiernych; odprawiane są nieszpory w oktawę Bożego Ciała. Grodzisko to spora, licząca 2 tys. mieszkańców miejscowość, siedziba gminy. Prócz szkoły ludowej, kasy zapomogowo-pożyczkowej Stefczyka, spółdzielni mleczarskiej i kółka rolniczego grodziszczanie mają osobliwy, dawny obyczaj fetowania szczególnych świąt kościelnych kanonadą z prymitywnych, domowej roboty moździerzy oraz armatek.

Niewielkie moździerze i puszki stoją w równym szeregu nieopodal wejścia do kościoła. Wśród nich krząta się miejscowy grabarz Jakub Golenia, analfabeta, który jednak ma smykałkę do samopałów. Poprzedniego dnia grodziski komitet kościelny postanowił, że w tym roku, jak zawsze, w chwili gdy w kościele skończą się nieszpory w oktawę Bożego Ciała, da ognia miejscowa honorowa bateria obsługiwana przez Golenię. Decyzja przyszła członkom komitetu tym łatwiej, że nie pociągała za sobą żadnych kosztów – po zeszłorocznej palbie na wiwat zostało jeszcze sporo czarnego prochu i w tym roku nie było potrzeby kupowania go.

Był jeszcze jeden powód, dla którego ochoczo postanowiono, że chłopskie moździerze dadzą honorową salwę. Od kilku tygodni we wsiach województwa kieleckiego i zachodnich powiatów województwa lwowskiego trwają krwawe rozruchy chłopskie. Kryzys rzucił wieś na kolana. Chłopi straszliwie głodują, nie mają grosza na zapłacenie podatków. Co rusz państwowi sekwestratorzy zajmują ich gospodarstwa za niezapłacone podatki, co rusz interweniująca policja i straż leśna atakowane są przez gromady uzbrojonych chłopów nielegalnie wycinających drzewa w lasach prywatnych i państwowych. Wieś w Małopolsce jest tak straszliwie biedna, że jednym z powtarzających się postulatów chłopskich jest… obniżenie cen zapałek.

W ciągu ostatnich trzech tygodni w Trzcianie, Łapanowie i Grabiu policja otworzyła ogień do demonstrujących chłopów. Kilku zginęło, kilkunastu jest rannych.

Policjanci strzelali do chłopów w Pogwizdowie, Wulce pod Lasem, Kozodrzy, Grabinach. Wszędzie padli zabici i ranni.

Przedwczoraj we wsi Nockowa tysięczny tłum zaatakował interweniującą policję. Funkcjonariusze użyli karabinów – zginęło sześciu demonstrantów, kilkunastu jest ciężko rannych.

Właśnie dlatego że policja krwawo pacyfikuje chłopskie protesty, kościelny komitet w Grodzisku postanowił urządzić tradycyjną honorową palbę.

Golenia biega od moździerza do moździerza i przytyka płomień do zapałów. Huk wystrzałów wywabia kilkunastu wiernych z kościoła jeszcze przed końcem nabożeństwa.

Wystrzały słychać też na nieodległym posterunku Policji Państwowej. Komendant posterunku przodownik Franciszek Bienkiewicz natychmiast wysyła policjantów Ignacego Srokę i Feliksa Ścisłowskiego, by zorientowali się, kto tak strzela i dlaczego. Obaj posterunkowi idą w stronę kościoła. Gdy spostrzegają chłopską baterię honorową, skręcają w jej stronę. Kanonier Golenia przezornie zmyka precz. Wychodzący z kościoła chłopi widzą, że bateria milczy, Goleni przy moździerzach nie ma, a zamiast niego stoją dwaj policjanci. Pierwsza myśl w głowach chłopów: policjanci zaaresztowali ich moździerze i puszki. Ktoś z tłumu woła: „Bij policję!”. Odpowiadają mu krzyki: „Bij! Zabij!”. Któryś z chłopów wyrywa z płotku okalającego kościół sztachetę. Po nim drągi wyrywają kolejni wierni. Ktoś schyla się po walające się wokół kościoła kamienie, inny sięga po przygotowane do murarskich napraw półcegłówki.

Rozgorączkowany tłum biegnie w stronę policjantów. Obaj funkcjonariusze przytomnie rzucają się do ucieczki. Ale droga w stronę posterunku policji jest już odcięta przez atakujących chłopów. Pościg pędzi za posterunkowymi na dystansie niemal 1,5 km. W końcu chłopi doganiają ściganych. Policjanci wyciągają z kabur pistolety. Ale ostrzegawcze strzały w powietrze to zły pomysł, one tylko jeszcze bardziej podniecają rozjuszonych chłopów. Ktoś rzuca kamieniem w policjantów. Sroka i Ścisłowski strzelają w tłum. Pocisk rani w nogę jednego z napastników.

Półcegłówka trafia posterunkowego Srokę w głowę. Policjant upada i natychmiast kilku napastników okłada go po głowie i po plecach grubymi sztachetami. Inni kopią leżącego, wskakują na jego plecy. Po chwili tłum odstępuje – policjant Sroka leży martwy. Miał 33 lata, osierocił córkę.

Kilkanaście metrów dalej grupa chłopów bije drągami 26-letniego posterunkowego Ścisłowskiego. Napastnicy odstępują, gdy leżący przestaje się poruszać. Myślą, że zakatowali go na śmierć. Ścisłowski jednak żyje, choć jego stan jest beznadziejny. Kona przez kilka godzin.

Chłopi, którzy zakatowali obu policjantów, tryumfalnie wracają pod kościół. Dołączają do śpiewającej nabożne pieśni procesji, opowiadają o zabiciu posterunkowych. Procesja uroczyście idzie dalej.

Ktoś rzuca hasło: „Na posterunek!”. Coraz więcej okrzyków: „Na posterunek!”, „Na policję!”, przebija się przez śpiew. Gromada mężczyzn odłącza od procesji i idzie w stronę posterunku. W budynku jest tylko czterech policjantów – w tym komendant Bienkiewicz. Chłopi dobijają się do drzwi, żądają wpuszczenia ich do środka. Przodownik Bienkiewicz przez okno wzywa tłum do rozejścia się. Odpowiedzią są tylko wyzwiska, okrzyki antyrządowe, domaganie się chleba, sprawiedliwości, podwyżek cen skupu zboża. Bienkiewicz ostrzega, że liczne policyjne posiłki są już w drodze ze Lwowa. W końcu grozi użyciem broni.

Chłopi są jednak coraz bardziej agresywni. Przodownik Bienkiewicz rozkazuje dać salwę ostrzegawczą przez okna. Ale cztery wystrzały nie robią wielkiego wrażenia na tłumie rozwścieczonych chłopów. Komendant daje rozkaz strzelania do szturmujących posterunek. Policjanci nie mogą chybić z odległości paru metrów. Kilku ciężko rannych chłopów pada na ziemię.

Tłum cofa się, krąży wokół budynku policji. Kilku co bardziej zapalczywych chłopów, w większości tutejszych działaczy Stronnictwa Ludowego, wysyła gońców do sąsiednich wsi po posiłki.

Zapada zmierzch. Wokół posterunku krążą gromady chłopów zbrojnych w widły, siekiery, drągi. Coraz więcej z oblegających ma w rękach karabiny. Przed kilku laty chłopi zebrali je z okolicznych pobojowisk wojny światowej i pochowali po stodołach. Część z chłopów kłusuje. W zapadającym zmierzchu co rusz słychać wystrzał. Jan Karaś, Wojciech Bichta, Wierzbicki i kilkunastu innych włościan z Grodziska i przyległych wiosek strzelają do obleganego budynku.

Kilku chłopów dźwiga spod Domu Ludowego pod posterunek policji naręcza chrustu, kopki siana, puszki z naftą. Za chwilę oblegany budynek stanie w płomieniach. Interweniuje Józef Puciak i inni gospodarze. Jest dość wietrznie, iskry mogą polecieć na kryte strzechami dachy grodziskich chat i pożar strawi całą miejscowość.

To przemawia do wyobraźni atakujących. Od tej pory ograniczają się do ostrzeliwania posterunku.

Prezes grodziskiego koła Stronnictwa Ludowego Jan Kula był jednym z pierwszych, którzy wzywali krajan do pójścia pod posterunek i rozbrojenia funkcjonariuszy, a potem zwołania wielkiego chłopskiego wiecu protestacyjnego. Teraz, gdy słyszy, że z bliższych i dalszych wsi nadchodzą już uzbrojeni w karabiny chłopi, że rano, pod zdobyciu posterunku i zabiciu policjantów, uzbrojone chłopstwo ma zamiar ruszyć na Przeworsk, a po zdobyciu miasta dalej, na Jarosław, pojmuje, że konsekwencje tego krwawego buntu mogą być nieobliczalne. Kula biega od tłumu oblegającego posterunek do Urzędu Gminnego i z powrotem. Uspokaja oblegających, gra na zwłokę. Kilka razy telefonuje do starosty powiatowego i prosi o przybycie urzędników, którzy opanowaliby sytuację, przekonaliby chłopów do rozejścia się. Ale słyszy tylko, że policyjna odsiecz ze Lwowa jest już blisko.

Zapada zmrok. Chłopskie bojówki, w których pierwsze skrzypce grają aktywiści Stronnictwa Ludowego, docierają do wsi odległych nawet o trzy godziny marszu. W nocy w Opaleniskach, Kosinie i innych wsiach grodziscy emisariusze budzą śpiących gospodarzy, prośbą i groźbą zniszczenia zasiewów zmuszają ich, by, uzbrojeni, ustawiali się czwórkami i maszerowali do Grodziska. Większości chłopów nie trzeba zachęcać, sami biorą widły, siekiery, wyciągają ze schowków karabiny.

Dla otuchy opowiadają sobie, że nie ma się co bać policji, a nawet policyjnego samochodu pancernego, bo chłopi z Grodziska wyciągnęli z ukrycia dwa karabiny maszynowe i każdemu da się radę. Trzeba przepędzić ze wsi urzędników-krwiopijców nasłanych z miast, bo dalej tak żyć się nie da.

Gdy w nocy do Grodziska wkracza kolumna 150 policjantów ze Lwowa pod komendą komisarza Nowakowskiego, zastaje ponad 5 tys. w większości uzbrojonych chłopów czekających na znak. Jaki znak? Kto ma dać znak? Nie mają pojęcia, ale wiedzą, że ktoś da znak i ruszą na miasta.

Komisarz Nowakowski woła do ogromnego tłumu, by się rozszedł. Odpowiedzią są wyzwiska chłopów.

Pierwsza karabinowa salwa policyjnej tyraliery idzie w powietrze.

Odpowiedzią jest parę strzałów ze strony chłopów.

Następna salwa idzie w tłum. Pada sześciu zabitych, kilkudziesięciu jest rannych. Chłopi rozbiegają się między zabudowaniami. Policjanci w silnych, kilkuosobowych patrolach aresztują każdego, kto się napatoczy. Od razu katują pojmanych kolbami karabinów, wiążą ich i zakuwają w kajdanki.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

19 czerwca 1574 roku to dzień ucieczki króla Henryka III Walezego z Polski. Cóż, widocznie pierwszy elekcyjny król Polski zdecydowanie bardziej wolał koronę francuską (która zresztą otrzymał) od polskiej. Tak oto wyglądały tamte wydarzenia w ujęciu W. Kalickiego:

W oknach Wawelu gasną ostatnie, słabe światła. Królewski zamek pogrąża się w nocnych ciemnościach. Zda się, że czuwają tylko straże. Ale oto do komnaty króla Henryka Walezego skradają się czterej mężczyźni. Nicolas de Larchant, oficer gwardii królewskiej, lekarz przyboczny Marc Miron, de Souvre, mistrz garderoby króla, i du Halde, zaufany dworzanin króla, dyskretnie wślizgują się do pokoju Henryka. Monarcha żywo zrywa się z łoża i z pomocą de Souvre’a przywdziewa strój podróżny. Du Halde pomaga królowi wciągnąć długie buty do konnej jazdy. Walezy wraz z czterema dworzanami cicho przechodzi przez uśpiony zamek do bocznej furty, wychodzącej w stronę Wisły. Śpiesznym marszem idą na Zwierzyniec. Tam, przy opuszczonej kaplicy, ukrywa się kilku służących z końmi. Mały orszak rusza z kopyta. W umówionych miejscach czekają konie na zmianę. Król z dworzanami pędzi w ciemnościach, jakby ścigało go stado diabłów. W środku nocy, zgodnie z planem, Henryk Walezy miał się spotkać w umówionym miejscu z Guy de Faur de Pibracem, nadwornym profesorem wymowy, i René de Villequierem, swym dawnym wychowawcą, teraz dworzaninem i powiernikiem. Obaj Francuzi mieli czekać na orszak króla z przewodnikami i tłumaczami. Ale Pibraca i Villequiera nie ma. W ciemnościach zgubili drogę. Trudno, Henryk każe jechać dalej. Nocą, w gęstym lesie, w którym powalone drzewa przegradzają wątłe dukty, bez przewodnika, Francuzi gubią drogę. Na szczęście w końcu Larchant i Souvre dostrzegają w ciemnościach nikłe światełko. To chatka drwala. Budzą gospodarza, żądają, by przeprowadził ich przez las. Drwal jest przerażony, ale parę sztuk złota zachęca go do pomocy.

Królewski orszak pędzi galopem. Byle prędzej, byle dalej od Krakowa. Henryk Walezy ucieka z Polski.

Zaledwie przed pięcioma miesiącami w krakowskiej katedrze prymas Jakub Uchański włożył na jego głowę koronę polskich królów. Henryk, młodszy brat aktualnie panującego króla Francji Karola IX, nie miał wtedy nawet 23 lat, ale na europejskich dworach był postacią świetnie znaną. Jeszcze jako młokos osobiście poprowadził do zwycięstwa jazdę króla Francji w dwóch ważnych bitwach wojny domowej z hugenotami. Ciążyła na nim współodpowiedzialność za zorganizowanie rzezi hugenotów podczas nocy św. Bartłomieja. Prócz talentów wojskowych miał i inne zalety. Dobry administrator, wykazywał także niemałe zdolności dyplomatyczne. Przekonali się o tym polscy posłowie. Henryk zaprzysiągł Artykuły henrykowskie i pacta conventa, potwierdzając tym samym zasadnicze prawa szlacheckie, ale zachował kontrolę nad wielkimi sumami, które winien był wpłacać co roku do polskiego skarbu, i wykpił się od spłaty lwiej części długów poprzedniego króla, Zygmunta Augusta.

Przed pięcioma dniami Henryk otrzymał list od matki. Zawiadamiała go o śmierci jego brata, króla Francji Karola IX, i histerycznie domagała się odeń powrotu. Francuska korona czekała. Henryk zdecydował się wracać, ale nie chciał rezygnować z polskiego tronu. Poprosił pozostających u jego boku polskich senatorów o zgodę na wyjazd. Gdy odpowiedzieli, że zgodę może mu dać tylko Sejm, król udał, że werdykt ten akceptuje. Potajemnie zaś kierował przygotowaniami do ucieczki do Francji.

Ktoś potrząsa ramieniem śpiącego kuchmistrza koronnego Alamaniego. To kucharz Antoni. Przed chwilą przypadkiem rozpoznał króla wśród kilku Francuzów wychodzących z Wawelu boczną furtą. Kuchmistrz natychmiast zawiadamia podkomorzego koronnego, kasztelana wojnickiego Jana Tęczyńskiego. Podkomorzy w lot pojmuje powagę sytuacji i każe budzić wojewodę krakowskiego Piotra Zborowskiego oraz biskupa kujawskiego Stanisława Karnkowskiego. Uradzają we trzech, że Tęczyński powinien sprawdzić, czy król powrócił do swych komnat. Straż nie chce go wpuścić, zasłania się rozkazem Henryka, by do południa pod żadnym pozorem nie przerywać mu snu. W końcu Tęczyński przystępuje do drzwi. Zamknięte. Stuka, długo, coraz głośniej. Nikt nie odpowiada. Słudzy podkomorzego wyłamują je. W środku gromadka przestraszonych paziów błaga o wybaczenie – Henryk zabronił im otwierać. Króla nie ma.

Tęczyński nie traci ni chwili. Każe siodłać konie i z kilkoma Tatarami ze swej służby rusza w pościg. Nie wątpi, że król ucieka najkrótszą drogą do granicy, przez Zator i Oświęcim. Podczas nocnej pogoni szybko natrafia na ślady kawalkady Francuzów.

Wieść o zniknięciu monarchy błyskawicznie rozchodzi się po Krakowie. Tłumy mieszczan, szlachty i zwyczajnej gawiedzi śpieszą pod Wawel. Od tysięcy pochodni robi się jasno jak w dzień. Rychło w ślad za podkomorzym Tęczyńskim ruszają w pościg na czele swych sług i dworzan marszałek koronny Andrzej Zborowski i marszałek litewski Mikołaj Krzysztof Radziwiłł. Ich orszaki jadą różnymi drogami. W ciemnościach wiele razy gubią drogę i dystans dzielący je od uciekającego króla rośnie z godziny na godzinę. Całkiem bez szans jest bp Karnkowski, który w pościg rusza po nocy swą wielką karetą.

Tatarzy Tęczyńskiego są świetnymi jeźdźcami i szybko zbliżają się do uciekinierów. Dopadliby ich jeszcze przed Zatorem, ale gubią trasę i czas jakiś błąkają się po lasach.

Świta już, gdy orszak Henryka dociera do Zatoru. Do cna wyczerpany król zarządza krótki odpoczynek. Wypija trochę wina, choć opiekujący się nim Miron od lat zaleca mu wstrzymanie się od trunków. Resztkę wina Walezy wylewa na dłoń, naciera sobie skronie i już każe ruszać dalej.

W tłumie pod Wawelem narasta tymczasem zamęt, przerażenie, wzburzenie. Co rusz rozjuszeni Polacy biją w ciemnościach cudzoziemców. Wojewoda Zborowski obawia się wybuchu zamieszek i pośpiesznie układa uniwersał, w którym oznajmia, iż król uciekł, zaś pogoń, która za nim ruszyła, najpewniej uciekającego monarchy nie zdoła zawrócić. To rozsądne. Ale Zborowski dodaje też przestrogę, by wszyscy w mieście na wszelki wypadek byli gotowi do czynu. Uwaga o gotowości wywołuje w Krakowie najdziksze obawy i spekulacje. Plotkuje się o rzezi wszystkich Francuzów, rzezi na kształt nocy św. Bartłomieja w Paryżu, o podpalaczach sposobiących się do podłożenia ognia w mieście, o knowaniach obcych posłów. Przerażony nuncjusz papieski przebiera się w strój pontyfikalny, który – ma nadzieję – powstrzyma tłum przed atakiem.

W Oświęcimiu uciekający co koń wyskoczy orszak królewski znajduje zagubionych Pibraca i Villequiera.

Chwilę później jednak Pibrac znów się gubi i wpada w lesie na gromadę chłopów. Włościanie rabują go i chcą zabić – życie ocali mu jeden z polskich magnatów.

Gdy król wyjeżdża śpiesznie z Oświęcimia w stronę bliskiej już granicy, z drugiej strony wpada do miasta Jan Tęczyński na czele pościgu. Podkomorzy pędzi do dworu starosty oświęcimskiego, każe piorunem zmieniać zajeżdżone konie. Spiesznie opowiada o ucieczce monarchy. Zanim słudzy skończą siodłać nowe wierzchowce, starosta wybiega pieszo na łąki za miastem. Na skróty pędzi w stronę Wisły. Do mostu granicznego dobiega przed ludźmi Tęczyńskiego, ale jednak o włos za późno. Orszak króla przejechał właśnie na drugi brzeg i już jest za granicą, na cesarskim Śląsku. Francuzi ze świty Henryka kończą rąbać drewniany most i puszczają z prądem jego ułomki.

Starosta, widząc króla na drugim brzegu i zniszczony most, zrzuca strój i nagi, z okrzykiem „Serenissima Majestas, cur fugis? (Najjaśniejszy Panie, dlaczego uciekasz?)”, wskakuje do Wisły. Walezy, dostrzegłszy zrozpaczonego, gołego szlachcica w rzece, wybucha homeryckim śmiechem. Francuzi ruszają dalej na zachód.

Ale Jan Tęczyński nie poddaje się. Przeprawia się ze swoimi Tatarami przez Wisłę i już poza granicami Rzeczypospolitej nadal ściga króla. Dopada go przed Pszczyną. Dworzanie Henryka zawracają konie, dobywają szpad i pistoletów. Tatarzy podkomorzego porywają się za łuki, ale w starciu z Francuzami nie mieliby żadnych szans. Tęczyński każe im schować broń, prosi o chwilę rozmowy z królem. Dworzanie chowają szpady, Walezy zawraca i podjeżdża do Tęczyńskiego. Podkomorzy błaga monarchę, by wracał. Henryk jest nieugięty. Oświadcza, że musi jechać do Francji, a z tronu polskiego wcale nie rezygnuje. Gdy opanuje sytuację w swej ojczyźnie, wróci na Wawel. W tym czasie w Polsce reprezentować go będzie ambasador Francji Danzay. Walezy dodaje, że swe motywy i dalsze plany starannie wyłuszczył w listach, które pozostawił w nocy na stoliku w swej komnacie.

Jan Tęczyński nieoczekiwanie dobywa szabli. Przerażeni Francuzi sięgają po szpady. Ale podkomorzy nie ma zamiaru mścić się na królu. Tnie się w rękę i na swą krew przysięga wierność Henrykowi.

Król każe ruszać w drogę.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

18 czerwca 1969 roku to dzień śmierci człowieka uważanego później za symbol gomułkowskich represji. Dziś W. Kalicki przypomina nam to tamtych czasach i tamtej śmierci:

Dochodzi 5.00. Już jasno. W warszawskiej rządowej klinice przy ul. Emilii Plater kończy się szpitalna noc. Chorzy jeszcze śpią, drzemią dyżurni lekarze, podrzemują pielęgniarki. Ostatnie chwile spokoju i ciszy przed początkiem dnia: rytualnymi pobudkami chorych, mierzeniem temperatury, podawaniem pierwszych leków, przygotowaniami do lekarskiego obchodu. Z pokoju wysuwa się drobna postać. Jerzy Zawieyski porusza się z trudem, nienaturalnie sztywno. Przed dwoma miesiącami doznał wylewu krwi do mózgu. Leczenie w rządowej klinice nie przywróciło mu zdrowia. Odwiedzający chorego konstatują raczej jego powolną agonię. Zawieyski nie może mówić, nierzadko wykazuje braki świadomości, nie orientuje się, gdzie się znajduje, co się z nim dzieje. Często płacze. Mimo bardzo złego stanu psychicznego chorego lekarze nie podejmują żadnych środków ostrożności. Zawieyski bez opieki chodzi po pokoju i po całym szpitalu.

Teraz znów jest sam. Idzie do łazienki, po dłuższej chwili wraca i zamyka się w pokoju.

Jerzy Zawieyski jest pisarzem, ale od 1956 roku jego pasją stała się polityka. Październikowy przełom sprawił, że – jako jeden z przedstawicieli katolickiej grupy Znak – wszedł do Sejmu PRL. Został też członkiem Rady Państwa. Do polityki wkroczył, by rozszerzyć październikowe reformy; marzyło mu się państwo, co prawda rządzone przez komunistów, bo takie były geopolityczne realia, ale możliwie demokratyczne, państwo, w którym wierzący nie byliby obywatelami drugiej kategorii, a Kościół mógłby bez przeszkód realizować swoją misję. Rozczarowanie przyszło szybko. Gomułka rozprawił się z październikowymi nadziejami społeczeństwa i wkroczył na drogę konfrontacji z Kościołem i prymasem Stefanem Wyszyńskim osobiście.

Politykowanie z ekipą Gomułki wiele Zawieyskiego kosztowało. I jako twórcę i po prostu jako człowieka wrażliwego, delikatnego wręcz.

Wierzył, że mimo wszystko, jako mediator między komunistami a Kościołem, odgrywa pożyteczną rolę. W poczuciu obowiązku utwierdzał go prymas Wyszyński. Ale politykować z komunistami było coraz trudniej. Do głębi oburzyło Zawieyskiego zerwanie przez rząd PRL stosunków dyplomatycznych z Izraelem po wojnie sześciodniowej na Bliskim Wschodzie. Zamierzał nawet złożyć w tej sprawie w Sejmie interpelację, ale w końcu zrezygnował.

Gdy w marcu 1968 roku milicja brutalnie pobiła studentów, Zawieyski wspólnie z innymi posłami Koła Znak napisał tekst interpelacji poselskiej w ich obronie. Miesiąc później odpowiedział na nią premier Józef Cyrankiewicz.

Po przemówieniu premiera posłów Znaku ordynarnie zaatakowali z trybuny Józef Ozga-Michalski i prawa ręka Gomułki Zenon Kliszko.

Zawieyski odpowiedział wspaniałą, godną mową. Wziął w obronę ofiary politycznej nagonki ostatnich miesięcy: studentów, posłów Koła Znak i pisarzy, a zwłaszcza pobitego przez „nieznanych sprawców” Stefana Kisielewskiego. Gdy skończył, na sejmowej sali rozpętała się burza. Posłowie z komunistycznego nadania nie szczędzili mu najgorszych obelg, nikczemnych pomówień, obrzydliwych wrzasków. Zdruzgotany, zrezygnował z funkcji członka Rady Państwa.

Władze odebrały mu służbowy samochód, który przysługiwał mu od 12 lat, i poczyniły przygotowania do odebrania mandatu poselskiego. W ówczesnych realiach utrata diety poselskiej, w połączeniu z cenzorskim zakazem druku, w praktyce oznaczała dla 67-letniego pisarza brak środków do życia. Do tego doszła obawa o przyszłość ruchu Znak, w którym wyraźna stała się możliwość rozłamu na tle zaostrzającego się kursu partii.

11 września zeszłego roku zanotował w swym dzienniku: „Za długo żyję. I boję się panicznie dalszego życia”.

Przed trzema miesiącami Zenon Kliszko za plecami Zawieyskiego poinformował polityków Znaku, że partia nie zgadza się, by pozostał on posłem następnej kadencji. Zawieyski boleśnie odczuł, że jego koledzy ze Znaku nie stanęli murem w obronie jego kandydatury.

Szarpany coraz to nowymi afrontami, udręczający się troskami, usiłujący skupić się na twórczości, ale niepotrafiący ostatecznie wywikłać się z polityki pisarz z dnia na dzień gasł w oczach. Nie pomagało wsparcie najbliższych przyjaciół ze Znaku, dobre słowa od prymasa. Dziesięć dni po wecie partii wobec jego kandydatury na posła, pisarz dostał wylewu.

Zawieyski wchodzi do pomieszczenia z toaletami w kabinach, przez duże podwójne drzwi wychodzi na taras ogrodzony dość wysoką balustradą. Drobna sylwetka bezgłośnie leci z czwartego piętra na bruk.

Parę godzin później wieść o śmierci rozchodzi się po Warszawie. Stefan Kisielewski notuje w dzienniku: „Przyszła wiadomość straszna: Zawieyski nie żyje […] Czy wyskoczył rozmyślnie, czy wypadł w zamroczeniu – tego się nigdy nie dowiemy […] Straszny koniec tego człowieka, któregośmy w końcu tak wszyscy kochali”.

Dla wszystkich intelektualistów, którym z komunistami nie po drodze, śmierć Jerzego Zawieyskiego natychmiast staje się symbolem opresji inteligencji i katolicyzmu pod gomułkowskimi rządami.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

U ujścia rzeki Hudson do Oceanu Atlantyckiego Stoi monumentalna rzeźba – słynna Statua Wolności. Dziś nieodłączny element nowojorskiego krajobrazu. Jak doszło do tego, by ten słynny pomnik wolności tam stanął? Na to pytanie odpowie nam W. Kalicki przywołując datę 17 czerwca 1885 roku:

Francuska fregata „Isere” rzuca kotwicę na redzie nowojorskiego portu. Na pokładzie i na rejach uwijają się marynarze. Płynącą z Francji „Isere” dopadł na Atlantyku sztorm tak potężny, że kapitan i załoga nie byli pewni, czy ujdą z życiem. Ciężkie przejścia widać na pokładzie na każdym kroku, tymczasem czasu pozostało niewiele. O, już płyną! Od strony portu widać coraz wyraźniej potężnie dymiący, bocznokołowy holownik. Na jego pokładzie zamiast kilku wysmarowanych marynarzy w roboczych bluzach stoi spory tłumek dżentelmenów w eleganckich surdutach, w kapeluszach. Holownik dobija do burty „Isere”, dżentelmeni przechodzą na pokład fregaty. Prowadzi ich emerytowany generał Charles Pomeroy Stone.

Francuski kapitan wita gości i zaprasza do swojej kabiny, by przywieziony przez „Isere” ładunek uroczyście przekazać narodowi Stanów Zjednoczonych.

Pomysł, by taki ładunek wysłać do Stanów, pojawił się 20 lat wcześniej, na letnim przyjęciu w domu francuskiego pisarza Éduarda René de Laboulaye w podwersalskim Clotigny. De Laboulaye, który sił próbował także w polityce, był zafascynowany Ameryką. Uwielbiał amerykańską rewolucję, George’a Washingtona i amerykańskich abolicjonistów walczących o zniesienie niewolnictwa.

Sam zresztą był przewodniczącym Francuskiego Towarzystwa Antyniewolniczego. Podczas przyjęcia, na które zaprosił kilkunastu francuskich intelektualistów, artystów i polityków, rozmowa zeszła na temat wdzięczności między narodami. Któryś z gości przypomniał, że podczas rewolucji amerykańskiej wielu Francuzów walczyło o niepodległość Amerykanów. De Laboulaye zauważył wtedy, że gdyby kiedykolwiek miał powstać w Stanach pomnik niepodległości, powinien zostać zbudowany wspólnymi siłami Amerykanów i Francuzów.

Tej górnolotnej rozmowie przy stole uważnie przysłuchiwał się jeden z gości, 31-letni rzeźbiarz Frederic Bartholdi. Od dłuższego czasu pracował nad popiersiem de Laboulaya i stał się niemal jego domownikiem. Bartholdiemu od czasu młodzieńczej wyprawy do Egiptu chodził po głowie pomysł zbudowania gigantycznej rzeźby nawiązującej do jednego z cudów starożytności, Kolosa Rodyjskiego. Zafascynowany gigantycznymi rzeźbami i architekturą faraonów oraz iście faraońskim projektem przekopania Kanału Sueskiego przez Ferdynanda wicehrabiego de Lessepsa, po skończeniu popiersia de Laboulaya zaprojektował gigantyczną rzeźbę egipskiego fellacha, mającą stanąć u wejścia do kanału. Z turbanu i z pochodni w wyciągniętej w niebo ręki miało bić światło niczym z morskiej latarni.

Egipski kedyw Ismail Pasza w 1867 roku odrzucił pomysł Bartholdiego. Ten nie dawał za wygraną. Dwa lata później zmodyfikowany projekt znów trafił do kosza kedywa.

Wtedy Bartholdi przypomniał sobie o de Laboulaye. W 1871 roku odwiedził go w Clotigny i zaproponował, by zaoferować Amerykanom pomnik wolności swego autorstwa. De Laboulaye zapalił się do pomysłu. Bartholdi pożeglował do Ameryki.

W 1875 roku de Laboulaye doprowadził do powstania towarzystwa budowy statui. Ponieważ miał to być dar narodu francuskiego dla narodu amerykańskiego, towarzystwo wykluczyło dotacje od francuskiego rządu. Przez następnych siedem lat mozolnie zbierano pieniądze, organizując pikniki, loterie, benefisy teatralne. Kompozytor Charles Gounod napisał pieśń dla towarzystwa, którą uroczyście wykonywano podczas zbiórek funduszy. W biednej Francji ofiarodawcy nie ociągali się, ale wpłacali niewielkie kwoty. W końcu od tysięcy ofiarodawców prywatnych, 181 miast i 10 izb handlowych zebrano równowartość 250 tys. dolarów.

Bartholdi tymczasem pracował nad projektem statui. Nie chciał honorarium, ale praca wymagała zatrudnienia wielu odlewników, cieśli, sztukatorów. Opłacano ich z funduszy zebranych przez towarzystwo. Rzeźbiarz namówił zdolnego inżyniera Aleksandra Gustawa Eiffla, by zaprojektował żelazną konstrukcję nośną statui.

To, że Bartholdi odmówił zapłaty, nie znaczyło wcale, że nie miał zamiaru na tym przedsięwzięciu zarobić. Rzeźbiarz myślał niezwykle nowocześnie. W 1876 roku zarejestrował w amerykańskim urzędzie patentowym dwa małe brązowe modele statui. Trzy lata później otrzymał na statuę, nazwaną Miss Liberty, amerykański patent nr D 11.023. Bartholdi zastrzegł sobie wyłączność na zyski ze sprzedaży małych kopii statui.

Rzeźbiarz nie stronił też od reklamowania swej pracy. Na podwórze paryskiej siedziby firmy Gaget, Gauthin et Cie, gdzie z wolna montowano odlewy kolejnych części rzeźby, zapraszał paryżan i wielkich tego świata. Plac budowy statui odwiedzili m.in. były amerykański prezydent Grant i pisarz Victor Hugo. Pośród tłumów ciekawskich szybko rozeszła się wieść, że zgodnie z zapowiedziami rzeźbiarz dał twarzy statui rysy swej matki, to już biust Miss Liberty wzorował na wdziękach swojej kochanki.

Bartholdi okazał się geniuszem reklamy. W 1876 roku wysłał na wystawę stulecia do Filadelfii ramię statui trzymające pochodnię. Obejrzało je tam 9 mln zwiedzających. Potem ramię pojechało do nowojorskiego Madison Square Garden. Dopiero w zeszłym roku wróciło do Paryża, celem dopasowania do korpusu Miss Liberty.

Naród francuski miał dać figurę, naród amerykański – podstawę. Ostatecznie na miejsce ustawienia statui wybrano nowojorską wyspę Bedloe. Przed ośmiu laty Amerykański Komitet Statui Wolności zaczął zbierać datki na budowę postumentu. Budowa ruszyła parę lat później. Głównym inżynierem mianowano Charlesa Pomeroya Stone’a, niefortunnego dowódcę wojsk Unii w wojnie secesyjnej. Pobity w bitwie pod Ball’s Bluff Stone został aresztowany i spędził pod kluczem ponad pół roku. Potem wrócił do sił zbrojnych Północy, krótko służył w armii Potomaku, ale kariery wojskowej już nie zrobił. Chyba że za taką uznać późniejszą służbę w armii egipskiego kedywa Ismaila zwieńczoną otrzymaniem przez Stone’a tytułu Ferika Paszy.

Kapitan „Isere” w swej kabinie uroczyście wręcza gen. Stone’owi i przedstawicielom amerykańskiego komitetu akt przekazania Statui Wolności narodowi amerykańskiemu. W ładowniach fregaty spoczywa 220 pak zawierających ponad 350 części monumentu. Stone wygłasza podniosłe przemówienie dziękczynne, ale minę ma nietęgą. W Ameryce zbiórka na budowę granitowego postumentu wysokości 89 stóp skończyła się w zeszłym roku klapą. Funduszy starczyło na wzniesienie zaledwie 15 stóp budowli. Cała nadzieja w rzutkim właścicielu nowojorskiego dziennika „The World” Josephie Pulitzerze, który od zeszłego roku z niezwykłą energią wzywa do zbierania datków na budowę. Redakcja ofiarowała na ten cel 1000 dolarów i codziennie publikuje wezwania do wpłat oraz wzruszające listy ofiarodawców, takie jak list dziewięcioletniej dziewczynki: „Chcę posłać wam parę moich ulubionych karłowatych kogutków, jeżeli pieniądze za nie przeznaczycie na statuę”. Na szczęście akcja Pulitzera daje efekty. Już 100 tys. Amerykanów ofiarowało datek na statuę. Trzy czwarte wpłat to mniej niż jeden dolar.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

 

 

Dziś, za sprawą W. Kalickiego, będziemy świadkami randki, która odbyła się 16 czerwca 1904 roku. Uczestnikami randki byli: James Joyce – wówczas dobrze zapowiadający się irlandzki pisarz oraz pokojówka z jednego z dublińskich hoteli Norah Barnacle. Dlaczego ta randka zakończona seksem w trawie okazała się tak ważna? Ano dlatego, że dzięki niej, po 16 latach, powstało największe i najbardziej na świecie znane dzieło irlandzkiego pisarza Ulisses. Od tego czasu 16 czerwca to dzień pamięci pisarza zwany na całym świecie Bloomsday:

Jest wczesny wieczór. Ciepło. Niebo nad Dublinem tylko gdzieniegdzie znaczą chmury. Jasna poświata gasnącego, pogodnego dnia wprawia spacerujących dublińczyków w dobry nastrój. Młody, niewysoki, szczupły mężczyzna, stojący na rogu Merrion Square, jest w nastroju więcej niż dobrym. Czeka go randka z ekscytującą nieznajomą.

Przed sześcioma dniami James Joyce, idąc ul. Nassau, dostrzegł nagle wyprostowaną jak świeca sylwetkę dziewczyny oraz imponujących rozmiarów kok gęstych rudych włosów. I to wszystko. Joyce ma poważne kłopoty ze wzrokiem i za radą okulisty stara się jak najwięcej chodzić bez okularów – ma to pomóc zwłaszcza jego lewemu oku. Na Nassau nie był więc w stanie dostrzec rysów twarzy wyprostowanej dziewczyny. Dojrzał jednak coś jeszcze – nieznajoma przechadzała się z podniesioną głową, energicznym, dumnym krokiem kobiety świadomej swej nieprzeciętnej wartości.

Joyce zaś przywiązuje wielką wagę do sposobu poruszania się ludzi. Zafascynowany, podniecony widokiem idącej po królewsku dziewczyny, James po prostu zaszedł jej drogę i zaczepił typową odzywką młodych podrywaczy, od których aż roi się w centrum Dublina.

Gdy przed Norah Barnacle stanął szczupły, dziwacznie odziany w biały, sięgający ziemi płócienny płaszcz oraz słomkowy kapelusz z szerokim rondem młodzian i śmiało, niezobowiązująco ją zagadnął, była pewna, że to jakiś marynarz.
Norah była ostatnią osobą, którą onieśmieliłaby zaczepka nieznajomego. Zgrabnie odcięła się. To był już znakomity pretekst do nawiązania rozmowy. Joyce wykorzystał okazję i po krótkiej pogaduszce zaproponował dziewczynie spotkanie. Norah mogła wyjść na miasto dopiero za cztery dni – pracuje jako pokojówka, kelnerka i barmanka w dość eleganckim Finn’s Hotel przy Leinster Street, wschodnim przedłużeniu Nassau Street, i wychodne dostaje od wielkiego dzwonu.

Podekscytowany, zachwycony urodą Norah James odliczał dni do spotkania. Nie zauważył podczas pierwszej randki, że jej szeroka twarz jest nieco pospolita. Dostrzegł tylko burzę ślicznych rudych włosów, wystające kości policzkowe, ciemnoniebieskie oczy w nietypowej oprawie czarnych długich rzęs i gęstych brwi. Ostry, ironiczny wzrok łagodziła opadająca powieka.
Joyce’a nie odstręczał głos Norah, niski, silny, nieledwie męski. Z sympatią dostrzegł za to akcent, zdradzający, że dziewczyna pochodzi z Galway na zachodnim wybrzeżu Irlandii.
No i to imię! Norah to jak Nora z dramatu Ibsena, którym Joyce jest oczarowany. Napisał już szkic o twórczości skandynawskiego dramaturga, wymienił z nim nawet listy. Tak, dla Jamesa to kolejny dowód, prócz nagłego, nieodpartego magnetyzmu serca, że ta dziewczyna nie pojawiła się na jego drodze przypadkiem. Była mu przeznaczona.

Zauroczony Joyce nawet nie podejrzewa, jak bardzo Norah – mimo oczywistych różnic wynikających z pochodzenia obojga – jest do niego podobna. Mniejsza już o to, że James i Norah pochodzą z rodzin wielodzietnych – w ultrakatolickich irlandzkich domach to w końcu nic wyróżniającego. Ale przytłaczająca większość rodzeństwa Norah i Jamesa to siostry. Ich ojcowie, ongiś zaradni, dobrze prosperujący, w końcu pogrążyli się w nieopanowanym pijaństwie. I w rodzinie Norah, i w rodzinie Jamesa pijani ojcowie zwykli terroryzować otoczenie. Obaj przepili wszystko, co mieli do przepicia, a ich rodziny wylądowały w końcu w wynajętych nędznych klitkach dla najbiedniejszych.
Z powodu nałogów ojców oboje w dzieciństwie często zmieniali miejsca zamieszkania – James nawet kilkanaście razy. Brak stabilizacji, oparcia w rodzinnym gnieździe odcisnął się na obojgu.
Norah ma 20 lat i mocny, samodzielny charakter, odziedziczony po matce, która w końcu przepędziła z domu męża pijaka. Jest wyjątkowo bystrą, pełną autoironicznego humoru, twardą kobietą, która od najmłodszych lat musiała radzić sobie sama. I wtedy gdy matka oddała ją w wieku sześciu lat do babci, i wtedy gdy w wieku 12 lat zaczęła pracować jako portierka w klasztorze Objawienia Pańskiego w Galway, i wtedy gdy porzuciła beznadzieję egzystencji jako praczka w Galway i wyjechała do Dublina, by tu, z trudem, wiązać koniec z końcem, pracując od świtu do ciemnej nocy w hotelu Finn’s. Potrafi kląć jak szewc, potrafi zwinąć ze sklepu ciasteczko.
Ojciec Norah, Tom Barnacle, piekarz z dziada pradziada, zanim skapitulował przed nałogiem, zadbał o stosunkowo przyzwoite wykształcenie córki. Do 12. roku życia Norah uczęszczała do szkół – to było wszystko, co w dziedzinie bezpłatnej edukacji dziewcząt można było osiągnąć w Irlandii.

Wykształcenie jest niewątpliwym atutem 22-letniego Jamesa Joyce’a. Zanim jego ojciec pogrążył się w niemal codziennych dzikich pijaństwach, James pobierał nauki w świetnych dublińskich liceach. W Belvedere był prymusem, a jego wypracowania z języka angielskiego zdobywały najwyższe lokaty. Joyce właśnie kończy dubliński University College; zdążył już zdobyć licencjat z języków francuskiego i włoskiego. Za sobą ma kilkumiesięczny pobyt w Paryżu, gdzie próbował studiować medycynę i prawo i gdzie kupił modny długi biały płaszcz, w którym zaczepił Norah na Nassau Street. Jego otoczenie nie wątpi, że James jest wybitnie utalentowany literacko; najmniej wątpi w to on sam. I ma ku temu solidne powody. Zdążył już opublikować w lokalnych gazetach i pismach literackich pierwsze utwory i szkice. Od paru miesięcy Joyce solidnie pracuje nad powieścią, w znacznej mierze autobiograficzną, którą za sugestią swego młodszego brata Stanislausa zatytułował Stephen Hero (Stefan bohater).

Skoncentrowany na sobie i własnym, nieco osobliwym, nadwrażliwym postrzeganiu świata James przepędza dnie na dyskusjach i pijaństwach z przyjaciółmi z uniwersyteckiego kręgu, na próbach zrobienia kariery śpiewaczej – jest nieźle wyedukowany muzycznie i dysponuje rokującym wielkie nadzieje nauczycieli tenorem – oraz na wykonywanej bez entuzjazmu pracy wychowawcy w szkole prywatnej. Z trudem wiąże koniec z końcem – tak naprawdę od dawna żyje z naciągania przyjaciół i znajomych na pożyczki; w tej dziedzinie jest prawdziwym mistrzem.
Rudowłosa nieznajoma naprawdę go zafascynowała. Na spotkanie jednak nie przyszła. Joyce wiedział, gdzie pracuje. Napisał do niej elegancki, dowcipny liścik:
 „Być może jestem ślepy. Wpatrywałem się długo w czyjeś rudobrązowe włosy i stwierdziłem, że nie należą do Ciebie. Przygnębiony wróciłem do domu. Chciałbym, żebyśmy się spotkali, ale nie wiem, czy byś tego chciała. Mam nadzieję, że zechcesz mnie zobaczyć. Jeśli jeszcze nie zapomniałaś. James A. Joyce”.

Nie zapomniała, chciała. I oto jest przed nim: zachwycająca jak przed sześcioma dniami, roztaczająca aurę erotyzującej kobiecości. Oboje przerzucają się dowcipnymi uwagami i ripostami, nie widzą poza sobą świata. James kieruje się nie w stronę eleganckiego centrum miasta, ale na wschód. Mijają port, doki i powoli wkraczają na podmiejskie dzikie pola zwane Ringsend. James tu już bywał. To miejsce schadzek młodych dublińczyków i marynarzy ze statków zatrzymujących się w porcie z tańszej kategorii, biorącymi tylko pół pensa za spotkanie, pannami lekkich obyczajów – oczywiście w wypadku gdy dziewczęta nie pracują w Kips, dublińskiej dzielnicy burdeli. Joyce ma już za sobą kilka spotkań z nierządnicami. Ostatnie, przed dwoma miesiącami, skończyło się kłopotliwą infekcją; James czuł się zmuszony pisać do przebywającego w Oxfordzie swego przyjaciela Oliviera St. Johna Gogarty’ego z prośbą o przesłanie nazwiska lekarza, który mógłby go uleczyć z dyskretnej choroby.

Norah nie protestuje przeciw obranemu przez Jamesa kierunkowi przechadzki. Ona też zna Ringsend. Nadzwyczaj atrakcyjna, pełna temperamentu, a przy tym popadająca ciągle w kłopoty finansowe, mieszkająca kątem dziewczyna już tu trafiła. Norah ma za sobą nieszczęśliwe dziewczęce miłości i całkiem dorosłe przygody z mężczyznami. Potrafi zaspokoić kochanka, nie tracąc ani ciętego poczucia humoru, ani cnoty.
W trawie pośród chaszczy, nie tracąc czasu na kontynuowanie dowcipnej konwersacji, rozpina młodemu pisarzowi spodnie i żywo zabiera się do rzeczy. James jest tak oszołomiony, że szturmowi rudowłosej piękności ze starannie przystrzyżoną dolną fryzurką poddaje się z bezradnością pensjonarki. Oboje mają na siebie wielką ochotę i spełnienie zalewa ich dreszczem rozkoszy. W świeżą trawę Ringsend kładli się rozpaleni namiętnością; wstają z niej zakochani. Chcą dalej być z sobą. I będą. Przez 37 lat. Ona da mu dwoje dzieci, on jej nieśmiertelność Molly Bloom.


Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

Dziś W. Kalicki przypomina zabójstwo Bronisława Pierackiego ministra spraw wewnętrznych w sanacyjnym rządzie Leona Kozłowskiego. Rzecz miała miejsce 15 czerwca 1934 roku:

Przed Klubem Towarzyskim przy Foksal 3 niedbale przechadza się młody jasnowłosy mężczyzna w jasnozielonym trenczu. Płaszcz ma rozpięty, pod spodem widać ciemny garnitur. Po pachą trzyma niewielką paczkę owiniętą szarym papierem. Nieznajomy już od samego rana regularnie pojawia się przed wejściem do Klubu, ale portier nie zwraca na niego uwagi.

Blondyn w trenczu to Grigori Maciejka, członek OUN, Organizacji Ukraińskich Nacjonalistów, o pseudonimie „Gonta”. W owiniętym papierem kartonowym pudełku jest bomba. Podłużna, ręcznie lutowana puszka z blachy wypełniona jest żółtym kwasem pikrynowym. W denku znajduje się zapalnik w kształcie litery T. Pocisk powinien detonować zaraz po zgnieceniu szklanej rurki wypełnionej w jednej części kwasem azotowym, w drugiej zaś cukrem i piorunianem rtęci – wystarczy nacisnąć metalowy tłok zapalnika.

Dochodzi 15.00, gdy przed klubem zatrzymuje się limuzyna z premierem prof. Leonem Kozłowskim. Stołeczny Klub Towarzyski to tradycyjne miejsce popołudniowych spotkań elity władzy: ministrów, polityków obozu belwederskiego, generalicji. Kilka minut później przed klubem zatrzymuje się samochód ministra opieki społecznej Paciorkowskiego.

Zaraz przed 15.30 na Foksal pojawia się służbowa limuzyna ministra spraw wewnętrznych Bronisława Pierackiego. Szofer Witulski zatrzymuje auto tuż przed bramą klubu.

Pieracki, legionista, uczestnik walk z Ukraińcami we Lwowie, jest wybitnym politykiem sanacyjnym. Ukraińcy widzą w nim autora policyjnych represji wobec swojej mniejszości w Polsce. Na zeszłorocznym zjeździe OUN w Berlinie zdecydowano, że w rewanżu za aresztowanie przez policję uczestników nieudanego napadu na pocztę w Gródku Jagiellońskim ma być dokonany zamach na ministra wyznań religijnych i oświecenia publicznego Janusza Jędrzejewicza lub na ministra spraw wewnętrznych Bronisława Pierackiego. Niedawno Pieracki zaczął szukać porozumienia z umiarkowanymi kręgami mniejszości ukraińskiej. Radykalni działacze OUN poczuli, że zagraża to ich polityce ustawicznego konfliktowania społeczności ukraińskiej z władzami państwowymi, i na celownik wzięli właśnie jego.

Minister idzie w stronę wejścia.

Maciejka energicznie rusza za nim. Tuż za plecami Pierackiego Maciejka nerwowo naciska paczkę. Przygląda się temu zdumiony woźny. Bomba jednak nie wybucha. Pirotechnik OUN Jarosław Karpyniec, który skonstruował pocisk, użył rurki ze zbyt grubego szkła, którego tłok zapalnika nie jest w stanie zmiażdżyć.

Maciejka przekłada bombę do lewej ręki, wyjmuje z kieszeni rewolwer Hispan kalibru 7,65 i z najbliższej odległości trzy razy strzela do przekraczającego próg klubu Pierackiego. Trafiony dwukrotnie w tył głowy minister pada w przedsionku. Zszokowany portier bez słowa patrzy, jak zamachowiec spokojnie wychodzi na ulicę i skręca w lewo, w stronę Nowego Światu.

Szoferzy czekający w limuzynach na gości klubu nie zwracają uwagi na stłumione odgłosy strzałów. Maciejka spokojnym krokiem mija kamienicę przy Foksal 8. Stojący tam na służbie policjant nie ma pojęcia, co się stało. Zamachowiec mija go, gdy z Klubu Towarzyskiego wreszcie wybiega portier i krzyczy: „Zbrodniarz! Trzymajcie zbrodniarza!”.

Maciejka rzuca się do ucieczki. Przed następną kamienicą, w której mieści się poselstwo japońskie, stoi woźny poselstwa Franciszek Wywrocki. Maciejka mija go pędem. Wywrocki biegnie za nim. Na rogu Kopernika Maciejka odwraca się i strzela. Chybia.

Tymczasem szofer ministra Pierackiego zawraca limuzyną w ciasnej uliczce i rusza w pościg za zamachowcem. Policjant stojący przed kamienicą nr 8 wskakuje na stopień auta. Na Kopernika samochód Pierackiego z policjantem na progu dopędza zamachowca. Maciejka strzela do szofera. Chybia, ale szofer uchyla się i przez chwilę nie widzi ulicy. Wykorzystuje to zamachowiec, który raptownie skręca w wąską, boczną ul. Szczyglą. Szofer Witulski cofa limuzynę i także skręca w Szczyglą. Policjant ciągle stoi na progu samochodu. Maciejka jest już jednak daleko. Zbiega schodkami na Okólnik. Niezauważony, wpada w bramę domu nr 5.

Gdy policjant zbiega na Okólnik, czekający tam wspólnik Maciejki informuje go, że zamachowiec pobiegł w stronę ogrodów. Maciejka porzuca w bramie płaszcz i paczkę z bombą. Wychodzi na ulicę jedynie w marynarce i nierozpoznany, spokojnie oddala się.

Pogotowie zjawia się przed Klubem Towarzyskim parę minut po zamachu. Bronisław Pieracki umiera podczas operacji w Szpitalu Ujazdowskim.

Premier Leon Kozłowski natychmiast po otrzymaniu wiadomości o śmierci ministra szkicuje projekt powołania „miejsc odosobnienia” – obozów, w których władze administracyjne mogłyby więzić bez wyroku sądowego niewygodne osoby, przede wszystkim przeciwników politycznych.

Godzinę później Kozłowski referuje ów projekt marsz. Piłsudskiemu.

Po szesnastej w gabinecie marszałka Piłsudskiego melduje się jego adiutant Mieczysław Lepecki.

 – A to jakieś świnie… – zaczyna Lepecki rozmowę o zamachu.

 – Pamiętacie wy Priwislinje? – przerywa mu Piłsudski.

 – Mało, panie marszałku – odpowiada adiutant.

 – Dziesięć priwislinskich guberni i 13 milionów Priwislincew. Gławnyj gorod Warszawa, wieroispowiedanije rimsko-katoliczeskoje. Priwislinje, a w nim Priwisloncy, łapówki i konspiracje – mówi Piłsudski z wielkim rozdrażnieniem.

Gdy Lepecki zauważa, że fatalna spuścizna zaborów to już niechlubna przeszłość, Marszałek wybucha:

 – Mądrala! To już przeszłość… to już przeszłość… Gdzie wy w tej teraźniejszości widzicie koniec przeszłości?

Piłsudczycy nie mają wątpliwości – Pieracki padł ofiarą zbrodniarza z szeregów Narodowej Demokracji. Motyw? Przed pięcioma dniami minister Pieracki zdelegalizował Obóz Narodowo-Radykalny.

Po południu aktywiści Strzelca, Legionu Młodych, Organizacji Młodzieży Pracującej zbierają się przed Szpitalem Ujazdowskim. Po przemówieniach piętnujących endecję i bratobójcze metody walki politycznej spory pochód rusza w stronę Nowego Światu. Aktywiści wkraczają do restauracji, kawiarń, kin i żądają opuszczenia lokali na znak żałoby. Ociągających się gości szturchają i wyrzucają na ulicę. O dwudziestej pierwszej kilkuset manifestantów zbiera się przed redakcją endeckiej „Gazety Warszawskiej”. Nie są w stanie sforsować ustawionego wcześniej kordonu policji, poprzestają więc na zrzuceniu lokalnego wydania gazety z ciężarówki Ruchu na bruk. Potem manifestanci tłuką neon reklamowy „Gazety” i wybijają szyby w mieszczącej się nieopodal administracji dziennika „ABC”. Dopiero o jedenastej wieczorem silne oddziały policji rozbijają manifestantów.

O północy Lepecki melduje się na dyżurze jako adiutant Marszałka. Piłsudski, zamyślony, mówi o projekcie obozów odosobnienia:

 – Ja nic nie mam przeciw tej waszej czerezwyczajce, ja się na tę waszą czerezwyczajkę na rok zgodziłem.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

Dziś W. Kalicki przypomina sensacyjne wydarzenie z 12 czerwca 1979 – przelot samolotem napędzanym mięśniami ludzkimi nad kanałem La Manche:

Tak, to może zdarzyć się już dzisiaj. Prognozy pogody są bardzo dobre. Nad niespokojnym zwykle kanałem La Manche ma być bezwietrznie. To najważniejsze.

O świcie z niewielkiego brytyjskiego portu Folkestone wypływa mała flotylla motorówek. Zapuszczają się na kilkanaście mil w stronę odległego o 35 km brzegu Francji. Ich meldunki także brzmią optymistycznie – ani tchnienia wiatru, pogoda idealna!

Kończy się kilkudniowe oczekiwanie. Technicy wyciągają z hangaru pod Folkestone przedziwną konstrukcję. Ogromne, przezroczyste jak u ważki i jak u ważki prążkowane wzmacniającym użebrowaniem skrzydła mają rozpiętość niemal 30 m. Do pionowej antenki w środku urządzenia przymocowane są liczne linki, biegnące do końców skrzydeł – to wzmocnienie delikatnej jak puch konstrukcji. Z daleka całość wygląda jak jeden z pionierskich samolotów z epoki braci Wright. Ale oto młody, szczupły mężczyzna w spodniach od dresu i T-shircie kończy rozgrzewkę i sadowi się w pionowej, wąziutkiej, przezroczystej kabinie pod skrzydłami. Znajduje się w niej coś na kształt stacjonarnego roweru. Tyle tylko że od pedałów biegnie świetnie widoczny system przekładni – aż do umocowanego z tyłu wielkiego śmigła. Młody człowiek w dłoniach dzierży coś na kształt małego koła sterowego nowoczesnego samolotu.

Jest 4.50. Obserwatorzy na łodziach meldują przez krótkofalówki, że nadal nie ma choćby najsłabszego wiatru. To zakrawa niemal na cud. Trzeba się spieszyć. Młody człowiek zaczyna pedałować. Podtrzymywana przez kilka osób przezroczysta konstrukcja nabiera prędkości na dwóch maleńkich kółkach schowanych w dolej obudowie kabiny. Gdy wielka przezroczysta ważka pędzi już w tempie rodzinnej rowerowej wycieczki, pedałujcy mężczyzna ściąga dźwignię i całość majestatycznie unosi się w powietrze, płynie nad brzegiem i rychło pojawia się nad motorówkami. Witają ją okrzyki radości. Załoga jednej z łodzi gratuluje starszemu mężczyźnie z nogą w gipsie. Amerykanin dr Paul MacCready jest ojcem tego osobliwego przedsięwzięcia. To on skonstruował dziwny pojazd latający napędzany wyłącznie siłą ludzkich mięśni.

MacCready od dzieciństwa budował nietypowe konstrukcje latające. Zaczął od miniaturowych modeli. W wieku 20 lat projektował i budował szybowce. W połowie lat 70., już jako inżynier aeronautyki zatrudniony w laboratoriach lotniczych w Pasadenie, podjął jedno z najosobliwszych wyzwań w technice – postanowił zdobyć Nagrodę Kremera. Brytyjski przemysłowiec Henry Kremer w 1958 roku przeznaczył 50 tys. funtów dla konstruktora cięższej od powietrza maszyny latającej napędzanej wyłącznie siłą ludzkich mięśni. Przelot musiał odbyć się na trasie o kształcie ósemki pomiędzy słupkami odległymi o 800 m. Pilot miał wystartować samodzielnie, a cały przelot winien był odbyć się na wysokości co najmniej 3 m. MacCready zabrał się do dzieła naukowo. Najpierw wraz z fizjologami sportu ustalił, że wytrenowany sportowiec o wadze 70 kg może rozwinąć maksymalną moc mięśni rzędu 700 watów (równą zatem mocy siedmiu raptem żarówek setek), ale tylko przez kilkanaście sekund. W czasie dłuższego, godzinnego wysiłku średnia moc sportowca spaść musi do 250–300 watów. Tymczasem najmniejszy spalinowy silniczek rowerowy, doczepiany do przedniego widelca ramy roweru i napędzający koło, ma moc 1200 watów. MacCready nie stracił animuszu. Obserwując szybujące nad pustynią kondory, postanowił zbudować maszynę bardzo lekką, a przy tym ogromnych rozmiarów i tym samym o znacznej zdolności do szybowania, tak by utrzymywała się w powietrzu niemal bez wysiłku ze strony napędzającego ją pilota. Za pomocą komputerów kalifornijskich laboratoriów lotniczych zaprojektował giganta zdolnego do lotu przy zastosowaniu napędu o mocy 300 watów. Wraz z 20 przyjaciół i pracowników własnej firmy zbudował machinę o rozpiętości skrzydeł 29,3 m. Szkielet z nadzwyczaj lekkich rurek aluminiowych pokryli oni cienką jak pajęczyna powłoką z mylaru, najnowszego tworzywa sztucznego produkowanego przez chemiczny koncern DuPont. Bez pilota całość ważyła 34 kg. Napędzało ją, znajdujące się z tyłu, śmigło poruszane siłą mięśni pedałującego pilota. Po 430 próbach MacCready 12 razy zmieniał konstrukcję mięśniolotu nazwanego „Gossamer Condor”. Do obsługiwania go zaprosił młodego, 24-letniego amerykańskiego kolarza Bryana Allena. I w końcu udało się. W 1977 roku Allen przeleciał po trasie ósemki 2200 m ze średnią prędkością 5 m/s. Konstruktor i pilot zainkasowali po 25 tys. funtów i natychmiast zabrali się za kolejne wyzwanie – tzw. Wielką Nagrodę Kremera: 203 tys. dolarów za przelecenie mięśniolotem nad kanałem La Manche.

MacCready zbudował nową, sprawniejszą machinę. „Gossamer Albatross”, bo tak ją nazwano, z wymiarów i wyglądu łudząco przypomina poprzednika, „Gossamera Condora”. Tajemnica tkwi w konstrukcji. Koncern DuPont, wietrząc świetną okazję do promocji swych osiągnięć, dostarczył nieodpłatnie swój najnowszy skarb – rurki z włókien węglowych, dwukrotnie wytrzymalsze od aluminiowych i trzy razy od nich lżejsze, oraz jeszcze wytrzymalsze od poprzednich powłoki z ultracienkiego mylaru. Jedynymi elementami z metalu są pedały, wał korbowy napędu, łańcuch napędowy i podstawa siedzenia pilota. Przy zbliżonych wymiarach „Albatross” jest o 9 kg lżejszy od „Condora”.

Pół godziny po starcie warunki nadal są idealne. Bryan Allen pedałuje rytmicznie, jest w dobrej formie. Ale pogoda szybko psuje się. Lekki boczny wiatr jest ogromnym utrudnieniem dla tak wielkiej i zarazem lekkiej jak piórko maszyny. Allen mocniej naciska na pedały, wyrównuje lot. Zwiększony wysiłek wzmaga pragnienie. Allen pije więcej wody, niż było zaplanowane. A jej zapas z powodu limitu wagi całości „Albatrossa” jest niewielki. W drugiej godzinie lotu woda kończy się i Allena męczy coraz bardziej pragnienie. Słabnie. 30 m niżej koledzy płynący na motorówkach dopingują go machaniem rękami. Mija druga godzina lotu, wzmaga się boczny wiatr. Allen nie daje rady, „Gossamer Albatross” leci już tylko 1,5 m ponad falami. Pilot podejmuje ostatnią, rozpaczliwą próbę. Przyspiesza, wspina się na wysokość ponad 30 m i tam szczęśliwie znajduje nieco ciszy. Może lecieć dalej. Ale ten rozpaczliwy wysiłek bez choćby łyczka wody odbiera resztki sił. Nogę łapią kurcze i parę razy przez kilka minut pilot musi pedałować tylko drugą, sprawną nogą. „Albatross” opada wtedy dosłownie na centymetry ponad fale. Za każdym razem jednak Allen, który widzi już francuski brzeg, nadludzkim wysiłkiem ratuje sytuację i odzyskuje wysokość. Wreszcie po 2 godzinach i 49 minutach lotu „Gossamer Albatross” ląduje na przylądku Griss Nez. Wykończony Allen nie ma siły, by się cieszyć. Za to MacCready, mimo gipsu na nodze, skacze w łódce z radości. Budując „Albatrossa”, zaciągnął wraz ze wspólnikiem kredyt w wysokości 100 tys. dolarów. Krótko potem wspólnik uciekł z gotówką. Połówka wielkiej Nagrody Kremera jest dla genialnego konstruktora jedynym ratunkiem przed zlicytowaniem.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.