Historia

Dziś przypomnimy jak w latach międzywojennych Rosja sowiecka traktowała swoich znaczących obywateli. W. Kalicki opisuje przypadek niejakiego Naumowa, który, prosił w Polsce o azyl polityczny i jako jeden z wielu Rosjan nie chciał wracać do Moskwy:

Gdy taki ranny wyraża życzenie złożenia zeznań, fatygują się do niego najwyższe władze. W izolatce Szpitala św. Karola Boromeusza w Białej Podlaskiej zjawiają się delegat wojewody lubelskiego Kazimierz Hauke, nadkomisarz Policji Państwowej Stanisław Ruciński i komisarz Tarbowski. Izolatki dzień i noc pilnuje posterunkowy policji.

Ranny ma się dobrze. Choć cały korpus ma obandażowany, jest w stanie sam podciągnąć się na łóżku. Niezbyt głębokie rany nie stanowią zagrożenia dla życia.

Pacjent z izolatki przed trzema dniami o 10.16 wyskoczył z ruszającego już w stronę granicy polsko-sowieckiej pociągu pośpiesznego Warszawa–Moskwa. Widząc wyskakującego i przewracającego się niemal pod koła pociągu pasażera, konduktor zatrzymał skład i sam wyskoczył na peron. Leżący tam mężczyzna wykrzykiwał, że jest śledzony przez agentów sowieckiej policji politycznej GPU, którzy eskortują go do Moskwy, by tam go zastrzelić. Konduktor wezwał sygnałem gwizdka posterunkowego, który zażądał od nieznajomego pasażera dokumentów. Wtedy mężczyzna wyciągnął z kieszeni nieduży scyzoryk, otworzył go i w zapamiętaniu zadał sobie kilkanaście ran w brzuch i piersi.

Choć zbroczony krwią, ranny pozostał przytomny. Policjant wylegitymował go. Mężczyzna wyciągnął z kieszeni sowiecki paszport na nazwisko Michaił Naumow. Wezwany lekarz stwierdził, że rany nie są groźne, ale na wszelki wypadek zdecydował przewieźć mężczyznę do szpitala. Pociąg do Moskwy odjechał bez Michaiła Naumowa.

Wczoraj Naumow złożył na ręce starosty prośbę o pozostawienie go do czasu wyleczenia w Polsce lub o odesłanie go do Francji. Wyraził też chęć złożenia wyjaśnień przedstawicielom władzy.

I rzeczywiście, chętnie opowiada siedzącym na krzesłach obok jego łóżka delegatowi wojewody i komisarzom o swojej karierze w partii bolszewickiej. Zaczął w niej aktywnie działać w 1918 roku. Jako zaufany członek partii, a przy tym wykwalifikowany kuśnierz, został skierowany do pracy w Pusznosyndykacie, centrali zajmującej się handlem futrami. Przed czterema laty awansował: został delegowany do Paryża jako kierownik przedstawicielstwa handlowego.

Wygodne życie w Paryżu skończyło się pół roku temu, 3 października 1929 roku. Tego dnia przybyły z Moskwy członek kolegium GPU Roisenmann wezwał radcę ambasady sowieckiej w Paryżu Grigorija Zinowiewicza Biesiedowskiego i oznajmił mu, że ma natychmiast wracać wraz z rodziną do Związku Radzieckiego. Biesiedowski, który do bolszewików trafił z eserowskiej opozycji, od kilku lat służył w sowieckiej dyplomacji, m.in. w Warszawie, ale co rusz zgłaszał zastrzeżenia do działalności terrorystycznej i dywersyjnej, jaką notorycznie prowadzili agenci GPU i wywiadu wojskowego z sowieckimi paszportami dyplomatycznymi w kieszeni. W tej sytuacji wezwanie do Moskwy mogło oznaczać tylko proces, a potem łagier albo egzekucję. Biesiedowski nie miał co do tego złudzeń i otwarcie odmówił powrotu. Roisenmann kusił go perspektywą dostatniej emerytury wypłacanej dożywotnio w niemieckich markach w kurorcie na południu Związku Radzieckiego. Biesiedowski nie dał się nabrać. Wrócił do swego mieszkania, ale był w pułapce: kamienica, w której mieszkali sowieccy dyplomaci i urzędnicy, przypominała twierdzę strzeżoną przez uzbrojonych enkawudzistów. Biesiedowski uciekł jednak przez mur ogrodu, wystąpił o azyl polityczny i jeszcze tego samego wieczoru wrócił w asyście francuskich policjantów po żonę i dziecko.

Pół roku później napisał wspomnienia, demaskujące kulisy działania sowieckiej dyplomacji. Wydano je natychmiast w Niemczech, w Polsce i we Francji. Czytelnicy mogli się z nich dowiedzieć, że długa seria tajemniczych zamachów bombowych, nękających Warszawę w 1923 roku, w tym i wielki wybuch w warszawskiej cytadeli w październiku 1923 roku, została zaplanowana przez sowieckiego „dyplomatę”, w istocie zaś rezydenta wywiadu wojskowego Łoganowskiego i jego następcę Jeleńskiego, wykonana zaś przez ich agentów z KPP.

Biesiedowski ujawniał także kompromitujące drobiazgi. Zaproszeni w 1923 roku na pogrzeb prezydenta Gabriela Narutowicza sowieccy dyplomaci w przeddzień uroczystości, na której obowiązywały stroje dyplomatyczne, dostali z Moskwy bezwzględny zakaz przywdziania burżujskiego rekwizytu – cylindra. By uniknąć skandalu dyplomatycznego, pojechali na pogrzeb w czapkach z czarnego baranka, którym wcisnęli denka do środka. Wprawili tym wszystkich w osłupienie, ale formalny wymóg pojawienia się w czarnych uroczystych nakryciach głowy spełnili i w pogrzebie brali udział.

Po ucieczce Biesiedowskiego zaczęła lawinowo rosnąć liczba sowieckich pracowników przedstawicielstw zagranicznych odmawiających powrotu do Moskwy. Europejskie gazety rozpisywały się ostatnio o ponad 200 nieposłusznych dyplomatach i urzędnikach.

Sytuacja w sowieckiej placówce w Paryżu stała się nie do zniesienia po tym, jak ostatnio urzędnik misji handlowej Krukow odmówił powrotu i ogłosił w prasie rewelacje kompromitujące sowiecki rząd. Naumow zeznaje, że przed tygodniem otrzymał nagłe wezwanie do Moskwy. Powodów mu nie podano. Mimo wątpliwości ruszył w drogę. Już jednak na granicy belgijskiej zauważył, że śledzi go dwóch agentów GPU.

 „Zrozumiałem, co czeka mnie w Moskwie. Resztek wątpliwości pozbyłem się, gdy po odjeździe pociągu z Warszawy do mojego przedziału wszedł jakiś nieznajomy mężczyzna, który zaczął ze mną rozmawiać po rosyjsku. Po czasie próbował dowiedzieć się, co sądzę o władzach sowieckich” – opowiada Naumow.

Gdy pociąg dojechał do Białej Podlaskiej, miał zamiar wysiąść i na piechotę wrócić do Warszawy, by tam oddać się w ręce polskich władz. Bał się, że lokalne władze w Białej Podlaskiej osobnika z sowieckim paszportem, bez ważnej wizy pobytowej, po prostu od razu odeślą do Związku Radzieckiego. Pociąg jednak ruszył już po półminutowym postoju. Gdy Naumow próbował wybiec na peron, tajemniczy rozmówca dopadł go na wagonowej platformie i usiłował zatrzymać. W końcu Naumow wyrwał się i karkołomnym susem wylądował na peronie.

Komisarz Tarbowski pyta uciekiniera, dlaczego sam poranił się scyzorykiem. Naumow wyjaśnia, że nie był pewien, czy Polacy nie wsadzą go z powrotem do pociągu. Samookaleczenie i kuracja w szpitalu wydały mu się najlepszym sposobem na pozostanie w Polsce i zyskanie na czasie.

Komisarz Ruciński prosi o złożenie zeznań na piśmie. Naumow po namyśle odmawia – o ile to możliwe, wolałby nie zostawiać śladów swojej ucieczki.

Następnie sowiecki zbieg podaje panu Hauke wniosek o zezwolenie mu na sześciotygodniowy pobyt w Polsce. Potem chciałby wyjechać do Francji.

Rozmawiający w szpitalu nie mają pojęcia, że właśnie w tym samym czasie moskiewski Sąd Najwyższy wydaje na paryskiego zbiega Krukowa zaoczny wyrok: kara śmierci, utrata wszelkich praw i konfiskata majątku.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

Dziś W. Kalicki przypomina wydarzenie z 9 czerwca 1927 r. związane z zamachem na Piotra Wojkowa, posła ZSRR w Polsce:

O 6.00 cztery kompanie piechoty z pułków 21., 30. i 36., w hełmach, z bronią na ramieniu, maszerują ul. Poznańską w Warszawie w stronę kamienicy nr 17, w której mieści się poselstwo ZSRR. Część żołnierzy staje w zwartym szyku przed poselstwem, reszta ustawia się w dwa długie szpalery, ciągnące się Poznańską i dalej, aż do dworca kolejowego. Ok. 7.00 na Poznańską przychodzą pierwsi gapie, ale muszą stanąć za kordonem piechoty.

W sali recepcyjnej, w otwartej trumnie, spoczywają zwłoki posła ZSRR Piotra Wojkowa. Honorową wartę przy katafalku pełnią urzędnicy poselstwa i czterech polskich oficerów piechoty z dobytymi szablami.

Piotr Wojkow przedwczoraj wczesnym rankiem wyjechał nowiutkim, świeżo zakupionym przez sowieckie poselstwo mercedesem, na warszawski Dworzec Główny. Na peronie miał się spotkać z wydalonym przez rząd brytyjski chargé d’affaires ZSRR w Londynie Arkadijem Rozenholcem. Niedawno policja angielska dokonała rewizji w siedzibie sowieckiego towarzystwa spółdzielczego ds. handlu z Wielką Brytanią Arcos. Znaleziono wówczas niezbite dowody, że misja handlowa Arcosu była tylko przykrywką do prowadzonej na wielką skalę działalności szpiegowskiej. Rząd brytyjski zerwał stosunki dyplomatyczne z ZSRR, a Rozenholc musiał wyruszyć z powrotem do Moskwy. Pociąg, którym jechał, miał godzinny postój w Warszawie, więc poseł Wojkow zjawił się na dworcu, by dotrzymać towarzystwa swojemu koledze. Gdy po wypiciu kawy w dworcowym bufecie obaj spacerowali po peronie, nieznany młody mężczyzna wyjął z kieszeni rewolwer i oddał do Wojkowa sześć strzałów. Sowiecki poseł, choć trafiony trzykrotnie w pierś, zdołał wyszarpnąć z kieszeni swój pistolet i trzy razy strzelić w kierunku napastnika. Niecelnie.

Ciężko rannego Wojkowa natychmiast przewieziono do szpitala. O 10.45, godzinę po zamachu, podczas rozpoczętej bez zwłoki operacji sowiecki poseł zmarł.

Zamachowiec uciekał w kierunku ul. Żelaznej, ale został ujęty. Zeznał, że nazywa się Borys Kowerda, jest Rosjaninem, mieszkańcem Wilna. Jego rodzina wyjechała z Rosji do Polski; ojciec był białogwardyjskim oficerem i bił się z bolszewikami.

W Polsce Borys Kowerda zaangażował się w działalność organizacji białych Rosjan. Ostatnio dla wydawanego w Wilnie antybolszewickiego „Białoruskiego Słowa” przygotowywał wyciągi z prasy sowieckiej. Z dość wysokiej pensji utrzymywał matkę.

Polski rząd dołożył wszelkich starań, by wyrazić oburzenie z powodu zbrodni i oddać hołd zmarłemu.

Pierwsza reakcja Moskwy była bardzo umiarkowana. Wczorajsza nota Komisariatu Spraw Zagranicznych winą za zamach obciąża… Wielką Brytanię. Polskim władzom zarzuca jedynie tolerowanie emigracyjnych organizacji białych Rosjan, z szeregów których wywodzi się zabójca Wojkowa.

O wpół do 8.00 przez kordon piechoty na Poznańskiej przejeżdża długa kawalkada limuzyn. Do poselstwa przybywają wicepremier Kazimierz Bartel, minister spraw wewnętrznych gen. Felicjan Sławoj Składkowski, minister przemysłu i handlu Eugeniusz Kwiatkowski, ministrowie oświaty, komunikacji oraz reform, szef kancelarii cywilnej prezydenta RP. Po przedstawicielach rządu do budynku poselstwa wkracza korpus dyplomatyczny pod wodzą ambasadora Francji Jules’a Laroche’a i posła włoskiego Maioniego. Są także wojewoda Władysław Sołtan, prezydent Warszawy Władysław Jabłoński, wojskowy komendant stolicy gen. Władysław Jaxa-Rożen.

Uroczystość eksportacji zwłok rozpoczyna się o 7.45. Dwaj sowieccy urzędnicy w czarnych garniturach lutują metalową trumnę. Sześciu członków poselstwa bierze ją na ramiona, wynosi przed budynek i umieszcza na sześciokonnym karawanie. Stojące na Poznańskiej oddziały wojskowe prezentują broń.

Kondukt rusza na dworzec. Na jego czele jedzie konno komendant uroczystości płk Więckowski. Za nim postępuje kompania 36. Pułku Piechoty, reprezentacyjny szwadron szwoleżerów i artyleryjskie zaprzęgi 1 Dywizjonu Artylerii Konnej. Orkiestra pułkowa gra żałobne marsze.

Za orkiestrą posuwają się dwa ozdobne wozy wypełnione górami wieńców i kwietnych wiązanek. Za wozami jedzie karawan szczelnie otoczony wartą honorową polskich żołnierzy i oficerów. W kondukcie, jako pierwsza, idzie wdowa po pośle Wojkowie. Trzyma za rękę synka byłego już chargé d’affaires ZSRR w Londynie Arkadija Rozenholca.

Tuż za nimi – polski rząd, korpus dyplomatyczny, przedstawiciele władz miejskich, pracownicy sowieckiego konsulatu. Kondukt zamyka kompania 21. Pułku Piechoty, szwadron szwoleżerów i półbateria artylerii konnej.

Polskie władze przygotowały iście królewską uroczystość eksportacji zwłok zamordowanego posła.

Na dworcu sowieccy urzędnicy przenoszą trumnę do pociągu specjalnego złożonego z pięciu wagonów. W jednym z nich aż do granicy jedzie asysta honorowa plutonu 36. Pułku Piechoty.

Premier Bartel składa kondolencje pani Wojkow. Kompania honorowa na peronie oddaje honory wojskowe. O 8.45 pociąg żegnany marszem żałobnym rusza na wschód.

Tego ranka w moskiewskim więzieniu OGPU na Łubiance funkcjonariusze czerezwyczajki mordują strzałami w tył głowy 20 więźniów, wybitne osobistości rosyjskie z czasów sprzed rewolucji.

Wczesnym popołudniem Rada Komisarzy Ludowych wydaje deklarację, że w odwecie za zamordowanie w Warszawie posła Wojkowa zostało rozstrzelanych 20 inicjatorów nielegalnych organizacji monarchistycznych i angielskich szpiegów. Sowieckie władze bez żenady, oficjalnie przyznają, że egzekucji dokonano bez wyroku sądowego, w akcie zemsty i w celu zastraszenia przeciwników komunistów. Na czele opublikowanej listy straconych widnieje nazwisko księcia Pawła Dołgorukowa.

Potomek dynastii Rurykowiczów, jeden z najbogatszych ludzi w carskiej Rosji, przed wojną światową uchodził za zdeklarowanego polonofila. W Partii Konstytucyjno-Demokratycznej jako jeden z nielicznych na długo przed rewolucją wypowiadał się za niepodległością Polski. Był jednym z głośnych europejskich pacyfistów; przed wojną założył w Moskwie Towarzystwo Przyjaciół Pokoju. Po przechwyceniu władzy w Rosji przez bolszewików książę stracił swe bajecznie wielkie majętności, ale mimo podeszłego wieku z pogodą ducha znosił na emigracji radykalną i dotkliwą odmianę fortuny. Przed kilku laty przyjechał do Polski, by odebrać kufer z bielizną i rzeczami osobistymi pozostawiony w czasie wojny w jego apartamencie w jednym z warszawskich hoteli – w nowej sytuacji rzecz dlań bezcenną.

Widok tonącej w śniegu Warszawy pobudził wtedy tęsknotę księcia za ojczyzną. Przebrany za wiejskiego dziada, nielegalnie przekroczył granicę polsko-sowiecką. W pasie pogranicznym aresztowali go sowieccy strażnicy. Nikt go jednak nie rozpoznał i starca deportowano z powrotem do Polski. Książę wrócił do Paryża, lecz wiosną tego roku znów nielegalnie przekradł się przez sowiecką granicę. Tym razem nikt go nie zauważył. Książę dotarł aż pod Kursk, na tereny swoich byłych majątków ziemskich. Tam rozpoznano go, aresztowano i aż do dzisiejszego ranka przetrzymywano na Łubiance.

Masowa egzekucja w Moskwie to tylko początek nowej fali bolszewickiego terroru. W Swierdłowsku czekiści rozstrzeliwują byłego carskiego oficera Obuchowa, w Tyflisie ginie dziś kilkunastu więźniów. W Odessie, Charkowie i Mikołajewie OGPU aresztuje ponad 600 osób. Przedstawiciele sowieckich władz nie kryją przed zachodnimi dyplomatami, że w najbliższych dniach ogłaszane będą kolejne listy skazanych na śmierć.

Wieczorem w Moskwie, na wiecach protestacyjnych z powodu zabójstwa Piotra Wojkowa, zbiera się ponad 100 tys. ludzi. Największe grupy gromadzą się przed gmachem Komisariatu Spraw Zagranicznych. Tłum dziką wrzawą i oklaskami przyjmuje deklarację przygotowaną przez urzędników sowieckiego MSZ, obciążającą odpowiedzialnością za zamach Kowerdy rządy brytyjski i polski i domagającą się surowego ukarania zamachowca oraz likwidacji wszystkich organizacji białych Rosjan w Polsce. Po rozwiązaniu wiecu ludzie ruszają na ul. Worowskiego, gdzie mieści się polskie poselstwo. Milicjanci nie dopuszczają demonstracji do gmachu poselstwa.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

8 czerwca 1967 roku miał miejsce dziwny incydent w tzw. „wojnie sześciodniowej” stoczonej pomiędzy Izraelem a Egiptem i innymi państwami arabskimi. W tym incydencie ucierpieli obserwatorzy a W. Kalicki tak to wspomina:

Dochodzi 11.45, gdy załoga USS „Liberty” kończy lunch. Łagodna bryza wiejąca z zachodu słabnie i jest coraz bardziej gorąco. Kapitan USS „Liberty” William L. McGonagle wraz z kilkoma oficerami wychodzą z mesy na pokład i na wpół rozebrani kładą się na leżakach, zapobiegliwie rozstawionych przez poranną wachtę. Jest cicho, idyllicznie.

A przecież niedaleko stąd, na Synaju, trwa wojna. Przed czterema dniami Izrael zaatakował Egipt. Lotnictwo izraelskie zaskakującymi atakami praktycznie zniszczyło egipskie siły powietrzne, zaś izraelskie wojska pancerne pobiły Egipcjan na Synaju. Wczoraj wieczorem izraelskie czołgi zdobyły strategiczne przełęcze Mitla i Gidi. Wielkie egipskie siły pancerne znalazły się w okrążeniu. Dziś muszą przebić się do Kanału Sueskiego – inaczej zostaną zniszczone na pustyni. Przed paroma godzinami w okolicach przełęczy Mitla oraz lotniska Bir Gifgafa, 90 km na wschód od Kanału Sueskiego, rozpoczęła się gigantyczna bitwa pancerna z udziałem, po obu stronach, ponad 1100 czołgów – największa od czasów II wojny światowej.

USS „Liberty” śledzi postępy izraelskiej ofensywy. To statek rozpoznania elektronicznego US Navy. „Simmons Victory”, jeden z masowo wytwarzanych podczas wojny światowej transportowców klasy Liberty, w grudniu 1964 roku został skierowany do przebudowy na okręt szpiegowski. Nad pokładem wyrosły dziwne asymetryczne anteny, w ładowniach urządzono laboratoria do rejestracji, dekryptażu i wstępnej analizy wszelkiej komunikacji w eterze. Koszt przebudowy „Simmons Victory” na AGTR, pomocniczy okręt rozpoznania technicznego, przekroczył milion dolarów, sumę bardzo poważną.

Marynarka wojenna przechrzciła „Simons Victory” na USS „Liberty”. Na czele załogi, liczącej 294 marynarzy US Navy oraz cywilnych specjalistów łączności, stanął kmdr William L. McGonagle. Za młodu McGonagle, by wyrwać się z biedy i beznadziei pracy jako robotnik rolny w południowej Kalifornii, zaciągnął się do marynarki wojennej. Walczył na okrętach bojowych podczas II wojny światowej i podczas wojny koreańskiej. Wśród marynarzy cieszy się opinią doskonałego, zdecydowanego dowódcy.

Po wybuchu wojny Izraela z Egiptem, Jordanią i Syrią dowództwo US Navy wysłało USS „Liberty” do wybrzeży Półwyspu Synaj, by monitorować radiową łączność izraelskiej armii.

Kmdr McGonagle zrelaksowany opala się na leżaku, mimo że od wczesnego ranka nad jego okrętem co rusz przelatują izraelskie samoloty. Zaczęło się o 5.45 przelotem francuskiego myśliwca „Mirage III” w barwach lotnictwa Izraela. Potem jeszcze kilka razy pojawiły się mirage, a raz nad USS „Liberty” dostojnie przeleciał francuski dwusilnikowy samolot transportowy „Nord Noratlas”, wykorzystywany przez lotnictwo izraelskie także w wersji rozpoznawczej. Jeden z myśliwców przeleciał nad pokładem tak nisko, że marynarze dokładnie widzieli twarz pilota i pomachali mu rękami. Izraelski pilot odpowiedział gestem na pozdrowienia Amerykanów.

Leżakujący kapitan jest spokojny: jego okręt pływa na wodach międzynarodowych, pod amerykańską banderą, a Stany Zjednoczone są przecież sojusznikiem Izraela. No i ten przyjazny gest pilota mirage’a…

McGonagle nie wie, że izraelskie dowództwo za wszelką cenę chce ukryć przed amerykańskim sojusznikiem swoje wywiadowcze i operacyjne tajemnice, a także przypadki łamania prawa wojennego przez swych żołnierzy. Tuż po wybuchu wojny szef izraelskiego sztabu generalnego gen. Icchak Rabin przestrzegł amerykańskiego attaché morskiego w Tel Awiwie kmdr. Ernesta Castle’a, że Izrael będzie chronił swoje wybrzeże, zatapiając znajdujące się w jego pobliżu niezidentyfikowane statki, i zażądał, by Stany Zjednoczone trzymały swe jednostki daleko na zachód od linii brzegowej. Pierwszego dnia wojny kmdr McGonagle na wszelki wypadek zwrócił się do wiceadm. Williama Martina ze sztabu VI Floty o przydzielenie niszczyciela jako osłony dla USS „Liberty”. Ale adm. Martin odpowiedział nazajutrz, że USS „Liberty” jest oznakowana jako statek amerykański, pływa po wodach międzynarodowych i nie jest prawdopodobnym obiektem ataku jakichkolwiek sił. A gdyby nawet USS „Liberty” znalazł się w niebezpieczeństwie, w ciągu 10 minut mogą przylecieć mu z pomocą myśliwce z pokładów lotniskowców VI Floty.

Przed kilkunastoma godzinami amerykańska Narodowa Agencja Bezpieczeństwa wysłała rozkaz do dowództwa VI Floty, by USS „Liberty” przesunąć na zachód, co najmniej 100 mil morskich od wód przybrzeżnych Izraela i półwyspu Synaj. Z niejasnych powodów rozkaz ten wysłany został na częstotliwościach, których nie nasłuchiwali radiotelegrafiści USS „Liberty”. Amerykański okręt pływa w odległości 12,5 mili od brzegu Synaju.

Oficerowie i kmdr McGonagle nadal opalają się na pokładzie. O dwunastej z mostka zbiega młodszy oficer John Scott i melduje, że na linii horyzontu dostrzegł dym, najwyraźniej skutek bombardowania. Na pokładzie okrętu wywiadowczego panuje senna atmosfera.

Znów przelatują w pobliżu myśliwskie mirage. O czternastej oficer pokładowy Lloyd Painter spotyka komandora na prawej burcie. McGonagle z niepokojem obserwuje krążące w pobliżu myśliwce Mirage. Niewiarygodne, ale nie mają one żadnych znaków rozpoznawczych! Painter melduje, że USS „Liberty” z niezrozumiałych powodów zboczył z kursu o 3,5 mili. Kapitan nie zwraca uwagi na meldunek, rzuca przez ramię: „To nie wygląda dobrze, zawołaj lepiej strzelców, bo oni chyba zaraz zaatakują”.

USS „Liberty” ma na pokładzie tylko kilka przeciwlotniczych karabinów maszynowych Browninga kalibru 12,7 mm. Gdy strzelcy odbezpieczają je, kilka mirege’ów nagle nadlatuje lotem koszącym nad okręt. Samoloty otwierają ogień z pokładowych działek i karabinów maszynowych, odpalają rakiety. Kadłub okrętu dygoce od eksplozji rakiet. Pociski rozrywają na strzępy dwóch strzelców przy karabinach maszynowych. Seria pocisków przecina na pół protokolanta Spichera. Pokładowy lekarz, najwyraźniej w szoku, usiłuje reanimować rozszarpane zwłoki.

Na mostku grad odłamków i kawałków szkła zasypuje kwatermistrza III klasy Pollarda i młodszego oficera pokładowego O’Malleya. Obaj padają na podłogę.

Nalot kończy się błyskawicznie. Okręt spowity jest dymami eksplozji.

Dopiero teraz włącza się sygnał alarmu bojowego. Pollard i O’Malley wstają. Pollard chwieje się – trafił go odłamek szkła. Na mostek wchodzi kmdr McGonagle. Utyka, ale nie zwraca uwagi na pokrwawioną nogę, w której tkwi spory kawał szkła z rozbitego iluminatora.

Kmdr McGonagle mianuje będącego pod ręką ppor. Lucasa swoim asystentem. Painter biegnie do mesy, w której kłębią się marynarze pośpiesznie ubierający kombinezony bojowe. Po chwili kapitan wzywa go na mostek. Gdy Painter przybiega, McGonagle z upływu krwi traci przytomność.

Po paru minutach jednak, choć krwotok z nogi jest coraz silniejszy, McGonagle odzyskuje świadomość i leżąc na noszach, dalej dowodzi okrętem. O 14.20 obserwator melduje, że od północnego wschodu z pełną prędkością bojową 30 węzłów zbliżają do trzy duże łodzie. Kmdr McGonagle dostrzega, że napastnicy płyną w szyku klinowym, typowej formacji używanej przy ataku torpedowym. Na jednej z jednostek widzi flagę Izraela. To izraelskie kutry torpedowe! Gdy kutry podpływają na odległość 2 km, strzelec jednego karabinów maszynowych na pokładzie USS „Liberty” puszcza do czołowego z nich krótką serię. Do ostrzału przyłącza się burtowy karabin przeciwlotniczy. Izraelczycy wystrzeliwują 5 torped.

Powolny USS „Liberty” rozpoczyna zwrot w kierunku napastników, ale nie ma szans na uniknięcie wszystkich torped. O 14.35 kapitan ostrzega przez głośniki załogę, że za chwilę torpeda uderzy w okręt. Eksplozja wyrywa w burcie ogromną, 12-metrową dziurę. Ginie niemal 30 marynarzy i techników pracujących w laboratorium telekomunikacyjnym urządzonym w dawnym luku towarowym.

USS „Liberty” szybko nabiera wody. Załoga powinna opuścić okręt, ale kmdr McGonagle nie może zdecydować się na wydanie rozkazu. Wszystkie szalupy i dinghy są poszatkowane przez izraelskie pociski. Dowódca ostrzega załogę przed kolejnym atakiem torpedowym. Zamiast kutrów nadlatują jednak mirage i ponownie ostrzeliwują płonący, silnie przechylony okręt. Kapitan rzuca rozkaz: „Kryj się!”. Odłamki zabijają kwatermistrza pokładowego.

Rannych jest tak wielu, że nie starcza dla nich noszy. Marynarze z poświęceniem zatykają dziurę w burcie materacami i sprzętami w mesy. Radiotelegrafiści ciągle wzywają w eterze pomocy.

Nad dymiący USS „Liberty” nadlatuje izraelski helikopter i daje znaki, że chce zabrać rannych. Amerykanie odmawiają i pokazują, by natychmiast odleciał. Po chwili helikopter odlatuje. W oddali krążą kutry torpedowe, czekając, aż okręt zatonie. Ale „Liberty” cudem utrzymuje się na powierzchni. Mechanicy uruchamiają uszkodzony silnik i okręt pomału rusza na zachód, na spotkanie z płynącym na ratunek niszczycielem VI Floty.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

Od 4 do 7 czerwca 1942 roku rozgrywała się strategiczna dla losów II wojny światowej na Pacyfiku bitwa o Midway. Wydarzenia, które dziś przypomina nam W. Kalicki rozegrały się dokładnie 5 czerwca 1942 r.:

Ledwie mija północ, nad potężnym japońskim lotniskowcem „Hiryu” („Latającym Smokiem”) pojawiają się amerykańskie latające fortece, startujące z lotniska na wyspie Midway. Nie muszą długo szukać przeciwnika. Noc jest księżycowa, widoczność doskonała, a cesarski okręt od dziobu do rufy trawią pożary – to skutek ataku dokonanego poprzedniego dnia, 10 godzin temu, przez bombowce nurkujące z amerykańskiego lotniskowca „Yorktown”. Cztery ciężkie bomby zamieniły „Hiryu” w płonący wrak. Do kadłuba wdarło się kilka tysięcy ton wody i lotniskowiec przechylił się aż 15 stopni na burtę. Pompy przestały pracować, ster także. Rozpaczliwe próby drużyn awaryjnych dotarcia do odciętej, unieruchomionej maszynowni spełzły na niczym. Piloci amerykańskich superfortec mają sytuację tak komfortową jak na ćwiczeniach. Bombardują doskonale widoczny, nieruchomy cel, którego nikt nie broni – pozbawione amunicji stanowiska armat przeciwlotniczych na lotniskowcu stoją w płomieniach.

W ciągu niespełna siedmiu godzin Amerykanie zamienili cztery wielkie lotniskowce cesarskiej floty w gigantyczne pochodnie, zniszczyli niemal 300 samolotów z najlepszymi japońskimi pilotami. Decydująca bitwa wojny na Pacyfiku zakończyła się katastrofalną klęską Japonii.

Do tego gigantycznego starcia dążyli Japończycy. Gdyby Amerykanie nie złamali szyfru cesarskiej floty i gdyby nie błędy japońskiego dowództwa w planowaniu operacji pod Midway, strategiczne zwycięstwo cesarskiej floty było bardzo prawdopodobne.

Po zaskakującym ataku na Pearl Harbor japońskich samolotów startujących z lotniskowców w grudniu zeszłego roku i zniszczeniu lwiej części stacjonujących tam ciężkich okrętów amerykańskich flota lotniskowców wiceadm. Nagumo zdemolowała przed dwoma miesiącami siły brytyjskie na Oceanie Indyjskim. Potem Japończycy uderzyli na południe. Przed miesiącem starli się z Amerykanami na Morzu Koralowym. To była bitwa pod dwoma względami przełomowa. Po raz pierwszy w historii ciężką walkę stoczyły dwie floty, których żaden marynarz nie dostrzegł z pokładu okrętu przeciwnika. Śmiertelne ciosy zadawały na dystans samoloty startujące z lotniskowców. Amerykanie i Japończycy stracili po jednym wielkim lotniskowcu. Nierozstrzygnięta bitwa na Morzu Koralowym w istocie była porażką floty cesarskiej. Jej naczelny dowódca adm. Isoroku Yamamoto zdecydował się zmiażdżyć flotę Stanów Zjednoczonych w wielkiej walnej bitwie. Jego plan przewidywał uderzenie ogromnej Połączonej Floty, w skład której wchodziła flota lotniskowców i okrętów liniowych, na amerykański atol Midway, najbardziej na zachód wysuniętą część łańcucha Wysp Hawajskich. Od Tokio dzieli Midway 4060 km, od San Francisco – 6850. Midway, określane też jako „strażnik Hawajów”, ma dla Stanów Zjednoczonych tak wielkie znaczenie strategiczne, że japońskiego ataku nie mogła zignorować amerykańska Flota Pacyfiku. I o to chodziło adm. Yamamoto. Miażdżąca przewaga jego Połączonej Floty, w której znalazł się świeżo wprowadzony do służby, największy na świecie superpancernik „Yamato”, mogący ostrzeliwać wszystkie okręty świata, pozostając poza zasięgiem ich dział, dawała nadzieję na zniszczenie wywabionych z Pearl Harbor amerykańskich lotniskowców. Japońskie siły morskie wydzielone do tej operacji liczyły 200 okrętów o łącznym tonażu 1,5 mln ton – ich załogi to ponad 100 tys. marynarzy. Przed bitwą na lotniskowcach znajdowało się 700 samolotów.

Wszystko jednak poszło całkiem inaczej, niż planował adm. Yamamoto. Amerykanie, znając plany floty cesarskiej, przerzucili w rejon atolu Midway trzy duże lotniskowce: „Yorktown”, „Hornet” i „Enterprise”. Przed dwoma dniami rozpoznawczy wodnosamolot US Navy wykrył skradającą się w stronę Midway flotę wroga. Natomiast dowódca japońskich lotniskowców wiceadm. Nagumo nie miał żadnych informacji o położeniu i zamiarach Amerykanów. Zaryzykował i nakazał atak bombowców na Midway. Po zbombardowaniu instalacji wojskowych na atolu japońskie lotniskowce – zaskoczone w trakcie tankowania i uzbrajania własnych, wracających z akcji samolotów – nie sprostały atakom amerykańskich bombowców. W płomieniach stanęła duma cesarskiej floty, ogromne „Kaga” i „Akagi”, mające po 90 samolotów. Eskadra bombowców nurkujących z USS „Yorktown” w parę minut zamieniła w płonący wrak nieco mniejszy lotniskowiec „Soryu”.

Japońskiej flocie pod Midway pozostał tylko jeden lotniskowiec – „Hiryu”.

Zanim amerykańskie samoloty pojawiły się nad lotniskowcami wroga, Japończycy ustalili położenie „Yorktowna” i w jego kierunku wystartowało kilkadziesiąt samolotów z czerwonymi kołami wschodzącego słońca na skrzydłach. Gdy japońscy piloci zaatakowali „Yorktowna”, bombowce amerykańskie właśnie zamieniały ich macierzyste okręty w płonące wraki. Dwie torpedy i trzy bomby, z których jedna wleciała do komina i zdemolowała kotłownię, obezwładniły amerykański okręt. „Yorktown” był pochylony bardzo mocno na burtę, unieruchomiony, pozbawiony energii elektrycznej, spowity dymami pożarów, ale w powietrzu znajdowało się jeszcze 10 jego bombowców. Wraz z tuzinem maszyn z innego lotniskowca nadleciały one nad „Hiryu”, tuż po tym, gdy wylądowały na nim samoloty, które zbombardowały „Yorktowna”.

Parę minut później ich bomby zamieniły „Hiryu”, ostatni lotniskowiec wiceadm. Nagumo, w stos ofiarny.

„Yorktown” i „Hiryu”, które niczym walczące skorpiony zadały sobie wzajem śmiertelne ciosy, skazane są na zagładę.

Wczoraj, po godz. 15.00, 2270 marynarzy opuściło pokład płonącego „Yorktowna”. Amerykanom, którzy wiedzieli już, że wygrali decydującą bitwę, dopisywał humor. Marynarze, unosząc się na falach, podnosili kciuki w charakterystycznym nowojorskim geście i krzyczeli do łodzi ratunkowych: „Taxi! Taxi!”. Opuszczony „Yorktown”, pochylony pod kątem 25 stopni, wbrew wszelkim przewidywaniom nie przewrócił się jednak. Pożary wygasły i ciemny olbrzym dryfował przez noc.

Krótko po północy przyszedł czas na opuszczenie płonącego „Hiryu”. O wpół do trzeciej w nocy kontradm. Tamon Yamaguchi, dowodzący dywizjonem lotniskowców składającym się z „Hiryu” i siostrzanego „Soryu”, poleca dowódcy okrętu zebrać wszystkich ocalałych członków załogi. Przed bitwą adm. Yamaguchi jako jedyny wysoki oficer floty krytykował plan ataku na Midway, a w czasie bitwy bezskutecznie domagał się podjęcia decyzji, które zapewne pozwoliłyby pokonać Amerykanów. Żaden ze zwierzchników go jednak nie posłuchał. Teraz przez megafony ogłasza: „Jako dowódca tego dywizjonu lotniskowców jestem wyłącznie odpowiedzialny za stratę »Hiryu« i »Soryu«. Pozostanę na pokładzie do końca. Wam rozkazuję opuścić okręt i nadal lojalnie pełnić służbę dla Jego Cesarskiej Mości”. Potem kontradm. Yamaguchi zdejmuje czapkę admiralską i wręcza ją na pamiątkę swemu adiutantowi kmdr. Ito. Kmdr Ito w rewanżu podaje admirałowi kawałek płótna, którym jego dowódca ma przywiązać się do pomostu. Niedobitki marynarzy opuszczają banderę. Samurajski obyczaj wymaga wypicia przed honorowym samobójstwem pożegnalnego toastu czarką sake. Na płonącym od wielu godzin lotniskowcu próżno by szukać sake i czarek. Adm. Yamaguchi wypija toast z oficerami sztabu zwykłą wodą z kubka. Uwielbiającym go oficerom sztabu, którzy proszą o zgodę pójścia z nim na dno oceanu, kontradmirał rozkazuje ratować się. Pozostaje przy nim dowódca „Hiryu” kmdr Tomeo Kaku – dowódcy tonącego okrętu nawet admirał nie może odmówić prawa do popełnienia honorowego samobójstwa.

Oficerowie sztabu bardzo szanują kontradm. Yamaguchi – prawdę mówiąc, w korpusie oficerskim floty jest on powszechnie uważany za najwybitniejszego japońskiego dowódcę morskiego wysokiego szczebla – i jeszcze raz próbują go namówić, by ocalił swe życie.

 – Księżyc tak jasno świeci na niebie – odpowiada kontradmirał.

To zamyka usta proszącym oficerom.

Niedobitki załogi opuszczają pokład. Krótko po 5.00 dwa japońskie niszczyciele wystrzeliwują w stronę „Hiryu” salwę torped – to cios łaski. Ale „Hiryu” nie chce tonąć. Przez cztery godziny stoi nieruchomo, z kontradm. Yamaguchi i kmdr. Kaku przywiązanymi do pokładu bojowego. O 9.00 idzie wreszcie na dno.

Dwie godziny wcześniej adm. Yamamoto otrzymuje wiadomość od pilota samolotu rozpoznawczego o dryfującym, opustoszałym „Yorktownie” i wysyła okręt podwodny, by go zatopił.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

4 czerwca 1989 roku odcisnął swoje piętno w wielu miejscach naszego globu. Dla Polaków okazał się być dniem chwały, dla Irańczyków dniem wielkiej żałoby a dla Chińczyków i Rosjan – dniem krwi. W. Kalicki przypomina nam dziś, dla jednych tragiczne, dla innych radosne wydarzenia tamtego szczególnego dnia:

O północy czasu lokalnego w szpitalu w Teheranie na atak serca umiera ajatollah Ruhollah Chomeini. Lekarze zdecydowali się operować go, mimo że skończył 89 lat. Wiadomość o śmierci ojca islamskiej rewolucji, który doprowadził do upadku cesarstwa i przez 10 lat sprawował w Iranie właściwie absolutne rządy, rozchodzi się błyskawicznie. O pierwszej w nocy na ulice wychodzi coraz więcej mieszkańców Teheranu. Słychać żałobne zawodzenia i okrzyki: „Dlaczego nas teraz zostawiłeś?!”. O drugiej w nocy silne patrole uzbrojonych po zęby tzw. strażników rewolucji islamskiej zajmują najważniejsze place i skrzyżowania w mieście. W tłumach narasta żałobna histeria.

Późnym rankiem w Teheranie zbiera się irański parlament. Przewodniczący odczytuje duchowy i polityczny testament imama Chomeiniego. Naród zostanie zapoznany z tym dokumentem później, gdy jego przesłanie przeanalizują islamskie elity.

Po południu Rada Mędrców – 70 duchownych szyickich – wybiera nowym przywódcą Iranu prezydenta Alego Chamenei.

Rozgłośnia w Teheranie podaje wspólny komunikat irańskiej armii i strażników rewolucji o gotowości przeciwstawienia się siłą wszelkim spiskom wrogów zewnętrznych i wewnętrznych. Ale prawdziwym problemem dla władz stają się zrozpaczeni po śmierci imama Irańczycy. Ludzie kładą się na chodnikach, krzyczą, zawodzą. Miliony szykują się do udziału w pogrzebie Chomeiniego, za dwa dni, na teherańskim cmentarzu ofiar wojny iracko-irańskiej. Nieokiełznana histeria wybuchnie właśnie wtedy: na oczach 10 mln żałobników rozszaleli fanatycy w walce o całun grobowy imama wyrzucą jego półnagie ciało z trumny na ziemię.

* * *
O pierwszej w nocy czasu lokalnego w Pekinie, w rejonie na zachód od pl. Tiananmen, tłum cywilów cofa się w stronę zachodniego końca alei Nan Chizi i gromadzi się wokół głównej bramy Biura Bezpieczeństwa Publicznego.

Od trzech godzin przez Pekin przebijają się zmotoryzowane kolumny wojska, zmierzając koncentrycznie w stronę opanowanego przez studentów pl. Tiananmen. Trzy godziny temu premier Li Peng rozkazał armii, by do świtu 4 czerwca zajęła plac i usunęła protestujących studentów. W razie stawiania oporu zezwolił na użycie broni bez ostrzeżenia. Chińscy żołnierze już w pierwszych minutach inwazji zmasakrowali tłumy w pobliżu mostu Muxidi, kilka kilometrów na zachód od pl. Tiananmen. Natarcie czołgów i transporterów idzie jednak dość powoli. Ulice Pekinu poprzecinane są barykadami. Zdesperowani cywile obrzucają wojsko kamieniami i butelkami z benzyną.

Tak kończy się siedmiotygodniowa epopeja pokojowej walki chińskich studentów o demokratyczne reformy. 15 kwietnia pierwsi z nich przyszli na pl. Tiananmen, by uczcić pamięć zmarłego tego dnia byłego sekretarza partii, zwolennika reform – Hu Yaobanga. Po trzech dniach studenci rozpoczęli okupację placu pod hasłami demontażu tyranii komunistów. Podjęta parę dni później przez władze próba usunięcia demonstrantów nie powiodła się. W połowie maja studenci na placu rozpoczęli głodówkę. Do ich ruchu dołączać zaczęli inteligenci, pojawili się też robotnicy. Fala demonstracji rozlała się niemal po wszystkich wielkich miastach Chin. Przed dwoma tygodniami władze wprowadziły stan wyjątkowy, do Pekinu skierowały silne jednostki wojskowe. Demonstranci zatrzymali je jednak na przedmieściach stolicy.

Zmęczenie, poczucie braku szans na zwycięstwo, spory między przywódcami studenckiego protestu przerzedziły szeregi demonstrujących. Ciągle jeszcze wielotysięczne rzesze pozostających na placu z dnia na dzień stawały się coraz bardziej radykalne w swych żądaniach, coraz bardziej zdesperowane. Przed tygodniem studenci Akademii Sztuk Pięknych wyrzeźbili w styropianie kilkumetrową kopię amerykańskiej Statui Wolności. Rzeźba nazwana Boginią Wolności, ustawiona na wprost portretu Mao Zedonga, zawieszonego na bramie Tiananmen, dodała otuchy demonstrantom. Przed dwoma dniami tłumy na placu jeszcze bardziej zelektryzowała i podniosła na duchu wiadomość, że intelektualista Liu Xiaobo, znany piosenkarz z Tajwanu Hou Dejian, socjolog Zhou Duo i dziennikarz Gao Xin rozpoczęli solidarnościową głodówkę.

O 1.15 nad południową częścią pl. Tiananmen robi się widno jak w dzień. Ciężkie karabiny maszynowe prowadzą ogień wysoko nad płytą placu, używając amunicji smugowej. Gdy ta strzelanina na pokaz kończy się, na Qianmen oddziały wojsk lotniczych ruszają ciasną tyralierą w stronę restauracji sieci Kentucky Fried Chicken. Przed restauracją stoi gęsty tłum. W stronę żołnierzy lecą kamienie i butelki z koktajlem Mołotowa. Nikt nie zważa na wycelowane w tłum lufy kałasznikowów. Lotnicy strzelają z odległości kilkudziesięciu kroków. Padają dziesiątki zabitych i rannych. W pawilonie Kentucky Fried Chicken pocisk rozrywa głowę jakiegoś mężczyzny. Jego mózg obryzguje stoliki i ladę.

Nad placem chrypią rozwieszone na szczycie Wielkiej Hali rządowe megafony o wielkiej mocy. O 1.30 władze nadają przez nie Dekret nr 1 Ludowego Rządu Miasta Pekinu i dowództwa stanu wyjątkowego. W dekrecie stwierdza się, że „zamieszki przekształciły się w kontrrewolucyjną rebelię”, a pl. Tiananmen stał się targowiskiem bzdurnych plotek. Spiker żąda, by wszyscy znajdujący się na placu natychmiast opuścili go. Kto się nie podporządkuje, zostanie usunięty za pomocą wszelkich środków.

Nikt z 30 tys. obecnych na placu protestujących cywilów nie ma cienia wątpliwości, co oznaczają owe „wszelkie środki”. Ale na Tiananmen ciągle przychodzą tłumy mieszkańców Pekinu, by wesprzeć studentów.

Przed trybuną, z której władze odbierały oficjalne parady, pojawia się duży oddział piechoty. 18-letni student Szkoły Wychowania Fizycznego Zhang Jian, jeden z członków pikiety broniącej części placu, gdzie znajdowała się trybuna, podchodzi do dowodzącego oddziałem oficera i głośno mówi: „Armia Ludowa kocha lud!”. Oficer wyciąga pistolet i z odległości 10 m trzy raz strzela studentowi w nogę. Koledzy odciągają rannego i zanoszą do autobusu linii 121, by odwieźć go do szpitala. Autobus jest teraz właściwie czymś w rodzaju ambulansu. Na podłodze leżą ciężko ranni. W drodze do szpitala umiera trzech z nich.

Ciężkie walki toczą się wokół placu, także w dalszych dzielnicach i na przedmieściach. Żołnierze strzelają to cywilów jak do kaczek; celują tak, by zabić. Giną setki ludzi. Rozwścieczeni cywile atakują ich, używając kamieni i butelek z benzyną. Gdy rzucają je z okien domów, wojsko strzela z karabinów maszynowych po oknach i balkonach. Gdzieniegdzie cywilom udaje się w ciemnościach, w zamęcie walki dopaść grupkę żołnierzy, podpalić czołg, transporter opancerzony. Tej nocy nie ma litości. Kilkudziesięciu żołnierzy i oficerów zostaje żywcem spalonych.

W szpitalach pojawiają się patrole wojskowe. Władze chcą zapobiec prowadzeniu przez lekarzy spisów zabitych i rannych. W szpitalu Tongren lekarze nie wykonują poleceń wojskowych – ci otwierają do nich ogień z kałasznikowów.

Na pl. Tiananmen ciągle jest w zasadzie spokojnie. O trzeciej w nocy czworo głodujących przywódców protestów zdaje sobie sprawę, że plac otoczyło wojsko. Tylko południowa strona nie jest zablokowana. Zewsząd dochodzą odgłosy gwałtownej strzelaniny. Przywódcy przekonują demonstrantów, że kontynuowanie oporu nie ma sensu, skończy się nadaremnym rozlewem krwi. Liu Xiaobo perswaduje: „Dzieciaki, nie ma powodu ponosić dalszych ofiar”.

Ale niektórzy ze studentów nie chcą się poddawać. W czasie kłótni wychodzi na jaw, że przy pomniku Bohaterów kąpani w gorącej wodzie studenccy rebelianci schowali karabin, kilka pistoletów, ręczne granaty domowej roboty zrobione z puszek po piwie. Czworo głodujących przywódców odbiera ten arsenał i ukrywa w zalegających wszędzie śmieciach.

Hou Dejian i Zhou Duo konsultują się z lekarzami z ambulansu – który dotarł pod pomnik Bohaterów jeszcze przed zablokowaniem ulic przez wojsko – jak uchronić tysiące studentów przed masakrą. Lekarze radzą, by rozmawiać z dowódcą oddziałów otaczających tłumy wokół pomnika. Hou Dejian i Zhou Duo wsiadają z dwoma lekarzami do ambulansu. Karetka wolno rusza w stronę szpalerów żołnierzy.

Obaj przywódcy studentów wysoko w górze trzymają białą chustkę. Żołnierze grożą, że ich zastrzelą, ale na szczęście zbliża się oficer z trzema gwiazdkami na mundurze. Oficer żąda, by natychmiast przerwano strajk głodowy. Hou i Zhou oświadczają, że strajk właśnie został zakończony. Proponują oficerowi, że wszyscy studenci wyjdą z placu pod warunkiem otrzymania gwarancji bezpieczeństwa. Wojskowy telefonuje do zwierzchnictwa i uzyskuje zgodę na warunki parlamentariuszy.

Hou Dejian wraca pod pomnik Bohaterów. Większość studentów karnie ustawia się w kolumny, które ruszają w stronę nieobsadzonego przez wojsko południowo-wschodniego krańca placu. Część studentów śpiewa Międzynarodówkę.

Wielu żądnych walki, nielękających się śmierci protestujących ociąga się jednak z wymarszem. Punktualnie o czwartej gasną światła wokół Tiananmen. Wojsko liczy, że studenci nie wytrzymają tej psychologicznej presji. Po 40 minutach światła zostają włączone i od północnego krańca placu rusza w kierunku pomnika szpaler żołnierzy. Za nimi posuwają się transportery opancerzone i czołgi. Miażdżą wszystko, co pozostało na placu: puste już namioty, kartony, śpiwory. Jeden z czołgów obala i miażdży Boginię Wolności.

Ale kilka tysięcy najbardziej zdeterminowanych studentów nie chce odejść od pomnika. Hou Dejian nadaremno przekonuje ich, że to jedyna sensowna decyzja.

O piątej nad ranem dowódca jednostek operujących na placu daje ostatnim okupującym otoczenie pomnika Bohaterów studentom ultimatum. Mają w ciągu trzech minut odmaszerować w stronę alei Qianmen. Studenci z południowej strony pomnika wychodzą w zwartej grupie. Na Qianmen usiłują, tak jak przed dwoma godzinami tysiące ich kolegów wychodzących jako pierwsi, rozproszyć się i ukryć przed oprawcami w mundurach. Nic z tego. Żołnierze biją ich kijami, wyłapują część z nich, do niektórych strzelają.

Większość z liczącej ok. 3 tys. osób grupy studentów po północnej stronie pomnika nie chce odejść. Słychać tam krzyki i pojedyncze strzały, które szybko przechodzą w trwającą pół godziny huraganową kanonadę broni maszynowej.

O 6.00 nad placem zapada cisza. Widać tylko wojsko. Odgłosy zaciętych walk dochodzą za to z innych części miasta.

Po opanowaniu placu przez armię rzecznik rządu Yuan Mu ogłasza oficjalnie: „Nikt nie zginął na Tiananmen!”.

* * *
W Baszkirskiej Republice Autonomicznej w Federacji Rosyjskiej mija północ. Pociąg osobowy z Nowosybirska na Syberii do uzdrowiska Adler nad Morzem Czarnym zbliża się do miejscowości Ulu-Tajak. Większość pasażerów to dzieci jadące na kolonie letnie. Maszynista pociągu widzi przed sobą światła pośpiesznego relacji Adler–Nowosybirsk. Oba pociągi mijają się właśnie tu, niedaleko Ulu-Tajak, w wąskiej dolinie między szczytami gór. Wychylony maszynista pociągu z Nowosybirska już ma się schować do wnętrza lokomotywy, gdy wyczuwa w powietrzu dziwny zapach. To… to przecież gaz! Ale gaz tu, daleko od fabryk, od dużego miasta? Maszynista zaczyna hamować, daje znaki kolegom z pociągu z Adlera, by się zatrzymali. Oba składy zwalniają, zbliżają się do siebie, zaczynają się mijać. Wtedy ciemności nocy rozświetla straszliwa eksplozja o mocy 10 kiloton trotylu.

W odległości 1300 m od torów przebiega nitka gazociągu. Z uszkodzonej rury od pewnego czasu wydobywał się płynny gaz ziemny. Nikt z obsługi tego nie zauważył. Silny wiatr rozwiewał odparowany gaz. Ale od kilku dni pogoda jest bezwietrzna. Gaz zbierał się w dolinie tak długo, aż zasnuł gęstym welonem całe jej dno. Wystarcza jedna iskra z któregoś z pociągów.

Straszliwa fala uderzeniowa kładzie wszystkie drzewa w promieniu 4 km. Oba pociągi zamieniają się w kupy poskręcanego od wielkiej temperatury żelastwa. Płonie kilkadziesiąt hektarów lasu. Nad doliną rośnie ogromny grzyb dymu i pyłu – jak po wybuchu atomowym. Z 1198 pasażerów obu pociągów 137 ginie w eksplozji. W dymiących zgliszczach umierają następni.

Jako pierwsze nadlatują na ratunek śmigłowce z pomocą medyczną z Czelabińska. Gdy z miast Asza i Sim na miejsce katastrofy docierają karetki, ofiar śmiertelnych jest już dwa razy więcej niż chwilę po eksplozji. W helikopterach i w karetkach umierają kolejne 53 osoby. Do szpitali trafia ponad tysiąc ciężko poparzonych ofiar. Mimo pomocy lekarskiej w szpitalnych łóżkach umierają kolejni ranni. Eksplozja gazu w sumie pociąga niemal 600 ofiar śmiertelnych. To druga co do wielkości katastrofa kolejowa w historii świata.

Sekretarz generalny KPZR Michaił Gorbaczow jeszcze w nocy wylatuje do Ulu-Tajak.

Nad ranem z całego świata nadchodzą do Moskwy propozycje pomocy medycznej i humanitarnej dla ofiar. W epoce Chruszczowa czy Breżniewa takie oferty pomocy z Zachodu Kreml odrzuciłby z powodów ambicjonalnych. Na szczęście teraz jest czas pierestrojki. Moskwa przyjmuje każdą pomoc. Do Baszkirii lecą nawet specjaliści od leczenia oparzeń korpusu medycznego armii izraelskiej.

Katastrofa w Ulu-Tajak nie przerywa obrad Rady Związku Rady Najwyższej ZSRR, jednej z dwóch izb nowo wybranego sowieckiego parlamentu. Wczoraj Michaił Gorbaczow stwierdził na posiedzeniu Rady Związku: „Teraz, gdy pierestrojka przekładana jest na język praktyki, napotykamy wiele poważnych problemów”.

Mało powiedziane.

Przedwczoraj z trybuny zjazdu sowieckich deputowanych akademik prof. Andriej Sacharow nazwał wojnę w Afganistanie „przestępczą awanturą”:

 „Nie wiadomo, kto ponosi odpowiedzialność za to ogromne przestępstwo naszej ojczyzny. Była prowadzona wojna na wyniszczenie przeciw całemu narodowi, zginął milion ludzi. To nasz straszliwy grzech. Występowałem przeciw wprowadzeniu naszych wojsk do Afganistanu i dlatego zostałem zesłany do Gorkiego”.

Prof. Sacharow upomniał się też o sowieckich jeńców pozostających w rękach Afgańczyków. Gdy zażądał, by ZSRR jako wstęp do rozmów o uwolnienie jeńców uznał afgańskich partyzantów za pełnoprawnych obrońców swojej ojczyzny, z trybuny zaatakowali go deputowani, oficerowie armii, z marsz. Siergiejem Achromiejewem na czele.

Katastrofa w Baszkirii, spory i awantury na pierestrojkowym zjeździe deputowanych to nie jedyne zmartwienia Gorbaczowa. Gdy generalny sekretarz KC odwiedza nad ranem ciężko poparzonych w szpitalu w Czelabińsku, w kilku miastach obwodu fergańskiego Uzbeckiej SSR wybuchają zamieszki i walki między Uzbekami i Turkami meschetyńskimi. Rozjuszeni mieszkańcy obu narodowości napadają na siebie, podpalają domy, samochody, sklepy. Część napastników jest uzbrojona. W strzelaninach ginie kilku milicjantów, są zabici wśród cywilów. Lokalne władze są zupełnie bezradne.

* * *
Za oknami polskiego konsulatu w Nowym Jorku robi się jasno. Na dywanie, w sali na piętrze, leży mąż zaufania Solidarności Piotr Stasiński. Leży, bo nie ma siły liczyć głosów na stojąco. Na nogach jest od ponad 30 godzin.

Stasiński, adiunkt w Instytucie Badań Literackich, w podziemiu był współtwórcą i dziennikarzem tygodnika „Wola”. W styczniu tego roku przyjechał do redakcji wychodzącego w Nowym Jorku „Nowego Dziennika” jako stypendysta Fundacji Kościuszkowskiej. Na wieść o wyborach w kraju zorganizował, wraz z przebywającymi w Stanach dziennikarzami Józefem Ruszarem i Andrzejem Krajewskim, komitet wyborczy Solidarności. Przez wiele dni aktywiści komitetu objeżdżali skupiska Polonii w stanach Nowy Jork, New Jersey, Connecticut i Pennsylvania. Na dziesiątkach wieców rozdawali wydane przez siebie znaczki Vote Solidarity, opowiadali o zmianach w Polsce, zachęcali do głosowania. Trafili do wszystkich polonijnych agencji turystycznych, sklepów, restauracji. Szefowie polonijnych firm turystycznych za darmo, bez żadnej biurokracji, zorganizowali wyborcze linie autobusowe z Greenpointu na Brooklynie i z Connecticut.

Stasiński dostał z Warszawy podpisane przez Zbigniewa Bujaka zaświadczenie, że jest mężem zaufania Solidarności w komisji wyborczej w Nowym Jorku.

Gdy był już pewien, że na głosowanie do konsulatu przyjedzie nie kilkudziesięciu Polonusów – jak dotychczas bywało – lecz zjawią się ich tysiące, wystarał się, mimo obstrukcji przysłanego z Warszawy przewodniczącego komisji wyborczej, o powołanie drugiej komisji w gmachu konsulatu. Gdyby pracowała tylko jedna komisja, setki ludzi nie zdążyłyby zagłosować. Przedstawicielem Solidarności w drugiej komisji została Celina Imielińska, naukowiec pracujący na jednym z amerykańskich uniwersytetów.

W konsulacie, jak i w innych placówkach dyplomatycznych, na statkach, w misjach wojskowych, głosowano dzień wcześniej.

Wczoraj już wczesnym rankiem przed konsulatem rozwinął się wąż setek Polonusów. Dla nowojorczyków kilometrowa kolejka była czymś tak szokującym, że wkrótce zjawili się reporterzy lokalnych stacji telewizyjnych. Na zewnątrz, w kolejce, panowała atmosfera radosnego pikniku. Gorzej było w środku. Przed obliczem obu komisji pojawiali się Polonusi, którzy jako jedyny dokument potwierdzający ich polskość pokazywali dipisowskie papiery z Niemiec z końca lat 40. albo jakieś przedwojenne zaświadczenia ich rodziców. Urzędnicy konsulatu zasiadający w komisji na takie dowody polskości mocno się krzywili, ale Stasiński i Imielińska twardo postawili na swoim – choćby jeden polski kwitek poparty szczerą chęcią bycia Polakiem wystarczał, by można było głosować.

Była to zapewne najszybsza i najbardziej liberalna weryfikacja narodowościowa na świecie.

Ci, którzy oddali głos, szli na wielki festyn wyborczy Solidarności w nieodległych salach New York University. Uczelnia udostępniła je za darmo. Na festynie wystawiali swe prace polscy plastycy z nowojorskiej kolonii artystycznej, w tym Andrzej Dudziński i Janusz Kapusta, grali polscy muzycy z pianistą Adamem Makowiczem na czele. Było swojsko i radośnie, także dlatego że po kątach zdrowo lała się wódka.

Głosujących przyszło tylu, że komisje przedłużyły pracę o godzinę, do dwudziestej trzeciej.

Jako jeden z ostatnich głosujących zjawił się były sekretarz KC PZPR Stefan Olszowski, teraz emeryt mieszkający w Queens. Olszowski liczył na to, że w godzinę po zamknięciu lokalu wyborczego zdoła dyskretnie, niezauważony, oddać głos na Jerzego Urbana, do niedawna rzecznika rządu, teraz prezesa Radiokomitetu. Urban kandyduje w śródmieściu Warszawy. Kandydatom w tym okręgu zaś przypadały głosy Polaków za granicą.

Piotr Stasiński leży na konsulatowym dywanie i przekłada głosy na dwa stosy. Karty z głosami na kandydatów Solidarności to istna papierowa góra. Malutki stosik głosów oddanych na Jerzego Urbana wygląda przy niej żałośnie.

* * *
W Gdańsku, po porannym głosowaniu, Lech Wałęsa spotyka się z dziennikarzami. Na pytanie, jaki przewiduje wynik wyborów, szacuje, że prawdopodobnie będzie to 25 proc. w Sejmie i 60–70 proc. w Senacie.

 – Za mało było czasu na kampanię – wyjaśnia.

Pytany, jak będzie wyglądał w przyszłości system polityczny w Polsce, odpowiada, że trudno ocenić, jaki komunizm będziemy mieć za 20 lat.

* * *
Dziennikarz prasy podziemnej Konstanty Gebert, formalnie nigdzie niezatrudniony, na głosowanie wychodzi z całą rodziną: żoną Małgosią, jedenastoletnim Jasiem, dziesięcioletnią Zosią i czteroletnim Szymkiem. Gebert nie wyklucza, że zaraz po wyborach na ulice znów wyjadą czołgi. Dzieci zabiera, bo chce, żeby miały jasne, ważne wspomnienie z dzieciństwa.

Cała piątka ma przypięte znaczki S – resztki ze zbieranej pracowicie przez sześć lat przez Geberta kolekcji znaczków podziemnej Solidarności. Przed pięcioma miesiącami, po tragicznym trzęsieniu ziemi w Armenii, znajomi i nieznajomi znieśli do mieszkania Gebertów górę ubrań i butów jako dary dla Ormian. Gebertowie pakowali je w paczki i wysyłali. W ostatniej chwili Konstanty zaczął w zakamarki ubrań upychać znaczki ze swojej kolekcji, by obdarowani wiedzieli, że to od Solidarności.

Ostatnią garść znaczków Gebert bierze teraz ze sobą – dla znajomych, którzy znaczków nie będą mieli.

Ale znajomi jakby się umówili. Wszyscy paradują ze znaczkami.

Po drodze Gebert z dumą ogląda porozlepiane na murach plakaty wyborcze Solidarności. Wczoraj późnym wieczorem dowiedział się, że właśnie z drukarni we Włoszech przyjechały plakaty – wariacja na temat słynnej sceny z Gary Cooperem z westernu W samo południe. Teraz Cooper jako szeryf zamiast rewolweru trzyma kartkę wyborczą Solidarności.

Gebert razem z kolegami rozlepił w nocy pokaźny pakiet plakatów na Okólniku, o krok od swojego mieszkania. Jeden nakleił na budynku, w którym ulokowany jest lokal wyborczy. Przez chwilę nawet myślał, że tak nie wypada, przecież było już po północy, obowiązywał zakaz agitacji, ale w końcu machnął ręką.

Na ulicy wszyscy są uśmiechnięci. Nieznajomi kłaniają się sobie, ustępują miejsca.

Na ten widok Geberta opuszczają złe myśli.

 – O kurczę, my to wygramy – zaczyna wierzyć.

* * *
Wczesnym rankiem w krakowskim hotelu Forum kończy śniadanie sześciu Amerykanów. Pięciu z nich to senatorowie oraz członkowie Izby Reprezentantów. Szósty, James Denton, jest prezydentem National Forum Foundation, organizacji pozarządowej zajmującej się wspieraniem demokracji w Europie i w Azji. To nieformalna misja amerykańskiego Senatu i Izby Reprezentantów, mająca skontrolować przebieg wyborów w Polsce. Zaprosiła ją kierowana przez Zbigniewa Romaszewskiego Komisja Interwencji i Praworządności NSZZ „Solidarność”.

Amerykanie i opiekujący się nimi emigrant z roku 1985 Wojciech Modelski mieli przylecieć przed trzema dniami, ale żaden z nich nie dostał peerelowskiej wizy. Po interwencji na wysokim szczeblu Warszawa wizy przyznała – na trzy godziny przed odlotem samolotu ze Stanów.

Po śniadaniu goście dzielą się na trzy grupy. W każdej jest dwóch Amerykanów, polski tłumacz, kierowca z samochodem, w razie potrzeby jeszcze student lub dwóch do pomocy. Jedna ekipa rusza kontrolować lokale wyborcze w Mielcu i Tarnobrzegu, dwie pozostałe rozpoczynają objazd komisji wyborczych w Krakowie. Pobyt amerykańskich parlamentarzystów przygotowali krakowscy studenci, działacze ruchu Wolność i Pokój. Kontrole przebiegają ściśle wedle ustalonego planu. Po wejściu do lokalu wyborczego tłumacz przedstawia gości przewodniczącemu komisji, potem Amerykanie wypytują go o przebieg głosowania, upewniają się dokładnie, czy nie było żadnych incydentów.

Tylko James Denton zna Polskę. Ale i on, i pozostali Amerykanie są zszokowani uprzejmością i otwartością członków komisji wyborczych. Spodziewali się szykan, awantur, kto wie, czy nie próby aresztowania, a tu nic z tego. Po każdej wizycie w komisji wyborczej senatorowie i deputowani zatrzymują się przed wyjściem. Z pomocą tłumacza pytają wychodzących, czy głosowali zgodnie ze swym sumieniem, czy nikt nie naciskał na nich, nie sugerował, kogo mają skreślać, czy mogli dokonywać skreśleń w ustronnym miejscu. Indagowani z uśmiechami odpowiadają, że wszystko było OK, radośnie pokazują znaczki S w klapach i rozstawiają palce w znaku V, zwycięstwa.

W mieszkaniu Zbigniewa Fijasa przy telefonie czuwa Wojciech Modelski. W razie jakichkolwiek trudności bezpośredni opiekunowie Amerykanów mają dzwonić do niego, a on powinien interweniować w amerykańskim konsulacie.

Ale żadnych kłopotów nie ma.

Jest tak radośnie i tak poprawnie, że aż nudno. Studenccy opiekunowie wpadają na szatański pomysł – a gdyby tak amerykańscy senatorowie spróbowali skontrolować komisję wyborczą w jednostce ZOMO w krakowskich Toniach? To duża jednostka, kilkuset głosujących i władze powołały tam zamknięty obwód wyborczy. W koszarach ZOMO wreszcie musi wybuchnąć jakaś grubsza draka!

Wartownicy ZOMO senatorów nie wpuszczają. Są jednak ujmująco grzeczni. Tłumaczą, że to jednostka zmilitaryzowana, obwód zamknięty, więc sami panowie rozumieją – obcokrajowców wpuszczać nie można. Tak jest przecież w każdym kraju.

Amerykanie kiwają głowami i wracają do taksówki.

* * *
W Gdańsku dwaj studenci, bracia Jacek i Jarosław Kurscy, wsiadają rano do swoich samochodów. Jacek do zdezelowanego fiata 125 kombi w charakterystycznym kremowym kolorze. Kiedyś była to karetka pogotowia. Jacek Kurski kupił ją w zachodnioniemieckim szrocie za marki zarobione na saksach. Jarosław wsiada do białego pordzewiałego małego fiata. Obaj mają w kieszeni zaświadczenia, że są dziennikarzami wydawanego przez Region Gdański „S” „Tygodnika Wyborczego”.

Ruszają na objazd komisji wyborczych w Trójmieście. Ale nie dzieje się nic godnego uwagi, żadnych sensacji, żadnych incydentów.

Po południu bracia ruszają razem dużym fiatem do Skarszew. Chcą zobaczyć, jak głosują Kaszubi. Ale tu też nie ma sensacji. Kaszubi, katolicy, od kilkuset lat wrośnięci w tę ziemię, głosują na „S”. Wszędzie spokój. Prawdę mówiąc, nie ma o czym pisać.

Bracia Kurscy wpadają na pomysł, by odwiedzić powiatową komendę milicji. Nie ma tam żadnej komisji wyborczej, ale oni mają z milicją swoje porachunki. Podczas poprzednich, oficjalnych wyborów, zbojkotowanych przez podziemną „S”, obaj kupili mnóstwo drobnych monet i obrzucali nimi głosujących idących do lokalu wyborczego przy ul. Karłowicza. Skończyło się to zgarnięciem do nyski i zatrzymaniem do nocy na komendzie.

Teraz chcą, zbrojni w papier z pieczątką „S”, wejść do jaskini przeciwnika. Jeśli milicjanci ich nie wpuszczą albo zrobią awanturę – będzie o czym pisać. Ale funkcjonariusze miło zapraszają do środka. Pod ścianami stoją pleksiglasowe tarcze do użytku przy zwalczaniu demonstracji, na stołach leżą długie pały. A milicjanci w tej scenerii ze zrozumieniem kiwają głowami nad zaświadczeniem gości, uprzejmie odpowiadają na pytania dwóch studentów.

Kurscy wychodzą oszołomieni. Czują, że nic już nie będzie tak jak dawniej.

* * *
Amerykańscy obserwatorzy wyborów kończą w Krakowie swą pracę o dziewiętnastej i wracają do hotelu. Chcą się porządnie wyspać. Jutro wraz z Wojciechem Modelskim lecą z powrotem do Stanów. Ale Modelski nie kładzie się spać. W mieszkaniu Zbigniewa Fijasa wraz z działaczem pacyfistycznego Ruchu Wolność i Pokój Bartłomiejem Sienkiewiczem pogryza kanapki i pije czystą toasty za pomyślność w wyborach.

Jan Rokita i Fijas objeżdżają w nocy obwodowe komisje wyborcze w Krakowie i zbierają wstępne informacje o wynikach. Gdy wracają do Modelskiego i Sienkiewicza, Rokita jest przekonany, że Solidarność odniosła wielkie zwycięstwo. Tak wielkie, że władza za żadne skarby go nie uzna.

Rokita dzwoni do zastępcy redaktora naczelnego „Tygodnika Powszechnego” Krzysztofa Kozłowskiego. Alarmuje: zwycięstwo w wyborach jest tak wielkie, że wszyscy czterej powinni szykować szczoteczki do zębów. Ani chybi jeszcze tej nocy wszystkich zgarnie milicja.

* * *
W nocy w redakcji „Neues Deutschland” we wschodnim Berlinie do druku idzie tylko neutralna, malutka notatka o odbyciu się w Polsce wyborów parlamentarnych. Ani słowa o ich przebiegu, o przewidywanych rezultatach. O rzeczywistym sensie wyborów mówi tylko zdanie, że 35 proc. miejsc w Sejmie przeznaczonych jest dla kandydatów organizacji innych niż PZPR, w tym kandydatów OPZZ i Komitetu Obywatelskiego „Solidarności”. Relacje enerdowskich korespondentów z Polski przeznaczone są tylko do wiadomości władz.

* * *
Propagandyści w redakcji „Rudeho Prava” w Pradze mają wieczorem ten sam orzech do zgryzienia co ich koledzy z „Neues Deutschland” – jak zgrabnie nie zauważyć polskich wyborów. Notkę Wybory w Polsce dają na 7 stronę. „W Polsce odbyły się wybory. Ich główną cechą charakterystyczną jest bardzo mała frekwencja. Jak donoszą z Polski, opozycja wyłącznie prze do konfrontacji. Korespondent Pavel Minarik pisze, że rozmawiał przed komisjami z wyborcami: starsi wybierają sami, ale młodzi dają sobą manipulować”.

W Warszawie już po południu nie ma wątpliwości, że frekwencja jest dość wysoka i zapewne przekroczy 60 proc. Z drugiej strony jednak, te 60 proc. to bardzo mało dla kogoś, kto brał udział wyłącznie w wyborach komunistycznych, w których frekwencja oficjalnie nie spadała nigdy poniżej 98 proc.

* * *
W moskiewskiej „Prawdzie” inaczej – do druku idzie wieczorem całkiem spory materiał o wyborach podpisany przez warszawskiego korespondenta Staruchina.

Sowiecki dziennikarz odnotowuje, że w wyborach, nazywanych „demokratycznymi” i „konkurencyjnymi”, rzeczywiście może startować każdy, kto zdoła zebrać 3 tys. podpisów na swej liście, i że nikt nie ma gwarancji miejsca w parlamencie. Opisuje kampanię wyborczą i przyznaje, że najskuteczniej zabiegała o poparcie dla swoich kandydatów Solidarność. Skrupulatnie odnotowuje, że najwięcej, bo 16, kandydatów na jeden mandat przypada w okręgu nr 42 w Kielcach.

Sowiecki dziennikarz przytacza opinię przewodniczącego komisji wyborczej na warszawskiej Ochocie o tym, że zgodnie współpracują w niej członkowie PZPR, OPZZ i ludzie Solidarności. Opisuje, bez agresji i złośliwości, jak przed jedną z komisji młodzi ludzie instruują idących do urn, jak trzeba głosować na kandydatów Solidarności. Sowiecki korespondent jest bardzo dobrze poinformowany – zauważa, że zlekceważenie kampanii przedwyborczej przez dotychczasowe partyjne autorytety może je drogo kosztować.

Na koniec dodaje garść rytualnych oskarżeń pod adresem Stanów Zjednoczonych i Francji o pomoc dla Solidarności i tym samym mieszanie się w wewnętrzne sprawy Polski.

* * *
Przewodniczący Komitetu ds. Radia i Telewizji Jerzy Urban nie ma zbyt wiele do roboty i po głosowaniu zostaje w domu. W dniu wyborów w telewizji nie ma drażliwych tematów, które wymagałyby jego osobistego nadzoru. O swój wynik wyborczy jest spokojny. Jako jeden z nielicznych kandydatów partyjnych naprawdę przyłożył się do kampanii wyborczej. Do wszystkich emerytów w dzielnicy Warszawa Śródmieście wysłał listy zachęcające do głosowania na siebie. Poza tym serio liczy na głosy partyjnych pracowników placówek dyplomatycznych na całym świecie i Polaków zatrudnionych na budowach w ZSRR, Libii, Iraku, NRD.

Z upływem godzin dociera do niego coraz więcej niepokojących informacji o rozmiarach klęski kandydatów PZPR. Gdy dowiaduje się, że w Nowym Jorku poniósł katastrofalną porażkę, że nawet w ambasadzie w Tiranie uzyskał jedynie minimalną większość, nie ma już wątpliwości – przegrała PZPR i przegrał on sam.

Urban, rasowy polityk, od razu pojmuje, że nieoczekiwana klęska przeznaczonej dla czołowych działaczy partii Listy Krajowej i opanowanie przez ludzi Solidarności Senatu może wywrócić porozumienie Okrągłego Stołu i spowodować nieobliczalne konsekwencje. Nad ranem Urban szkicuje treść oświadczenia władz, że akceptują wyniki wyborów. O dziewiątej zjawia się na naradzie Sekretariatu KC. Wstępne wyniki są już znane. Partyjni przywódcy, w grobowym nastroju, milczą. Urban przekazuje teksty oświadczenia gen. Jaruzelskiemu, który odczytuje je. Nikt nie zabiera głosu. Jaruzelski przekazuje oświadczenie rzecznikowi PZPR Janowi Bisztydze, by je opublikował.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

3 czerwca 1968 roku miał miejsce nieudany zamach amerykańskiego artystę Andy’ego Warhola. Fakty sprzed 52 lat przywołuje dziś W. Kalicki:

Dochodzi 9.00, gdy przed wejściem do nowojorskiego The Chelsea Hotel pojawia się niezbyt atrakcyjna brunetka z gładko zaczesanymi włosami. Dziewczyna ma długą, nieco końską twarz. Choć ranek jest ciepły, na gruby wełniany golf włożyła solidny trencz. Po chwili brunetka wchodzi do hotelu i pyta recepcjonistę o wydawcę Maurice’a Girodiasa. To stały rezydent Chelsea, malutkiej ojczyzny nowojorskich freaków, odjechanych artystów alternatywnej sceny Nowego Jorku, muzyków, malarzy, pisarzy, którzy wybrali ten przedziwny ni to hotel, ni to artystyczną komunę, by żyć i tworzyć w oparach kontestacji wszystkiego, co zwyczajne (i w oparach jointów oraz innych używek, rzecz jasna).

Girodias, mimo profesji uznawanej za szacownie konserwatywną, świetnie do koktajlu rezydentów The Chelsea Hotel pasuje. Urodził się tuż po I wojnie światowej w Paryżu jako Maurice Kahane, syn katoliczki Marcelle z domu Girodias i żydowskiego właściciela wydawnictwa Obelisk Press Jacka Kahane. Ten bystry biznesmen wydawał w Paryżu po angielsku literaturę erotyczną dla turystów z Wielkiej Brytanii, pozbawionych przez cenzurę na Wyspach dostępu do upragnionych różowych historyjek. Cenzorów francuskich książki po angielsku, choć wydawane nad Sekwaną, nic nie obchodziły. Ten genialnie prosty pomysł uczynił z Kahane’a seniora człowieka bogatego, a z dzieciństwa jego syna raj. Jack Kahane nie był banalnym wydawcą soft porno dla pieniędzy (i autorem, bo sam pisywał niemało pieprznych historii, by nie dzielić się z innymi literatami zyskiem), miał także nosa do nowatorskiej literatury i ambicje, by również i ją wydawać – pod warunkiem że znajdzie się w niej miejsce dla pikantnego seksu. W latach 30. wydał książki Henry’ego Millera i AnaÏs Nin.

Jack Kahane zmarł młodo w 1939 roku. Maurice odziedziczył po matce katolickie nazwisko, które pomogło mu przetrwać w Paryżu okupację, po ojcu zaś wydawnictwo Obelisk Press, uwielbienie dla pornografii (w wieku 15 lat zgrabnie rysował obrazki, na widok których mocniej biły serca nie tylko starszym paniom) oraz instynkt tropiciela wartościowej literatury (pod warunkiem że znajdzie się w niej miejsce na seks).

Czego nie dokonali hitlerowscy okupanci, dokonały wespół dobra literatura i purytańskie władze we Francji. Oskarżony o propagowanie w Sexusie Millera okropnych obscenów Girodias co prawda uniknął więzienia, ale został doprowadzony do bankructwa i utracił kontrolę nad Obelisk Press. Gdy paryska policja zniszczyła mnóstwo wydrukowanych już książek i ciągle urządzała najazdy na biura Obelisk Press, przed pięciu laty Girodias wyjechał do Danii, a wkrótce potem do Stanów. Jego odpowiedzią na kłopoty z cenzurą było stworzenie nowego wydawnictwa Olimpia Press – nie ukrywał, że tytułową Olimpią jest sportretowana przez Maneta paryska kurtyzana – a wkrótce potem kolejnych firm i osobno sygnowanych serii wydawniczych. Instynktu ani ambicji wydawniczych w Stanach nie stracił, publikował wtedy Lolitę Vladimira Nabokova, Nagi lunch Williama Burroughsa – też zresztą rezydenta The Chelsea Hotel – oraz książki Henry’ego Millera i Samuela Becketta. A także Historię O Pauline Reage. Przed dwoma laty jednak szczęście ostatecznie odwróciło się od Girodiasa. Został oskarżony o publikowanie literatury obscenicznej. Nowojorski sąd skazał go na rok więzienia, orzekł 20-letni zakaz prowadzenia działalności wydawniczej i 20 tys. dolarów grzywny. Szokująco surowy wyrok oznaczał bankructwo Girodiasa.

Wśród rezydentów The Chelsea Hotel Girodias jest dziś gwiazdą, męczennikiem w walce z systemem i opresyjnością sytego, zakłamanego społeczeństwa Stanów. Ciągle stwarza pozory, że prowadzi jakieś znaczące firmy wydawnicze, negocjuje nowe projekty (w których, rzecz jasna, bez ostrego seksu ani rusz), za grosze kupuje rękopisy od głodujących, awangardowych literatów. Czasami nawet, gdy czyjś tekst mu się spodoba, na pniu kupuje – za śmieszne sumy – prawa do całej przyszłej twórczości początkującego literata. To jego sprawdzony chwyt biznesowy; parę razy dotkliwie się na nim już przejechał, ale parę razy zarobił w ten sposób, w dobrych latach, fortunę.

W zeszłym roku zaproponował podobny kontrakt pewnej dziewczynie z nowojorskiego undergroundu, która wtedy także była stałą rezydentką The Chelsea Hotel. W zaprezentowanych Girodiasowi krótkich tekstach obsesyjnie obnażała niedolę kobiet poddanych męskiej opresji, smakowicie przy tym obnażając męskie narządy opresji oraz narządy żeńskie – te od kobiecej niedoli.

32-letnia Valerie Solanas ma powody, by nie lubić mężczyzn. Gdy miała 7 lat, jej ojciec, alkoholik, zwykł zmuszać ją do seksu francuskiego; z czasem bywało jeszcze gorzej. W wieku 15 lat zaszła w ciążę z marynarzem, który na wieść, że ma być ojcem, bez zwłoki ruszył w świat. Valerie zaraz po urodzeniu oddała synka Davida do adopcji i nigdy więcej go nie widziała. Na przekór wszystkiemu zapamiętale uczyła się w high school, a potem studiowała na niezłym University of Maryland. Dorabiała na życie w uczelnianym laboratorium zwierzęcym i na ulicy, jako prostytutka. Paskudne przejścia w dzieciństwie z ojcem trwale odcisnęły się na jej psychice. Jako dwudziestoparolatka przestała skrywać lesbijskie preferencje erotyczne. Przed czterema laty napisała autobiograficzne opowiadanie i sztukę Up Your Ass (… w twój tyłek), w której kobieta-alfons morduje klienta swej podopiecznej.

Żaden z undergroundowych wydawców, którym Valerie wciskała maszynopis Up Your Ass, nie przejawił ochoty wydania tej gniewnej pornografii.

Ostatnią szansą na zrobienie światowej kariery literackiej był dla rozgoryczonej Valerie jej tekst SCUM Manifesto. Tytuł mógł intrygować – scum to brudna piana, kanalia albo, w nowojorskim slangu, sperma, ale zaczynał się ten manifest nieprzytomnie bełkotliwie: „Tzw. życie w tzw. społeczeństwie jest w najlepszym przypadku skończoną nudą i żaden aspekt »społeczeństwa« w żadnym stopniu nie ma znaczenia dla kobiet, to wszystko, co pozostaje kobietom o nastawieniu obywatelskim, odpowiedzialnym, które szukają wrażeń, to obalenie rządu, zniesienie pieniędzy, wprowadzenie kompletnej automatyzacji i wyeliminowanie płci męskiej”. Dalej w Manifesto nie było wcale lepiej.

Najpierw Valerie chciała sprzedać prawa do wydania SCUM Barneyowi Rossetowi z wydawnictwa Grove Press. Gdy odmówił, w kwietniu zeszłego roku zaczepiła sąsiada z The Chelsea Hotel Maurice’a Girodiasa. Ten jak zwykle zaryzykował. Ale bez przesady. Podpisał kontrakt z Valerie, nabył prawa do SCUM Manifesto, ale wydawać go póki co nie miał zamiaru.

A teraz ta dziewczyna pyta recepcjonistę Chelsea o Girodiasa. Recepcjonista dobrze ją zna i odpowiada, że wydawca wyjechał na cały weekend.

To prawda, ale Valerie Solanas najwyraźniej mu nie wierzy. Wychodzi na zewnątrz, opiera się o mur hotelu i czeka. W papierowej torbie ma automatyczny pistolet kalibru 7,65 mm i małokalibrowy pistolet 5,6 mm.

Niedawno Solanas ukradła znanemu artyście Andy’emu Warholowi jego obraz i wymieniła go z publicystyczną gwiazdą amerykańskiej Nowej Lewicy Davidem Joelem Horowitzem na pistolet. Radykalnie lewicowy Horowitz uznał to za dobry biznes – pytania, po co zapyziałej ultrafeministce broń, nie zadał. Parę tygodni temu Solanas pożyczyła 50 dolarów od Paula Krassnera, publicysty „The Realist” i innych undergroundowych tytułów nowojorskiej sceny artystycznej. Powiedziała wtedy Krassnerowi, że chce zastrzelić Maurice’a Girodiasa, ale on się tym nie przejął – uznał to za pretensjonalną bufonadę, mającą ukryć niewesołą prawdę, że Valerie nie ma za co kupić sobie czegokolwiek do jedzenia. Pieniądze pożyczył, a Solanas kupiła za nie drugi pistolet.

Valerie Solanas z dwoma naładowanymi pistoletami przez trzy godziny czeka przed The Chelsea Hotel na Girodiasa. Około południa traci cierpliwość i przemieszcza się do wydawnictwa Grove Press. Pyta recepcjonistę o właściciela Grove Press Barneya Rosseta, wydawcę znanego w Nowym Jorku z walki o wolność słowa w kwestii seksu – zwyciężył w prawniczej batalii z nowojorskimi urzędami o prawo do wydania nieocenzurowanej wersji ociekającej seksem powieści D.H. Lawrence’a Kochanek lady Chatterley i wydał Zwrotnik Raka Henry’ego Millera; jego prawo do publikacji tej książki potwierdzić musiał przed czterema laty Sąd Najwyższy Stanów Zjednoczonych.

Ale Rosseta nie ma w biurach wydawnictwa. Już drugi facet schodzi dziś z celownika Valerie.

Został jej jeszcze Andy Warhol.

40-letni artysta, syn przedwojennych łemkowskich uchodźców z północnej Słowacji, stał się ostatnio wielką postacią nowojorskiej sceny artystycznej. Po studiach na wydziale grafiki użytkowej Carnegie Mellon University w Pittsburghu Warhol przeniósł się do Nowego Jorku. Subtelne, uproszczone rysunki tuszem – w tym, po prostu, butów – przyniosły mu w latach 50. sławę świetnego ilustratora czasopism, cenionego twórcy graficznych reklam i duże pieniądze. Kilka lat temu całkiem zmienił swe podejście do tworzenia. Zaczął eksperymentować z sitodrukiem. Technika ta pozwalała realizować jego koncepcję, by masowo produkować dzieła sztuki odwołujące się do symbolicznych produktów amerykańskiej kultury masowej. Miał wyśmienite wyczucie ducha czasu – przed czterema laty jego serigrafie w konwencji pop, z puszkami popularnej zupy pomidorowej Campbell’s, z coca-colą, z wizerunkami dolarowych banknotów, wreszcie z twarzą tragicznie zmarłej Marylin Monroe, stały się ikonami pop-artu, a zarazem ikonami tożsamości prostych, niezamożnych Amerykanów. Istotnym motywem w rozmaitych odgałęzieniach twórczości Warhola, który prywatnie jest gejem, są próby konfrontacji z tradycyjną purytańską obyczajowością i seksualną tożsamością Amerykanów.

Warhol jest do bólu konsekwentny we wdrażaniu swych koncepcji. Skoro sztukę chce produkować, no to zatrudnia coraz więcej asystentów i pomocników, którzy wedle jego wskazówek wytwarzają prace, następnie sygnowane przez mistrza. Rzesza jego asystentów, pomocników, współpracowników, admiratorów zaludnia Fabrykę – artystyczne atelier Warhola. Pomagają mu w produkowaniu grafik, rzeźb, fotografii, undergroundowych filmów (do dziś zrealizował ich 60 z okładem). No i w Fabryce grała do niedawna fantastyczna kapela Velvet Underground, którą Warhol wykorzystywał w swoich projektach. Wszyscy są zafascynowani mistrzem, wręcz ubóstwiają Andy’ego.

W zeszłym roku Valerie zaczepiła Warhola przed Fabryką i wręczyła mu maszynopis Up Your Ass. Warhol, z typową dla siebie zjadliwą ironią, pochwalił nieznaną dziewczynę, że tekst napisała na maszynie równo, bardzo ładnie. Maszynopis wziął i obiecał przeczytać. Warhol, który zwłaszcza w swych filmach – z powodu obsceniczności często zatrzymywanych przez policję – obsesyjnie analizował wyparte przez purytańską obyczajowość aspekty seksualności, tekst Solanas uznał za tak hardkorową pornografię, podejrzewał wręcz, iż cała ta sprawa to prowokacja policyjna. I jak to już nieraz bywało, maszynopis Up Your Ass zaginął w hałdach papierzysk zalegających Fabrykę. Gdy Valerie, przekonana, że Up Your Ass to literackie i intelektualne arcydzieło, zaczęła nachodzić Warhola i żądać pieniędzy, Andy na odczepnego zaproponował jej zagranie w jego filmie I, A Man i za epizodyczny występ zapłacił jej raptem 25 dolarów. Gdy Solanas dalej oskarżała go o kradzież arcydzieła, dał jej niemą rolę w Bikeboy (Rowerzyście).

Więcej nie chciał już jej znać.

Solanas jedzie do nowej, po przeprowadzce, Fabryki Warhola przy Union Square. Opiera się o mur i stoi. Mija południe, gdy nadchodzi Paul Morrissey, undergroundowy reżyser filmowy współpracujący z Warholem. Paul pyta Valerie, co robi pod Fabryką. Dziewczyna odpowiada, że czeka na Warhola, żeby dostać odeń pieniądze. Morrissey przezornie chce się jej pozbyć i mówi, że dziś Andy’ego w Fabryce nie będzie, ale Valerie odpowiada, że poczeka. O czternastej Solanas wchodzi i wjeżdża windą na piętro, gdzie znajdują się pomieszczenia Fabryki.

Morrissey znów próbuje pozbyć się jej. Tłumaczy, że Andy nie przyjdzie, i brutalnie, nie przebierając w słowach żąda, by się wyniosła. Dziewczyna posłusznie wychodzi z Fabryki, ale dłuższy czas jeździ windą w górę i w dół, chcąc zyskać na czasie i doczekać się Warhola. Wreszcie zrezygnowana wychodzi z budynku i przystaje na rogu Szesnastej Ulicy. Po chwili, kwadrans po czwartej, przed budynkiem, w którym znajduje się Fabryka, zatrzymuje się taksówka, z której wysiada nienagannie wystylizowany Warhol: brązowa skórzana kurtka, czarny T-shirt, czarne dżinsy, czarne błyszczące sztyblety.

Od strony Broadwayu nadchodzi aktualny chłopak Warhola – Jed Johnson.

Solanas podchodzi do Andy’ego, po chwili dołącza do nich Jed i cała trójka wchodzi do budynku. W windzie Warhol zauważa, że Valerie, zawsze niechlujna, nigdy nieużywająca szminki, tym razem zrobiona jest na bóstwo: ma staranny, pełen makijaż.

W pierwszej, niejako biurowej, sali Fabryki za czarnym biurkiem siedzi menedżer Warhola Frederick Hughes. Szczupły, o młodzieńczej, wręcz nieco dziecięcej twarzy, nienagannie ubrany w konserwatywny garnitur z białą poszetką w butonierce, białą koszulę i wąski czarny krawat, 25-letni Hughes sprawia w Fabryce wrażenie arystokraty, który zabłąkał się do domu wariatów. I po trosze tak jest. Pochodzący z wyższej klasy średniej Frederick w zeszłym roku ukończył historię sztuki na University of St. Thomas w Houston, ale dyplomu nie ma – na ostatnim roku położył kurs teologii. Ta wpadka nie zraziła bajecznie bogatego małżeństwa barona Jeana i Dominique de Menil (z domu Schlumberger), dziedziców teksańskiej naftowej fortuny Schlumbergera. Baronostwo de Menil od lat finansują wydział sztuki uniwersytetu St. Thomas i podczas wizyty na uczelni poznali czarującego studenta Hughesa. Zaprzyjaźnili się z nim, załatwili prestiżową pracę w Alexander Iolas Gallery w Paryżu, która reprezentuje interesy wielkich malarzy Maksa Ernsta i René Magritte’a, i traktując go jako swego artystycznego doradcę, nauczyli nieoczekiwanych, kompulsywnych zakupów wybitnych dzieł sztuki. A za co? Za ich pieniądze. Hughes ma w środowisku amerykańskich kolekcjonerów sztuki ksywkę „Delfin”, bo baronostwo de Menil traktują go jak dziedzica swej fortuny.

W zeszłym roku Frederick poznał Andy’ego Warhola na przyjęciu z okazji wernisażu. Obaj wysmakowani kolekcjonerzy od razu przypadli sobie do gustu. Pracę menedżera traktuje Hughes jako życiową przygodę z niezwykłymi artystami – Andym i jego tzw.supergwiazdami.

Frederick właśnie robi notatki z rozmowy telefonicznej, gdy siedzący za identycznym, jak hughesowe czarnym biurkiem Paul Morrissey, znudzony, wysłuchuje przez telefon słowotoku jednej z supergwiazd Warhola – Vivy (czyli Janet Hoffman – aktorki, która zdążyła zagrać w paru undergroundowych filmach wyprodukowanych przez Andy’ego). Viva, szykując się do roli w kolejnej produkcji Warhola, chce ufarbować włosy i siedząc w salonie fryzjerskim, zamęcza przez telefon Morrisseya pytaniami o kolor fryzury. Udręczony Morrissey robi wściekle znudzone miny, zdesperowany kręci dredy ze swej lwiej czupryny. Między biurkami przechadza się amerykański krytyk Mario Amaya, wydawca pism o sztuce i autor cenionych książek o art nouveau. Amaya przebywa od 10 lat w Londynie i ostatnio przygotowuje tam retrospektywną wystawę Warhola. Teraz czeka na Andy’ego, chcąc uzgodnić szczegóły retrospektywy.

Drzwi windy otwierają się i Warhol wkracza do Fabryki. Za nim wchodzą, gawędząc, Valerie i Jed. Fred Hughes wstaje na powitanie zza biurka, Morrissey żartuje z Valerie, że wygląda bosko, ta odcina się dowcipnie i wszyscy się śmieją. W miłej atmosferze Morrissey podaje słuchawkę Warholowi i sam rejteruje do toalety. Teraz Andy wysłuchuje banialuk Vivy. Szybko go nudzą i pokazuje Hughesowi, by podniósł swoją słuchawkę i dalej męczył się z natrętną supergwiazdą.

Wtedy Solanas wyjmuje z papierowej torby trzydziestkę dwójkę. Gdy Warhol odkłada słuchawkę na widełki, Valerie strzela do niego.

Pudłuje.

Amaya krzyczy: „Na ziemię!”. Jest pewien, że strzela do nich snajper z innego budynku. Hughes myśli, że w lokalu amerykańskiej partii komunistycznej, dwa piętra nad Fabryką, wybuchła bomba. Tylko Warhol, który widzi Solanas z pistoletem w dłoni, rozumie, co się dzieje. Andy wyskakuje zza biurka i krzycząc: „Nie! Nie! Valerie, nie rób tego!”, idzie prosto na nią.

Solanas strzela po raz drugi. I znów pudłuje. Huk drugiego strzału otrzeźwia Warhola, który rzuca się na podłogę i próbuje wczołgać pod biurko Morrisseya. Solanas podchodzi do biurka, papierową torbę, w której przyniosła broń, spokojnie odkłada na blat i uważnie, niemal z przyłożenia, strzela w prawy bok Warhola. Pocisk przeszywa ukosem klatkę piersiową Andy’ego, krew tryska z ran wlotowej i wylotowej po lewej stronie pleców.

Solanas jest pewna, że zabiła Warhola. Podchodzi do leżącego na podłodze Amayi i strzela z odległości 2 m. Chybia. Mario patrzy w oczy Valerie, gdy ona po raz wtóry pociąga za spust. Pocisk przeszywa mu bok tuż nad biodrem. Ból stawia krytyka na nogi. Amaya wybiega przez podwójne drzwi do kolejnej sali Fabryki. Próbuje zasunąć zasuwkę, ale w panice łamie ją. Blokuje więc drzwi własnym ciałem.

Solanas całkiem spokojnie podchodzi do drzwi pokoju biurowego Warhola, w którym skrył się jego chłopak Jed. Muskularny Jed z całych sił przytrzymuje ozdobną gałkę zastępującą klamkę i Valerie nie jest w stanie sforsować drzwi. Na szczęście nie wpada na pomysł, by strzelić poprzez cienką sklejkę. Paul Morrissey i fotograf Fabryki, bezgranicznie oddany Warholowi Billy Name wybiegają z ciemni i widzą spanikowanego Jeda ściskającego gałkę.

 – Valerie zastrzeliła Andy’ego! – krzyczy Jed.

Na odgłos dobijania się Valerie do drzwi Name rzuca się na pomoc Jedowi. Morrissey zmyka do filmowej kabiny projekcyjnej.

Solanas odwraca się i dostrzega następną ofiarę – wypisz, wymaluj z kart jej Manifesto. Frederick Hughes jest elegancki, utalentowany, zamożny, ironiczny, no i jest mężczyzną – dosyć powodów, by go zastrzelić. Solanas podchodzi do Fredericka i z odległości metra celuje w jego głowę. Hughes błaga ją o życie.

 – Muszę cię zastrzelić – odpowiada spokojnie feministyczna Erynia.

Hughes pada przed nią na kolana.

 – Nic ci nie zrobiłem, jestem niewinny. Proszę, nie strzelaj do mnie, po prostu wyjdź.

Nic z tego. Valerie przykłada mu lufę do czoła i pociąga za spust. Broń zacina się. Valerie podbiega do biurka, na którym w papierowej torbie leży pistolet .22. W tej chwili jednak nadjeżdża winda i jej drzwi rozsuwają się automatycznie.

 – Jest winda. Valerie, po prostu wyjdź – błaga Hughes.

Valerie wbiega do windy i zjeżdża na dół.

Wszyscy rzucają się do Warhola i krzyczą jeden przez drugiego. Tylko Frederick Hughes zachowuje zimną krew. Na widok zakrwawionego, jęczącego z bólu Andy’ego, zgodnie z naukami z kursów ratowania życia ofiar strzelanin, robi Warholowi sztuczne oddychanie. Daremny trud. Powietrze wdychane do płuc Andy’ego uchodzi przez obie przestrzeliny, powodując ogromny ból.

 – Boli – jęczy Warhol.

Hughes rzuca się do telefonu i wzywa pogotowie i policję.

 – Nie mogę oddychać – rzęzi Andy.

To agonia i Billy Name wybucha płaczem.

 – Billy, nie rozśmieszaj mnie, to za bardzo boli – charczy rozweselony łzami fotografa Warhol.

Reszta obecnych biega po Fabryce jak owce porażone kołowacizną, popłakuje lub wykrzykuje bezsensowne rady.

Dzwoni telefon, odbiera Hughes. To Viva z salonu fryzjerskiego. Rozmawiając przed chwilą z Andym, usłyszała przez telefon wystrzał i dzwoni dowiedzieć się, o co chodzi. Hughes wyjaśnia, że Solanas strzelała do Warhola, że wszędzie jest pełno krwi, i odkłada słuchawkę. Viva uznaje to za typowy dla Fabryki żart i poirytowana, samodzielnie podejmuje jakże trudną decyzję – przed farbowaniem jednak skróci włosy.

Winda nadjeżdża, otwierają się drzwi. Wszyscy zastygają z przerażenia – znowu Solanas? Na szczęście to tylko Gerard Malanga, a z nim Angus McLise, perkusista z pierwszego składu Velvet Underground, i jego żona. Przyjechali pożyczyć 40 dolarów. Gerard wpada na pomysł, by sprowadzić matkę Warhola Julię. Starsza pani mieszka z synem i prowadzi mu gospodarstwo domowe.

Billy Name układa głowę Warhola na swoich kolanach. Andy dusi się, coraz mniej kontaktuje z otoczeniem. Ranny Mario Amaya zjeżdża windą na parter w poszukiwaniu pomocy.

O 16.15 znów otwierają się drzwi windy i do pierwszej sali Fabryki wbiega dwóch sanitariuszy Emergency Medical Service z noszami na kółkach. Ignorują prośby ludzi Fabryki, by Andy’emu podać środek znieczulający. Przy postrzałach to należy do lekarzy. Nosze nie mieszczą się w windzie i sanitariusze znoszą je wąską klatką schodową częściowo złożone, z jęczącym Warholem w pozycji siedzącej. Po drodze obijają rannego o ściany. Gdy przekładają go do ambulansu, w którym już leży Amaya, Warhol traci przytomność. Kierowca karetki rusza do szpitala. Po chwili mówi do rannego Amayi, że szybciej pojechałby z włączoną syreną i że za 15 dolców mógłby ją włączyć. Mario prosi, by włączył sygnał, i obiecuje mu piętnastkę. Ambulans z wyciem i błyskającym kogutem pędzi jak rakieta.

W Columbus Hospital zespół lekarzy kierowany przez dr. Giuseppe Rossiego o 16.45 rozpoczyna oględziny rannego. Puls zanika, EKG jest niedobre. Lekarze mówią do siebie: „Nie ma szans”. Słyszy to leżący w tej samej sali, na stole operacyjnym za przepierzeniem, Mario Amaya. Krzyczy: „Nie wiecie, kto to jest! To Andy Warhol! Jest sławny i bogaty! Stać go na zapłacenie za każdą operację! Ratujcie go!”.

Warhol zapada w śmierć kliniczną, ale krzyki Amayi robią swoje. Lekarze w końcu biorą się za operację. Dr Rossi rozcina klatkę piersiową rannego. Ukazuje się istny krajobraz po bitwie: pocisk przebił na wylot płuco, przełyk, woreczek żółciowy, wątrobę, śledzionę, porozrywał jelita.

Chirurdzy wyciągają Andy’ego ze śmierci klinicznej, zszywają przełyk, jelita, woreczek żółciowy, usuwają rozerwaną śledzionę. Po pięciu i pół godzinach kończą operację. Szanse na przeżycie Andy’ego do rana, wedle lekarzy, są jednak niewielkie.

Po zabraniu Andy’ego przez ambulans w Fabryce zjawia się policja. Tajniacy z 13. posterunku ze smakiem oglądają i komentują porozrzucane wszędzie gejowskie akty młodych mężczyzn. Fred Hughes namolnie dopomina się, by raczej poszukali i aresztowali Valerie Solanas, i w końcu dostaje za swoje – policjanci najpierw tłumaczą mu, że zbierają dowody na miejscu zbrodni, zanim zostaną zadeptane, a potem aresztują go jako podejrzanego. Jako drugiego podejrzanego zatrzymują zapłakanego Jeda Johnsona. W takim miejscu i niesłychanie elegancki mężczyzna, i mężczyzna zanoszący się od płaczu są w wysokim stopniu podejrzani. A co do płci zamachowczyni, to przecież licho wie, co naprawdę skrywa się w majtkach gwiazd nowojorskiej bohemy. Tajniacy, odwaliwszy kawał dobrej roboty, wracają do oglądania aktów.

Wiadomość o zamachu na Warhola podaje radio, zanim jeszcze karetka zajeżdża pod drzwi Columbus Hospital. Dziennikarze i artyści rzucają się do szpitala. W niedużej poczekali kłębią się akolici Warhola, wielkie postacie nowojorskiej sceny artystycznej i reporterzy. Ultra Violet w kostiumie od Chanela, w nienagannym makijażu, wygłasza dziennikarzom swój komentarz: „Przemoc wszędzie wisi dzisiaj w powietrzu”. Ingrid Superstar karmi swymi refleksjami innego reportera: „Strzały w stronę Andy’ego były z całą pewnością uderzeniem w rewolucję kulturalną”. Supergwiazdy Warhola wywiadów udzielają pod wiszącym na ścianie poczekalni obrazem Najświętszego Serca Jezusowego. Na środku poczekalni tłumek znużonych artystów Fabryki zajada się kanapkami. Fotoreporterzy trzaskają zdjęcia, łokciami bezceremonialnie wypychają z salki oszołomionych całym tym spektaklem policjantów 13. posterunku.

O 20.00 na Times Square do młodziutkiego policjanta z drogówki podchodzi młoda kobieta w trenczu i mówi: „Poszukuje mnie policja”. Z jednej kieszeni wyciąga pistolet .32, z drugiej dwudziestkę dwójkę. Oddaje broń policjantowi i oświadcza, że zastrzeliła Andy’ego Warhola, ponieważ miał zbyt wielką władzę nad jej życiem. Funkcjonariusz skuwa jej ręce na plecach i przez walkie-talkie pyta oficera, co ma dalej robić z takim pasztetem.

Oficer dyżurny działa sprawnie – zanim skuta Valerie wkroczy na 13. posterunek, ustawi się z uśmiechem do zdjęć tłumu fotoreporterów i ogłosi dziennikarzom, że dowiedzą się, o co jej chodziło, dopiero wtedy gdy przeczytają jej SCUM Manifesto, tajniacy zwalniają Fredericka Hughesa i Jeda Johnsona.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

2 czerwca 1652 roku rozegrała się bitwa pod Batohem (Mołdawia) pomiędzy wojskami polskimi a kozackimi zakończona nie tylko klęską Polaków, ale też bezlitosnym straceniem 3,5 tys. jeńców. Łącznie zginęło ponad 8 tys. Polaków z tego powodu miejsce to zyskało nazwę „sarmacki Katyń”. Tak oto wydarzenia te przypomina W. Kalicki:

Późno w nocy dowódcy chorągwi husarskich, chorągwi pancernych, regimentów rajtarii, dragonów, piechoty zdążają do namiotu hetmana koronnego polnego Marcina Kalinowskiego. Wcześniej przybyć nie mogli, walki z Tatarami na przedpolu polskiego obozu wygasły dopiero z nastaniem zmroku.

To już piąty rok kozackiego powstania pod wodzą Bohdana Zenobiusza Chmielnickiego. Po polskich klęskach pod Żółtymi Wodami, Korsuniem, Piławcami, po omal przegranej przed trzema laty bitwie pod Zborowem w zeszłym roku wojska pod wodzą króla Jana Kazimierza rozgromiły siły Chmielnickiego pod Beresteczkiem. Polska szlachta nie chciała jednak bić się dalej i zwycięstwo to nie zostało wykorzystane. Po nierozstrzygniętej bitwie we wrześniu zeszłego roku pod Białą Cerkwią Chmielnicki zawarł drugą już w czasie powstania ugodę z Rzecząpospolitą. Nie ma jednak zamiaru jej dotrzymać. Do wielkiej wojny przeciw Polsce potrzebuje sojuszników. Jednym z nich ma być Mołdawia.

Przed dwoma laty, jeszcze przed bitwą pod Beresteczkiem, Chmielnicki wraz z Tatarami najechał na Mołdawię i zmusił sprzymierzonego z Rzecząpospolitą hospodara Bazylego Lupula do zgody na małżeństwo jego córki, słynnej w połowie Europy z wielkiej urody Rozandy, ze swym synem Tymoszką Chmielnickim. Gdyby małżeństwo to doszło do skutku, Warszawa straciłaby – jedynego wśród sąsiadów – lojalnego sojusznika.

Na wieść o wymuszonej zgodzie Lupula krew zagotowała się w obu hetmanach koronnych: wielkim Mikołaju Potockim i polnym Marcinie Kalinowskim. Mikołaj Potocki wpadł we wściekłość, bo o rękę cudnej Rozandy bezskutecznie starał się Piotr Potocki. A Marcin Kalinowski? Choć liczy już 47 wiosen, sam marzy o ożenku z hospodarówną.

Bazyli Lupu do wydania córki Tymoszce nie kwapił się. Od wczesnej wiosny szykował się do obrony. Gdy pod koniec maja Chmielnicki ruszył z Tatarami na Mołdawię, by siłą dopełnić małżeństwa syna, hetman Kalinowski zdecydował się zlekceważyć wolę króla Jana Kazimierza i na własną rękę, na czele armii koronnej, bronić cnoty Rozandy. Prócz nadziei na jej rękę żywił też nadzieję na buławę wielką, rzecz jasna, po rozbiciu sił Chmielnickiego i ocaleniu Mołdawii.

Doborowe oddziały, które Kalinowski zabrał na wyprawę, były skrajnie wyczerpane, wygłodzone i przerzedzone. Co gorsza, hetman, żołnierz doświadczony, ale pozbawiony wszelkich talentów wodza, popełniał błąd za błędem. Fatalnie wybrał miejsce obozu na uroczysku Batoh, na szlaku wiodącym do Mołdawii. Nie dokończył koncentracji rozproszonych oddziałów koronnych, wskutek czego zebrał pod Batohem ledwie 12-tysięczne siły, dużo słabsze od armii Chmielnickiego.

Gen. artylerii Zygmunt Przyjemski, weteran wojny trzydziestoletniej, współtwórca, jako szef artylerii, wiktorii pod Beresteczkiem, proponuje, by hetman wraz z jazdą natychmiast wycofał się do Kamieńca, zebrał resztę wojsk koronnych i szykował odsiecz. On zaś, Przyjemski, z piechotą zmniejszy zbyt duży, praktycznie nieufortyfikowany obóz, usypie porządne szańce i będzie bronił się choćby i dwa miesiące w oczekiwaniu na odsiecz.

Plan jest dobry. To jedyna szansa na ocalenie. Ale dumny Kalinowski odrzuca go – nie będzie byle generał mówił hetmanowi, co czynić! No i jak będzie wtedy wyglądał hetman w oczach Rozandy i jej papy!?

Na wieść o decyzji Kalinowskiego w obozie powstaje ferment. W wielu chorągwiach jazdy żołnierze postanawiają porzucić hetmana i uciekać. Buntownicy skoro świt wychodzą konno z obozu, na błonia przed rzeką Boh.

Późnym rankiem posłuszna rozkazom hetmana Kalinowskiego część jazdy także wysuwa się przed obóz. Nieopodal popasają zbuntowane chorągwie. Hetman ma nadzieję, że ta część jazdy, która wymówiła mu posłuszeństwo, na widok swoich towarzyszy, dobrych znajomych z wielu pól bitewnych, teraz o rzut kamieniem zmagających się z Tatarami, opamięta się i wspomoże ich w walce. W ten sposób bunt rozejdzie się po kościach.

Część lojalnej wobec hetmana jazdy pod wodzą 25-letniego starosty krasnostawskiego Marka Sobieskiego i doświadczonego wojownika kasztelana czernihowskiego Jana Odrzywolskiego uderza na Tatarów Karaczy-beja, stojących na tych samych błoniach co buntownicy, tylko dalej od polskich armat, a bliżej Bohu. Walka jest zaciekła, kilka setek husarzy i lżej zbrojnych jeźdźców ma spore kłopoty z nieco liczniejszymi czambułami tatarskimi.

Buntownicy stoją bezczynnie o krok od walczących. Nie mają zamiaru przyłączyć się do bitwy, przeciwnie, czekają, aż wierne hetmanowi chorągwie zwiążą walką całość tatarskiej jazdy Karaczy-beja. Wtedy chcą rzucić się do ucieczki w stronę Bohu i wpław przeprawić się na drugi, zbawczy, jak mniemają, brzeg.

Jazda Sobieskiego i Odrzywolskiego bije się twardo i Tatarzy w końcu ustępują.

Zbuntowane oddziały jazdy pojmują, że nie ma już na co czekać, i ruszają w stronę Bohu.

Kalinowski w tej sytuacji powinien pozostawić buntowników własnemu losowi i zająć się wyłącznie obroną obozu.

Ale dumny i mściwy hetman nie myśli logicznie. Dotarły doń pogłoski o planach wydania go przez buntowników Tatarom w zamian za wolną drogę przez Boh, na zachód. Hetman opuszcza wierne mu chorągwie i przechodzi do oddziałów piechoty. Tych może być pewny – odmowa wykonania rozkazu przez żołnierza cudzoziemskiego autoramentu nieuchronnie karana jest gardłem.

Kalinowski popełnia kolejny z długiej listy swoich fatalnych błędów. Piechocie cudzoziemskiego autoramentu rozkazuje strzelać do buntowników.

Dochodzi trzecia po południu. Piechurzy otwierają ogień. Nie mają jednak ochoty na masakrowanie niedawnych towarzyszy broni, często ludzi wpływowych, cieszących się łaską możnych protektorów. Znakomita większość strzela Panu Bogu w okno. Tylko z rzadka kule trafiają któregoś z jeźdźców. Zbuntowana jazda płoszy tabun zapasowych koni wprost na ostrzeliwującą ją piechotę. Na szczęście pędzące konie rozpraszają się przed piechurami, którzy tylko dzięki temu unikają stratowania.

Strzelaninę na przedpolu i uciekające grupki polskiej jazdy Tatarzy widzą jak na dłoni. Ukryci w lesie po przeciwnej stronie obozu Kozacy słyszą tylko palbę. Czambuły tatarskie i pułki kozackie nie mają ze sobą łączności – dzieli je głęboki, niedostępny parów i gęsty las – w sumie dystans co najmniej 3 km. Kozacy jednak, słysząc strzelaninę na czole obozu, trafnie chwytają nadarzającą się okazję i niemal natychmiast rzucają swe siły do szturmu.

Dla Polaków w obozie to zupełne zaskoczenie. Kozacy?! Teraz?! Tutaj?!

Napastnicy dobiegają już do linii obrony, gdy w obozie trębacze wzywają służbę do walki. Kozacy uderzają na chroniące obóz od strony lasu regimenty piechoty cudzoziemskiej dowodzone przez gen. Przyjemskiego. Obrońcy to zawodowcy, w mig formują szyki. Pod ich gęstym, celnym ostrzałem, wzmocnionym ogniem umiejętnie ustawionych przez Przyjemskiego armat, Kozacy załamują się, cofają, znów ruszają do szturmu, po czym odpływają zdziesiątkowani, jeszcze raz prą naprzód. Mimo trzykrotnej przewagi liczebnej, mimo zaciętości nie są w stanie przełamać linii obrońców.

Od strony rzeki sytuacja od początku wygląda gorzej. Do czambułów Karaczy-beja dołącza z marszu niemal trzykrotnie liczniejsza orda Nuradyn-sołtana. Uciekające w stronę rzeki zbuntowane chorągwie koronne dziesiątkowane są przez chmary Tatarów. Ledwie paru setkom polskich jeźdźców udaje się dotrzeć do Bohu i przedostać na zbawczy drugi brzeg.

Hetman Kalinowski, Marek Sobieski i Jan Odrzywolski na czele wiernych chorągwi wspierają piechotę broniącą linii taboru. Przez chwilę wydaje się, że mimo zaskoczenia i wielkiej przewagi liczebnej wroga obrońcy powstrzymają i Tatarów, i Kozaków. I wtedy w wielkich zapasach furażu wewnątrz linii taborów wybucha pożar. Część piechoty rzuca się do gaszenia, ale ogień przeskakuje na kolejne stosy siana. Ściana ognia oddziela cudzoziemską piechotę pod dowództwem gen. Przyjemskiego od linii taborów od strony rzeki. Żar jest tak wielki, że piechurzy Przyjemskiego muszą opuścić część stanowisk. W lukę wdzierają się Kozacy. Nie biorą jeńców, mordują poddających się i rannych, więc piechota cudzoziemskiego autoramentu bije się do ostatniego żołnierza.

Na błoniach od strony rzeki wśród Tatarów pojawiają się Kozacy. Coraz więcej grup polskiej jazdy, dotychczas stawiających opór uderzeniom Tatarów, na widok potężnego pożaru w obozie rzuca się do ucieczki. Na czele kilkuset piechurów usiłuje uciekać także, walczący dotąd dzielnie, hetman Kalinowski. Gdy dowiaduje się, że w lesie Tatarzy pojmali jego syna Samuela, zawraca i idzie mu na odsiecz. Szybko dopadają go ordyńcy i sieką na śmierć.

Dowództwo nad frontem płonącego obozu obejmuje nieustraszony Marek Sobieski, ale nic już nie może zdziałać. Grupki jego podkomendnych otaczają Tatarzy, rozbijają i biorą szlachtę do niewoli. Tatarzy mają średniowieczne podejście do walki – pokonany przeciwnik, o ile jest znaczniejszego rodu, może liczyć na darowanie życia, nawet i troskliwą opiekę, bo okup za szlachetnie urodzonych jeńców to, oprócz zysków ze sprzedaży brańców i łupów z grabieży, jeden z najważniejszych powodów tatarskich wypraw.

Polacy, którzy usiłują przeprawić się przez Boh, mają do czynienia z Kozakami. Ci dyszą żądzą mordu, dobijają i topią uciekających. Leniwym nurtem rzeki płyną setki ciał.

Mimo rozbicia zorganizowanej obrony grupki piechoty i spieszonej jazdy bronią się przed Kozakami jeszcze ponad trzy godziny.

Szarzeje już, gdy na pobojowisku przygasają pożary i milknie szczęk oręża.

Tatarzy są szczęśliwi. Schwytali 3,5 tys. jeńców, w znakomitej większości szlachetnie urodzonych, najlepszych żołnierzy Rzeczypospolitej – okup będzie sowity.

Ale Bohdan Chmielnicki spotyka się z Karaczy-bejem. Kusi go złotem, obietnicą oddania Tatarom miasteczek nad rzeką Winogrod i przekazania im, po zdobyciu na Polakach, twierdzy Kamieniec Podolski – wszystko za wydanie mu jeńców. Karaczy chwyta przynętę i wspólnie z Chmielnickim przekonuje do kozackiej oferty Nuradyn-sołtana. Chmielnicki opłaca jeszcze Tatarów nogajskich, słynących z dzikości, by na jego zlecenie wymordowali jeńców.

Rzeź zaczyna się, gdy po bitwie wstaje świt. Nogajcy wyciągają dziesiątki, setki jeńców z tatarskich namiotów i ścinają na łąkach. Krew płynie strumieniami. Nogajcy ścinają syna hetmana Samuela Kalinowskiego, ścinają Marka Sobieskiego. Gen. Przyjemski zaklina Chmielnickiego, by wstrzymał rzeź. Za to tatarscy kaci mordują go umyślnie powoli.

Przez dwa dni giną 3 tys. jeńców. Rzeczpospolita traci kwiat kadry dowódczej wojska i najlepszych żołnierzy. Jej granice stają otworem dla najeźdźców.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

1 czerwca to tradycyjnie Dzień Dziecka, ale w 1987 roku we Wrocławiu odbył się w tym dniu jeden z najgłośniejszych happeningów Pomarańczowej Alternatywy. Ówczesne władze PRL odczuły po raz kolejny absurdalność własnych rządów. Dziś brzmi to jak bajka, ale w tamtych niełatwych czasach, każdy sposób był dobry, by dążyć do demokracji. To właśnie wydarzenie wspominamy dziś za przyczyną W. Kalickiego:

Czyżby to robota krasnoludków? We wrocławskiej popołudniówce „Wieczór Wrocławia”, w rubryce Pod pręgierzem, gdzie żurnaliści opisują tzw. zwykłe, ludzkie sprawy (na przykład: „w budynku przy ul. Legnickiej 18 nie zamykają się drzwi wejściowe”), tym razem wezwanie redakcji do zgłaszania zwykłych, ludzkich spraw brzmi dziwnie: „Przykłady złej roboty, shr shr shrd shar shr zaniedbań w funkcjonowaniu służb miejskich administracji itp. to tematy kwalifikujące się do naszej rubryki”. Kto to rzęził? Krasnoludki?

Ale przecież krasnoludki mają się spotkać tego dnia o piętnastej na ul. Świdnickiej, a nie w redakcji „Wieczoru Wrocławia”! Od kilku dni po wrocławskich akademikach, zwłaszcza uniwersytetu i Państwowej Wyższej Szkoły Sztuk Plastycznych, kolportowane są odbite na powielaczu ulotki niezależnego ruchu artystycznego Pomarańczowa Alternatywa:

 „Krasnale.

Krasnoludek odegrał istotną rolę w historii świata. Istota ta żyjąca w lasach, książkach, żywiąca się mchami, grzybkami i poziomkami jest nieznanym stworzeniem. Obecnie trudno stwierdzić, czy mamy tu do czynienia z ssakami i czy w przypadku krasnoludków można mówić o humanizmie. […]

Krasnoludkowie pracujący w kopalni, przy wyrębie lasu, opiekujący się królewnami i sierotkami to autentyczny roboczy ludek. Krasnoludek, czyli krasny, znaczy czerwony od czapek ludek, albo inaczej ludek chodzący w czerwonych czapkach, stanowi bardzo aktualny problem światowy i lokalny. […] Socjalizm w pełni docenił ideę krasnoludków. Już w czasie Wielkiej Rewolucji część Armii Czerwonej, szczególnie konnej Armii Budionnego, przebierała się w czerwone czapeczki, niektórzy dzięki nowej ideologii uwierzyli, że są krasnoludkami. […] W PRL krasnoludki nie są czymś odosobnionym, pojawiają się często i będą widziane we Wrocławiu, na ul. Świdnickiej koło zegara o godz. 15, 1 czerwca. Krasnoludek może okazać się wielkim mecenasem i przyjacielem drugiego etapu reformy gospodarczej. Niektórzy twierdzą, że krasnoludek może być konsekwencją tej reformy. Będą cię spisywać. Przyjdź. Nie jesteś gorszy od Sierotki czy Królewny. Polska ma przyszłość. Niech żyje surrealizm. Niech rozkwitają światowe siły pokoju w cieniu sztuki wojennej.

Vivat sorbowit!

1 VI godz. 15 ul. Świdnicka k/ zegara (przy Rynku).

Ps. […] Postaraj się przyjść z własną czapeczką”.

Autorem ulotki jest Waldemar Fydrych, zwany „Majorem”, jeden z założycieli w środowisku studenckim, jesienią 1980 roku, Ruchu Nowej Kultury. Fydrych opublikował wtedy Manifest surrealizmu socjalistycznego, w którym odkrył wielką tajemnicę realnego socjalizmu: choć opresyjny i wszechwładny, jest nieodparcie surrealistyczny.

Jesienią 1981 roku, w czasie strajków studenckich, Fydrych i Wiesław Cupała, zwany „Rotmistrzem”, wydawali gazetkę „Pomarańczowa Alternatywa”. Awangardowy biuletyn, którego twórcy nie traktowali poważnie ani strajku, ani samego biuletynu, ani samych siebie, odniósł ogromny sukces. Był odtrutką na politykę uprawianą na studenckim poziomie, na inflację haseł serio, pełnych patosu.

Stan wojenny dla Pomarańczowej Alternatywy był raczej podnietą niż przeszkodą. Wzniosła zaciekłość protestów solidarnościowych, te wszystkie malowane na murach kotwice, generały w czarnych okularach, hasła „Wrona skona” u outsiderów o artystycznych duszach wzbudzają od pewnego czasu znużenie i niesmak.

We Wrocławiu na zamalowanych przez władze solidarnościowych napisach ktoś nocą malował krasnoludki. Bez politycznych haseł, bez ciemnych okularów na nosie. Proste, radosne, czasem z trochę głupawą miną, czasem z kwiatkiem w rączce.

To działała Pomarańczowa Alternatywa.

W 1985 roku pomarańczowi w wielkich różowych czapkach z papieru wyszli w miasto z otwartą przyłbicą. Fydrych i jego przyjaciele, w większości studenci PWSSP, spotkali się na wrocławskim Rynku z tlącymi się tubami z papieru – to była akcja Zadymianie rynku. W następnym roku był Przemarsz garnków. Rok później Fydrych przygotował Stonogę – grupa performerów skonstruowała obudowany kartonem wąż aktywistów, maszerujący przez miasto – do czasu, aż rozmontowała go interweniująca milicja. Na happeningach spotykali się studenci z rozmaitych środowisk opozycyjnych – na czas akcji zawieszali swe sympatie polityczne. Liczyła się sztuka i dobra zabawa.

Przed paroma tygodniami Fydrych, który właśnie kończy studia na historii sztuki, wymyślił kolejne działanie, które, jak ma nadzieję, postawi milicję w trudnej sytuacji. Manifestacja krasnoludków w czerwonych czapkach zmusi funkcjonariuszy do zdejmowania ludziom czapek z głów. Piękny przykład surrealizmu socjalistycznego!

Iwona Tiningeriu, koleżanka Fydrycha, zdobyła deficytowe prześcieradła. „Major” pociął je na trójkąty, a potem we dwójkę w kilku dużych garnkach w mieszkaniu Iwony ufarbowali je na czerwono.

Wyprodukowanie ponad 200 czerwonych czapeczek zajęło kilka dni.

Później Fydrych pracowicie obchodził kolegów po akademiku Ul, w którym mieszka, w XX-Latce, i w innych domach studenckich. Przez tydzień namawiał do przyjścia na manifestację krasnali, zbierał pomysły, jak powinna ona wyglądać. Na koniec chętnym do udziału rozdawał po 10, 20 czerwonych czapeczek, by na Świdnickiej wręczyli je przechodniom.

Już o drugiej po południu na Świdnickiej i w przyległej części Rynku pojawia się polonez z tajniakami. W okolicznych zaułkach parkują wypełnione mundurowymi milicjantami nyski. Jak zwykle o tej porze na Świdnickiej jest mnóstwo przechodniów. Jest też więcej niż zwykle dwuosobowych patroli MO. Wtopieni w tłum sympatycy Pomarańczowej Alternatywy, z czapeczkami krasnali schowanymi w kieszeniach, z rozbawieniem obserwują, jak milicjanci legitymują przechodnia, który na swe nieszczęście całkiem przypadkowo włożył dziś czerwoną cyklistówkę. Tajniacy pilnie rozglądają się za prowodyrami nielegalnego zgromadzenia.

Punktualnie o 15.00 z Szewskiej wyłania się niewielki pochód. Na czele kroczy wielki miś, cały obwiązany i oklejony sztucznymi dolarówkami. Na swoim misiowym nosie ma ciemne okulary, takie w jakich zwykł objawiać się gen. Jaruzelski. W misiu skrywa się student Dariusz Duda, znajomy „Majora”, który przygotował z nim święto krasnoludków na Świdnickiej. Za misiem podąża kilka krasnali wielkości typowych studentów, odzianych dość niedbale, na szczęście ze schludnymi czerwonymi czapeczkami na głowach. Krasnale dźwigają wielką tekturową planszę, na której namalowany jest naturalnej wielkości krasnoludek z dziurą zamiast twarzy. Tego dnia na Świdnickiej każdy ma mieć szansę sfotografowania się w ciele krasnala.

Dwaj milicjanci podchodzą do pochodu z planszą. Aresztują planszę. Misio i jego koledzy zmykają w kierunku sporej grupy młodych ludzi, którzy nagle założyli sobie na głowy czerwone czapeczki i teraz wręczają czapki krasnali przechodniom. Jeden z nich rozdaje przechodniom także cukierki toffi, cenny rarytas w mało słodkim czasie II etapu reformy gospodarczej.

Coraz więcej młodych ludzi wyciąga schowane czerwone czapeczki i wkłada je. Grupa studentów z akademika XX-Latka rozdaje czapeczki krasnali w Rynku, pod pręgierzem. Pląsają, a na modłę skandowania „So-li-dar-ność!” podczas solidarnościowych demonstracji, wykrzykują: „Kras-no-ludki-są-na-świe-cie!”. Student Jakubczak, w czapeczce, gra na gitarze.

Tłum krasnoludów śpiewa „O mój rozmarynie rozwijaj się…”. Bez sensu, ale o to przecież chodzi – PRL jest bez sensu, to kraina surrealizmu socjalistycznego.

 „Proszę się rozejść!” – krzyczą przez megafon funkcjonariusze.

Tłum klaszcze.

 „Ci, co nie zdejmą czapek, będą legitymowani!!!”

Milicjanci przez krótkofalówkę pytają oficera dowodzącego w komendzie akcją, co mają robić.

Po namyśle pada rozkaz, by krasnale zwijać.

Z bocznych uliczek wyłania się coraz więcej milicjantów, coraz więcej odartych z czapeczek krasnoludków ląduje w nyskach.

Korowód kilkudziesięciu ludzi w czapkach krasnali tańczy i śpiewa: „My jesteśmy Pszczółka Maja…”.

Milicjanci zatrzymują „Majora” i paru jego kolegów. Pakują ich do nyski. Ktoś otwiera drzwi nyski z zewnątrz i Fydrych wyskakuje, po czym rozrzuca cukierki. Milicjanci znów go łapią i pakują z powrotem do nyski.

Wreszcie kilka milicyjnych samochodów z zatrzymanymi studentami odjeżdża na komendę milicji. Kilku przebierańców w czapeczkach obrzuca nyski garściami krówek i toffi.

Nagle rozlega się huk.

Drętwieją wszyscy – milicjanci i studenci. Ktoś strzelał? Zamach?

Ale to tylko jeden z przebierańców strzelił z pustej papierowej torby po cukierkach.

Pada deszcz. Zabawa wygasa. Jeszcze tylko milicjanci usiłują złapać misia w ciemnych okularach. Ale miś jest szybszy, umyka pościgowi.

Wieziony na komendę milicji Fydrych jest straszliwie zmęczony i jednocześnie zachwycony akcją. Wreszcie na ulicach Wrocławia ludzie nie rzucali w milicjantów kamieniami, lecz cukierkami, nie krzyczeli: „Gestapo!”, lecz „Krasnoludki są na świecie!”. Wreszcie pojawiła się sztuka.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

Dziś 29 maja W. Kalicki wraca do wydarzeń z 1985 roku kiedy to na brukselskim stadionie Heysel rozegrała się wielka tragedia. Od tamtego spotkania Juventusu z Liverpoolem oprawa meczów piłkarskich zmieniła się radykalnie:

Ulice w centrum Brukseli od rana wypełniają pstrokate, hałaśliwe tłumy kibiców. Wieczorem mistrz Anglii Liverpool i mistrz Włoch Juventus Turyn rozegrać mają na stadionie Heysel finałowy mecz o klubowy Puchar Europy. Od wczoraj kibice włoscy przylatują do Brukseli samolotami czarterowymi, przyjeżdżają autobusami. Brytyjscy fani mają bliżej, większość z nich płynie statkami i promami do Ostendy i Zeebrugge. Zainteresowanie meczem o tytuł najlepszej klubowej jedenastki Europy jest ogromne – chęć bezpośredniego obejrzenia finału zgłosiło niemal 400 tys. osób. Organizatorzy akredytowali ponad 300 dziennikarzy i 130 fotoreporterów, przygotowali osobne stanowiska dla 77 komentatorów telewizyjnych z całego świata. Władze belgijskie zaś zmobilizowały rezerwy sił porządkowych – 400 policjantów i ponad 500 żandarmów.

Wszyscy boją się angielskich kibiców. Od lat są oni postrachem europejskich stadionów. Krążą po Europie za swoimi zespołami i nieodmiennie wszczynają awantury. Anglicy sprowokowali ostatnimi czasy bójki i burdy na stadionach włoskich, hiszpańskich, holenderskich. Tu, w Brukseli, lęk przed starciem Anglików z kibicami włoskimi jest szczególnie silny. W zeszłym roku Liverpool także grał w finale Pucharu Europy i także z zespołem włoskim – AS Roma. Mecz odbył się w Rzymie. Faworytami byli Włosi, ale po zaciętej grze nieoczekiwanie zwyciężyli goście. Pijani szczęściem i tanim włoskim winem Anglicy tańczyli i kąpali się w fontannie Trevi, osłupiali Włosi w milczeniu przeżuwali klęskę. Późnym wieczorem do akcji ruszyli włoscy chuligani. Na skuterach podjeżdżali do grup Anglików, bili ich i uciekali bezkarni. Liczni hotelarze, w obawie o bijatyki w hotelach, odmawiali przyjęcia angielskich gości do zarezerwowanych przez nich pokojów, taksówkarze odmawiali kursów na lotnisko. Rzymska policja, zaskoczona i bezradna, nie potrafiła skutecznie pomóc napastowanym Brytyjczykom.

Przed meczem na Heysel angielscy kibice zapowiedzieli rewanż. Do Brukseli ruszyli nie tylko fani Liverpoolu. Pod klubowymi flagami z promów w Zeebrugge wymaszerowały wczoraj wczesnym rankiem zwarte grupy kibiców Luton, West Ham, Newcastle.

Ale w Brukseli wbrew hiobowym zapowiedziom od rana trwa radosny piknik. Jest słonecznie i ciepło, wszystkie restauracje wystawiły na ulice dodatkowe stoliki. Piwo leje się strumieniami. Miasto opanowali kibice angielscy – przyjechało ich w sumie ponad 25 tys. Wczesnym południem jednak zaczynają się burdy. W czasie bójki na pl. Brouckera jednego z Anglików pchnięto nożem. W zamieszaniu, podczas ulicznych śpiewów i tańców, wybito szybę w sklepie jubilerskim i skradziono biżuterię z wystawy.

Po południu zwarte pochody kibiców ruszają w stronę Heysel. Bramy stadionu otwarto 5 godzin przed rozpoczęciem meczu. Policjanci rewidują każdego z wchodzących, odbierają alkohol, kije, niebezpieczne przedmioty. W tłumie kibiców uwija się kilkudziesięciu policjantów angielskich i włoskich w cywilu.

Na pierwszy rzut oka imprezę zorganizowano perfekcyjnie. Ale to tylko pozory. Zbudowany przed 50 laty, obliczony na 60 tys. widzów stadion Heysel nie nadaje się do organizacji wielkich imprez sportowych. Brakuje wyjść ewakuacyjnych. Stare mury są słabe i zmurszałe. Wystarczy kopnąć któryś ze schodków na trybunach, by odłupać solidny kawał betonu. Krzesełka przymocowano na słowo honoru, wyrwanie ich nie sprawia silnemu mężczyźnie żadnego kłopotu.

A co najgorsze, organizatorzy fatalnie podzielili widownię i przeprowadzili sprzedaż biletów. Dla kibiców angielskich przeznaczono sektory X i Y, znajdujące się po lewej stronie trybuny honorowej, pod tablicą świetlną. Sektory po prawej stronie trybuny honorowej zarezerwowano dla ponad 10 tys. kibiców z Włoch. W sektorze Z, przylegającym do angielskiego sektora Y, wedle planów organizatorów zasiąść mieli kibice neutralni, głównie Belgowie. Sektory Y i Z oddzielono dwiema wysokimi metalowymi siatkami rozpiętymi na metalowych słupkach.

Ale kibice belgijscy lwią część kupionych legalnie biletów odsprzedali Włochom i Anglikom. Przedwczoraj na czarnym rynku ceny miejscówek w sektorze Z przekroczyły kilkadziesiąt razy ceny oficjalne.

Na godzinę przed rozpoczęciem meczu tłumy naparły na bramki u wejść na stadion tak mocno, że policjanci przestali rewidować wchodzących. Nikt nie zatrzymywał zupełnie pijanych kibiców.

Tuż przed 19.30 w sektorze Z zaczynają się pierwsze awantury między kibicami włoskimi i angielskimi. Włochów jest tam więcej i szybko biorą górę, rzucając w Anglików czym popadnie. Belgijscy policjanci są bierni. Wtedy na sektor neutralny ruszają ławą awanturnicy z angielskiego sektora Y. Wyginają metalowe słupki, do których przymocowane są siatki. Metalowy płot wali się na ziemię. Pilnowało go zaledwie kilkunastu belgijskich policjantów w galowych mundurach i kaskach ochronnych. Ich pałki nie mogły powstrzymać zbrojnych w butelki, kije i kastety angielskich chuliganów. Po chwili policjanci zmykają przed napastnikami, skacząc po ławkach jak zające. Kilkuset Anglików wykonuję istną szarżę na widzów z sektora Z. Ci w panice cofają się. Za chwilę falanga angielskich awanturników rusza po raz wtóry. Naciskani kibice nie mają gdzie uciekać – sektor Z otoczony jest murem, a drogę na płytę boiska zagradza metalowa siatka. Gdy angielscy chuligani ruszają po raz trzeci, stłoczeni pod murem kibice, w znakomitej większości Włosi, wpadają w panikę. Depcząc, tratując sąsiadów, wspinają się na wysoki ceglany mur – byle dalej od wrzeszczących, bijących Anglików. Spadają z wysokości 5 m. Nagle część muru wali się pod naporem spanikowanych widzów. Ginie 39 osób, zadeptanych, uduszonych, przywalonych cegłami. Ponad 300 odnosi rany i lżejsze obrażenia.

Pomoc nadchodzi późno. Policjanci na stadionie nie mają łączności z policjantami patrolującymi teren wokół Heysel. Po półgodzinie wokół stadionu staje kilka dużych namiotów, w których lekarze udzielają pomocy lżej poszkodowanym.

Ciężko ranni ewakuowani są helikopterem i karetkami. Po godzinie 21.00 przedstawiciele UEFA i kierownictwa obu klubów decydują, że mecz jednak odbędzie się. Zwłaszcza policja belgijska obawia się, że wypuszczenie ze stadionu blisko 60 tys. rozwścieczonych kibiców skończy się zamieszkami na niewyobrażalną skalę. O 21.35 kapitan jedenastki Liverpoolu Phil Neal zwraca się do kibiców przez boiskowe megafony: „Bądźcie rozsądni, pozwólcie nam grać”. Pięć minut później o spokój prosi kapitan Juventusu Gaetano Scirea. Ale piłkarze z Turynu nie chcą grać. Drużyna Liverpoolu wybiega na boisko i przez kilka minut samotnie stoi na murawie.

Mecz rozpoczyna się blisko półtorej godziny po planowanym terminie. Zwłoki części ofiar przykryte płachtami ciemnej folii leżą jeszcze w narożniku stadionu. Teren wokół Heysel otaczają oddziały wojska, płytę boiska zaś kordon policjantów z rottweilerami na smyczy. Piłkarze obu drużyn grają twardo, bez taryfy ulgowej. W 59. minucie Zbigniew Boniek jest faulowany pół metra przed polem karnym Liverpoolu, ale szwajcarski sędzia André Daina dyktuje rzut karny. Celnie strzela Michel Platini. Sytuację, w której karny należał się Anglikom, sędzia ignoruje.

Po meczu kilku włoskich piłkarzy wykonuje rundę honorową. Prezes UEFA Jacques Georges wręcza drużynie Juventusu puchar.

Wieczorem premier Włoch Bettino Craxi, przebywający z oficjalną wizytą w Moskwie, telefonuje do premiera Belgii Wilfrieda Martensa z protestem przeciw rozegraniu meczu. Papież Jan Paweł II do późnej nocy w swej prywatnej kaplicy modli się za zabitych i za rodziny, które ciągle nie miały wiadomości o losie swoich bliskich.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

28 maja 1905 roku doszło do zbrojnego starcia pod Cuszimą dwóch flot rosyjskiej i japońskiej. Te wydarzenia przypomina dziś W. Kalicki:

Rosyjskie wielkie okręty wloką się w ciemnościach niczym gromada kalek. Przez głęboko zanurzoną na skutek uderzenia torpedy rufę pancernika „Nawarin” przelewają się fale. Inny pancernik, „Sisoj Wielikij” osiąga śmiesznie małą prędkość 4 węzłów. Po wybuchu torpedy ma zalaną przednią część kadłuba. Jego śruby napędowe wystają ponad fale. Krążownikowi „Adm. Nachimow” torpeda wyrwała poprzedniego dnia ogromną dziurę w dziobie. Woda zalała komory amunicyjne i magazyny węgla. Załoga założyła na dziurę plaster z desek i smołowanego płótna, ale woda przecieka przezeń i wlewa się do kotłowni. Aby zapobiec eksplozji kotłów, dowódca kmdr. Rodionow rozkazuje wykonać w tył zwrot i płynąć dalej do przodu rufą, na całej wstecz. Krążownik „Władimir Monomach”, także trafiony torpedą, płynie z najwyższym trudem.

Tak po całodziennej bitwie prezentuje się wielka ekspedycja carskiej floty bałtyckiej, która wysłana na odsiecz oblężonemu portowi dalekowschodniemu Rosji – Port Arthur – miała złamać potęgę japońskiej floty wojennej i odwrócić losy przegrywanej przez Rosję wojny z Japonią na Dalekim Wschodzie.

Ta wyprawa od początku skazana była na klęskę. Ekspedycyjna flota, nazwana 2. Eskadrą Floty Oceanu Spokojnego, sformowana została z jednostek najrozmaitszych typów. Część z nich była przestarzała, część nadawała się tylko do remontu. Załogi prezentowały żałosny poziom wyszkolenia. Dowódcą ekspedycyjnej floty został niekompetentny wiceadm. Zinowij Rożestwieński.

W ciągu siedmiu miesięcy 2. Eskadra opłynęła Europę, Afrykę, Indie i dotarła do Cieśniny Cuszimskiej między Japonią i Koreą. Tam zastąpiła jej drogę flota japońska. Poprzedniego dnia w wielkiej bitwie okręty adm. Heihahiro Togo rozgromiły fatalnie dowodzoną wielką armadę Rosji.

O drugiej w nocy woda wlewa się do maszynowni „Monomacha”. Okręt przechyla się mocno na burtę i prawa maszyna pracuje teraz w wodzie, w każdej chwili grożąc eksplozją. Dowódca kmdr Popow rozkazuje skręcić w stronę Korei, by tam porzucić okręt na brzegu i uratować załogę. 10 minut później dywizjon japońskich kontrtorpedowców ścigający niedobitki rosyjskiej floty dopada „Nawarina”. Okręt trafiają dwie torpedy. Krążownik przewraca się do góry dnem i tonie. Japońskie okręty nie ratują rozbitków. Z 690-osobowej załogi po 14 godzinach zostaje uratowanych trzech marynarzy.

Japończycy trafiają torpedą także w pancernik „Sisoj Wielikij”. Paradoksalnie, to błogosławieństwo dla obezwładnionego rosyjskiego olbrzyma. Torpeda trafia w rufę, którą błyskawicznie zatapia wdzierająca się do kadłuba woda. Sterczące ponad falami śruby napędowe zanurzają się i pancernik pędzi teraz z prędkością 12 węzłów. Dowódca kmdr Ozierow, podobnie jak nieco wcześniej jego kolega z „Nachimowa”, by zapobiec wdzieraniu się wody do wnętrza okrętu, rozkazuje płynąć rufą do przodu.

Nad ranem „Monomach”, „Sosoj Wielikij” i „Nachimow” płyną zgodnie w stronę nieodległej już Korei. Dowódcy i załogi za wszelką cenę chcą uniknąć hańby poddania swych jednostek. Planują ewakuować się na koreański brzeg i zatopić okręty własnymi rękami. Wszystkie trzy mają jednak uszkodzone kompasy i zamiast do Korei docierają do pobliskich wysp Cuszima. Gdy załoga systematycznie nabierającego wody „Nachimowa” ewakuuje się szalupami na odległą o 7,5 km wyspę, nadpływają okręty japońskie. Kmdr Rodionow poleca założyć ładunek wybuchowy w komorze amunicyjnej i przeciągnąć przewody do baterii na szalupie. Nagle japoński krążownik podpływa pod burtę i daje znaki, by poddać krążownik, w przeciwnym razie „Nachimow” zostanie zatopiony, a Japończycy nie będą ratować rozbitków. Kmdr Rodionow wypędza resztę załogi do szalup. Sam staje wyprostowany na mostku. Na pokładzie jest jeszcze oficer nawigacyjny „Nachimowa”, Polak kpt. Wacław Kłoczkowski. Rodionow daje znać szalupie: „Wysadzać!”. Chce zginąć wraz ze swoim okrętem. Ale mina w komorze amunicyjnej nie wybucha. Na pokład wchodzą japońscy marynarze z grupy abordażowej. Rodionow i Kłoczkowski chowają się za nadbudówką rufową. Japończycy stwierdzają, że okręt tonie i nie sposób go uratować. Tryumfalnie podnoszą na „Nachimowie” swoją banderę i odpływają. Wtedy Rodionow i Kłoczkowski wyskakują z ukrycia, zdzierają banderę zwycięzców. O 9.00 „Nachimow” przewraca się na prawą burtę i tonie honorowo, pod własną banderą. Wraz z nim bajeczny skarb: 5500 skrzyń wypełnionych złotymi rublami, sztabami złota i platyny.

Na „Monomachu” na widok okrętów japońskich otwarto zawory denne. Japoński desant wchodzi na pokład, ale nie ma już czasu, by opuścić flagę rosyjską i zawiesić własną. „Monomach” także idzie na dno honorowo, pod swoją banderą.

Japońskie krążowniki otaczają również „Sisoja”. Dowódca rozkazuje mechanikowi Polakowi kmdr. Sewerynowi Borowskiemu otworzyć kingstony. Japońska grupa pryzowa w ostatniej chwili wdziera się na pokład tonącego okrętu i zawiesza banderę ze wschodzącym słońcem. Napastnicy nie są jednak w stanie opuścić bandery rosyjskiej z fokmasztu. „Sisoj” idzie na dno pod dwiema banderami.

Daleko na północny wschód od tonących przy brzegach Cuszimy okrętów rosyjskich przedziera się do Władywostoku pięć ciężkich okrętów pod dowództwem kontradm. Niebogatowa. O 9.00 otaczają je siły główne japońskiej floty. Na pokładzie pancernika „Nikołaj I” adm. ponuro wpatruje się w nadpływające potężne japońskie pancerniki. Podchodzi jego szef sztabu i mówi cicho:

 – Dowódca okrętu prosił zakomunikować waszej ekscelencji, że nie pozostaje nam nic prócz poddania się.

 – A co pan sądzi? – pyta Niebogatow.

 – Sądzę, że dowódca okrętu ma rację – odpowiada szef sztabu.

Admirał wzywa dowódcę „Nikołaja I” na pomost bojowy. Kpt. Smirnow potwierdza: należy się poddać. Niebogatow zwołuje radę wojenną. Oficerowie jeszcze schodzą się na pomost bojowy, gdy ktoś wywiesza na formarsreji sygnał kapitulacji. Wezwani zgadzają się, że trzeba oddać okręt w ręce Japończyków. Wreszcie admirał otwiera naradę: „Panowie oficerowie, chcę poddać pancernik. Widzę w tym jedyny sposób na uratowanie was i załogi. Co o tym myślicie?”. W myśl wojskowego regulaminu morskiego dowódca, chcąc kapitulować, musi zapytać o zgodę wszystkich oficerów, poczynając od najmłodszego. Sądząc, że to czysta formalność, Niebogatow pyta zatem jako pierwszego por. Jerzego Wołkowickiego, Polaka.

 – Wysadzić okręt i ratować się – nieoczekiwanie odpowiada Wołkowicki.

Konsternacja.

Za samozatopieniem jest też młody chor. Chamier. Ale starsi oficerowie przekonują się nawzajem, że tylko kapitulując, mogą uratować życie. Kłopot w tym, że na wyposażeniu pancernika nie ma białej flagi. Wreszcie ktoś biegnie do kajuty po prześcieradło, które zaraz wędruje na reję fokmasztu. Do japońskiej niewoli oddają się cztery pancerniki. W ostatniej chwili ucieka tylko krążownik „Izumrud”.

Wzburzony por. Wołkowicki nawet nie chce myśleć, że dzięki haniebnej kapitulacji ocalił życie. Ani mu w głowie, że za jednym zamachem ocalił je dwa razy.

Po wojnie 1905 roku jego czyn opisze w książkowej relacji z bitwy jej uczestnik, podoficer aprowizacyjny na pancerniku „Orioł” Aleksiej Nowikow. Nazwisko Wołkowickiego stanie się w Rosji symbolem bohaterstwa i wierności na przekór wrogowi i zdradzie we własnych szeregach. W książce Nowikowa zaczytywać się będzie rewolucjonista Józef Stalin. We wrześniu 1939 roku, po przegranych bitwach z Niemcami pod Tomaszowem Lubelskim i Tarnawatką, gen. Jerzy Wołkowicki dostanie się do sowieckiej niewoli. Internowany w Kozielsku, nie trafi na egzekucję do Katynia. Na osobiste polecenie Stalina zostanie przeniesiony do obozu w Ostaszkowie. Jako emigrant w Anglii dożyje 100 lat.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

Zamach stanu w Moskwie i śmierć Dymitra Samozwańca, to wydarzenia sprzed 414 lat, które dziś 27 maja 2020 r. przypomina W. Kalicki:

 

Krótko przed świtem przywódca rebelii kniaź Wasyl Szujski poleca spiskowcom otworzyć moskiewskie więzienie, a uwolnionym przestępcom rozdać topory i miecze. Na pl. Czerwonym pośród niezliczonych kramów, zagród i całkiem, mimo blednących ciemności, sporego tłumu handlarzy kręcą się grupki ludzi uzbrojonych w strzelby, miecze, topory, rohatyny i łuki. To także zaufani Szujskiego. Grupa zbrojnych gromadzi się w ciemnościach przy jednej z wewnętrznych bram Kremla. Ludzie Szujskiego otaczają także pałac cara Dymitra.

O 5.00 rozlega się głos dzwonu cerkwi św. Ilji. Dla każdego moskwianina to dźwięk mrożący krew w żyłach. Dzwon od św. Ilji odzywa się tylko w czasach trwogi i wielkich nieszczęść. Spiskowcy obrali go za sygnał do ataku.

Na ulicach pojawia się orszak przywódców spisku. Jako pierwsi jadą bracia Szujscy, Tatiszczew i Golicyn. Za nimi podąża ponad 200 zbrojnych. Gdy dojeżdżają pod mury Kremla, Wasyl Szujski prawą ręką dobywa miecza, w lewej zaś unosi w górę prawosławny krzyż. Woła wielkim głosem: „Biegnijcie bić Lachów i pogańską Litwę!”. Jego poplecznicy krzyczą, że Polacy mordują na Kremlu bojarów. Niektórzy ze zbrojnej gawiedzi podążającej za orszakiem Szujskich usiłują forsować kremlowski mur. Niepotrzebnie, Szujscy pomyśleli o wszystkim. Spiskowcy ukryci w zakamarkach Kremla otwierają jedną z bram. Wasyl Szujski czuje, że to decydujący moment buntu. Zsiada z konia, całuje drzwi soboru Uspieńskiego i krzyczy: „Kończcie szybko ze złodziejem Griszką Otriepjewem! Jeśli go nie zabijecie – on nam wszystkim głowy poucina!”.

Wiele musiało się zdarzyć w Rosji złego, by Griszka Otriepjew mógł zasiąść jako Dymitr na carskim tronie. Po śmierci Iwana IV Groźnego pozostało dwóch jego synów – starszy Fiodor i Dymitr (z siódmego małżeństwa z Marią Nagoj). W imieniu ociężałego umysłowo Fiodora realną władzę sprawowała Rada Regencyjna, której mocnym człowiekiem szybko okazał się bojar Borys Godunow. Gdy z prowincji nadeszła wieść o nagłej śmierci małego Dymitra, wielu bojarów podejrzewało, że maczał w niej ręce Godunow. Po śmierci Fiodora, na którym wymarła dynastia Rurykowiczów, to właśnie Godunow sięgnął po władzę.

Młody, pochodzący z Litwy Jurij Otriepjew, zwany Griszką, służył u dworskiego sokolniczego Michała Romanowa – do czasu gdy Romanowowie wypadli z łask cara Godunowa. Wtedy to wymyślili legendę, że carewicz Dymitr nie umarł, lecz ocalał i jest nim… Griszka Otriepjew. Przed prześladowaniami ludzi Godunowa Griszka zbiegł do Polski i w końcu wpadł w ręce wojewody sandomierskiego Jerzego Mniszcha, tonącego w długach hulaki i utracjusza. To Mniszech wymyślił szaloną koncepcję – pomoże Griszce-Dymitrowi zdobyć carski tron, jeśli przyszły car zobowiąże się nadać rodzinie Mniszchów wielkie majątki w państwie moskiewskim i poślubi córkę wojewody Marynę.

Dymitr, bo już nie Griszka, ruszył przed dwoma laty na Moskwę z poparciem paru tysięcy Kozaków, Mniszcha i przy milczącej aprobacie polskiego króla Zygmunta III Wazy.

Szczęście sprzyjało mu. Nieurodzaje spowodowały bunty moskiewskich chłopów. Dymitr, mimo porażek w bitwach, doczekał chwili, w której bojarzy zamordowali Borysa Godunowa. Rok temu uroczyście wjechał do Moskwy i został koronowany. Przed sześciu dniami poślubił Marynę Mniszchównę.

Ufając w swą szczęśliwą gwiazdę, zlekceważył niezadowolenie bojarów ze swoich rządów i nienawiść Cerkwi oburzonej, że Maryna odmówiła przejścia na prawosławie. Nie zauważał rosnącej wrogości ludu do kilku tysięcy Polaków przybyłych za nim do Moskwy, obdarzanych przezeń kosztownościami i przywilejami. Choć wie, że rodzina Szujskich nienawidzi go, nie zrobił nic, by ich spacyfikować.

Car Dymitr wybiega na krużganek i wpada na jednego z braci Szujskich, Dymitra. Nie podejrzewa, że on także należy do spisku, a pod drzwiami jego komnaty spędził noc, pilnując, by car nie wymknął się z pułapki.

Szujski uspokaja cara, że dzwony biją na alarm z powodu pożaru. Dymitr wraca do komnat, by uspokoić żonę Marynę. Bicie dzwonów i ryk tłumów nie cichną. Car wysyła pełniącego służbę przed jego komnatami bojara Piotra Basmanowa, by zorientował się w sytuacji. Basmanow spotyka na schodach i gankach gęsty tłum zbrojnych. Zaskoczony, pyta, co tam robią. Gdy słyszy, że ma wezwać cara Dymitra i wynosić się, pojmuje, że to bunt.

W pałacu tłuszcza rabuje co się da, wyrzuca na dwór maski i kostiumy przygotowane na wielką dworską maskaradę z fajerwerkami. Gdy napastnicy docierają do drzwi komnat cara, drogę zastępuje im zaledwie 30 halabardników uzbrojonych w broń paradną. Pozostałych 270 car odesłał wczoraj wieczorem, za poduszczeniem zdradzieckiego Wasyla Szujskiego, do kwater.

Basmanow wraca do komnat cara i zdaje relację z sytuacji w pałacu. Nie kończy, gdy przez kordon halabardzistów przeciska się jeden z bojarów, wchodzi do sypialni Dymitra i wykrzykuje: „Co to, jeszcze nie wyspałeś się, niedonoszony carze? Dlaczego nie wychodzisz wytłumaczyć się ludowi?”.

Basmanow chwyta carski pałasz i jednym ciosem odrąbuje zuchwalcowi głowę.

Wyjść do tłumów czy nie? Dymitr waha się. W końcu bierze od jednego z halabardzistów paradny berdysz, wychyla się przez okno i woła:  „Ja nie będę dla was taki jak Borys!”.

Odpowiedzią są strzały z rusznic.

Piotr Basmanow, wojownik do szaleństwa odważny, a przy tym poważany, wychodzi do zbuntowanych bojarów na ganek. Spokojnie przekonuje ich, by nie czynili gwałtu, by zostawili cara w spokoju. Niektórzy z bojarów zaczynają się wahać, ale Michał Tatiszczew wyciąga z fałd szaty długi nóż i wbija ostrze prosto w serce Basmanowa.

Ośmieleni spiskowcy rzucają się na stojących w sieni halabardników i odbierają im broń. Ostatnich kilkunastu gwardzistów cofa się, grożąc ostrzami, aż do drzwi sypialni cara, ale jest ich za mało, by stawić opór.

Słysząc łoskot wyłamywanych przez buntowników drzwi, car Dymitr rzuca się do ucieczki. Nawet nie zamierza ratować żony, jedynie w biegu woła w kierunku jej sypialni: „Moje serce, zdrada!”.

Drzwi sypialni carycy broni młody polski szlachcic Jan Piotr Osmólski. Salwa rusznic powala go na ziemię. Jedna z kul przebija cienką ścianę i śmiertelnie rani jedną z ochmistrzyń carowej, panią Chmielnicką. Drobna Maryna Mniszchówna zrywa się z łóżka, ucieka do pokoju drugiej ochmistrzyni Kazanowskiej i chowa się pod jej rozkloszowaną suknią, ratując w ten sposób życie.

Dymitr tymczasem ucieka, nie oglądając się na nikogo. Przez łaźnię biegnie do tajemnego przejścia, prowadzącego do pomieszczeń na brzegu kremlowskiego wzgórza od strony rzeki Moskwy. Ich okna są wysoko nad ziemią. Ścigany Dymitr nie ma jednak wyjścia, musi zaryzykować. Skacze.

Upada tak niefortunnie, że łamie nogę i traci przytomność. Jego skok widzą pełniący wartę strzelcy ukrainni, pochodzący z Siewierszczyzny. Podnoszą nieprzytomnego władcę, cucą zimną wodą. Dymitr prosi ich, by bronili go przed spiskiem Szujskich, obiecuje złote góry. Chce, by zanieśli go na Łobne Miejsce, gdzie mógłby przemówić do ludu i porwać plebs za sobą. Gdy po dłuższej chwili okrężną drogą nadbiegają jego prześladowcy, ukrainni strzelcy dają do nich salwę z rusznic. Kilku zbuntowanych bojarów pada na ziemię, reszta cofa się na bezpieczną odległość. Pat. Żaden z napastników nie śpieszy się pod kule. Ale nagle któryś z buntowników woła, że jeśli strzelcy będą dalej stać przy carze, w odwecie wymordowane zostaną ich żony i dzieci, mieszkające w Strzeleckiej Słobodzie.

Strzelcy jak niepyszni odkładają broń.

Bojarzy zabierają Dymitra z rąk strzelców do jednej z pałacowych komnat. Tam zdzierają z cara szaty i zakładają nań brudny kaftan jakiegoś sługi. Szturchają go, popychają, poniżają.

 „Patrzcie, jaki to car Wszechrusi!”

 „Takiego cara mam u siebie w stajni”.

 „Ej ty, sukinsynu, ktoś ty taki?”

Któryś z bojarów uderza Dymitra w twarz. Car zachowuje spokój. To jego jedyna broń. Domaga się zaprowadzenia na Łobne Miejsce, by mógł przemówić, albo zapytania carowej-matki Marfy, czyim jest synem.

Na pałacowym dziedzińcu Wasyl Szujski szczuje z wysokości siodła tłuszczę przeciw carowi. Znęcający się nad Dymitrem bojarzy wołają przez okno:  „Przyznał się, że nie jest prawdziwym Dymitrem!”.

Podjudzana przez Szujskiego czerń wrzeszczy, by zabić cara.

Jeden z bojarów strzela do Dymitra. Car pada ranny. Spiskowcy rzucają się na niego, na oślep tną szablami, dźgają ostrzami noży. Każdy chce zanurzyć ostrze w jego krwi. Broczące z 21 ran ciało cara mordercy wloką na ganek, na którym zginął Piotr Basmanow, i zrzucają na podwórzec. Upada obok zwłok Basmanowa. Gawiedź odziera zwłoki z szat i nagie wlecze na pl. Czerwony. Tam ciało Dymitra wystawiają buntownicy na widok publiczny na prostym stołku. Na drugi rzucają zwłoki Basmanowa.

Poszukiwania Maryny Mniszchówny w zakamarkach pałacu kończą się niepowodzeniem. Napastnicy gwałcą polski fraucymer carowej, ale niezbyt długo. Pora wszak ruszać w Moskwę, wyszukiwać i mordować Polaków i innych stronników zabitego cara.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.