Historia

Dziś W. Kalicki przypomina nam tajemniczą postać Kaspara Hausera, który 26 maja 1828 roku pojawił się na ulicach Norymbergi. Spekulowano o jego powiązaniach z wielkoksiążęcą dynastią badeńską. Postać ta, okrzyknięta „sierotą Europy”, wzbudza zainteresowanie do dziś:

Choć to już czwarta po południu, ulice Norymbergi są puste i ciche. Dziś jest drugi dzień święta Zesłania Ducha Świętego, a w święta te kto żyw tradycyjnie wyjeżdża na wieś albo chociaż na podmiejską majówkę. Szewc Weissmann, niestety, musiał zostać w mieście. Ale dlaczego nie zrobić sobie choć spaceru? Weissmann, który przez cały dzień obijał się przed swoim domkiem przy pl. Unschlitt, nieopodal tzw. Małej Bramy Hallera, rusza w stronę miejskiej Nowej Bramy. Po drodze spostrzega małego chłopca ubranego z wiejska, w okrągłym kapeluszu i szarej kurtce. Chłopiec zachowuje się jak pijany. Usiłuje iść, ale kroki w butach na obcasie stawia z najwyższym trudem, jakby ziemia parzyła go. Najwyraźniej nie potrafi zachować równowagi i szeroko rozpostartymi ramionami usiłuje złapać balans – tak jak czynią to linoskoczkowie idący po linie.

Weissmann podchodzi do dziwnego chłopca i stwierdza, że nigdy go nie widział. Zagaduje go, a w odpowiedzi nieznajomy wręcza mu trzymany cały czas w ręce list.

Na złożonej kartce jest adres: „Do Szlachetnie urodzonego kapitana 4. szwadronu 6. Regimentu Lekkiej Kawalerii w Norymberdze”.

Wiessmann prowadzi chłopca do miejskiego strażnika, który urzęduje nieopodal. Strażnik drapie się po głowie i już ma rozwiązanie zagadki: 4. szwadronem dowodzi kpt. von Wessenig i na pewno list adresowany jest do niego. Szczęśliwym trafem von Wessenig ma dom nieopodal, koło Nowej Bramy. Szewc i strażnik prowadzą chłopca do domu von Wesseniga. Dla nieznajomego to droga przez mękę: stawia nieporadnie stopy na bruku, zatacza się, jęczy z bólu. Wygląda to tak, jakby miał bardzo chore stopy lub w ogóle nie potrafił chodzić.

Strażnik dzwoni do drzwi domu kapitana. Otwiera służący. I nagle chłopiec po raz pierwszy odzywa się w zrozumiały sposób: „Chcę być taki, jaki był mój ojciec”. Na wszystkie inne pytania kapitańskiego sługi i strażnika odpowiada tylko: „Nie wiem”. Wymowę ma niechlujną, wiejską.

Von Wesseniga nie ma w domu, będzie za godzinę, może dwie. Chłopiec wygląda na skrajnie wyczerpanego, głodnego i spragnionego. Służący kapitana daje mu kawałek mięsa. Gdy jednak nieznajomy przytyka do mięsa usta, nagle zaczyna się trząść jak w gorączce, a jego twarz wykrzywia grymas nieprzepartego obrzydzenia. Wypluwa mięso czym prędzej. Zdziwiony służący daje mu do popicia szklankę piwa. I znów to samo: po wypiciu malutkiego łyczka chłopiec wypluwa piwo z obrzydzeniem.

No to może chleb? Kęs ciemnego chleba dziwny przybysz pochłania z widoczną przyjemnością. A do popicia woda? Tak, czystą wodę pije łapczywie, z rozkoszą.

Służący, domownicy i strażnik miejski próbują dowiedzieć się czegokolwiek od chłopca. Ale on zachowuje się, jakby niczego nie rozumiał. Na pytania odpowiada piskliwym płaczem, chrząkaniem, chrumkaniem, przywodzącym odgłosy wydawane przez trzodę, a w ostateczności ciągle tym samym zdaniem: „Chcę być taki, jaki był mój ojciec” lub „Chcę być jeźdźcem, jak mój ojciec”.

Domownicy w końcu biorą przybysza za jakiegoś dzikusa i polecają służącemu zaprowadzić go do stajni. Tam ma czekać, aż przybędzie kapitan.

W stajni nieznajomy rozjaśnia się na widok siana. Natychmiast kładzie się na pierwszej lepszej wiązce i zasypia kamiennym snem.

Kapitan wraca po dwóch godzinach. Jego dzieci na wyprzódki opowiadają mu o dziwnym, dzikim człowieku w stajni. Kapitan nawet nie siada do stołu, lecz idzie obejrzeć dziwoląga. A ten śpi. Służący potrząsa nim. Bez rezultatu. Daje mu parę kuksańców, szarpie za uszy. Nic. Kapitan i sługa stawiają śpiącego na nogi. Dalej śpi. Puszczają go. Wali się jak kłoda na siano i śpi. Sprawia wręcz wrażenie trupa, tylko że ciepłego. No i ledwo, ledwo oddycha.

Wreszcie chłopiec otwiera oczy. Na widok kolorowego, błyszczącego munduru kapitana von Wesseniga zrywa się na równe nogi. Dotyka uniformu z podziwem, śmieje się i znów mówi, że chce być jeźdźcem, jak jego ojciec.

Strażnik podaje kapitanowi list, który chłopiec trzymał w ręku.

Von Wessenig rozkłada kartkę i czyta list napisany po niemiecku, tradycyjnym krojem liter, tzw. szwabachą:

 „Od człowieka z Bawarii. Miejsce nieznane. 1828.

Do Wysoko i Szlachetnie urodzonego kapitana kawalerii!

Wysyłam Panu chłopca, który chciałby wiernie służyć swojemu królowi, o co uprasza. Chłopiec ten został mi przekazany 7 października 1812 roku, a ja sam będąc biednym robotnikiem dniówkowym posiadam dziesięcioro dzieci i sam mam już czym się zajmować, a jego matka zostawiła chłopaka po to, żeby był wychowywany, ale ja nie byłem w stanie znaleźć jego matki i również nie powiedziałem nic Sądowi Prowincjonalnemu że ten chłopiec został mi przekazany. Pomyślałem sobie, że muszę go wziąć jako mojego syna, wychowałem go na chrześcijanina i od 1812 roku nie pozwalałem mu w ogóle wychodzić z domu, po to by nikt nie znał miejsca w którym został wychowany, i on sam nie wie, jaką nazwę nosi mój dom ani nie zna nazwy miejsca, więc możecie go pytać ile chcecie, ale on nie może wam nic odpowiedzieć, czytania i pisania już go nauczyłem, może pisać moim pismem, jak ja piszę, a kiedy pytamy go kim chce zostać, mówi że chce być szwoleżerem, jak jego ojciec, gdyby miał rodziców, których nie miał, byłby wykształconym chłopcem. Wystarczy, że pokażecie mu coś raz i będzie umiał to zrobić.

Ja tylko pokazałem mu drogę do Neumark, a stamtąd on musiał iść do was samodzielnie powiedziałem mu że kiedy będzie żołnierzem przyjdę i zabiorę go do domu, w przeciwnym razie będzie w tarapatach.

Szlachetny Kapitanie: nie powinien go Pan mordować pytaniami: on nie wie gdzie ja jestem, zabrałem go stamtąd w środku nocy on nie wie jak dotrzeć do domu. Ja prawdziwie wam oddany człowiek nie chcę aby moje nazwisko było wam znane, ponieważ mógłbym być ukarany.

On nie ma przy sobie złamanego centa, ponieważ ja sam nic nie mam, więc jeśli nie możecie go zatrzymać, będziecie go musieli zarżnąć lub powiesić w kominie”.

List napisano fatalną niemczyzną, z chłopskimi naleciałościami, bez znaków przestankowych.

No, dobre sobie. Domownicy i strażnik zdumieni przyglądają się to chłopcu, to znów kapitanowi. Von Wessenig czuje, że oczekują od niego wyjaśnień. Wzrusza ramionami i stwierdza, że nie ma pojęcia, o co w tym wszystkim chodzi, a chłopca widzi pierwszy raz w życiu.

Sługa przeszukuje kieszenie kurtki chłopca. Znajduje jeszcze jeden list, także pisany po niemiecku, ale alfabetem łacińskim, na starym papierze:

 „Dziecko jest już ochrzczone nazywa się Kasper będziecie musieli sami dać mu nazwisko to dziecko będziecie musieli wychować jego ojciec był szwoleżerem kiedy będzie miał siedemnaście lat wyślijcie go do Norymbergi do Szóstego Regimentu Szwoleżerów tam był też jego ojciec proszę abyście wychowali go do siedemnastego roku życia urodził się on 13 kwietnia w roku 1812 jestem biedną małą dziewczyną nie mogę chłopca wykarmić jego ojciec nie żyje”.

Podpisu pod tym liścikiem, także pozbawionym znaków przestankowych, za to z pospolitymi błędami, nie ma.

Von Wessenig poleca wezwać policjanta. Funkcjonariusz zabiera nieznajomego do siedziby miejskiej policji. I znów chodzenie sprawia chłopcu niewymowne cierpienia. Kilku policjantów zabiera się z miejsca do roboty. Pytają nieznajomego, kim jest, jak się nazywa, skąd pochodzi, jakiego jest stanu. Typowa policyjna indagacja. A on ma tylko jedną odpowiedź: „Chcę być taki, jaki był mój ojciec”.

No dobrze, czasu jest dosyć. Policjanci zabierają się do niespiesznego oglądu odzieży chłopca. Pierwsze odkrycie: okrągły sukienny, wiejski z wyglądu kapelusz od wewnątrz wyścielany jest nietanim żółtym jedwabiem. Hmm….

Z półbutów na wysokim obcasie, dość zgrabnych, wystają bose stopy chłopca. Policjanci zdejmują buty i ze zdumieniem stwierdzają, że ktoś podbił je gwoźdźmi używanymi do podkuwania koni. No, no….

Szara kurtka ma chłopski krój. Nieuważni policjanci przeoczają, że została uszyta z eleganckiego niegdyś dworskiego fraka, od którego tyłu obcięto tzw. jaskółki. Ktoś niezdarnie, ordynarnie wręcz zszył górę, zwężając oryginalny frak na miarę dziecka.

Prosta koszula z surowego lnu niczym nie różni się od chłopskich koszul z tych terenów, ale już bardzo stary, sprany płócienny podkoszulek w czerwone grochy na pewno nie pochodzi z wiejskiej chałupy.

No i spodnie. Szare, wzmocnione materiałem pomiędzy nogami, na modłę spodni jeździeckich, najpewniej należały kiedyś do jakiegoś służącego, stajennego, może leśnika, ale nie chłopa.

W kieszeni znajdują policjanci czerwoną chustę w kratkę z wyhaftowanym czerwoną nicią monogramem „KH”, jakiś klucz niemieckiego wyrobu oraz niewielką kopertę. A w niej resztki złotego pyłu! A to ci dopiero…

Druga kieszeń nie kryje już takich rewelacji. Jest wypchana pisemkami religijnymi o budujących tytułach, w rodzaju Stróż duchowy, Duchowa niezapominajka, Modlitwa do św. Krwi, Wyjątkowo skuteczna modlitwa, za pomocą której można uczestniczyć we wszystkich korzyściach wynikających z mszy świętej.

A do tego rogowe paciorki do modlitwy.

Policjanci oglądają ze zdumieniem stopy chłopca. Nie wykazują one żadnych śladów noszenia kiedykolwiek butów, poza świeżutkimi, dzisiejszymi pęcherzami. Dłonie ma niezwykle delikatne, palce smukłe, wręcz szlachetnego kroju. Dziwnie je trzyma: wskazujący i kciuk zawija w kółko, reszta wyprostowana. I tak u obu rąk.

Chłopiec jest krępy, ale proporcjonalnie zbudowany. Na oko wygląda, że ma 16 wiosen.

Jedni z policjantów uważają, że to jakiś dzikus trzymany w zapadłej dziurze. Inni są zdania, że raczej idiota. Ale są i tacy, którzy podejrzewają, że to bardzo zręczny oszust.

Wreszcie ktoś wpada na pomysł, by dać nieznajomemu pióro, kałamarz i kartkę papieru. Może coś ciekawego nabazgrze?

Chłopiec uśmiecha się, ujmuje pióro dość pewnym gestem i pisze:  „Kaspar Hauser”. To wszystko, co potrafi napisać.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

25 maja 1913 – tego dnia zakończyła się jedna z największych afer szpiegowskich przed I wojną światową. Za sprawą W. Kalickiego przypomnijmy sobie fakty sprzed 107 lat:


O północy kilku oficerów cesarsko-królewskiej armii dzwoni do drzwi hotelu Klomser w Wiedniu. Portier jest służbistą – w nocy nieznajomych do hotelu nie wpuszcza się. Ale oficerowie brutalnie dają mu do zrozumienia, że ich takie zakazy nie dotyczą. Po chwili pukają do drzwi luksusowego apartamentu nr 1.

W saloniku apartamentu siedzi postawny mężczyzna w mundurze pułkownika. Na widok wchodzących mężczyzna wstaje i oświadcza, że właśnie pisze listy pożegnalne. To płk Alfred Redl, zdrajca.

49-letni syn austriackiego zawiadowcy stacji zrobił w cesarsko-królewskiej armii oszałamiającą karierę.

W wieku 14 lat wstąpił do szkoły kadetów. Mimo niskiego pochodzenia awansował bardzo szybko. Przełożeni cenili go za wybitne zdolności językowe i talenty organizacyjne. W 1900 roku Redl otrzymał przydział do Biura Ewidencyjnego Cesarskiego i Królewskiego Sztabu Generalnego, gdzie został szefem austro-węgierskiego wywiadu i kontrwywiadu. W nowej roli obiecujący oficer szybko odniósł liczące się sukcesy. Głośne było zwłaszcza zdemaskowanie i skazanie kilku rosyjskich agentów. Po paru latach służby w Biurze Ewidencyjnym mjr Redl cieszył się sławą skutecznego łowcy szpiegów.

Wtedy zapolował na niego wywiad carski. Rosyjski agent Pratt, Niemiec bałtycki, przez dłuższy czas obserwował w Wiedniu mjr. Redla i odkrył, że jest on czynnym homoseksualistą. Ujawnienie tego faktu skończyłoby się natychmiastowym wyrzuceniem z armii i ostracyzmem towarzyskim w cywilu. Redl ugiął się przed szantażem carskiego wywiadu. Dostarczył Rosjanom plany wielkiej Twierdzy Przemyśl. W zamian zażądał nie tylko pieniędzy, ale i poświęcenia przez Petersburg jednego ze swych działających w Austro-Węgrzech szpiegów. Rosjanie zgodzili się. Wysłali mniej ważnego agenta z fikcyjną misją do Krakowa. Redl aresztował zdradzonego przez swych rosyjskich mocodawców szpiega. Tym samym nie tylko zamaskował skutecznie własną zdradę, ale i zasłużył na kolejne pochwały swoich przełożonych.

Rosjanie żądali od niego coraz więcej i coraz więcej dostawali. Po planach przemyskiej twierdzy Redl przekazał im plany mobilizacyjne korpusów 10. i 11., które podczas wojny miały uderzyć na armie carskie. Potem zdradził plany mobilizacyjne całej armii, szyfry wojskowe, nazwiska austriackich agentów w Rosji (kilku z nich przypłaciło zdradę swego szefa życiem) i w końcu tajemnicę, którą znało w całości zaledwie kilka osób w monarchii – plany ataku na Rosję i Serbię na wypadek wojny.

Wielkie sumy otrzymywane od Rosjan Redl wydawał na kochanków w mundurach. Sam też tonął w luksusie. Służbowe mieszkanie zamienił w wybity kolorowymi jedwabiami i pluszami buduar, drogą limuzynę polecił obić jedwabiem.

Pułkownik wpadł dzięki podejrzliwości młodego urzędnika wiedeńskiej Poczty Głównej. Nie spodobały mu się dwie koperty zdeponowane na poste restante. Opatrzono je napisami „Opera Ball 13” (Trzynasty Bal w Operze) i dziwnym nazwiskiem odbiorcy – Nikon Nizetas. Od innych kopert wyróżniały się grubością i nietypowym brązowym kolorem. Policja znalazła w nich ogromną sumę 12 tys. koron. Zapachniało aferą szpiegowską. Dwaj agenci policyjni przez wiele dni pełnili dyżur na zapleczu poczty gotowi aresztować odbiorę kopert, gdy tylko odezwie się tajny alarmowy dzwonek, który włączyć miał urzędnik wydający listy.

Poprzedniego dnia po południu, tuż przed zamknięciem poczty, dzwonek odezwał się. Agenci natychmiast wpadli do sali, ale tajemniczy odbiorca był szybszy – wskoczył do taksówki i odjechał. Agenci zanotowali jednak jej boczny numer – A 108. W końcu udało się im zatrzymać tę taksówkę. Szofer poinformował wywiadowców, że wiezionego od poczty pasażera wysadził przed luksusowym hotelem Klomser. Na tylnym siedzeniu policjanci znaleźli luksusowe popielate etui od scyzoryka.

W hotelu wywiadowcy stwierdzili z zakłopotaniem, że goście to śmietanka towarzyska Wiednia. Gdy dowiedzieli się, że mieszka tu także płk Redl, zamierzali poinformować go, że w tym samym hotelu zapewne zatrzymał się jakiś szpieg. Właśnie deliberowali, co robić, gdy do portierni podszedł sam płk Redl i oddał klucz od apartamentu nr 1. Portier zapytał go, czy nie wie, do kogo należy popielate etui na scyzoryk, które wcześniej pokazali mu agenci policji. Redl uśmiechnął się – zguba odnalazła się. Chwilę później spostrzegł cywilnych wywiadowców. Lata napięcia nerwowego zrobiły swoje. Redl próbował uciekać, klucząc po mieście, darł i rozrzucał kompromitujące go papiery. Ale z policyjnej sieci już się nie wyrwał.

Jego los był przesądzony. Szef sztabu c.k. armii gen. baron Franz Conrad von Hötzendorf błyskawicznie podjął decyzję: grupa zaufanych oficerów ma przesłuchać Redla w hotelu, a następnie zastrzelić go i upozorować samobójstwo. Celem jest nie tylko uniknięcie gigantycznej kompromitacji, mogącej zachwiać monarchią, ale i zachowanie w tajemnicy przed Rosją zmiany austro-węgierskich planów operacyjnych.

W apartamencie nr 1 hotelu Klomser oficerowie bez specjalnych ceregieli rozsiadają się w saloniku i rozpoczynają przesłuchanie. Prowadzi je w istocie kapitan kontrwywiadu Maximilian Ronge. Zastępca szefa sztabu generalnego gen. mjr Hoefer, szef wojskowej służby wywiadowczej płk von Urbanski i mjr Wenzel Vorlicek, audytor sądu wojskowego, przysłuchują się rozmowie.

Redl wyjaśnia, że działał sam, bez wspólników. Wykręca się od szczegółowej odpowiedzi na pytanie, jakie tajemnice wojskowe przekazał Rosjanom. Nie wypiera się jednak, że były to najcenniejsze skarby cesarsko-królewskiej armii i monarchii austro-węgierskiej: plany mobilizacyjne i plany działań wojennych przeciw Rosji i Serbii. Członkowie nieformalnej komisji śledczej są tak wstrząśnięci, że zadowalają się stwierdzeniem Redla, iż szczegółowe informacje o rozmiarach zdrady znajdują się w jego mieszkaniu służbowym w Pradze, w gmachu tamtejszego dowództwa korpusu.

Teraz najtrudniejsza część misji wysłanników barona Conrada von Hoetzendorfa – zabicie Redla i sfingowanie jego samobójstwa. Gen. mjr Hoefer i płk von Urbanski wybierają jednak bardzie eleganckie rozwiązanie:

 – Czy ma pan broń palną, panie Redl?

Ku ich zaskoczeniu płk Redl zaprzecza.

 – Wolno panu prosić o broń, panie Redl.

 – Proszę posłusznie o rewolwer – jąka się Redl.

Gdyby odmówił, kpt. Ronge musiałby go zastrzelić. W tej sytuacji jednak kapitan wręcza mu browninga małego kalibru.

Oficerowie opuszczają apartament. Dwóch z nich zostaje w antyszambrze apartamentu, dwaj wychodzą przed hotel. Redl zostaje sam. Kończy listy do swego starszego brata i do swego aktualnego przełożonego, dowódcy korpusu praskiego gen. barona Giesl von Gieslingen. Oba zakleja w kopertach. W końcu na kartce papieru pisze: „Brak rozwagi i namiętności zniszczyły mnie. Módlcie się za mnie. Własnym życiem płacę za swoje grzechy”.

Mija jeden kwadrans, drugi. Dwaj oficerowie, którzy pozostali w przedpokoju, by pilnować Redla, boją się, że ktoś z hotelowej służby zdemaskuje ich obecność, i wychodzą na ulicę. Teraz czterech oficerów pilnuje hotelu i nasłuchuje wystrzału.

Płk Redl dopisuje post scriptum: „Jest za kwadrans druga. Teraz umrę. Proszę, by nie dokonywano obdukcji moich zwłok. Módlcie się za mnie”.

Redl staje przed lustrem i strzela sobie w usta. Pocisk przechodzi przez mózg i utyka w kości ciemieniowej. Pułkownik martwy pada na dywan.

Cichy odgłos wystrzału ani nie alarmuje hotelowej służby, ani nie dochodzi do czekających na rogu Herrngasse i Bankgasse oficerów.

Świta. Oficerowie tracą cierpliwość. Nie powinni po raz wtóry pojawiać się w hotelu, wzywają więc policyjnego detektywa i wysyłają go do apartamentu nr 1. Po chwili agent melduje, że płk Redl leży martwy obok kanapy. Oficerowie oddalają się. Ponieważ ich plan przewiduje znalezienie zwłok Redla przed upływem nocy, kpt. Ronge telefonuje do hotelu, przedstawia się zmyślonym nazwiskiem i prosi do telefonu płk. Redla.

Parę minut później szefostwo hotelu alarmuje policję. Wczesnym rankiem naczelny komisarz policji dr Tauss i lekarz okręgowy dr Schild stwierdzają samobójstwo.

Alfred Redl – płk austro-węgierskiego kontrwywiadu.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

Wielkie trzęsienie chilijskie pociągnęło za sobą 1655 ofiar śmiertelnych a dach nad głową straciło ponad 2 mln ludzi. Tę wielką tragedię, która wydarzyła się 22 maja dokładnie 60 lat temu tak oto opisuje W. Kalicki:


W Obserwatorium Sejsmologicznym Polskiej Akademii Nauk w Pałacu Kazimierzowskim w Warszawie nagle wariują sejsmografy. O godzinie 14.30 drobniutkie zygzaki wykresu, przypominające niemal linię prostą, zamieniają się w dzikie bohomazy. Sejsmolodzy od razu wiedzą, co się stało. Po 18 minutach podróży przez wnętrze Ziemi do Polski dotarło czoło fali sejsmicznej z Chile. Niemal identyczny wykres naukowcy widzieli wczoraj, kiedy ziemia w Chile zadrżała po raz pierwszy.

Piekło na antypodach zaczęło się bowiem poprzedniego dnia o świcie. Potężny wstrząs zdemolował niżej położone dzielnice 180-tysięcznego Concepcion, głównego miasta przemysłowego Chile. Kilkaset domów legło w gruzach, grzebiąc setki mieszkańców. Tych, którzy przeżyli, ogarnęła straszliwa panika. Większość uciekła na oślep, byle dalej od zrujnowanego miasta. Trzęsienia ziemi już czterokrotnie, w latach 1570, 1730, 1751 i 1939, obracały Concepcion i okolice w perzynę, a ofiary liczono w dziesiątkach tysięcy.

Niezwykle silne wstrząsy zakończyły się po trzech minutach. Uspokoiła się ziemia, ale nie ocean. Trzęsienie ziemi wywołało fale tsunami. Długie na kilkaset kilometrów, pędziły przez wody Oceanu Spokojnego z ogromną prędkością ok. 700 km/h. Na głębokich wodach otwartego oceanu tsunami osiągały wielkie prędkości, ale niewielką wysokość, nieprzekraczającą 2 m. Zgodnie ze swą naturą, przy brzegach, wraz ze zmniejszaniem się głębokości, tsunami znacznie zwalniały i spiętrzały się nawet do 10 m wysokości. Ściany wody zalewały przybrzeżne chilijskie wsie i miasteczka, zatapiały rybackie łodzie i kutry. Tsunami popędziły też w otwarty ocean, w kierunku Australii i Hawajów.

W nocy kraj sparaliżował lęk. Chile jest jednym z najczęściej doświadczanych przez trzęsienia ziemi regionów na świecie i wszyscy tu wiedzą, że wstrząsy lubią się powtarzać. 11 minut i 20 sekund po godzinie 7.00 przychodzi najgorsze. Wstrząs ogarnia ogromne połacie środkowego i południowego Chile. Jest piekielnie silny, o wiele silniejszy niż ten wczorajszy – sięga 10 stopni w skali Richtera. Mieszkaniec Puerto Montt Juan Castillo chce uciekać spośród budynków walących się jak domki z kart, ale ziemia drży tak mocno, że nie jest w stanie ustać na nogach. W końcu, tak jak inni przerażeni mieszkańcy, pełznie na kolanach pośród chmury pyłu wznieconej przez rozpadające się mury. Ludzie znoszą rannych do ocalałego budynku szpitala, ale lekarze natychmiast wystawiają ich na ulicę. Boją się kolejnego wstrząsu.

Puerto Montt, Osorno, dziesiątki miast i miasteczek zamieniają się w pola ruin. Najgorzej jest w mieście portowym Valdivia. Nie ocalał tam ani jeden dom, są co najmniej setki zabitych. Wieczorem wojsko na wyrost melduje o 10 tys. ofiar.

Potężny wstrząs znów wywołuje tsunami – o wiele bardziej niszczycielskie niż wczorajsze. Kilkunastometrowe ściany wody wdzierają się na chilijskie wybrzeże, miażdżą wszystko na swej drodze. Tsunami zalewa Puerto Ancud, stolicę wielkiej chilijskiej wyspy Chiloe. Pod ruinami ginie kilkadziesiąt osób. Wchodzący do portu Chiloe stateczek z 30 podróżnymi po prostu rozpada się pod uderzeniem fali. Spiętrzające się tsunami miażdży na oceanie, w pobliżu Puerto Ancud, 160 barek z poławiaczami ostryg. Wszyscy giną. W pobliżu Chiloe ogromna fala rzuca chilijski statek handlowy „Santiago” na drobnicowiec „El Camelo”. Oba pochłania wraz z załogami morze.

Wstrząsy i ruchy tektoniczne skorupy ziemskiej wywołują zadziwiające efekty. Pięć minut po głównym wstrząsie w Puerto Quellon, najdalej wysuniętym na południowy zachód porcie wyspy Chiloe, morze cofa się 50 m w głąb. Na jakiś czas zatrzymuje się, po czym powoli zaczyna podnosić się. Po 7 godzinach poziom wody podnosi się aż o 22 m, by potem znów, bardzo powoli, opaść.

Wybrzeże Chile na długości kilkuset kilometrów jest zrujnowane. W ziemi powstają pęknięcia długości wielu kilometrów. Niektóre tak głębokie, że nie sposób wysondować ich dna. Na rozległych obszarach grunt obniża się, nawet i o 3 m.

Trzęsienia ziemi demolują ponad 110 tys. km kw. kraju. W gruzach leży ponad 130 tys. budynków. Dwa tysiące mieszkańców ginie, dwa razy tyle jest rannych, a dach nad głową straciły 2 mln.

Późnym wieczorem rząd Chile ogłasza stan wyjątkowy. Zapowiada konfiskatę prywatnych samolotów, bo do rejonów dotkniętych wczorajszymi wstrząsami nie sposób dostać się drogą lądową. Concepcion jest całkowicie odcięte od świata.

Straszliwa klęska budzi prastare, zapomniane obyczaje. Na południu Chile Indianie Mapuche, chcąc przebłagać bogów, których uważają za sprawców trzęsienia ziemi i gigantycznych fal tsunami, wybierają sześcioletniego chłopca i mordują go uderzeniami pałek. Wyrywają mu serce i przy akompaniamencie modlitw o spokój w morzu i na ziemi ofiarowują je falom.

Ale wzbudzone dzisiejszym straszliwym wstrząsem tsunami, nie tracąc swej niszczycielskiej mocy, pędzą z prędkością odrzutowca przez ocean. Nad ranem docierają do Hawajów. Nie zaskakują wysp. Wcześniej uderzyły w nie słabsze tsunami wywołane pierwszym wstrząsem, zresztą mieszkańców nieustannie alarmują wyjące syreny. Mimo to gigantyczne fale wywołane drugim, największym wstrząsem powodują ogromne straty. Na wyspie Hilo woda zalewa ląd do wysokości 6 m. Ginie 61 osób. Uderzenie oceanu wyrywa 20-tonowe bloki skalne i przenosi je 180 m w głąb lądu, unosi dziesięciotonowy traktor i dwa walce drogowe z salonu wystawowego, niszczy setki domów i tysiące samochodów. Gigantyczna fala mknie dalej, ku Japonii.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

21 maja 1927 powodzeniem zakończył się pierwszy samotny przelot nad Atlantykiem. Tak oto wyglądały wydarzenia oczyma W. Kalickiego:

 

Niewielki jednosilnikowy samolot leci zaledwie 3 m nad falami północnego Atlantyku. Jest późny wieczór – wedle czasu nowojorskiego minęła dziewiętnasta. Zaczyna się ściemniać. Widoczność nie jest najlepsza. Powoli gęstnieją rzadkie dotychczas pasma mgły. Pilot jest jednak w świetnym nastroju. Silnik pracuje bez zarzutu, a z tak niewielkiego pułapu mimo rosnącego zamglenia widać wierzchołki fal, co pozwala na kontrolowanie wysokości lotu. Utrzymanie się tuż nad powierzchnią oceanu ma dla lotnika podstawowe znaczenie. Zaraz nad powierzchnią wody i ziemi znajduje się poduszka gęstszego powietrza. Lecący bardzo nisko samolot ślizga się po niej, zużywając znacznie mniej paliwa niż na dużych wysokościach.

Nagle obok płatowca wyrasta z mgły postrzępiona, jasna ściana. Samolot szczęśliwie przelatuje obok jej podstawy, o którą rozbijają się wysokie fale. To ogromna góra lodowa. Pilot Charles Lindbergh jest ryzykantem, ale pojmuje, że dalszy lot nisko nad powierzchnią oceanu jest igraniem z losem. Następnej góry lodowej może w gęstniejącej mgle nie ominąć. Ściąga stery i jego samolot wspina się na wysokość 200 stóp, czyli 60 m.

Pierwszy raz 20-letni Charles wzniósł się w powietrze w Nebrasce przed pięciu laty. Rok później za uciułane 500 dolarów kupił pierwszy samolot. Na życie zarabiał lotami spacerowymi za 5 dolarów i pokazami akrobacji w prowincjonalnych miasteczkach. Potem ukończył szkolenia na pilota wojskowego. Jako wykwalifikowany podporucznik rezerwy lotnictwa zatrudnił się w jednej z pierwszych linii poczty lotniczej między St. Louis a Chicago.

Na pomysł samotnego, dziewiczego przelotu na trasie Nowy Jork–Paryż wpadł podczas długodystansowych lotów pocztowych. Podnietą była dlań ustanowiona w maju 1919 roku przez bogatego amerykańskiego hotelarza Raymonda Orteiga nagroda 25 tys. dolarów za przelot non stop z Nowego Jorku do Paryża. Większość ekspertów uważała ten pomysł za niewykonalny. Krótko przed wyprawą Amerykanina podczas próby przelotu nad Atlantykiem zginęli francuscy piloci Nungesser i Coli.

Lindbergh wybrał do swej próby prosty, niewielki jednopłatowiec firmy Ryan napędzany dziewięciocylindrowym, chłodzonym powietrzem 220-konnym silnikiem Wright Whirlwind. Producent maszyn, niewielka firma Ryan Airlines z San Diego, zgodził się w ciągu dwóch miesięcy przygotować egzemplarz specjalnie przygotowany do rekordowego lotu. Pieniądze wyłożyli nań sponsorzy z St. Louis, stąd Lindbergh nazwał maszynę „Spirit of St. Louis” (Duch St. Louis).

Całkowita masa startowa samolotu wynosiła 2155 kg. Na pokładzie w przebudowanych zbiornikach mieści się aż 2038 litrów paliwa. Aby ograniczyć wagę i zabrać jak najwięcej benzyny, Lindbergh zrezygnował z radia i przyrządów nawigacyjnych. Za całe wyposażenie wystarczyć musiały mu mapy, kompas, dwie kanapki i dwie butelki wody.

Do transatlantyckiego lotu wystartował poprzedniego dnia o 7.54 czasu nowojorskiego z lotniska im. Roosevelta w Nowym Jorku i wziął kurs na północny wschód, w stronę Nowej Szkocji i dalej – Nowej Fundlandii.

Ok. 20.15 czasu nowojorskiego nad oceanem zapada zmrok. „Spirit of St. Louis” dawno pozostawił za sobą wschodni brzeg Nowej Fundlandii. Nad wodą gęstnieje cienka warstwa mgły. Od czasu do czasu wystają z niej niesamowicie jasne wierzchołki gór lodowych. Lindbergh zwiększa wysokość do 300 m i ślizga się po szczytach chmur burzowych. Na zamglonym niebie na szczęście dobrze widoczne są gwiazdy.

„Spirit of St. Louis” zbliża się do strefy wielkich chmur burzowych. Ich szczyty kłębią się ponad kilometr nad samolotem. Lindbergh decyduje się przelecieć przez jedną z nich. We wnętrzu chmury na skrzydłach samolotu zaczyna się osadzać marznący deszcz. Pilot zawraca i leci dookoła chmury. Od tej pory starannie omija ciemne, burzowe olbrzymy.

Wreszcie o dwudziestej drugiej czasu nowojorskiego wschodzi księżyc. Lindberghowi robi się raźniej na duszy. Wkrótce jednak pojawia się kolejny kłopot – zmęczenie. Amerykanin zjada jedną kanapkę, potem następną. Wypija cały zapas wody. Wymyśla sobie różne drobne zajęcia, byle tylko nie zmógł go sen. Na szczęście na tych szerokościach geograficznych noc nie trwa długo. Słońce wschodzi o pierwszej czasu nowojorskiego. Temperatura powietrza szybko wzrasta i ze skrzydeł znikają resztki oblodzenia. Wiatr rozpędza chmury. Zmęczony, senny Lindbergh dostrzega w porozrywanych, postrzępionych kształtach chmur linie brzegów z pagórkami i kępami drzew. Wyglądają tak naturalnie, tak kusząco, że pilot musi sobie powtarzać: „Jestem na środku oceanu, to tylko fatamorgana”.

Wreszcie późnym rankiem znika mgła. Lindbergh obniża lot tuż nad fale. Znów może zmniejszyć zużycie paliwa. Poza tym obserwując lot piany zdmuchiwanej z grzbietów oceanicznych grzywaczy, określa kierunek i siłę wiatru, a zatem i znoszenie samolotu z kursu.

„Spirit of St. Louis” jest już ponad dobę w powietrzu. Lindbergh na próżno wypatruje statków. Lecąc tuż nad falami, spotyka za to od czasu do czasu delfiny i nieliczne ptaki morskie. Późnym popołudniem dostrzega małą łódź rybacką. Parę mil od niej kołyszą się kolejne. Lindbergh, ciągle lecąc parę metrów nad powierzchnią wody, okrąża pierwszą łódź. Nikt jednak nie pojawia się na pokładzie. Samolot okrąża następną. Z kabiny wychyla się rybak. Lindbergh nie jest pewien, czy podczas nocnego lotu we mgle nie zszedł z zaplanowanego kursu, i postanawia zapytać go, jak lecieć do Irlandii. Nadlatuje tuż nad wodą, redukując obroty, wycisza silnik i 3 m nad burtą łodzi krzyczy z całych sił: „Dzień dobry! Jak lecieć do Irlandii?”. Zbaraniały rybak, milcząc, wytrzeszcza oczy. Lindbergh jeszcze raz nadlatuje nad łódź, wycisza silnik i wykrzykuje pytanie o drogę. Skamieniały jak żona Lota rybak nie daje znaku życia. Amerykanin pojmuje, że z tej pogawędki nic nie będzie. Leci dalej.

Godzinę później dostrzega na horyzoncie linię wybrzeża. Jest pewien, że to południowo-zachodnia Irlandia. I rzeczywiście, gdy dolatuje nad ląd, rozpoznaje zatokę Dingle. Zmienia kurs – prosto na Paryż.

Po 2 godzinach dostrzega angielski brzeg kanału La Manche. Gdy przelatuje nad Cherbourgiem, zapada zmierzch. Z nawigacją nie ma jednak kłopotu – Francuzi zapalili światła sygnałowe wytyczające trasę lotniczą Londyn–Paryż. Krótko przed dwudziestą drugą czasu europejskiego (siedemnastą czasu nowojorskiego) Lindbergh dostrzega światła Paryża. Lecąc na wysokości 1200 m, okrąża wieżę Eiffla i kieruje się w stronę lotniska Le Bourget. Światła lotniska są świetnie widoczne, jednak pilotowi wydaje się niemożliwe, by lotnisko znajdowało się tak blisko centrum wielkiego miasta. Leci dalej na północny wschód, ale tam nie ma żadnego lądowiska.

Amerykański pilot zawraca, obniża lot i dostrzega wreszcie na Le Bourget długi ciąg hangarów.

Drogi wokół lotniska są zapchane samochodami. Pozbawiony radia Lindbergh nie ma pojęcia, że w ciągu półtorej doby od startu z Nowego Jorku z niemal nikomu nieznanego młodego, awanturniczego pilota stał się bożyszczem połowy świata. Meldunki o zaobserwowaniu „Spirit of St. Louis” w miarę postępu lotu z lokalnej ciekawostki stawały się najpilniej oczekiwanymi wiadomościami w Stanach i w Europie. Na wieść o zbliżaniu się pogromcy Atlantyku dziesiątki tysięcy paryżan późnym wieczorem zmierzają w stronę Le Bourget. Tysięczne tłumy od zmroku stoją po bokach lądowiska i czekają na Lindbergha.

Amerykanin wystrzela nad lotniskiem rakietę sygnalizacyjną, przelatuje nad murawą, zawraca i o 22.21 czasu paryskiego, po 33 godzinach i 12 minutach lotu, ląduje pod wiatr. Przeleciał dystans 5800 km między Nowym Jorkiem i Paryżem. Samolot jeszcze toczy się po murawie, gdy tłum rozrywa kordon wojska i policji. Setki Francuzów pędzą w jego stronę. Lindbergh czym prędzej wyłącza silnik, by wirujące śmigło nie zabiło któregoś z biegnących. Potem z kabiny usiłuje przemówić entuzjastom do rozsądku. Prosi, by zawrócili kolejne fale biegnących. Nikt go jednak ani nie rozumie, ani nie słucha. „Spirit of St. Louis” aż trzeszczy pod naporem kibiców. Lindbergh decyduje się wysiąść. Otwiera kabinę. Ledwie jednak przekłada nogi przez burtę, Francuzi chwytają go za stopy, wyciągają i przy akompaniamencie okrzyków „Vive Lindbergh!” zaczynają podrzucać w powietrze.

Po półgodzinie podrzucania Lindbergh ledwo zipie. Tłumu jednak nikt nie jest w stanie opanować. Francuscy piloci wojskowi naprędce wymyślają więc ratunkowy fortel. Spora ich grupka miesza się z tłumem. Jeden z nich nagle wkłada skórzaną czapkę pilotkę na głowę uwijającego się w tłumie amerykańskiego korespondenta. Teraz wszyscy francuscy piloci wskazują go palcami i krzyczą: „To jest Lindbergh!”. Protestacyjne okrzyki dziennikarza nikogo nie wzruszają – francuscy entuzjaści nie rozumieją angielskiego. Porzucają Lindbergha na murawę i podrzucają do góry dziennikarza.

Lotnicy i policjanci prowadzą zmaltretowanego pilota do hangaru. Stamtąd przewożą go do ambasady amerykańskiej. Jest tak zmęczony, że po krótkiej kolacji zasypia.

Tuż przed północą ambasador USA Myron Herrick wysyła telegram do mieszkającej w Detroit matki pilota, pani Evangeline L. Lindbergh: „Najgorętsze gratulacje. Pani niezrównany syn uhonorował mnie, stając się moim gościem. Jest w świetnej kondycji i śpi słodko pod dachem Wuja Sama”.

Charles Lindbergh na tle swojej maszyny Spirit of St. Louis, 1927 źródło: Wikimedia Commons

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

Coraz częściej narzekamy na zmiany klimatyczne, A to susza, a to powodzie, a to wichury. Jednak dzisiejsze czasy wcale nie są domeną klimatycznych zawirowań. W. Kalicki przypomina nam dziś co stało się 20 maja 1960 roku na Rzeszowszczyźnie:


Józef Parol kończy obiad i wychodzi przed chałupę. Z nadzieją patrzy w niebo. Pierzaste chmurki zdążyły zgęstnieć. Powietrze zrobiło się cięższe, bardziej wilgotne. Może wreszcie popada. Parol, jak reszta gospodarzy wioski Żulice, od paru dni serio boi się o zbiory. W południowo-wschodniej Polsce ziemia jest sucha jak pieprz.

Sekretarz Wojewódzkiej Rady Narodowej w Rzeszowie Franciszek Kiełbicki o pierwszej wychodzi z pracy do domu. O drugiej kończy obiad – jeszcze tylko herbata i trzeba wracać do biura. Nagle robi się ciemno jak w środku nocy. Ki diabeł? Sekretarz Kiełbicki po omacku zbliża się do ściany i przekręca kontakt. Ale żarówki żyrandola nie zapalają się. Inne lampy też nie działają. Kiełbicki podchodzi do okna. Nie rozumie nic z tego, co się dzieje za szybą. Widzi ciemność. Zaraz po południu? W mieszkaniu narasta jednostajny, niski dźwięk. Ni to szum, ni to buczenie. Kiełbicki rozpoznaje w tym szumie brzęk tłuczonych szyb. Oczy przyzwyczajają się do ciemności. Sekretarz widzi za oknem coś w rodzaju gęstej ciemnej mgły. W tej mgle przerażeni przechodnie zamierają w dziwnych pozach. Inni, przeciwnie, w panice uciekają do najbliższych bram. Ściemnia się błyskawicznie. Nieliczne samochody zatrzymują się na jezdni. Za szybą fruwają potężne konary drzew, przelatują ławice dachówek. Od czasu do czasu przeleci potężny kawał jasnego gzymsu. Rozpada się szyba, odłamki szkła fruwają po mieszkaniu.

Nieoczekiwane ciemności spowodowały gęste ołowiane chmury, które nie wiadomo skąd nagle napłynęły nad Rzeszów i zawisły złowróżbnym wałem tuż nad dachami. W chwilę potem – huragan. Wichura wieje z prędkością 35 m/s, zrywa całe połacie dachów. Chodniki i jezdnie są zasypywane odłamkami dachówek. Już pierwsze uderzenie łamie drzewa wzdłuż ulic.

W dzielnicy Staromieście trzeszczy wieża kościelna. Po chwili bezgłośnie wali się w gruzy – wichura zagłusza huk rozsypujących się murów. Wali się wykańczany nowy budynek mieszkalny. Robotnicy wyciągają spod gruzów trzech ciężko rannych elektryków-instalatorów.

Kościół św. Józefa na rzeszowskim Staromieściu - po huraganie

Nad Żulicami błyskawicznie robi się ciemno. Józef Parol przerażony patrzy, jak niebo szczelnie zasnuwają ołowiane chmury. Chmury nagle obniżają się, dotykają niemal kominów chałup. Co rusz ciemności rozświetlają błyskawice.

Rodzina innego gospodarza z Żulic, Siemiona Juszka, pośpiesznie ucieka z pola do domu. Nowy dom jest dumą Juszków – pobudowali się nowocześnie, z pustaków. Potworne uderzenie huraganu zamienia dom w kupę gruzów. Ginie 12-letni Zbigniew, jego dwaj bracia są ciężko ranni.

W domu Edwarda Wróbla są tylko kobiety. Gdy robi się ciemno, wszystkie razem przytulają się w kącie. Głośno się modlą. Po pierwszym straszliwym uderzeniu huraganu Stefania Wróbel wstaje i podchodzi do szafki. Chce wyjąć i zapalić gromnicę. Wtedy pękają ściany domu. Dach rozstępuje się jak otwierane przez dziecko kartonowe pudełko. Spada belka stropowa. Łamie rękę Stefanii Wróbel, rani jej córkę Danutę.

Po 20 minutach w Żulicach zapada nagle cisza, wiszący tuż nad wsią sufit czarnych chmur znika, błyska słońce. Ta cisza i jasność są równie przerażające jak wcześniejsze ciemności i nawałnica. Mieszkańcy wychodzą z domów. Wieś wygląda jak po bombardowaniu. Większość domów straszliwa siła wprasowała w grunt. Gospodarze odnajdują swoje sprzęty rolnicze nawet 200 m poza obejściami. Józef Parol nie może się nadziwić, jak osobliwie dął huragan. Jego dom ocalał, ale ze stodoły została tylko kupa desek pokrytych resztkami papy.

Nie tylko w Żulicach objawia się dziwna wybiórczość huraganu. Potrafi on miażdżyć wszystko na swojej drodze, podczas gdy kilkanaście metrów obok rozpadających się domów i wyrywanych drzew panuje zupełny spokój. W zabytkowym parku w Łańcucie wichura kładzie pokotem dziesiątki cennych drzew, ale oszczędza zabytkowy zamek. We wsi Michałów w czasie wichury piorun uderza w stodołę. Mimo że z niskich chmur leje straszliwie, wichura rozjarza ogień. W parę minut po stodole pozostaje tylko kupka rozmytego popiołu.

W Machnowie huragan wywraca kiosk. Przerażony sprzedawca odbywa w toczonym przez wichurę kiosku podróż na skraj wsi.

W Niechobrzu i Racławówce oniemiali chłopi patrzą na potężne trąby powietrzne. Wokół zwisających z nieba ciemnych lejów wirują kawałki dachów, gałęzie, drobne sprzęty gospodarskie. W PGR Liwcze trąba powietrzna porywa z pastwiska 30 owiec. Zabite zwierzęta porozrzucane są ponad 100 m za pastwiskiem.

We wsi Gorliczyna w powiecie przeworskim wichura łamie przydrożne drzewa. Za jednym z nich szuka schronienia mieszkaniec wsi. Ginie od uderzenia złamanym jak zapałka pniem.

Huragan zaskakuje w ruchu pociąg między Dynowem i Przeworskiem. Maszynista nie przejmuje się ciemnościami i wichurą. Jedzie dalej. To błąd. Huragan przewraca ostatnich 5 wagonów. Ginie ośmioletnia dziewczynka, 20 pasażerów jest rannych.

Pod Rzeszowem wichura zrywa dach z wagonu pociągu osobowego. Struchlali pasażerowie siedzą w strugach gwałtownego deszczu. Jakimś cudem nikt nie jest poważnie poraniony.

Największych zniszczeń dokonuje huragan w miejscowości Uhlówek. Niemal 300 domów idzie w gruzy. Pod uderzeniami wichury zawalają się budynki szkoły, prezydium Gminnej Rady Narodowej i magazyn Gminnej Spółdzielni.

W Rzeszowie władze miejskie usiłują wezwać pomoc z Warszawy. Bezskutecznie. Zerwane są wszelkie połączenia telefoniczne i linie energetyczne. Karetki z trudem, powoli, krążą po ulicach zasłanych odłamkami dachówek i tynków.

Wieczorem z rzeszowskiego garnizonu wyjeżdżają pododdziały żołnierzy z wojskowymi namiotami i kuchniami polowymi. Mają jak najprędzej dotrzeć do najbardziej zniszczonych wsi, rozbić namioty, nakarmić kartoflanką i przenocować bezdomnych.

O północy w części mieszkań w Rzeszowie zapala się światło. Kolejarze i żołnierze odblokowują zatarasowane pniami tory kolejowe do Przeworska. O podniesieniu przewróconych przez huragan wagonów na razie nie ma mowy. Z Warszawy napływają do miasta oficjele partyjni i wojskowi. Nowym helikopterem przylatuje szef wojsk inżynieryjnych KBW płk Szegidewicz.

Nad ranem gotowy jest wstępny bilans strat. Zginęły 3 osoby, 77 jest rannych. Straty materialne są ogromne. W województwie lubelskim huragan zniszczył 1150 domów, w rzeszowskim niemal drugie tyle. Straty materialne są astronomiczne, zapewne sięgną 250 mln zł.

Dygnitarze KC z wściekłością dopytują się, dlaczego służby meteorologiczne nie uprzedziły o katastrofie. Naukowcy w Instytucie Meteorologii nie na żarty są przestraszeni kolejną nawałnicą, tym razem partyjnych oskarżeń. A to nie koniec złych wieści: jutro – potężne gradobicia.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

Dziś, 19 maja, W. Kalicki przypomina krwawą masakrę na ul. Miodowej w Warszawie, która miała miejsce w 1905 roku. To konsekwencja nieudanego zamachu na ówczesnego gubernatora miasta Konstantina Maksymowicza:

 

Plan jest taki: członek warszawskiej Organizacji Spiskowo-Bojowej PPS Stanisław Dzierzbicki ma rano siąść w kawiarni Trojanowskiego (Ostrowskiego) przy Miodowej 6. Tuż przed południem carski generał-gubernator Konstantin Maksymowicz powinien wyjechać z Zamku Królewskiego na niedzielne galowe nabożeństwo do cerkwi na rogu Długiej i Miodowej. Najkrótsza droga prowadzi ul. Miodową, która w dodatku jest z przyległych ulic najszersza, zatem najbezpieczniejsza. Maksymowicz pojedzie zatem Miodową. Dzierzbicki rzuci bombę w jego powóz, następnie ucieknie przez kawiarnię, przejściem na jej tyłach, na ul. Podwale i dalej w zaułki Starego Miasta. Gdyby ruszył za nim pościg stójkowych albo szpicli ochrany, zatrzymać go ma uzbrojona bojówka ubezpieczająca Dzierzbickiego w przejściu na Podwale.

Tuż przed 8.00 doświadczony bojowiec PPS Bronisław Żukowski „Harakiri”, współorganizator niedawnego zamachu na oberpolicmajstra płk. barona Karla Nolkena, przychodzi do mieszkania bojowca Dawida Ajzenlista „Dawidka” przy pl. Grzybowskim 14. Jego „dziesiątka” bojowców podlega Żukowskiemu. Na miejscu są już Ajzenlist oraz dwaj inni bojowcy. Żukowski informuje trzech towarzyszy o szczegółach dzisiejszej akcji.

Bojowcy pojedynczo wychodzą z mieszkania Ajzenlista i udając, że się nie znają, ruszają w stronę Starego Miasta. Od razu przy bramie kamienicy Żukowski zauważa znanego szpicla carskiego Guryna, który jak cień rusza za czterma spiskowcami. Na pl. Teatralnym do Guryna dołączają kolejni szpicle i bojowcy maszerują już w całkiem pokaźniej asyście za ich plecami. Żukowski nie traci zimnej krwi. Pewien jest, że Guryn zna tylko jego i jakoś uda się bandę tajniaków odciągnąć od jego towarzyszy. Nie ma pojęcia, że agenci śledzą całą ich grupę. Wydał ich Ajzenlist, carski prowokator i donosiciel. Kiedy żandarmi aresztowali Szlomę Eksztajna „Chłopa”, bojowca z grupy Okrzei, na jego miejsce awansował Ajzenlist, etatowy agent ochrany. Od tego czasu za Żukowskim zaczęli chodzić tajniacy dowodzeni przez szpicla Guryna. Nie potrafił ich zgubić, bo Ajzenlist donosił o wszystkich jego ruchach. Co gorsza, Ajzenlist ostrzegał, gdy tylko był w stanie, carskich policjantów i urzędników, na których szykowano zamachy. Co rusz z „dziesiątki”, w której był Ajzenlist, ochrana aresztowała kolejnych bojowców oraz tych, którzy przychodzili na miejsce uwięzionych. Gdy przed niespełna miesiącem Ajzenlist został wytypowany do zasztyletowania znanego prowokatora policyjnego Kozłowskiego, zawczasu potajemnie nakręcił na ostrza sztyletów malutkie tępe nakładki. Dzięki temu Kozłowski odniósł tylko lekkie rany i po dziesięciu dniach mógł wrócić do szpiclowania. Trzy tygodnie temu Ajzenlist wskazał żandarmom kolejnych dwóch bojowców, którzy zostali aresztowani, a nazajutrz wystawił samego Żukowskiego. Na szczęście „Harakiri” i jego towarzysz mieli w kieszeniach po dwa browningi i tajniacy, czując to, bali się do nich podejść. Po długiej ucieczce ulicami Warszawy Żukowski urwał się policyjnemu ogonowi.

Niestety, tak doświadczony konspirator jak „Harakiri” nie rozgryzł jeszcze policyjnego agenta. Nie wie, że wczoraj, zaraz po tym jak bardzo ogólnie zawiadomił Ajzenlista o dzisiejszej akcji, ten zaalarmował ochranę. Carscy żandarmi domyślili się, że chodzi o zamach na generał-gubernatora.

Żukowski idzie na Podwale, chowa się do bramy. Po chwili wchodzi tam trzech idących z nim bojowców. Ponieważ żaden nie zna właściwego wykonawcy zamachu, Żukowski dokładnie go opisuje, by przez pomyłkę nie zaczęli podczas jego ucieczki doń strzelać. Zwraca im uwagę, że Dzierzbicki jest tak samo ryży jak carski agent, który zawsze jeździ na rowerze za powozem generał-gubernatora Maksymowicza, ba, ma nawet tak jak tajniak-cyklista jasną brodę, tyle że znacznie krótszą.

Ajzenlist najchętniej natychmiast wskazałby Dzierzbickiego policyjnym szpiclom, ale pod okiem towarzyszy nie ma takiej możliwości.

Tadeusz Dzierzbicki tymczasem, w eleganckim surducie, z ozdobnym pudełkiem czekoladek pod pachą, z miną znudzonego dandysa, nieśpiesznie idzie Miodową. Do tej akcji zgłosił się sam, by pomścić swego brata Karola, studenta medycyny i członka „Spójni”, zastrzelonego przez Kozaków 28 stycznia tego roku, gdy roznosił odezwy nawołujące do strajku powszechnego. Dzierzbicki pała żądzą zemsty tak bardzo, że osobiście skonstruował bombę z dynamitu przemycanego przez sympatyzujących z PPS górników kopalni Zagłębia.

Żukowski wychodzi z bramy na Podwalu i powoli idzie na Bednarską. Chce odciągnąć szpicli od trzech bojowców ubezpieczających odwrót Dzierzbickiego. Agenci ruszają za nim, ale gdy Dzierzbicki nagle przyspiesza i znika za rogiem Bednarskiej, wydaje mu się, ze ich zgubił. W kamienicy nr 26, w mieszkaniu sympatyka partii zostawia oba browningi.

Tadeusz Dzierzbicki wchodzi do cukierni. Kręci się chwilę przy ladzie. Zamawia kawę, ciastka. Potem wychodzi na niewielką werandę kawiarni i siada przy stoliku tuż przy wejściu z chodnika. Ozdobne pudełeczko od czekoladek stawia ostrożnie na środku stolika. W środku jest bomba dynamitowa z bardzo czułym, natychmiastowym zapalnikiem.

Miodową przemykają szpicle. Mnóstwo szpicli. Dzierzbicki sądzi, że to w związku z przejazdem generał-gubernatora. Nie wie, że tajniacy szukają właśnie jego, ale nie mają rysopisu zamachowca. Rozgląda się, parę razy wychyla na Miodową i wypatruje. Uważa, że wygląda jak amant czekający na ukochaną, ale niebacznie zwraca na siebie uwagę księdza, który współpracuje z ochraną. Ksiądz dyskretnie wskazuje go policyjnym tajniakom. Dwóch cywili wchodzi do ogródka i staje przed stolikiem Dzierzbickiego. Zamachowiec z zimną krwią, spokojnie bierze ze stolika przepasane wstążką pudełko i upuszcza na ziemię, między swoje krzesło i ich nogi.

Potworny huk rozdziera poranną ciszę. Kłęby dymu natychmiast przesłaniają front kawiarni. Gdy dym wreszcie rozsuwa się, osłupiali przechodnie widzą całkiem zdarty płócienny daszek nad ogródkiem, w środku potrzaskane sprzęty, kupę poskręcanego żelastwa. Cała Miodowa w pobliżu kawiarni zasłana jest odłamkami szkła. Wszędzie krew. I trzy trupy – zamachowca i obu szpicli – z porozrywanymi wnętrznościami. Twarz Tadeusza Dzierzbickiego ocalała, tylko lewą stronę ma czarną od ognia i sadzy wybuchu.

Na ulicy leżą zwłoki czwartego mężczyzny, przypadkowej ofiary eksplozji. Wokół rozlegają się jęki kilkunastu rannych. Jednemu z nich, carskiemu stójkowemu, wybuch oberwał obie nogi. Porażającą ciszę przerywa tętent koni i przeraźliwe skrzypienie szkła rozjeżdżanego kołami. Przed kawiarnią pędzi ciągnięty przez oszalałe ze strachu konie powóz generał-gubernatora. Blady jak płótno Maksymowicz wtula się w siedzenie.

Zegary na ratuszu, na Wieży Zygmuntowskiej zamku i nad sklepem zegarmistrza Woronieckiego, naprzeciw pałacu Potockich, stają uszkodzone siłą eksplozji i wskazują godzinę 11.55.

Bronisław Żukowski słyszy eksplozję, gdy pod oddaniu browningów wychodzi na podwórze kamienicy przy Bednarskiej. Natychmiast wbiega z powrotem, po broń, ale rozmyśla się – w tej sytuacji już Dzierzbickiemu pomóc w ucieczce nie zdąży. Wybiega na Bednarską i spostrzega, że szerokim łukiem wokół bramy czyha nań aż 14 szpicli.

Nie traci głowy. Ręce ostentacyjnie wsuwa do kieszeni i przebiera palcami, sugerując odbezpieczanie browningów. Tajniacy za wszelką cenę chcą wziąć go żywcem. Nie sięgają po broń, ale ostrożnie, na ugiętych nogach skradają się za Żukowskim, zachowując bezpieczną odległość. Idą wokół niego, za nim, jeden nawet wyprzedza bojowca. Żukowski nie ma żadnych szans. Wreszcie jeden ze szpicli przyspiesza. Na palcach skrada się za plecami „Harakiri”. Już jest tuż-tuż. Nagle robi zamach swą żelazną, owiniętą czarną skórą pałką i uderza Żukowskiego w prawą rękę. Drugi ze szpicli doskakuje w sekundę później i taką samą policyjną pałką potężnie uderza bojowca w żyły pod kolanem. Żukowski wali się na bruk i traci z bólu przytomność. Paru szpicli skacze mu na klatkę piersiową, inni trzymają go za ręce i nogi. Pozostali kopią butami leżącego po głowie, twarzy, bokach, nogach. Jeden z tajniaków staje bitemu butem na gardle. Żukowski jest pewien, że to koniec, gdy stójkowy, który właśnie nadbiegł, woła:

 – Nielzja bit!

 – Małczi! Tajnaja policija! – wrzeszczy jeden z bijących, ale tajniacy przestają bić.

 – Nu tak cztoż, czto wy tajnaja policija, tak budieteie ubiwat ludiej pa ulicam? Nużen wam, tak ariestujtie i adstawtie w uczastok – odzywa się zmasakrowany Żukowski.

Stójkowy, obserwujący bicie zatrzymanego, wrzeszczy, żeby się zamknął, bo znów oberwie. Jeden z tajniaków wzywa dorożkę. Tajniacy każą postawić budę. Wewnątrz niej agenci trzymają „Harakiri” za rozkrzyżowane ręce, przykładają rewolwery do skroni i piersi Żukowskiego i każą jechać do więzienia na Danielewiczowską.

W więzieniu, w dyżurce, tajniacy znów rozkrzyżowują ręce Żukowskiego. Pozostali biją go, szarpią za włosy. To wygląda jak samoobsługowy bar. Który z tajniaków lub żandarmów wejdzie, podchodzi do Żukowskiego, zadaje mu kilka, kilkanaście ciosów i idzie do swoich spraw.

Po półgodzinie „Harakiri” leży nieprzytomny w wielkiej kałuży krwi.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

Dziś, za przyczyną W. Kalickiego, przypomnimy sobie jedno z najbardziej chwalebnych zwycięstw polskiego oręża, które miało miejsce 18 maja 1944 roku:

W ciemnościach ciężarówki trzęsie ich niemiłosiernie na wybojach wąziutkiej drogi. Zespół Teatru Żołnierza Polskiego przy 2. Korpusie wraca z występów w Lucernie do swojej polowej siedziby w miejscowości Campobasso. Na miejscu znużeni wojskowi artyści zasypiają niemal natychmiast. Tylko Feliks Konarski, przed wojną znany śpiewak operetkowy, autor i kompozytor popularnych piosenek, teraz, pod pseudonimem „Ref-Ren”, gwiazdor estrady Teatru Żołnierza Polskiego, stoi przy oknie i wpatruje się w odległe błyski na horyzoncie. Aliancka artyleria ostrzeliwuje Monte Cassino. Ostrzał 2 tys. dział jest tak silny, że malutkie błyski łączą się w długie białe pasma.

Konarski kładzie się w końcu do łóżka, przysypia. Budzi się w środku nocy. Po głowie krążą mu frazy z rozkazu dowódcy 2. Korpusu gen. Władysława Andersa. „Nadeszła chwila bitwy… Zadanie, które nam przypadło, rozsławi na cały świat imię polskiego żołnierza… Idziemy naprzód ze świętym hasłem w sercach naszych: Bóg, Honor, Ojczyzna”. Konarski gorączkowo układa w myślach słowa piosenki o straszliwych walkach swoich kolegów na zboczach Monte Cassino i sąsiednich wzgórz. Musi złapać jakiś dobry szlagwort, jakiś mocny rym, który ustawi cały tekst – ale nic nie przychodzi mu do głowy.

I nagle jasność:

 „Czy widzisz te gruzy na szczycie?

Tam wróg twój się kryje, jak szczur.

Musicie… Musicie… Musicie…

Za kark wziąć i strącić go z chmur…”.

Ref-Ren wyskakuje z łóżka, łapie kartkę kancelaryjnego papieru i ołówek. Notuje, czyta raz, drugi, trzeci. „Za kark wziąć i strącić go z chmur”. To nie jest dobra fraza, język plącze się niemiłosiernie. To się nadaje raczej na wojskowe hasło – nie do wymówienia dla żadnej, poza Polakami, nacji.

Konarski nie zatrzymuje się nad koślawym wersem. Ma już następny.

 „I poszli szaleni, zażarci,

I poszli zabijać i mścić…

I poszli jak zawsze uparci,

Jak zawsze – za honor się bić…”.

To już siódma noc niesamowicie zażartych walk o Monte Cassino, w trakcie których zginęły setki żołnierzy 2 Korpusu. Polską krwią spłynęły skały masywu klasztornego i sąsiednich wzgórz. Konarskiemu przypominają się opowieści kombatantów z frontu nad Sommą z I wojny światowej, którym wszechobecna krew kojarzyła się z polami krwistoczerwonych maków.

 „Czerwone maki na Monte Cassino

zamiast rosy piły polską krew…

Po tych makach szedł żołnierz i ginął,

Lecz silniejszy od śmierci był gniew.

Przejdą lata i wieki przeminą,

Pozostaną ślady dawnych dni

I wszystkie maki na Monte Cassino

czerwieńsze będą – bo z polskiej wzrosną krwi”.

O trzeciej w nocy Ref-Ren składa kartkę z tekstem, wybiega na ulicę i pędzi do kwatery kompozytora i dyrygenta Alfreda Schütza, teraz żołnierza 2. Korpusu.

 – Fredek, wstawaj!

 – Co się dzieje? Jedziemy?

 – Nie, mam piosenkę. Musisz zrobić muzykę, i to zaraz, w pół godziny!

 – Oszalałeś? W środku nocy mam ci pisać muzykę?! Co to, pali się?

 – Żebyś wiedział. Rano jedziemy na objazd i musimy ją zaśpiewać. Pisz, a ja sprowadzę resztę zespołu i do rana nauczymy się.

Schütz w piżamie zasiada przy pianinie. Studiuje tekst, uderza w klawisze. Konarski rusza budzić kolegów z zespołu. Wrzeszczą na niego, klną, ale w końcu wstają. Nie mija pół godziny, gdy wszyscy są w kwaterze Schütza. Kompozytor ma już melodię. Konarski dyktuje tekst, koledzy notują. Wreszcie rusza próba. Brzmi nieźle. Za ścianą rozlegają się postękiwania i głosy włoskich gospodarzy, u których mieszkają Polacy. Włosi nie mają jednak odwagi, by głośno oprotestować próby chóru o wpół do czwartej nad ranem.

O wpół do piątej próba kończy się.

W ciemnościach z Monte Cassino przemykają się na północ grupki niemieckich żołnierzy. Poprzedniego dnia na wieść, że alianci są o krok od odcięcia miasteczka Cassino i góry klasztornej, niemiecki marsz. Kesselring zezwolił na wycofanie się stamtąd niedobitków obrońców. 100 niemieckich spadochroniarzy ruszyło z klasztoru prosto na południe by poddać się Brytyjczykom, a nie Polakom. W schronach i jaskiniach w zboczu góry zostają ranni i skrajnie wyczerpani Niemcy.

Wczesnym rankiem niemieccy spadochroniarze wywieszają na ruinach klasztoru białą flagę.

Płk Zygmunt Łakiński, dowódca artylerii w 3. Dywizji Strzelców Karpackich, dostrzega ją ze swojego stanowiska obserwacyjnego. Pułkownik natychmiast łączy się z dowództwem brygady dywizji karpackiej i prosi, by do klasztoru wysłać patrol z flagą narodową. W odpowiedzi słyszy, że po wielogodzinnych walkach piechota jest zbyt wyczerpana, by ruszyć na szczyt. Płk Łakiński dzwoni do brygady kawalerii. Trzeba się pośpieszyć, jako pierwsi będą przecież chcieli zatknąć swój sztandar Brytyjczycy. Na wieść o misji ułani w biegu fastrygują proporczyk 12. Pułku Ułanów Podolskich z kawałka amarantowej chustki, jakiejś granatowej szmatki i strzępów bandaża.

O 8.00 26-letni ppor. Kazimierz Gurbiel z 12. Pułku Ułanów Podolskich dostaje rozkaz wymarszu na Monte Cassino. Nie ma czasu na odszukanie swojego hełmu. Z odkrytą głową, na czele tuzina żołnierzy, rusza przez pola minowe. Nikt do nich nie strzela. Za nimi rusza 18-osobowy patrol dowodzony przez por. Hrynkiewicza. Na szczyt ppor. Gurbiel wspina się z sześcioma ułanami. Rozgrzane powietrze przesycone jest trupim odorem.

O 9.30 patrol dociera pod zniszczone mury opactwa. Sierżant Wadas staje na ramionach kolegi i jako pierwszy wdrapuje się na dziedziniec klasztoru. Posąg św. Benedykta ma utrąconą głowę, u jego podstawy leży na wpół zasypany martwy niemiecki żołnierz. Wadas krzyczy w uchylone drzwi:

 – Haende hoch, oder ich schiesse!

Po chwili wychodzi kilkunastu niemieckich spadochroniarzy, przerażonych, zarośniętych, w strzępach mundurów i opatrunków. Na widok polskich orzełków bledną. Są pewni, że zaraz pójdą pod mur. Ppor. Gurbiel każe przetłumaczyć Wadasowi, że nic się im nie stanie. Dowodzący spadochroniarzami chorąży prosi o pół godziny, by jego ludzie mogli ogarnąć się i godnie pójść do niewoli. Ppor. Gurbiel zgadza się.

Jeden z ułanów znajduje niewielki otwór w morzu gruzów. Gurbiel wciska się weń i trafia do krypty św. Benedykta, w której Niemcy urządzili namiastkę szpitala. Obok ołtarza na rozrzuconych ornatach leży trzech ciężko rannych spadochroniarzy. Straszliwie śmierdzi. Gurbiel odkrywa, że plecaki i worki wypełnione są zwłokami i częściami ciał zabitych Niemców. Nie było komu wynieść ich i zakopać pod ostrzałem alianckiej artylerii. Gurbiel wysyła jednego z ułanów po noszowych, by zabrać rannych na dół.

Gdzieś zapodziała się biało-czerwona flaga. Ułan Józef Bruliński, goniec por. Hrynkiewicza, przynosi ppor. Gurbielowi sfastrygowany proporzec. Podporucznik ustępuje honoru wetknięcia go w gruzy:

 – Józiu, zrób to ty.

Po chwili na dziedziniec wchodzi zdyszany major kontyngentu kanadyjskiego. Wściekły, pyta ułanów, co tu robią.

 – A pan? – odpowiada pytaniem ppor. Gurbiel.

Zjawiają się oficerowie i żołnierze brytyjscy. Nad ruinami powiewają flagi polska i brytyjska. Do ruin drapie się po skałach grupa brytyjskich i amerykańskich korespondentów wojennych.

W 3. batalionie saperów od rana panuje radość. O 7.12 dotarł meldunek, że Polacy zajęli właśnie wzgórze 593, kluczowe dla obrony góry klasztornej. Zajęcie klasztoru jest teraz tylko kwestią godzin. Gdy na jego ruinach pojawia się proporczyk 12. Pułku Ułanów Podolskich, a potem biało-czerwona flaga, saperzy 3. plutonu cieszą się jak dzieci. W górę lecą hełmy i części wyposażenia. Płk Władysław Rakowski, dowódca 3. batalionu saperów, studzi entuzjazm podwładnych – to jeszcze nie koniec walk.

Po chwili wzywa plutonowego Czecha:

 – Plutonowy Emil Czech, macie specjalne zadanie. Z rozkazu gen. Ducha dziś o godzinie dwunastej na ruinach klasztoru Monte Cassino odegracie hejnał krakowski. Musicie się śpieszyć. Zostały wam zaledwie 2 godziny.

 – Rozkaz, panie pułkowniku. Tylko co z trąbką? Na zwykłej sygnałówce trudno będzie tę melodię wyciągnąć.

 – Nie martwcie się, Czech! Za was myślą inni. Por. Woźnicki, dajcie no tę trąbkę! – komenderuje pułkownik.

Porucznik podaje plutonowemu lśniącą nowością trąbkę kornet-C. Na pytania plutonowego, jakim cudem taki rarytas znalazł się w dowództwie saperów, por. Woźnicki odpowiada tylko uśmiechem i wzruszeniem ramion. Płk Rakowski napomina jeszcze plutonowego, by sobie poćwiczył hejnał, bo jak wyjdzie z niego pianie koguta, to będzie niedobrze.

Emil Czech nie musi ćwiczyć. Przed wojną dostał przydział do orkiestry wojskowej 1. batalionu saperów kolejowych w Krakowie. Hejnał grał wtedy do znudzenia.

Plut. Czech wskakuje do ciężarówki. Maszyna z rykiem silnika pędzi krętymi serpentynami w stronę Monte Cassino. Jedzie przez miejsca jednych z najcięższych walk prowadzonych przez Polaków, przez tzw. Gardziel i dalej wzdłuż Doliny Śmierci. Na Monte Cairo ciągle trzymają się Niemcy. Pociski moździerzy padają coraz bliżej gnającego na złamanie karku samochodu. Ostre hamowanie. Ciężarówka staje przed ogromną wyrwą w drodze. Objazdu nie ma – z jednej strony pionowa skala, z drugiej strony przepaść. Czech ma do przejścia na piechotę kilkanaście kilometrów, w górach, pod niemieckim ostrzałem. W niespełna 2 godziny. Nie załamuje się jednak, rusza w stronę klasztornej góry. Po półgodzinie zza zakrętu wyjeżdża dżip. Prowadzi go znajomy plut. Czecha, lekarz por. Stanisław Szczepanek. Na wieść o misji trębacza por. Szczepanek zawraca i pędzi w kierunku Monte Cassino. Zręcznie omija rozbite czołgi, samochody, walające się trupy koni. Im bliżej szczytu, tym więcej leżących na poboczach szkieletów. To szczątki Anglików, Hindusów i Kanadyjczyków, którzy próbowali jako pierwsi. Kilkaset metrów dalej zaczynają się stosy ciał ułożonych przy drodze jak sągi drewna. Na rękawach mundurów mają biał-czerwone kwadraciki, a na nich zielone jodełki. To żołnierze 3. Dywizji Strzelców Karpackich.

Ostatni odcinek drogi plut. Czecha to wspinaczka po skałach. Na szczyt wchodzi tuż przed dwunastą. Na jednej z pokiereszowanych ścian klasztoru trębacz dostrzega resztki potężnych organów.

Plut. Czech podchodzi z plutonowym Chomą do masztu z polską flagą. Otaczają ich angielscy i amerykańscy korespondenci. Trzaskają flesze, terkocą kamery. Pięć dźwięków rozłożonego trójdźwięku durowego niesie się ponad złomami ruin i skał. Stojący obok polscy żołnierze rękawami wycierają łzy.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

Dziś W. Kalicki wspomina wydarzenia sprzed 160 lat, które bezpośrednio doprowadziły do zjednoczenia Włoch:

Długa kolumna ochotników od rana mozolnie maszeruje sycylijskimi drogami. Kurz pokrywa ich szpiczaste bródki i długie, podkręcane wąsy. Większość z nich, na znak swych rewolucyjnych przekonań, nosi czerwone koszule. Uzbrojeni są też dość egzotycznie. Jedni dźwigają na ramionach przestarzałe jednostrzałowe karabiny nabijane odprzodowo, inni dumnie niosą nowoczesne amerykańskie karabiny Colta. Nie brakuje i strzelb myśliwskich. Na czele wyprawy jedzie konno wódz. 53-letni Giuseppe Garibaldi to najsłynniejszy w całej Europie rewolucjonista, jak chcą jego zwolennicy, lub awanturnik, jak wolą mówić jego wrogowie. Jego życie to gotowy scenariusz awanturniczej opery, jest w nim wszystko, co powinno być w szanującej się powieści płaszcza i szpady. Wychował się w prostej rodzinie liguryjskich marynarzy. Cały ich ród pływał u północno-zachodnich wybrzeży włoskich na niewielkich stateczkach, będących wspólną rodową własnością. W przerwach w rejsach, a pływał jako marynarz już w wieku 14 lat, chłopcem zajmował się stary weteran napoleońskich kampanii, niejaki Arena, który nauczył Giuseppe’a literackiego języka włoskiego, dziejów starożytnego Rzymu i historii Włoch. Jako 18-latek Guiseppe popłynął na statku dowodzonym przez ojca do Rzymu, gdzie trafił akurat na bajecznie pyszne obchody Roku Papieskiego. Pływał po Morzu Śródziemnym, przeżył napad greckich piratów i w końcu, podczas kolejnego rejsu, zachorował i został wysadzony przez kapitana na brzeg w Stambule. Tam poznał grecką wdowę Timoni, przy której szybko wyzdrowiał. Przez cztery lata za dnia uczył jej dzieci jako guwerner, a nocami odbierał w naturze zapłatę od pani Timoni. Wdowa miała dobry gust – jasnowłosy, brodaty, z długimi włosami, do szaleństwa odważny Garibaldi pozował na potomka germańskich rycerzy. Piękny romans przerwało poznanie przez Garibaldiego Giovanniego Battisty Cuneo, członka romantycznej, niepodległościowej konspiracji Giuseppe Mazziniego La Giovine Italia (Młode Włochy). Młody marynarz w mig przelał swe uczucia z greckiej wdowy na Włochy, o które walczyli Mazzini i Cuneo – zjednoczone, wielkie, republikańskie.

Trzy lata później Garibaldi wstąpił do kolejnej organizacji rewolucyjnej, Związku Karbonariuszy. Nie był bynajmniej jedynie kolekcjonerem rewolucyjnych biletów wizytowych – w 1834 wziął udział, u boku Mazziniego, w powstaniu sabaudzkim w Piemoncie. Powstanie upadło, zaś skazany na śmierć Garibaldi uciekł pod przybranym nazwiskiem do Marsylii, potem do Tunezji. Gdy tylko w Brazylii, w stanie Rio Grande do Sul wybuchło powstanie o niezależność tej prowincji, Garibaldi wyruszył za morze. Podczas tej rewolty Brazylijka Ana Maria de Jesus Ribeiro da Silva rzuciła męża i związała się z Giuseppem. W rewolucyjnej armii została jego podkomendną, w domu – żoną i z czasem matką czworga dzieci. Gdy tylko rewolta w Rio Grande upadła, oboje popłynęli do Urugwaju. Tam Garibaldi szybko znużył się rolą nauczyciela i powołał z emigrantów włoskich Legion Włoski. Romantyczny wódz wymyślił dla swych ludzi sztandar z wulkanem na czarnym tle – symbolem energii drzemiącej we Włochach tonących w czarnym smutku, gdyż z braku ojczyzny rozproszonych po świecie. Nie wulkan na czarnym tle jednak, lecz czerwień koszul ludzi Garibaldiego przeszły do historii. Jego legionistów umundurował bowiem właściciel rzeźni w Montevideo, a prócz entuzjazmu dla narodowej sprawy miał on tylko czerwone, by nie brudziło się krwią, płótno na pracownicze koszule. Garibaldi i jego ludzie przez 6 lat sprawnie bronili Montevideo przed wojskami tyranów – dyktatora Argentyny i byłego dyktatora Urugwaju.

Gdy jednak w 1848 roku wybuchła rewolucja na Sycylii, Garibaldi wrócił do Włoch i z oddziałem ochotników poparł króla Sardynii Karola Alberta, który chciał zjednoczyć północne Włochy. Karol Albert szybko jednak przegrał z Austriakami. Garibaldi pokłócił się z Mazzinim, bez powodzenia organizował partyzantkę w Szwajcarii, a uciekając do Wenecji, wkroczył do Rzymu akurat wtedy, gdy w Wiecznym Mieście wybuchła rewolucja – więc stanął na czele jego zaciekłej obrony. Austriacy jednak Rzym zdobyli. Garibaldi uciekł do Stanów Zjednoczonych i na krótko zajął się pracą fizyczną w wytwórni świec woskowych, na dłużej zaś głośnymi na pół Europy romansami (brzemienna żona Ana zmarła podczas ucieczki z Rzymu). Gdy skończył się zapał Garibaldiego do świec, przybył do Londynu, poznał Karola Marksa i wyjechał do Włoch, gdzie kupił sobie tęgi kawał wyspy Caprera.

Rok temu znów wybucha wojna o zjednoczenie Włoch. Świeżo upieczony monarcha królestwa Sardynii Wiktor Emanuel II zamierza posłużyć się popularnością Garibaldiego i mianuje go generałem legionu ochotniczego w wojnie z Austrią. Garibaldi tworzy legion Myśliwców Alpejskich, zwycięża Austriaków w niewielkich potyczkach, żeni się i natychmiast rozstaje z piękną, lecz niewierną włoską arystokratką i w końcu zieje oburzeniem na Królestwo Sardynii, które w traktacie pokojowym de facto odstępuje jego rodzinną Niceę i Sabaudię Francji. Garibaldi na przekór wszystkim pędzi do Genui i organizuje legion ochotniczy, z którym chce zbrojnie zająć Niceę. Cały legion liczy raptem 200 rewolucjonistów i awanturników, a w dodatku sardyński król Wiktor Emanuel II, najwybitniejszy jego polityk hrabia Camillo Cavour, Francuzi, dosłownie, wszyscy są zirytowani szaleńczym pomysłem starzejącego się Garibaldiego.

Wtem Garibaldi z dnia na dzień wymyśla woltę, o jakiej się Europie nawet nie śniło. A co tam z Niceą, płyniemy na południe, na podbój Sycylii, którą ogarnęło powstańcze wrzenie!

Jego stały partner rewolucyjnych knowań i zrywów Mazzini ostatnimi laty nieustannie podminowywał swą konspiracją Królestwo Obojga Sycylii na południu Italii. Ta stara, zakorzeniona w średniowieczu monarchia jest największym z włoskich państw, ale całkiem już zgrzybiała.

Król Wiktor Emanuel zaciera ręce – jak z nieba spada mu ten wariat Garibaldi i jego wyprawa na Sycylię. Jakiś kłopot? Skądże! Same korzyści. Garibaldi najpierw pozbiera z Królestwa Sardynii i całych Włoch wszystkiej maści awanturników i rewolucjonistów. Sycylijski monarcha Franciszek II awanturników oczywiście pobije. I to on wyda rozkaz powywieszania, pozamykania w kazamatach włoskich patriotów. Wiktor Emanuel z uśmiechem leje krokodyle łzy nad rychłą egzekucją tego dzielnego Garibaldiego, a w zaufanym gronie zapowiada, że powieszenie go uprości sprawy w polityce i że wystawi nieszczęsnemu bohaterskiemu Giuseppe piękny pomnik. I oczywiście rozkazuje swym urzędnikom dopomóc w organizacji wyprawy. Z państwowych arsenałów potajemnie jadą do Genui przestarzałe karabiny. Broń, nowoczesną, dostarczyli też Anglicy, którym awanturnicza wyprawa jest na rękę. Werbunek odbywa się całkiem jawnie.

Przed dwoma tygodniami patriotyczna farsa osiągnęła apogeum. Spiskowy porwali z genueńskiego portu dwa parowce. Naturalnie, nikt im nie przeszkadzał, przeciwnie, urzędnicy Wiktora Emanuela i gapie bili brawo, gdy na ich pokłady ładowało się ponad tysiąc awanturników. Ochotnicy Garibaldiego sami o sobie mówią, że są Tysiącem. W rzeczywistości jest ich 1089. Większość z nich pochodzi z północy Włoch, z Bergamo, z Genui, Mediolanu, Brescii, Pawii. Najmłodszy ma 12 lat, najstarszy dobrze po sześćdziesiątce. Większość liczy sobie niewiele więcej niż 20 lat. Z wyszkoleniem wojskowym jest u nich rozmaicie, ale rozsadza ich zapał i chęć walki.

Atmosfera marszu tryumfalnego kończy się przed niedużą miejscowością Calatafimi. 3 tys. dobrze wyszkolonych i uzbrojonych żołnierzy gen. Lanzy zajmuje dominującą pozycję na szczycie wzgórza. Garibaldi świetnie wie, że dziś zdecydują się losy jego szaleńczej wyprawy. Kto poniesie porażkę, ten zginie. Pole bitwy bowiem uważnie, z ukrycia obserwuje też trzecia strona – tutejsi wieśniacy. Ciemni, okrutni sycylijscy chłopi zawsze nieomylnie wyczuwali, kto zwycięża na polu bitwy, i bezlitośnie dobijali, grabili żołnierzy strony przegranej. Wszystkie atuty są po stronie trzykrotnie liczniejszych wojsk królewskich, ale Garibaldi uważa, że bitwy wygrywa się odwagą, a nie przewagą. Porywa swych ludzi do samobójczego, zdawałoby się, ataku pod górę. Główna przeszkoda terenowa, tarasowata winnica, nieoczekiwanie okazuje się zbawieniem. Pomiędzy salwami piechurów gen. Lanzy setki mężczyzn w czerwonych koszulach przeskakują wśród winorośli spod jednego muru pod następny. Tam są bezpieczni od kul wroga. Gdy są tuż pod szczytem, gen. Lanza nieoczekiwanie rezygnuje z krwawego starcia na bagnety i w porządku wycofuje się na wschód. Straty są podobne – Garibaldi ma 30 zabitych i 200 rannych, Lanza 36 zabitych i 150 rannych – ale do czasu. Pod osłoną mroku, tak jak przewidywał Garibaldi, wieśniacy zabijają widłami i długimi nożami każdego żołnierza wojsk królewskich, który choćby na krok odstępuje od szyku. W nocy w szeregi korpusu gen. Lanzy zakrada się zwątpienie, rezygnacja. Niewyobrażalne staje się faktem. Tysiąc awanturników w czerwonych koszulach, na czele ze starcem w dziwacznym poncho, rzuca na kolana wielkie i powszechnie szanowane królestwo. Rzekoma droga do stryczka okazuje się drogą do ostatecznego, błyskawicznego zjednoczenia Włoch.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

14 maja, ale 410 lat temu miało miejsce morderstwo króla Francji Henryka IV Burbona. Do tych wydarzeń zabiera nas dziś W. Kalicki:


Dla monarchy noc kończy się przed czwartą nad ranem. Henryk IV, z bożej łaski arcychrześcijański król Francji i Nawarry, ma kłopoty ze snem. Zdarza się, że przez kilka nocy pod rząd nie może zmrużyć oka. Wzywa wtedy służbę, by czytała mu interesujące go dzieła. Ta noc była niewiele lepsza – król położył się w niezłym humorze, ale znów nie mógł zasnąć.

Henryk IV nie lubi ani siedzieć, ani leżeć bezczynnie. O pierwszym brzasku pośpiesznie wstaje z łoża, bez zwłoki ubiera się i przystępuje do modlitwy. Potem rzuca się w wir pracy. Przyjmuje kilku petentów, rozmawia ze swoim ambasadorem w Madrycie. Henryk IV uwielbia ruch i wysiłek fizyczny. Gdy nie może polować, namiętnie spaceruje. Teraz też, jeszcze przed śniadaniem, wymyka się na spacer do ogrodu tuileryjskiego. Bawi się trochę z delfinem Ludwikiem, synem z małżeństwa z Marią Medycejską, od wczoraj formalnie królową Francji.

Druga, niedawno poślubiona żona Henryka IV tak długo wierciła mu dziurę w brzuchu, aż wreszcie kazał ją uroczyście koronować. Król wybiera się na wielką wyprawę wojenną przeciw Habsburgom – zastępująca go w Paryżu Maria Medycejska po koronacji powinna mieć większy autorytet.

Wojna z niemieckimi Habsburgami o dominację w księstwach Juelich i Cleve, a zapewne w końcu i konfrontacja z rządzoną przez dynastię habsburską Hiszpanią to kolejna odsłona walki Henryka – najpierw jako króla Nawarry i lidera francuskich hugenotów, potem, po zmianie wyznania, katolickiego króla Francji – o wielkość. Henryk IV po latach pochodów i bitew w domowych wojnach religijnych zdołał spacyfikować nienawiść w kraju, skonsolidować państwo, zaprowadzić reformy i – wykorzystując swój wielki urok osobisty – niepostrzeżenie postawić zręby monarchii absolutnej. Francja zawdzięcza mu bardzo wiele, choć Francuzi przyznają to z ociąganiem i oporami.

Henryk IV po spacerze wraca do Luwru. Ale o odpoczynku nie ma mowy. Kolejnych paru dygnitarzy dworskich i wysokich wojskowych dostępuje zaszczytu rozmowy z monarchą. Nawet wtedy, gdy król siada do spóźnionego śniadania, załatwia urzędowe sprawy. Przy stole Henryk IV pozostaje tak długo, aż nasyci swój gargantuiczny apetyt. Potem znów zaczyna spacer. Krąży po pałacowych korytarzach z rozmówcami u boku. Wreszcie Henryk IV zachodzi do komnaty królowej. Zastaje żonę w towarzystwie diuszesy de Guise. Tu wreszcie siada na dłużej. Ciepło rozmawia z obu paniami, zabawia je żartami.

Z pokoi Marii Medycejskiej król wychodzi do swego gabinetu. Tam ma konferencję z posłańcem z Wenecji. Potem wraca do salonów królowej. Rozmawia z kanclerzem, bawi się z synami. Dochodzi już trzecia po południu – monarcha od jedenastu godzin jest na nogach, nieustannie w ruchu, z małymi przerwami tylko zajęty sprawami oficjalnymi.

Król wysyła swego zaufanego dworzanina Guillaume Fouquet de la Varenne’a do Arsenału po diuka de Sully, od 30 już lat swego najbliższego współpracownika, powiernika i przyjaciela. W istocie jest on w państwie drugą osobą po monarsze. Na miejscu La Varenne dowiaduje się, że diuk de Sully nie czuje się dziś dobrze. Odezwała się niezaleczona rana. Z tego powodu królewski minister wstał bardzo późno i dopiero teraz bierze kąpiel. Gdy jednak de Sully dowiaduje się o życzeniu władcy, daje znać królewskiemu wysłannikowi, że zaraz wychodzi z kąpieli i za godzinę będzie w Luwrze.

La Varenne wraca do pałacu i zdaje królowi relację z rozmowy z de Sullym. Henryk IV natychmiast zmienia plany. Nie chce fatygować swego przyjaciela. Wysyła La Varenne’a raz jeszcze do Arsenału, by oznajmił de Sully’emu, że może zostać w domu. Król odwiedzi go jutro o 5.00 i życzy sobie, by jego przyjaciel o tak niezwykłej porze nie czynił żadnych przygotowań, lecz przyjął go po prostu w szlafroku i szlafmycy. La Varenne przekazuje też sugestię monarchy, że chciałby on o tak wczesnej porze rozmawiać o możliwości przyspieszenia wymarszu armii na wschód o dwa dni.

De Sully zostaje w wannie. Rozpuszcza swą służbę, by mogła wyjść na miasto i obejrzeć wspaniałe popołudniowe uroczystości i festyny z okazji koronacji Marii Medycejskiej.

Król jest zmęczony, przygnębiony. Kładzie się na łóżku, by choć na chwilkę się zdrzemnąć, ale sen nie przychodzi. Henryk IV po chwili zrywa się, spaceruje po komnacie, podchodzi do okna. Zamyślony, bębni palcami w szybę. Pyta, która godzina.

 – Czwarta, sire – odpowiada towarzyszący mu kpt. markiz Louis de l’Hopital de Vitry, dowódca pałacowej straży przybocznej. I dodaje: – Wasz majestat jest smutny i zatopiony w myślach, więc powinien zaczerpnąć świeżego powietrza.

 – Ma pan rację, de Vitry, proszę zaprząc moją karocę. Pojadę do Arsenału do diuka de Sully, który nie czuje się dobrze.

Królowa Maria Medycejska namawia męża, by pozostał w Luwrze, przekonuje, że rozmowa z Sullym o rychłej kampanii wojennej przeciw niemieckim Habsburgom tylko go zdenerwuje.

Ale Henryk IV już powziął decyzję – chce na parę godzin wyrwać się z Luwru. Król schodzi w towarzystwie kilku wielkich panów do swej karocy. Diuk Jean-Louis de Nogaret d’Epernon zajmuje we wnętrzu miejsce po prawicy Henryka IV. Król zaprasza do środka także marsz. Antoine’a de Roquelaure. Po bokach karocy stają konno marsz. diuk Hercule de Montbazon, de Lavardin i markiz de la Force. Zaprząg karocy poprzedzają na koniach markiz de Mirabeau i przyjaciel króla Philippe Duplessis-Mornay. Prócz konnej eskorty wielkich panów karocy towarzyszy pieszo kilku lokajów. Henryk IV uznaje, że to dostateczna ochrona, i poleca dowódcy straży przybocznej pozostać w Luwrze. Kpt. de Vitry karnie wykonuje polecenie, choć czuje, że wraz ze swymi gwardzistami powinien towarzyszyć królowi. We Francji jeszcze tli się nienawiść rozniecona przez lata religijnych wojen domowych, jeszcze najbardziej nieprzejednani katoliccy księża wzywają do zabicia króla konwertyty, jeszcze niejeden zaciekły zwolennik Świętej Ligi słucha z uwagą wezwań do królobójstwa. Henryk IV od wielu lat żyje w cieniu zamachu na swe życie. Wielokrotnie próbowano go zamordować, ale większość zamachów była przeprowadzona nieudolnie. Raz jednak zajrzał śmierci w oczy. Przed szesnastu laty, gdy wrócił do Paryża z podróży po Pikardii, udał się późnym wieczorem do rezydencji swej metresy Gabrieli d’Estrées. Korzystając z ciemności i zamieszania, do królewskiej świty dołączył przyzwoicie odziany młody człowiek. Jean Chatel, młodzieniec z zamożnej mieszczańskiej rodziny, student prawa, pilny słuchacz związanych ze Świętą Ligą księży nawołujących do rozprawy z królem, przedostał się do salonu pani d’Estrées i z całej siły uderzył monarchę sztyletem w szyję. Na szczęście w tej samej chwili król schylił się, by podnieść jakiegoś witającego go na kolanach szlachcica. Ostrze, zamiast w tętnicę, trafiło w usta i wyłamało Henrykowi IV ząb. Zamach wstrząsnął królem. Henryk IV przygasł, zaczął unikać tłumu, dbał o dobrą ochronę swej osoby.

Teraz jednak, niepomny historii sprzed lat, odsyła de Vitry’ego i jego gwardzistów, by nadzorowali robotników budujących dekoracje do jutrzejszych uroczystości koronacyjnych królowej.

Karoca rusza. Nie ma w niej szyb, lecz jedynie mocowane u dachu solidne skórzane zasłony. Król poleca, by je zrolowano. Chce po drodze obejrzeć w mieście przygotowania do jutrzejszych uroczystości. Stangret pyta, dokąd ma jechać. Król rzuca tylko: „Wywieźcie mnie stąd!”. Potem rozkazuje jechać w stronę ulicy Saint-Denis, którą jutro królowa ma uroczyście wjechać do Paryża.

Królewska karoca mija pałac Longueville. Nikt z orszaku Henryka IV nie zauważa, że od bramy Wersalu za powoli jadącą karocą wytrwale biegnie mężczyzna z przerzuconym przez ramię płaszczem.

Król życzy sobie teraz, by zawieźć go do Croix de Trahoir. Karoca podjeżdża do jednej z pośpiesznie wznoszonych trybun. Henryk IV z uwagą przygląda się, jak robotnicy rozwijają dywany. Tłumek gapiów tarasuje drogę. Eskorta wielkich panów z braku miejsca oddala się od karocy. Na ulicy de la Ferronerie, wąskiej, pełnej bud i kramów handlarzy, z prawej strony karocy wyjeżdża ciężki wóz wyładowany beczkami z winem. Usiłuje go wyminąć drugi wóz, z sianem. Oba wozy tarasują ulicę. Królewska karoca zatrzymuje się przed domem notariusza Poutraina. Woźnica czeka, aż ładowne wozy odblokują przejazd. Jest gorąco. Król zdejmuje skórzany płaszcz, nachyla się ku diukowi d’Epernon, który głośno czyta jakiś list. Jeden z lokajów pochyla się; bezskutecznie usiłuje zawiązać sobie podwiązkę.

Mężczyzna z płaszczem na ramieniu wykorzystuje brak ochrony i nieuwagę lokaja. Wciska się między jeden z kramów i karocę. Jedną nogą wspina się na szprychę koła, podskakuje i drugą nogę opiera wyżej o występ w boku karocy. Spod płaszcza wyciąga długi myśliwski nóż i błyskawicznie uderza nim w pierś króla.

 – Jestem ranny – mówi Henryk IV cichym, zdziwionym głosem.

Napastnik zadaje natychmiast drugi cios. Ostrze przebija aortę tuż obok serca. Krew bluzga królowi z ust. Diuk de Montbazon zasłania króla ramieniem. Trzeci cios nożem grzęźnie w rękawie diuka. Śmiertelnie blady Henryk IV osuwa się na pierś diuka de Montbazon.

W gęstym tłumie zamachowiec miałby wielkie szanse, by zbiec, ale stoi jak skamieniały. Widząc zbliżającego się jakiegoś szlachcica ze szpadą, diuk d’Epernon woła, że każdy, kto teraz zabije zbrodniarza, zapłaci głową. Ale pośpieszne przesłuchanie nie wyjaśnia wiele. Zamachowiec, François Ravaillac, ma 32 lata, pochodzi z Angoulême, z nieciekawej, zbankrutowanej rodziny. Najwyraźniej jest psychicznie niezrównoważony. Z tego powodu został niegdyś usunięty z nowicjatu w klasztorze Feuillantów, potem wyrzucili go jezuici. Kazania księży, zajadłych wrogów Henryka IV, zostawiły w nim ślad. Uwierzył, że król wiedzie Francję do zguby. Zrazu Ravaillac chciał uświadomić Henrykowi IV, że błądzi, skłonić króla do naprawy jego win. Nieraz próbował dostać się na posłuchanie, ale straże przepędzały go od bram Luwru. Bezskutecznie starał się o posłuchanie u dworskich osobistości. W końcu postanowił króla zabić.

Królewska kareta z opuszczonymi skórzanymi zasłonami przewozi ciało monarchy do Luwru. Przy kolacji dziewięcioletniemu delfinowi Ludwikowi, z którym ojciec rano bawił się w ogrodzie tuileryjskim, guwerner usługuje na kolanach.

Król umarł, niech żyje król.

Chłopiec wybucha śmiechem, a potem zaczyna płakać.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

Tym razem W. Kalicki przybliża nam dziwną historię z początku XX w. Chodzi o tajemnicze zabójstwo Stasia Chrzanowskiego – syna zamożnych właścicieli ziemskich. Wszystko wyglądało na samobójstwo, ale w trwającym kilka lat procesie oskarżono znanego w tamtych czasach dziennikarza i dramaturga Bohdana hrabiego Ronikiera. Proces był poszlakowy a prawnicy jeszcze przez kolejne kilkadziesiąt lat zadawali sobie pytanie, czy Ronikier nie padł ofiarą wyrafinowanego spisku:

 

Dochodzi osiemnasta, gdy Feliks Zawadzki, właściciel hoteliku w kamienicy przy Marszałkowskiej 112 w Warszawie, zwanego „pokojami meblowanymi Zawadzkiego”, decyduje się zapukać do pokoi nr 1 i 2. Zajmuje je od ponad dwóch miesięcy postawny mężczyzna po trzydziestce, przedstawiający się jako Stanisław Chrzanowski.

Sądząc po stroju, niewątpliwie jest zamożny i należy do dobrego towarzystwa, ale zachowuje się nader dziwnie. Osobliwe było już samo wynajęcie pokoi. Pod koniec lutego u Zawadzkiego zjawiła się nieznajoma pani i zażyczyła sobie dwóch pokoi z osobnym wejściem, aby nikt nie mógł zobaczyć, kto z nich korzysta. Konfidencjonalnie dodała, że pokoi tych potrzebuje bogaty obywatel ziemski Stanisław Chrzanowski na dyskretne spotkania z pewną damą. Zawadzki zaproponował nieco zaniedbane pokoje nr 1 i 2, do których można dostać się dyskretnie wejściem kuchennym. Nieznajoma oba numery obejrzała, zaakceptowała. Jako zadatek zostawiła 30 rubli. Po kilku dniach nieznajoma wróciła, dopłaciła 50 rubli, odebrała kwit na 80 rubli, klucz i więcej przy Marszałkowskiej 112 się nie pokazała.

Kilka dni później pojawił się za to awizowany przez nią pan Chrzanowski. Wysoki, przystojny szatyn z wąsem i monoklem od pierwszych chwil sprawiał wrażenie człowieka, który wie, czego chce. Od razu zażądał, by łóżko zamieniono na otomanę, a po kolejnych kilku dniach zjawił się z posłańcem dźwigającym duży, ciężki dywan. Od tego czasu, jeśli w ogóle bywał w wynajętych pokojach, to dyskretnie, nie zwracając niczyjej uwagi. Aż do wczoraj.

12 maja tajemniczy pan Chrzanowski zadzwonił po Zawadzkiego. Gdy właściciel zjawił się, gość jedynie lekko uchylił drzwi. Przez szparę podał bilet wizytowy o treści: „Stanisław Chrzanowski, właściciel majątku Tuczapy”, i polecił zameldować go na noc, gdyż wyjątkowo zostanie w pokojach do jutra.

Od tej chwili gość nie daje znaku życia.

Feliks Zawadzki wzywa służącego Antoniego Siemieńskiego i poleca mu posprzątać w nr. 1 i 2. Siemieński puka, ale nikt nie odpowiada. Służący otwiera kluczem pokój nr 4, z którego wiodą zamknięte drzwi do nr. 2. Gdy uchyla drzwi do następnego pokoju, nr 1, na podłodze między stołem a otomaną dostrzega trupa.

Młodzieniec w wieku ok. 17 lat odziany jest w kurtkę gimnazjalisty. Głowę zalaną ma zastygniętą już krwią. Ślady krwi są też na ubraniu zmarłego, na krześle, na dywanie. Pod stołem leży rewolwer.

Służący Siemieński wzywa właściciela. Przerażony Zawadzki myśli przede wszystkim o czekających go kłopotach. Nie chce, by policja domyśliła się, że wynajmował pokój na godziny, na schadzki. Na stole stoi spory bukiet bzu, który rankiem poprzedniego dnia, jeszcze przed pojawieniem się pana Chrzanowskiego, przyniósł posłaniec z poleceniem, by kwiaty ustawić w pokoju nr 1. Zawadzki zabiera bukiet i wynosi go do swego mieszkania. Nie zauważa, że jedna gałązka upada tuż obok zwłok. Później spostrzega, że lampa jest silnie okopcona, a zapas nafty całkiem wypalony. Poleca Siemieńskiemu przestawić ją do pokoju nr 2.

Teraz wysyła służącego na dół, do stróża Sobolewskiego. Ten zawiadamia rewirowego. Po kilkunastu minutach w pokojach umeblowanych Zawadzkiego zjawia się ekipa carskiej policji z naczelnikiem Kowalikiem i referentem wydziału śledczego Kurnatowskim na czele. Zawadzki lamentuje: „Co za nieszczęście, samobójstwo w moich pokojach!”. W leżącym pod stołem rewolwerze Smith & Wesson, prócz dwóch naboi są dwie puste łuski. Kurnatowski jest jednak znakomitym fachowcem. Uważnie lustruje oba pokoje i szepce do Kowalika: „Panie naczelniku, uważam, że mamy tu do czynienia z mordem, a nie z samobójstwem”.

 „Dlaczego?” – pyta Kowalik.

Kurnatowski zauważa, że na kanapie leży zakrwawiony kołnierzyk odpięty od koszuli nieżyjącego. Jeśli to samobójstwo, to kto go odpiął? Kurnatowski żąda, by otworzono drzwi do korytarzyka, z którego można było wejść do pokoju nr 2. Zawadzki zmyśla, że klucz miał tylko gość. Śledczy przeszukuje rzeczy zabitego i szybko znajduje klucz schowany w uczniowskiej czapce. Policjanci otwierają drzwi. Za progiem, na deskach korytarzyka, widać dużą plamę zaschniętej krwi. Naczelnik Kowalik kiwa głową: no tak, chłopiec został zamordowany. Ale kim jest ofiara?

Kurnatowski przeszukuje kieszenie zabitego. Znajduje 23 ruble, kilkanaście fotosów pornograficznych, wizytówki z napisem „Stanisław Chrzanowski, właściciel majątku Tuczępy”, podpisane przez Feliksa Zawadzkiego pokwitowanie na 80 rubli za wynajęcie pokoju od 9 marca do 9 kwietnia oraz list do nauczyciela Rudzkiego podpisany przez Bronisława Chrzanowskiego. List ten jest w istocie usprawiedliwieniem dwudniowej nieobecności syna Stanisława w szkole z powodu choroby. Napisany został z datą poprzedniego dnia, 12 maja.

Policjanci zauważają ułamki szkła i ślady sadzy na obrusie stołu w pokoju, w którym leżą zwłoki. Okopconą, nadtłuczoną lampę znajdują w pokoju nr 2. Kurnatowski wyszukuje w książce zabitego liścik napisany drukowanymi literami: „Po mojej śmierci. Warszawa dnia 12 grudnia 1908 roku. Powoli zrozumiałem wszystko, niedobrych mam rodziców, bez serca i sumienia. W domu naszym panuje kłamstwo i fałsz. Lepiej byłoby pozbawić się życia, bo mam ich już dosyć. Staś Chrzanowski”.

Naczelnik Kowalik przez chwilę sądzi, że śledczy pomylił się – chłopiec sam targnął się na swoje życie. Zjawia się jednak wezwany przez jego podwładnych lekarz. Pobieżna obdukcja ciała ofiary nie pozostawia wątpliwości: brak rany postrzałowej, natomiast na głowie jest co najmniej kilkanaście ran po uderzeniach jakimś tępym narzędziem. Młodzieńca zamordowano poprzedniego dnia.

Policjanci ostro zabierają się pracy. Szybko odnajdują mieszkanie Bronisława Chrzanowskiego, zamożnego obywatela ziemskiego. Państwo Chrzanowscy potwierdzają, że zamordowany to ich syn Staś.

W nocy śledczy biorą w obroty Zawadzkiego. Hotelarz zapiera się, że nieznany mu pan wynajął poprzedniego dnia oba pokoje, a dziś w jednym z nich służący znalazł trupa. Kurnatowski jest pewien, że kłamie. Nazajutrz przesłuchuje hotelarza w asyście aż czterech śledczych. Zawadzki załamuje się. Przyznaje się, że wziął pieniądze za wynajem i podpisał pokwitowanie, że widział mężczyznę z wąsem, który pojawiał się w pokojach, że zabrał z miejsca zbrodni bukiet bzu i wypaloną lampę naftową. Śledczy Kurnatowski jest pewien, że zbrodni dokonał nieznajomy mężczyzna z wąsem i binoklem, który posługiwał się nazwiskiem swej przyszłej ofiary. Nie wyklucza przy tym, że Zawadzki mógł być jego wspólnikiem. Podekscytowany referent Kurnatowski czuje, że tajemnicze morderstwo może stanowić przełom w jego karierze, nie ma jednak pojęcia, że wkrótce jego nazwisko stanie się sławne w Europie: na sensacyjny proces mordercy a zarazem szwagra ofiary, dziennikarza Bohdana hrabiego Ronikiera, zjadą korespondenci prasowi z połowy kontynentu, a sprawa zabójstwa Stasia ciągnąć się będzie przez lat bez mała trzydzieści.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

12 maja 85 lat temu umarł marszałek Piłsudski. Do tych wydarzeń przenosi nas dziś W. Kalicki:

Józef Piłsudski budzi się o 6.00 w narożnym pokoju Belwederu. Marszałek spał aż 12 godzin po środku nasennym zaaplikowanym wczoraj przez lekarza dyżurnego. Przy łóżku czuwają marszałkowa Aleksandra Piłsudska i córki: 17-letnia Wanda i o trzy lata młodsza Jadwiga. Nad ranem pani Piłsudska z wyczerpania mdleje.

Marszałek, choć nie wiedział, co mu jest, nie miał złudzeń co do rokowań choroby. Pod koniec kwietnia polecił się wozić na wózku dla obłożnie chorych po swoim mieszkaniu w budynku Generalnego Inspektoratu Sił Zbrojnych. Zatrzymywał się przed fotografiami. Oglądał je, wspominał. Mówił do siebie: „Był taki silny, wspaniały Ziuk, i nie ma”.

Przed trzema tygodniami Piłsudski, z oporami, zgodził się na badanie przez sprowadzonego z Wiednia prof. Karela Wenckebacha. Wybitny kardiolog rozpoznał u Marszałka nienadającego się do operowania raka wątroby.

Chorego przeniesiono z budynku Generalnego Inspektoratu Sił Zbrojnych, gdzie mieszkał ostatnimi czasy, do Belwederu.

Rankiem lekarze z pomocą adiutanta Piłsudskiego w Belwederze rtm. Aleksandra Hrynkiewicza przygotowują dla Marszałka kroplówkę. Potem wychodzą na naradę. Chory miał krwotok z ust. To już kolejny. Poprzedni, późnym wieczorem, pełen był skrzepów krwi.

O 10.00 lekarze znów zjeżdżają się do Belwederu na naradę. W skład opiekującego się Piłsudskim konsylium wchodzą wyłącznie lekarze wojskowi lub legioniści: osobisty lekarz Marszałka płk dr Stefan Mozołowski, asystent kliniki Szpitala św. Łazarza płk dr Antoni Stefanowski, znany internista, ordynator Okręgowego Szpitala Wojskowego w Warszawie mjr dr Henryk Cianciara, szef Służby Zdrowia Ministerstwa Spraw Wojskowych gen. dr Stanisław Rouppert, ppłk dr Jan Czyż. Po dłuższej naradzie lekarzy dr Stefanowski prosi rtm. Hrynkiewicza, by umożliwił mu rozmowę na stronie z panią Piłsudską.

Lekarze, a zwłaszcza mający pośród nich najwyższą rangę gen. Rouppert, ukrywają przed marszałkową rzeczywisty stan chorego, optymistycznymi ogólnikami stwarzają wrażenie, że nie wszystko stracone. Nie przekazali jej diagnozy prof. Wenckebacha, lecz jedynie sugestię, że stan chorego jest bardzo poważny. Od prawdziwych informacji odcinają także adiutantów Marszałka. Stan zdrowia chorego jest państwową tajemnicą. Do prasy nie przeciekają żadne informacje o chorobie. Teraz jednak lekarze dochodzą do wniosku, że dalsze oszukiwanie pani Piłsudskiej jest niemożliwe. Po godzinnej rozmowie w cztery oczy dr Stefanowski opuszcza pokój z nerwowymi wypiekami na twarzy. Marszałkowa płacze. Gdy jednak wychodzi do córek, stara się być opanowana.

O 10.30 do Belwederu telefonuje premier płk Walery Sławek. Jest on jednym z najbliższych przyjaciół Marszałka, jedną z paru, parunastu osób, które z Piłsudskim są na „ty”. Sławek wypytuje rtm. Hrynkowskiego o zdrowie Komendanta. Adiutant wie, że stan Marszałka jest krytyczny, ale nie może dzielić się z premierem prywatnymi odczuciami. Odpowiada dyplomatycznie, że Komendant czuje się jak wczoraj, bez zmiany na lepsze. I to musi premierowi wystarczyć.

Marszałek przez kilka godzin śpi. Budzi się w południe. Jest nieprzytomny. Jęczy dziwnym, nie swoim głosem, pomstuje na francuskiego premiera Lavala. Co rusz przenikliwie krzyczy z bólu. Gen. Rouppert poleca czym prędzej sprowadzić dr. Stefanowskiego. Lekarze znów naradzają się w tajemnicy. Są przekonani, że rozpoczął się krwotok z żołądka i chory nie przeżyje tego dnia.

Rtm. Hrynkiewicz uznaje, że tak nienormalnej sytuacji jak ukrywanie stanu zdrowia Marszałka tolerować nie może. Domyśla się, że wojskowi lekarze działają na polecenie kogoś bardzo wysoko postawionego. Postanawia interweniować. Telefonuje do szefa gabinetu ministra spraw wojskowych płk. Adama Korwin-Sokołowskiego, lecz nie zastaje go. Dzwoni zatem do jednego z trzech szefów Biura Inspekcji Generalnego Inspektoratu Sił Zbrojnych płk. Leona Strzeleckiego, ale także nie zastaje go. Gdy o dziewiętnastej stawia się w Belwederze drugi adiutant kpt. Marian Pacholski, kpt. Hrynkiewicz natychmiast wyjeżdża służbowym samochodem po dowódcę 2. Dywizji Kawalerii w Warszawie gen. Wieniawę-Długoszowskiego. W drodze powrotnej opowiada ulubieńcowi Marszałka o sytuacji przy łożu umierającego.

O 19.20 konsylium lekarzy wojskowych postanawia, że czas najwyższy wezwać księdza. Dr Stefanowski wyjeżdża do Lasek po ks. Władysława Korniłowicza, kierownika duchowego Zakładu dla Ociemniałych w Laskach, znanego też z prowadzenia apostolstwa poszukujących wiary. Ks. Korniłowicz został nieformalnie zaakceptowany jako spowiednik Marszałka przez decydujące czynniki w państwie.

Stan Piłsudskiego jest coraz cięższy. Tętno słabe, przyspieszone, sięga 100 uderzeń. Gen. Rouppert dzwoni do podsekretarza stanu Jana Szembeka w MSZ, by natychmiast ściągnął z Wiednia prof. Wenckebacha.

Gdy tuż po dwudziestej ks. Korniłowicz przyjeżdża z Lasek do Belwederu, z Marszałkiem jest bardzo źle. Oddycha z trudem. Lekarze robią zastrzyk. Pani Piłsudska siedzi przy łóżku męża.

O 20.20 generałowie Sławoj-Składkowski, Kasprzycki, Wieniawa-Długoszowski, Rouppert wchodzą do pokoju narożnego, w którym leży nieprzytomny Marszałek. Ks. Korniłowicz rozpoczyna modły. Rtm. Hrynkiewicz idzie do pokoi prywatnych po córki Marszałka.

Słaby gwizd powietrza wydobywa się z krtani Marszałka. Ręka unosi się i opada.

Jest 20.45.

Na wieść o śmierci Marszałka do Belwederu zjeżdżają wysokiej rangi wojskowi i urzędnicy państwowi. W pałacu robi się tłoczno, panuje wyraźny chaos.

O północy przybywa prezydent RP prof. Ignacy Mościcki. Żegna Marszałka, składa kondolencje wdowie i córkom. Godzinę później zjawia się premier Sławek na czele rządu, marszałkowie Sejmu i Senatu. Płk Sławek ustala z wdową szczegóły uroczystości pogrzebowych i o wpół do drugiej w nocy odjeżdża. Zaraz potem wach. Pikiel fotografuje zwłoki Marszałka.

Gen. Wieniawa-Długoszowski wzywa rzeźbiarza prof. Jana Szczepkowskiego, by zdjąć maskę pośmiertną. O wpół do czwartej nad ranem profesor zdejmuje gipsową maskę z twarzy zmarłego.

Lekarze wojskowi przystępują do sekcji zwłok. Towarzyszą im anatom doc. Józef Laskowski i dawny znajomy Piłsudskiego, jego były lekarz przyboczny z lat tużpowojennych dr Eugeniusz Piestrzyński. Wątroba przerośnięta jest guzami raka. Lekarze mają wyjąć mózg i serce Marszałka. Serce ma być pochowane wraz z jego matką. Swój mózg sam Marszałek za życia polecił przekazać uniwersytetowi w Wilnie do zbadania.

Prowadzący sekcję były legionista I Brygady mjr dr Kaliciński otwiera czaszkę zmarłego. Dr Piestrzyński pyta się z głupia frant: „Czy Komendant miał zapalenie mózgu?”. Gen. Wieniawa-Długoszowski robi Piestrzyńskiemu awanturę za niestosowne zachowanie.

Gdy przychodzi do wyjęcia mózgu, dr Kaliciński załamuje się i na dłużej przerywa pracę.

O 9.00 zaczyna się ubieranie zmarłego. Rtm. Hrynkiewicz poleca przynieść mundur marszałkowski i wszystkie części bielizny, jakie Komendant lubił nosić. Już tylko tyle adiutant może zrobić dla swego Marszałka.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.