Historia

8 lutego 1923 roku – Archimandryta Paweł Łasztynenko – Smaragd dokonał udanego zamachu na prawosławnego metropolitę warszawskiego Jerzego Jaroszewskiego. Był to jeden najgłośniejszych zamachów politycznych w II RP. Powodem przeprowadzenia zamachu były dążenie metropolity do autokefalii – uniezależnienia Kościoła prawosławnego w Polsce od Rosyjskiej Cerkwi. Dzięki opisowi W. Kalickiego możemy przypomnieć tę zapomnianą historię:

Dochodzi 11.00, gdy przed budynkiem domu zakrystialnego cerkwi prawosławnej przy ul. Zygmuntowskiej nr 13 na warszawskiej Pradze wysiada z dorożki brodaty mężczyzna w średnim wieku. Przed bramą zatrzymuje go policjant – w tym domu mieszka prawosławny metropolita warszawski abp Jerzy, który obawiając się zamachu na swe życie, poprosił władze państwowe o ochronę. Odźwierny kiwa głową, że to swój, archimandryta Smaragd, i policjant wpuszcza przybysza do gmachu.

Archimandryta idzie od razu do sekretariatu i prosi o posłuchanie u arcybiskupa. Metropolita przed południem jest zajęty. Smaragd prosi więc o audiencję o 15.00 lub najwyżej 16.00, bo później nie zdąży na pociąg, Jerzy twardo odpowiada jednak, że to niemożliwe, że najwcześniej może przyjąć niezapowiedzianego gościa o 18.00. Smaragd zgadza się i wychodzi. Przysłuchujący się tej rozmowie 2 sekretarze abp. Jerzego diakon Szatecki oraz świecki sekretarz Kostecki oddychają z ulgą. Rozmowa była bardzo poprawna, wręcz grzeczna, a przecież wszyscy kapłani w polskiej Cerkwi wiedzą o konflikcie między metropolitą i archimandrytą.

Abp Jerzy – Jurij Jaroszewskij – jest z pochodzenia Ukraińcem, urodził się 51 lat temu w guberni podolskiej w rodzinie proboszcza parafii prawosławnej. Już w najmłodszych latach zdecydował się na życie kapłańskie. Kolejne szczeble w hierarchii rosyjskiej Cerkwi osiągał bardzo szybko – w wieku 31 lat został rektorem seminarium duchownego w Tule, a już 3 lata później odbyła się jego chirotonia, czyli udzielenie święceń, na biskupa kaszyrskiego. W 1910 roku został rektorem Petersburskiej Akademii Duchownej, obronił doktorat z homiletyki, pracował w komisji Cerkwi ds. dialogu z anglikanami.

W czasie I wojny światowej został biskupem mińskim i turowskim.

Po rewolucji lutowej wcale nie wykazywał entuzjazmu z obalenia caratu. Przez młodszych księży prawosławnych uznawany za stetryczałego biurokratę, nienadążającego za zmianami porewolucyjnego świata, latem 1917 roku wyjechał z Mińska na sobór rosyjskiej Cerkwi i już nie wrócił do swych rozgorączkowanych wiernych i kapłanów. Tuż po rewolucji bolszewickiej został wyniesiony do godności arcybiskupiej i wkrótce potem wyjechał na Chalki, najmniejszą, zamieszkiwaną zaledwie przez niespełna 200 osób wysepkę greckiego archipelagu Dodekanez na Morzu Śródziemnym. Tam w ciągu niespełna roku napisał po grecku kilka szkiców o najnowszych dziejach rosyjskiej Cerkwi.

Ale w 1919 roku znienacka wyruszył w pole. Dosłownie w pole – dołączył bowiem do wojsk białych i został biskupem eparchii charkowskiej, w granicach obszaru kontrolowanego przez oddziały kontrrewolucyjne.

Po zwycięstwie bolszewików zdołał ewakuować się z grupą księży prawosławnych z portu w Noworosyjsku. Przez Stambuł, Saloniki dotarł do Włoch, gdzie przyjął obowiązek zarządzania rosyjskimi parafiami prawosławnymi.

I właśnie we Włoszech wypatrzyła go dyplomacja odrodzonego państwa polskiego. Dla rządów II RP wyszukanie odpowiedniego kandydata na zwierzchnika Cerkwi w Polsce, kandydata, który przeprowadziłby uniezależnienie jej od Cerkwi rosyjskiej, miało pierwszorzędne znaczenie polityczne. Abp Jerzy zaś podczas sondażowych rozmów we Włoszech z wysłannikami polskiego rządu zadeklarował, że doprowadzi do usamodzielnienia prawosławia w Polsce od patriarchy moskiewskiego.

Zaraz po przyjeździe do Polski władze państwowe odsunęły od zarządzania diecezją chełmsko-warszawską biskupa grodzieńskiego Włodzimierza; tymczasowym biskupem chełmsko-warszawskim został Jerzy. W sprawie autokefalii abp Jerzy zrazu kluczył, ale w końcu, już po zakończeniu wojny polsko-bolszewickiej, w rozmowach w Moskwie z patriarchą moskiewskim i Wszechrusi Tichonem wystąpił o przyznanie polskiej cerkwi niezależności. Przekonywał Tichona, że tylko autokefalia Cerkwi w Polsce zapobiegnie konfliktom prawosławnych wiernych z państwem.

Patriarcha Tichon zgody na autokefalię nie dał, zatwierdził jednak Jerzego na diecezji chełmsko-warszawskiej. Arcybiskup krok po kroku, ze wsparciem rządu, parł do ustanowienia autokefalii. Część prawosławnych biskupów i duchownych uważała jednak, że usamodzielnienie Cerkwi w Polsce byłoby sprzeczne z prawem kanonicznym. Abp Jerzy przeciwników autokefalii zignorował, pośpiesznie wyświęcił na biskupa zwolennika autokefalii archimandrytę Aleksandra i zwoławszy sobór biskupów (w liczbie 3 zwolenników uniezależnienia Cerkwi w Polsce), doprowadził do formalnego złożenia wniosku o ustanowienie autokefalii w patriarchacie w Konstantynopolu.

Wśród prawosławnych księży w Polsce nie brakuje przeciwników polityki abp. Jerzego. Jednym z nich jest archimandryta Smaragd, Rosjanin Paweł Łatyszenkow, który otwarcie występuje przeciw arcybiskupowi. W zeszłym roku Smaragd miał zostać biskupem słuckim, ale chirotonię zablokował abp Jerzy. Pod pozorem porzucenia eparchii przez Smaragda metropolita suspendował archimandrytę. Smaragd później udowodnił, że mieszkał wtedy u chorego ojca, ale Jerzy swej decyzji nie zmienił.

O 19.00 archimandryta Smaragd znów zjawia się przed bramą domu przy Zygmuntowskiej. W sekretariacie abp. Jerzego Smaragd rozmawia dłuższą chwilę z oboma sekretarzami metropolity. Ze swego gabinetu wychodzi metropolita, prosi Smaragda do środka, zamyka drzwi na klucz. Zaniepokojeni sekretarze decydują się podsłuchać rozmowę przez drzwi, ale glosy metropolity i archimandryty są spokojne.

Mija godzina. W sekretariacie zjawia się metropolita wołyńsko-krzemieniecki abp Dionizy i pyta sekretarzy, czy mógłby rozmawiać z Jerzym. Kostecki puka i usiłuje wejść, ale drzwi są nadal zamknięte. Pyta więc przez nie, czy gość będzie przyjęty. Abp Jerzy także przez drzwi odpowiada, by Dionizy zaczekał w saloniku.

Sekretarz odprowadza abp. Dionizego do salonu gościnnego, sam zaś wraca do sekretariatu. Ledwie zaczyna przerwaną rozmowę z Szateckim, gdy za drzwiami gabinetu Jerzego rozlega się strzał. Po nim drugi. I jeszcze trzeci. Kostecki z diakonem Szateckim zrywają się na nogi. Drzwi gabinetu metropolity otwierają się. Z czerwoną jak burak twarzą wybiega z nich archimandryta Smaragd. Najwyraźniej z emocji traci orientację i wbiega do saloniku, w którym na rozmowę oczekuje abp Dionizy. Nie widzi drzwi wyjściowych i wraca do sekretariatu. Dostrzega Szateckiego i nagle ostro pyta:

 – A ty kto!?

I nie czekając na odpowiedź, woła:

 – Zabiłem metropolitę!

Smaragd robi jeszcze 2 kroki ku wyjściu, po czym opada na krzesło. Sekretarze i metropolita Dionizy wpadają do gabinetu gospodarza. Metropolita leży na podłodze, na boku. Z rany na skroni sączy się wąski strumyczek krwi.

Policjant sprzed bramy alarmuje pobliski posterunek na Wileńskiej 11. Niemal natychmiast przyjeżdżają zastępca komendanta warszawskiej policji Henryk Charlemagne i naczelnicy wydziału śledczego Sonneberg oraz Kurnatowski. Sędzia śledczy Jerzy Luksemburg zjawia się parę minut po policjantach. Podczas rewizji funkcjonariusze znajdują w kieszeni Smaragda potężny pistolet Steyr-Hahn. Zabójca strzelał 3 razy, trafił raz – w skroń.

Podczas przesłuchania Łatyszenko zeznaje, że zabił, bo metropolita go skrzywdził, suspendował na podstawie niesprawdzonych, fałszywych donosów. Skrzywdził też 4 archijerejów – dwóch z nich za drobne wykroczenia zmusił do wyjazdu z Polski.

O głównym sporze z ofiarą, o autokefalię Cerkwi w Polsce, zabójca wobec przedstawicieli władz państwowych przytomnie nawet się nie zająkuje.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

Historia, która wydarzyła się 5 lutego 1869 roku do dziś rozpala wyobraźnię wielu ludzi. Nieopodal miasteczka Dunolly w australijskim stanie Victoria, około 100 kilometrów od Melbourne, dwaj Kornwalijczycy – 32-letni John Deason35-letni Richard Oates – jak wielu podobnych im ludzi, szukali szczęścia. I można powiedzieć, że udało im się je znaleźć, choć oczywiście wszystko zależy od tego, jak definiuje się szczęście. Tym razem szczęście nazywało się „Welcome Stranger” (Witaj Nieznajomy) i ważyło ponad 70 kilogramów. Oto relacja W. Kalickiego:

Uderzający w twardą ziemię niedużym kilofem mężczyzna przypomina nieco bajkowego trolla: nieforemny kapelusz z opadającym, niezbyt szerokim rondem spoczywa na zbyt dużej, jak na dość szczupłe ciało, głowie. Dysproporcję tę podkreśla jeszcze zmierzwiona siwa broda. Mężczyzna ma na sobie sfatygowaną koszulę z odpiętym kołnierzykiem, a na niej nosi złachaną kamizelkę. Zwyczajne czarne spodnie opadają na zniszczone buty z mocnymi podeszwami.

John Deason od późnego ranka kopie kilofem między korzeniami drzewa eukaliptusowego. Po ostatnich burzach zazwyczaj suchy jak pieprz grunt w okolicach Czarnej Rafy, na złotonośnym polu Moliagul w dystrykcie Dunolly, w australijskiej prowincji Wictoria, 200 km na północny zachód od Melbourne, jest wilgotny, a liczne zagłębienia i doły wykopane przez poszukiwaczy złota pełne są wody. To dobry czas na wymywanie na wielkich sitach złotych okruszków z ziemi. Deason właśnie spulchnia ilastą czerwoną ziemię, by potem rzucać ją łopatą na sito i wymywać złoty urobek. 32-latek Deason jest Kornwalijczykiem, podobnie jak jego wspólnik i przyjaciel, o 3 lata starszy Richard Oates. Obaj przypłynęli do Australii przed 7 laty zwabieni sławą bogatych złóż złotonośnych Victorian Gold Fields w dystrykcie Dunolly. Gorączka złota zaczęła się na tych terenach już na początku lat 50. XIX wieku i trwała, nie słabnąc, przez całe lata 60. W tym czasie z pól Wiktorii wydobyto ogromną ilość – 1100 t – czystego złota. Tajemnicą poliszynela było jednak to, że wielu poszukiwaczy wolało nie zgłaszać władzom wydobytego przez siebie kruszcu i nie sprzedawać go po cenach oficjalnych działającym w hrabstwie Dunolly bankom. Brytyjska administracja kolonialna szacuje, że przynajmniej drugie tyle wydobytego złota poszukiwacze zataili przed nią. A to znaczy, że w ciągu 20 lat z aluwialnych gruntów Pól Wiktorii wydobyto grubo ponad 2 tys.  t kruszcu. Nie ogólna masa pozyskiwanego w Dunolly złota jednak najbardziej rozpalała i ciągle rozpala wyobraźnię poszukiwaczy, lecz liczba znalezionych tam samorodków. Ponad 1300 samorodków o wadze przynajmniej 600 g każdy – to rekord wśród aluwialnych pól złotonośnych na świecie. Wśród nich aż 400 samorodków ważyło przynajmniej 3 kg! Największy znaleziony na świecie samorodek wykopano 9 czerwca 1858 roku w Ballarat, w połowie drogi z Moliagul do Melbourne. Ważył 70 kg 30 dkg.

Na polach Wiktorii już od blisko 30 lat znalezienie wielkiego samorodka nie jest sensacją, lecz wydarzeniem na tyle częstym, że część poszukiwaczy w szczycie gorączki złota ograniczała się do polowania na wielkie kęsy żółtego metalu, zaniedbując mozolne przepłukiwanie ton ilastej gleby w poszukiwaniu złotego piasku.

Najlepsze czasy Pola Wiktorii mają jednak za sobą. Wydobycie kruszcu spada z roku na rok, znalezienie samorodków zgłaszane jest coraz rzadziej, a te wykopane bryłki kruszcu są coraz mniejsze. W dystrykcie Dunolly pozostało już niewielu z ponad 500 poszukiwaczy, którzy pracowali tu kilkanaście lat temu, w szczycie gorączki złota. Mimo to większość działek złotonośnych na polu Moliagul, które ma 3 mile długości i mniej więcej milę szerokości, jest ciągle obsadzona przez kilku, jak ich tu nazywają, prawdziwych twardzieli. Zwykle zarabiają na znalezionym złocie wystarczająco dużo, by wieść pracowite, ale wygodne życie. W latach 50. XIX wieku wszyscy poszukiwacze mieszkali w namiotach, ale teraz spora część z nich pobudowała na swoich działkach domy, niektóre całkiem spore; wielu założyło rodziny. Także Deason ma rodzinę – żonę i małego syna.

Murowany domek Deasona stoi na działce o powierzchni 300 stóp kwadratowych – to aż 3 połączone standardowe, 100-stopowe działki z czasów złotej gorączki. Teraz na większość z nich nie ma już chętnych. Oates ma działkę po sąsiedzku. Przez ich ziemie przechodzą tuż pod powierzchnią gruntu złotonośne żyły czerwonych iłów. Deason i Oates, gdy tylko padały deszcze, wypłukiwali złoto na swych gruntach. Gdy gdzieś w Dunolly znaleziono większy samorodek, ruszali tam do pracy w poszukiwaniu szczęścia. Podczas suszy, z pomocą żony Deasona, uprawiali warzywa na 80-akrowej działce rolnej Deasona niedaleko Moliagul.

Deason z rozmachem uderza kilofem w miękką ziemię.

Wraz ze wspólnikiem ma teraz chude miesiące. Od dawna nie znalazł choćby niewielkiego samorodka, ich oszczędności dawno się skończyły. Tydzień temu handlarz odmówił mu worka mąki na kredyt, a wczoraj inny handlarz odwiedził go w domu – tylko po to, by przypomnieć, że minął termin oddania mu kilku szylingów.

Wzruszywszy kilofem ilastą ziemię, Deason wybiera ją łopatą z bardzo długim styliskiem z dna głębokiej na mniej więcej 10 cali jamy. Potem płucze urobek na wielkim sicie prymitywnej maszyny płuczącej.

Deason pracuje w miejscu niezbyt obiecującym – od lat rozbijają tu namioty poszukiwacze złota.

Teraz Deason kopie pod wielkim eukaliptusem, dokładnie tam gdzie kilka lat temu jeden z poszukiwaczy próbował rozbić namiot, ale natrafił na coś twardego bardzo płytko w ziemi i uznawszy, że to kamień, przeniósł się z noclegiem parę metrów dalej.

Deason bierze zamach. Ostrze trafia – nie więcej niż 2 cale pod powierzchnią – na opór. Za drugim razem znów uderza w coś twardego. Trzecie uderzenie kilofem tuż obok kończy się tak samo.

 – Cholera, chciałbym, żeby to był samorodek – wzdycha Deason.

Potem klęka, ostrożnie rozgarnia tłustawą, wilgotną ziemię. Jego zgrubiałe od ciężkiej pracy dłonie ledwo wyczuwają jakieś ostre krawędzie. Między grudami iłu mocno błyska czyste złoto.

Deason sięga po kilof i wbija go w ziemię. Próbuje podważyć samorodek, ale nie ma siły. Zapiera się, wreszcie trzonek pęka z trzaskiem. Deason bierze solidny łom. Wbija go w grunt obok złotych błysków, rękami obkopuje bryłę złota. Gdy stwierdza, że ma ona co najmniej kilkanaście cali długości, robi mu się gorąco z wrażenia. W końcu zapiera się i wyrywa łomem samorodek na powierzchnię.

Jest ogromny, na oko ma z 0,5 m długości. Złoto jest gęsto przerośnięte kwarcem.

Deason woła syna, kręcącego się obok odległego o niespełna 70 m domu. Chłopak gapi się jak zahipnotyzowany na wielką bryłę. Ojciec wysyła go po wspólnika. Oates kopie ziemię do wypłukiwania kruszcu nieopodal, na swojej działce, nieco poniżej płuczki urobku. Przychodzi niezwłocznie. W milczeniu kontempluje wielkość i urodę znaleziska.

 – Co o tym sądzisz, Dick, jest to warte 5 tys. funtów? – pyta z nadzieją w głosie Deason.

 – Och, chyba bardziej z 2 tys. – odpowiada Oates, któremu wydaje się, że w bryle samorodka zdecydowanie przeważa kwarc.

Przybiega żona Deasona. Zachwyty trwają krótko. Znalezisko trzeba szybko ukryć. Na tych terenach jest mnóstwo facetów, którzy zrobiliby wszystko, by posiąść taki skarb. Parę strzałów ze strzelby załatwiłoby sprawę. Obaj wspólnicy jeszcze bardziej boją się licznych w tych stronach biednych robotników chińskich.

Po krótkiej naradzie Deason przyprowadza z domu ręczny wózek. Obaj mężczyźni z wysiłkiem dźwigają samorodek na wózek. Przykryte starą kurtką znalezisko wiozą do pobliskiego domku Deasona. Tam ustawiają przepiękny samorodek na palenisku, obkładają go suchym drewnem i rozpalają wielki ogień.

Dzień upływa im na dokładaniu drewna i popijaniu podłego lokalnego piwa – oszczędnie, bo z braku kredytu mają go niewiele, a za nic nie chcą zdradzić nikomu, co znalazł Deason.

Dochodzi 20.00, niebo powoli szarzeje. Obaj mężczyźni wygaszają ogień. Czekają jeszcze 2 godziny, by rozpalony samorodek wystygł. Potem obaj młotkiem i obuchem siekiery obtłukują zeń kwarc. Na spodzie samorodka tkwi w kwarcu kawał litego złota o wadze 58 kg. Obłupany kwarc zawiera mnóstwo sporych kęsów kruszcu. Wspólnicy przewożą nocą złotonośny kwarc samorodka do tzw. Baterii Udeya, gdzie wytapiają mnóstwo złota.

Jakimś cudem o znalezisku dowiadują się znajomi i sąsiedzi Deasona i Oatesa. Nocą przychodzą do domku kolejni goście. Upojeni sukcesem – bo nie odrobiną piwa – wspólnicy hojnie obdarowują przybyszów kawałkami złota z nieistniejącego już samorodka. Ktoś – właściwie nie wiadomo kto – mówi o nim Welcome Stranger: Witaj, Nieznajomy. Do rana nikt już nie nazywa znaleziska inaczej.

W końcu także Deason odkłada sobie na pamiątkę kawałek samorodka.

Gdy nazajutrz obaj sprzedają w banku wytopione złoto, okazuje się, że jest go 70 kg i 680 gramów – o 380 gramów więcej, niż zawierał złota Welcome znaleziony w Ballarat.

Największy znaleziony na świecie samorodek widziały tylko 4 osoby: John Deason, jego żona, John Oates i mały synek Deasonów.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

4 lutego 1930 roku doszło do poważnego kryzysu dyplomatycznego na linii Paryż – Moskwa. Powodem było tajemnicze zniknięcie rosyjskiego generała Aleksandra Kutiepowa, uczestnika wojny z Japonią i walk z bolszewikami. W chwili rozgrywania się wypadków, które przedstawia nam dziś W. Kalicki nie wiedziano jeszcze, że generała porwała grupa rosyjskiej policji politycznej, a swego żywota dokonał trzy miesiące później w moskiewskim więzieniu NKWD:

Paryscy roznosiciele prasy mają pełne ręce roboty. Wielu przechodniów kupuje naraz po 2 i po 3 różne tytuły. Od dawna już żadna sprawa nie wywoływała w Paryżu takich emocji jak tajemnicze zniknięcie gen. Kutiepowa. Został porwany przez czekistów czy może jednak wyruszył w tajnej misji do Związku Radzieckiego, by tam stanąć na czele antykomunistycznego powstania? Żyje czy został zamordowany?
Aleksander Pawłowicz Kutiepow był jedną z kluczowych postaci rosyjskiej emigracji politycznej na Zachodzie – kierował Rosyjskim Związkiem Ogólnowojskowym (ROWS), centralą jednoczącą rozmaite organizacje białogwardzistów marzących o obaleniu reżymu bolszewików.
Jako młody oficer brał udział w wojnie z Japonią w 1905 roku, podczas wojny światowej dosłużył się dowództwa pułku piechoty. Po wybuchu rewolucji bolszewickiej od razu wstąpił w szeregi kontrrewolucyjnej Armii Ochotniczej. Najpierw dowodził dywizją piechoty, a latem 1918 roku, gdy biali Rosjanie zajęli port Noworosyjsk, mianowany został gubernatorem generalnym obszaru Morza Czarnego. Potem dowodził korpusem w armii Denikina i bił się z bolszewikami na południu Rosji, w szeregach armii gen. Wrangla. Zasłynął osobistą odwagą; o jego talentach dowódczych mawiano już różnie. Po klęsce i ucieczce białych Rosjan Wrangla z Krymu gen. Kutiepow, wraz ze swoimi oddziałami, ewakuowany został w zimie 1920 roku do Turcji, na półwysep Gallipoli. W końcu, przez Bułgarię, trafił do Francji.
W Paryżu Kutiepow zorganizował i stanął na czele kombatanckiej organizacji „gallipolijczyków”, swoich byłych żołnierzy, którzy po klęsce Wrangla przeszli przez obóz na Gallipoli. Przed 2 laty, po śmierci gen. Wrangla, Kutiepow został szefem ROWS.
W liczącej 300 tys. białych Rosjan emigracji we Francji energiczny, przystojny, z posiwiałymi skroniami i przyczernioną brodą Kutiepow cieszył się opinią „żelaznego generała”, zdecydowanego na wszystko, przebiegłego konspiratora. W rzeczywistości był niepoważnym nieudacznikiem, żyjącym w świecie złudzeń. Gen. Korniłow mawiał o nim szyderczo, lecz trafnie, że był „człowiekiem o lwim sercu i baranim mózgu”. Reputację generała nadszarpnęła operacja „Trust”, gigantyczne przedsięwzięcie bolszewickich tajnych służb, nadzorowane przez Biuro ds. Dezinformacji OGPU (następcy osławionej Czeka), w którym zaangażowano ponad 5 tys. funkcjonariuszy i agentów. Zorganizowali oni fikcyjną Monarchistyczną Organizację Rosji Środkowej, rzekomo kierującą antybolszewickim podziemiem w Związku Radzieckim. Nawiązała ona kontakt z organizacjami białych Rosjan na Zachodzie i łudziła je informacjami o rychłym wybuchu powstania przeciw czerwonej władzy. Agenci „Trustu” przeniknęli do organizacji emigracyjnych i zdołali zwabić do ZSRR, w fikcyjnych tajnych misjach, wielu ich działaczy. W taki sposób ujęto w ZSRR i zamordowano najsłynniejszych tajnych agentów lat 20.: Borysa Sawinkowa i agenta brytyjskiego Sidneya Reilly’ego. Zwabiono także gen. Kutiepowa, który przed 4 laty potajemnie wyruszył z Paryża do ZSRR, by zreorganizować rzekomo istniejące tam rozległe podziemie zbrojne. Przestrzeżony tuż przed przekroczeniem sowieckiej granicy Kutiepow szczęśliwie wrócił do Francji.
Ani ta przygoda, ani ujawnienie przed 3 laty operacji „Trust” przez Moskwę i skompromitowanie w ten sposób nieudolnej, naiwnej, przeżartej przez agenturę OGPU białej emigracji niczego gen. Kutiepowa nie nauczyły. Owszem, nie krył obaw przed zamachem agentów Kremla na swoje życie i nie rozstawał się z ochroniarzami, wiernymi mu „gallipolijczykami”. Nie wierzył jednak, by sowieckie tajne służby mogły spenetrować jego otoczenie. Tymczasem OGPU zdołało zwerbować m.in. adm. Kryłowa, gen. Monksjewicza – którego następnie sowieccy agenci zamordowali – a nawet byłego szefa sztabu gen. Kutiepowa z lat wojny domowej, zaprzyjaźnionego z nim gen. Steifona.
Na nieszczęście dla Kutiepowa Moskwa widziała w nim groźnego przeciwnika, a nie bezsilnego, nieudolnego emigranta, jakim był w rzeczywistości. Rozkaz porwania i dostarczenia go na Łubiankę osobiście wydał Stalin. Plan akcji przygotował Jakow Izaakowowicz Sieriebrianski, szef Oddziału I Zarządu Zagranicznego OGPU, zwanego w czekistowskim żargonie „administracją zadań specjalnych”, czyli organizacją zabójstw za granicami ZSRR. Na miejscu, w Paryżu, akcję przygotował doświadczony oficer OGPU Siergiej Puzicki, który wcześniej brał udział w operacji „Trust”. Porwanie poszło jak z płatka. Przed 9 dniami zdradziecki gen. Steifon o 10.30 wywabił generała bez asysty ochroniarzy z domu przy ul. Rousselet. Steifon skłamał, że w rosyjskiej cerkwi niedaleko od domu Kutiepowa czeka na posłuchanie 2 emisariuszy antysowieckiego podziemia, którzy świeżo przybyli z Rosji. W rzeczywistości w szarej limuzynie czaili się rezydent OGPU w Paryżu Nikołaj Kuźmin i nielegał OGPU we Francji Andriej Fichner. Pomagał im autentyczny paryski policjant w mundurze, potajemny członek partii komunistycznej. Użycie do pomocy policjanta było pomysłem Sieriebrianskiego – w ten sposób przypadkowi świadkowie porwania byliby pewni, że obserwują aresztowanie w majestacie prawa przez francuską policję.
Akcja przebiegła sprawnie. Na ulicy Oudinot idącemu pieszo Kutiepowowi zajechały drogę duża szara limuzyna i mniejszy czerwony samochód. Generała po krótkiej szamotaninie obezwładniono i przewieziono do sowieckiej ambasady przy ulicy Grenelle. Stamtąd natychmiast wyruszono samochodem z uprowadzonym do portu w Breście, gdzie czekał już sowiecki statek handlowy. By zyskać na czasie i umożliwić bezpieczną podróż agentów, po południu Steifon zatelefonował do zaniepokojonej żony gen. Kutiepowa i obiecał, że dowie się, gdzie jest mąż – pod warunkiem że zachowa ona w tej sprawie całkowitą dyskrecję.
Szczęście opuściło porywaczy już na pokładzie statku. Zamroczony eterem gen. Kutiepow dostał zawału serca i zmarł.
Nie wie o tym prowadzący śledztwo najlepszy komisarz francuskiej policji politycznej François Bidet. Ale i tak do dziś zdołał zgromadzić imponującą wiedzę o przebiegu porwania. Sklepik z tytoniem, założony przed paroma miesiącami w pobliżu domu, gdzie mieszkał Kutiepow, przez nieznanych nikomu rosyjskich emigrantów, w dniu porwania został zlikwidowany. Właściciele znikli. Posługacz szpitalny Alzatczyk Steinmetz, trzepiąc dywan w oknie Szpitala św. Jana, zauważył, że przy brodatym mężczyźnie w kapeluszu, idącym ulicą Oudinot w stronę rosyjskiej cerkwi, zatrzymała się szara limuzyna. 2 pasażerowie z pomocą francuskiego policjanta ujęli mężczyznę, wepchnęli go do samochodu i wszyscy razem odjechali. Steinmetz zrazu nie zgłosił tego na policję, gdyż był przekonany, że aresztowania nieznajomego dokonała właśnie paryska policja.
Podobnie zareagował agent policji Chaveau, gdy krótko po 11.00 zobaczył w pobliżu pl. Vauban duży szary samochód prowadzony przez szofera, a w nim czterech gwałtownie szamoczących się mężczyzn. Jeden z nich, po cywilnemu, zatykał ręką usta mężczyźnie z czarną brodą. Chaveau nie zareagował, gdyż jednym z pasażerów przytrzymujących szarpiącego się brodacza był umundurowany francuski policjant. Tuż za limuzyną pędziło małe czerwone auto.
Chaveau dopiero dziś zgłasza się do komisarza Bidet i składa zeznania. Komisarz nie ma już cienia wątpliwości, że porwania dokonała jaczejka sowieckich agentów.
Wątpliwości w tej sprawie nie ma też prasa. Tylko komunistyczna „L’Humanité” drukuje sowieckie oświadczenia, próbuje zacierać ślady. Reporterzy pism „Echo de Paris”, „Ami du Peuple” i „Paris-Midi” prowadzą niezależne śledztwo dziennikarskie i ujawniają kolejnych agentów OGPU śledzących w ostatnich dniach Kutiepowa oraz świadków, którzy widzieli duży szary samochód z 4 pasażerami i małe czerwone auto jadące pośpiesznie w stronę północnego wybrzeża Francji.
Deputowani francuscy Taitenger i Scapri od rana domagają się w parlamencie, by rząd uchylił eksterytorialność sowieckiej ambasady przy ulicy Grenelle i dokonał tam rewizji. Emigracyjne pismo rosyjskie „Wozrożdienije” publikuje oświadczenie: „A więc władza sowiecka czyni gen. Kutiepowa swym zakładnikiem, a tym samym niejako oświadcza nam, że możemy wszystkich jej agentów zagranicznych również uważać za swych zakładników”.
Deklaracja „Wozrożdienija” wzbudza panikę przy ulicy Grenelle. Sowiecki ambasador Dowgalewski czym prędzej jedzie do premiera Tardieu i domaga się otoczenia gmachu ambasady kordonem uzbrojonej francuskiej policji. Na wieść o tej interwencji słynący ze zjadliwości prawicowy publicysta Léon Daudet oświadcza: „Jeżeli istnieją bandyci przebrani w mundury policjantów, to na ulicy Grenelle znajduje się przywódca tych bandytów, przebrany w mundur ambasadora”. Po tej ripoście panika przy ulicy Grenelle sięga zenitu. W oknach ambasady jej pracownicy z rewolwerami i latarkami w ręku wypatrują napastników. O zmroku gmach otaczają bojówki uzbrojonych członków francuskiej partii komunistycznej. Ale z wyjątkiem francuskiej prasy nikt ambasady nie atakuje.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

3 lutego 1558 roku na Sejmie w Piotrkowie poseł sandomierski Kietliński oddał Zygmuntowi Augustowi akt nieprawnie przywłaszczonej dzierżawy królewskiej. Jego śladem natychmiast poszli inni posłowie w większości protestanci - kalwini, jak Mikołaj Rej. Później z wielkim ociąganiem zrobili to senatorowie. Król podziękował za ten piękny uczynek obywatelski i nie przyjął aktów nadania. Senatorowie szybko sięgali po pergaminy a posłów sam król przymuszał do odbioru. Zygmunt August nie uważał, aby jego nadania były bezprawne. Szlachta tworząca ruch egzekucyjny uważała, że były bezprawne, bo choć nadane przez króla, to jednak bez wiedzy i zgody Sejmu. Nasza fantastycznie obywatelska ówczesna klasa średnia chciała naprawić wkradający się od jakiegoś czasu błędny proceder, aby wzmocnić władzę królewską czyli państwo. Historia zatacza koło. Ciekawe, czy ktoś z dzisiejszej średniej klasy wytknął by błąd rządzącym kosztem swoich przywilejów? W. Kalicki przypomina nam dziś tamto wydarzenie:

Rankiem do posłów na sejm zwołany do Piotrkowa przychodzą wojewoda sandomierski Wawrzyniec Spytek Jordan i kanclerz wielki koronny Jan Ocieski w towarzystwie wojewody poznańskiego Marcina Zborowskiego. Ocieski i Jordan to zaufani doradcy króla Zygmunta Augusta, szczodrze nagradzani przez monarchę licznymi nadaniami i przywilejami. Kanclerz przemawia do posłów w imieniu króla: przekonuje, iż główne postulaty posłów, jako to zacieśnienie unii z Litwą wedle żądań strony polskiej, kwestia respektowania swobód religijnych, wreszcie rewindykacja dóbr i przywilejów królewskich znajdujących się w nieprawnym posiadaniu osób prywatnych, muszą być odłożone do następnego sejmu. Reformatorsko nastawiona część szlachty od dawna już domaga się wykonania, czyli egzekucji, dawnych praw dotyczących tych kwestii. Król nie jest zainteresowany wykonaniem programu egzekucjonistów. Monarcha oparł się na nowej elicie władzy, którą przywiązuje do siebie licznymi nadaniami królewszczyzn. Nadawał je zresztą licznie i swym przeciwnikom, by ich przekupić, zwłaszcza w czasach swej walki o małżeństwo z Barbarą Radziwiłłówną.
Kanclerz Ocieski w imieniu monarchy wzywa posłów do zajęcia się raczej uchwaleniem podatku na wojsko niż roztrząsaniem, kto i jakie beneficja królewskie nieprawnie dzierży.
Odpowiada mu poseł ziemi sandomierskiej Kietliński. Twardo mówi on, że z takich przemówień jak kanclerza nie wyniknie nic dla Rzeczypospolitej dobrego, i wzywa ogół posłów: „Aby nas obwiniać [o szukanie bezprawnych majątków u innych, gdy samemu nie jest się bez winy] nie można było, dajmy im asumpt, czyniąc tak: jeśli jest między nami ktoś, kto wbrew prawu trzyma jakie majątki, chodźmy wszyscy z tym do króla, pana naszego, i oddajmy mu wszystko nieprawnie trzymane. I wezwijmy też panów z rady, aby uczynili to samo. Wszak nam obiecują i przysięgają, że nie chcą w tej sprawie szkodzić Rzeczypospolitej ani usprawiedliwiać swej nieprawości. Ujrzyjmy zatem, jak czynią to, co obiecali. A jeśli tak istotnie uczynią, egzekucja może się dokonać w kilka dni raptem”.
Na koniec Kietliński deklaruje: „A jeśli uczynią, jak powinni i obiecywali, wtedy o obronie granic radzić będziemy”.
Nikt nawet nie zamierza głosować nad wnioskiem Kietlińskiego. Posłowie wołają: „Tak! Tak! Zgoda! Chodźmy!”, wstają hurmą i idą do swych stancji po dawne nadania ziem dziś przez nich nieprawnie trzymanych. Nie mija czasu wiele, gdy tłum posłów wkracza do sali rady. Za stołem, w otoczeniu rady i senatorów, siedzi Zygmunt August. W imieniu posłów przemawia do monarchy Mikołaj Sienicki:
 „Nic innego w rządzeniu Rzecząpospolitą nie przeszkadza bardziej niźli łakomstwo tych, którzy dobra Rzeczypospolitej zabrali, choć wszędzie oni, także w radzie Waszej Królewskiej Mości, oświadczają, że dla dobra Rzeczypospolitej zwrócić je są gotowi. I oto my, osądziwszy się sami, co kto z nas wbrew prawu trzyma, przyszliśmy do Waszej Królewskiej Mości i zwracamy Rzeczypospolitej nieprawne przywileje jakie kto ma, składamy je u stóp Waszej Królewskiej Mości. A radzi jesteśmy, że to czynimy, bo wiemy, że w tym przypadku najtrudniej było o pierwszy krok. A mamy tę nadzieję, że inni, czy to z rady Waszej Królewskiej Mości, czy też ci, co tu prywatnie są obecni, kimkolwiek by byli, uczynią to co i my, zaraz, nie dając się w tym dziele napominać”.
Sienicki kończy przemowę zawoalowaną groźbą pod adresem tych obecnych na sali możnych, którzy by pójść w ślady posłów nie chcieli – czeka ich infamia.
Teraz po kolei posłowie podchodzą do stołu królewskiego. W ciszy jak makiem zasiał każdy głośno oświadcza, jakież to dobra ziemskie czy też myta, od przeprawy przez rzekę, grobli, mostu, z rogatek, ciągle nieprawnie dzierży. Poczem nieważne już nadanie składa na stole przed królem.
Na stole rośnie góra papierów. A wszystko odbywa się w ciszy, w niemym zadziwieniu tłumu świadków.
Przed królewskim stołem stają kasztelan krzywieński Marcin Zborowski, pan Herbutt, kasztelan lubaczowski i podkomorzy łęczycki Stanisław Lasocki. Zwracając swe kasztelanie i podkomorstwo, zgodnie trzej oświadczają, iż dobra, jakie teraz oddają, nie są bynajmniej trzymane bezprawnie, bo ich przodkowie otrzymali je za wielkie dla Rzeczypospolitej zasługi i krew dla niej przelaną. Wolą je wszakże oddać, gdy wolność Rzeczypospolitej tego wymaga.
Gdy już wszyscy posłowie swe papiery rzucili na stół i przyległe doń ławy, wstaje jeden z możnych panów, członek królewskiej rady, podskarbi koronny Stanisław Tarnowski. W ręku trzyma papiery z nadaniami, które do dziś dzierży. Tarnowski grzecznie dziękuje monarsze za wszystkie dobra i tyczące się ich dokumenty kładzie na stos podobnych im, choć wartością o wiele skromniejszych, papierów rzuconych przez posłów. Podskarbi dodaje jeszcze, że Bogu dziękuje, iż doczekał się takiego dnia, a posłom dziękuje za to, że dali asumpt do tak szlachetnych czynów.
Ledwie Tarnowski kończy, wstają inni z wielkich panów: senatorowie, arcybiskup, biskupi, wojewodowie, kasztelanowie. Każdy objaśnia wszem i wobec, jakie to dobra trzymane nieprawnie oddaje, po czym rzuca papier na stół przed królem. Wielu z możnych panów, czując już podczas wystąpień posłów niezwykłą podniosłość chwili, posłało sługi swe do kwater po stosowne dokumenty. Ci, którzy dokumentów z nadaniami na sejm nie przywieźli, wszem i wobec opowiadają o swych nieprawnie dzierżonych dobrach i przywilejach i deklarują, że niezwłocznie je zwrócą.
Wojewoda podolski i marszałek wielki koronny Jan Mielecki zwraca ogromnej wartości nadania otrzymane od siedzącego na sali Zygmunta Augusta – królewszczyzny i kilkanaście wiosek w województwach ruskim i podolskim. Król nigdy Mieleckiemu nie ufał – wyniesienie go na urząd marszałka wielkiego koronnego i nadania te były typowym posunięciem Zygmunta Augusta, mającym zneutralizować niezbyt chętnych mu wielkich panów.
Jan Mielecki, oddawszy teraz nienależne dobra królowi, prosi monarchę, by ten odebrał mu i województwo, i marszałkostwo, jeśli tylko uzna, że dzierży je niezgodnie z prawem. Potem Mielecki stawia przed obliczem Stanisława Augusta swego syna, który publicznie zwraca ekspektatywę, czyli obietnicę objęcia w przyszłości, na starostwo grodzkie.
Ale niejeden z możnych rzuca na ofiarny stos przed królem dokumenty pomniejszej wagi, skrzętnie pomijając najintratniejsze z dóbr, które winien oddać.
Gdy panowie z rady kończą zwracać swe nadania, dokumenty piętrzą się na stole przed królem, na sąsiednich ławach, a na podłodze ścielą się na kształt grubego dywanu.
Stanisław August siedzi nieporuszony. Gdy wystąpienia kończą się, wstaje i usuwa się z radą królewską radzić na stronie.
Po zakończeniu narady wolę Zygmunta Augusta oznajmia posłom kanclerz Jan Ocieski, jeden z większych beneficjentów wątpliwych nadań królewskich (jest on też kasztelanem bieckim, starostą generalnym krakowskim, starostą grodowym sądeckim, dzierżawcą tenuty olsztyńskiej i ziem w Samborskiem, nadto dzierży on miasteczka Dobczyce i Czarnogórę wraz z 15 przyległymi wioskami), a zarazem jeden z zagorzalszych przeciwników ruchu egzekucyjnego.
Kanclerz najpierw oznajmia, iż król wdzięczny jest posłom, że nie bacząc na osobiste i przodków swych zasługi, oddali swe przywileje, a przykładem swym do podobnego czynu panów z królewskiej rady przywiedli. Znak to, że odtąd posłowie i panowie zgodnie będą się starać o dobro Rzeczypospolitej, o zaniechanie czego jedni drugich wcześniej obwiniali, mówi w imieniu monarchy Ocieski. Ale – przechodzi do rzeczy kanclerz – mówi się już o zakończeniu tego sejmu, więc rzecz tak poważna na tym sejmie załatwiona być nie może. Zatem z polecenia króla dotychczasowi posiadacze niechaj swe dokumenty wezmą z powrotem.
Zachęceni przez króla możni panowie podchodzą do stosu dokumentów i żywo bobrują w papierach, szukając swoich nadań, dopiero co dumnie zwróconych. Co i rusz któryś z nich odchodzi uradowany z odzyskanymi drogocennymi a bezprawnymi darowiznami.
Ale posłowie są oburzeni.
 – Nie potośmy listy te przed Waszą Królewską Mość przynieśli, aby z nich tylko taka komedia być miała – grzmią.
Wielu posłów głośno woła, że zwróconych listów z przywilejami brać z powrotem nie będzie. Na to król sam pochyla się nad stosem papierów, przegląda je i wtyka do ręki byłym już właścicielom.
Gorący zwolennik egzekucji praw Ożarowski, który zwrócił przywilej na wieś Przybysławice, protestuje:
 – Wziąć mi, panie mój, gwałtem co możesz, ale dać mi gwałtem nic nie możesz.


Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

2 lutego 1709 roku załoga brytyjskiego statku Duke odnalazła na jednej z wysp archipelagu Juan Fernandez na Pacyfiku Alexandra Selkirka.
Selkirk mieszkał na wyspie Mas a Tierra od 1704 roku. Okoliczności pozostawienia tam Szkota przez załogę statku na którym służył były zgoła dziwaczne. Gdy w pod koniec 1704 roku galeon Cinque Ports zawitał na wyspę oddaloną o prawie 700 km od wybrzeży Chile, Selkirk oceniając stan techniczny jednostki na marny namawiał marynarzy do osiedlenia się na wyspie i wyczekiwania na inny statek. Marynarze wyśmiali Szkota, a kapitan statku zaproponował Selkirkowi pozostanie na wyspie. Uparty marynarz przystał na propozycję. Załoga statku zostawiła mu niewielkie zapasy w postaci muszkietu, prochu oraz podstawowych narzędzi.
Selkirk wykorzystując swoje umiejętności i pozostawione narzędzia zdołał przeżyć na wyspie 4 lata. Jego postać stałą się inspiracją dla Daniela Defoe. Obecnie wyspa na której mieszkał Szkot nosi nazwę Robinson Crusoe.
Statek Cinque Ports zatonął miesiąc po opuszczeniu wyspy Mas a Tierra. Większość marynarzy zginęła.
W. Kalicki tak opisuje to wydarzenie:

Pierwszy oficer Thomas Dover gromkim głosem wykrzykuje w ciemnościach komendy. Opadają kolejne żagle, wreszcie z łoskotem idzie za burtę kotwica. Piękny okręt „Duke”, mający 320 t wyporności i niosący 30 dział, zatrzymuje się u wejścia do jednej z zatoczek wyspy Mas a Tierra. Za nim zatrzymują się mniejszy, 260-tonowy „Duchess”, uzbrojony w 26 dział, i bryg „Marquis”. „Duke” jest okrętem flagowym brytyjskiej wyprawy korsarskiej dowodzonej przez kpt. Woodesa Rogersa.

Kpt. Rogers w zeszłym roku otrzymał list kaperski od Pierwszego Lorda Admiralicji, zezwalający mu na atakowanie okrętów Hiszpanii i Francji. Z tymi państwami Anglia toczy właśnie wojnę. Oba korsarskie okręty ufundowane zostały przez spółkę akcyjną prywatnych angielskich inwestorów. Połowę łupów dostaną finansiści, drugą połowę będą mogły podzielić między siebie załogi.

Woodes Rogers to znany żeglarz i korsarz, ale najsłynniejszym w morskim światku uczestnikiem wyprawy jest nawigator William Dampier. Korsarstwem trudni się od 30 lat, lecz nieobce są mu pasje naukowe i literackie. W czasie korsarskich rejsów, prócz polowania na wielki łup, lubił zapuszczać się na nieznane morza w poszukiwaniu nieodkrytych lądów; nawet w najtrudniejszych warunkach systematycznie prowadził osobisty dziennik podróży. W 1683 roku w składzie korsarskiej załogi opłynął przylądek Horn i brał potem udział w napadach na hiszpańskie porty w Peru, Panamie i Meksyku. Potem popłynął na Ocean Spokojny i przez Mariany, Filipiny i Moluki w roku 1688 dotarł do północno-zachodnich wybrzeży Australii. Skłócony z załogą, został w końcu wysadzony przez kamratów na wyspach Nikobarach. Stamtąd przedostał się do Azji, gdzie wiódł bajkowe życie awanturnika. W końcu wrócił do Anglii, gdzie swe przygody opisał w pamiętnikach New Voyage the World. Bardzo poczytnych pamiętnikach. Tak bardzo, że angielska Admiralicja w 1699 roku powierzyła mu misję poszukiwania nieznanego jeszcze, wielkiego lądu na Morzach Południowych. Na statku „Roebuck” opłynął Przylądek Dobrej Nadziei, dopłynął do wybrzeży Australii, odkrył tam Zatokę Rekinią i grupę wysp, którą nazwał, oczywiście, Archipelagiem Dampiera. Potem popłynął wzdłuż wybrzeży Nowej Gwinei i stwierdził, jako pierwszy zachodni żeglarz, że Nowa Brytania oddzielona jest od niej cieśniną. Cały czas, rzecz jasna, prowadził osobisty dziennik podróży. Wrócił do Londynu po 4 latach i zaraz zasiadł do spisywania dzieła Voyage to New Holland. Odniosło jeszcze większy sukces. Dampier wezwany został przed oblicze królowej Anny. Pierwszy Lord Admiralicji przedstawił go jako najwybitniejszego współczesnego żeglarza i nawigatora. Najjaśniejsza Pani przez kilka godzin słuchała opowieści Dampiera o nieznanych morzach i lądach. Oba jego dzieła, pełne fascynujących informacji o nieznanej zamorskiej faunie, florze i minerałach, cieszyły się wielką poczytnością.

Nic więc dziwnego, że kapitan Woodes Rogers powierzył mu funkcję pilota i kartografa swej kolejnej korsarskiej wyprawy.

Brytyjscy korsarze wyruszyli latem zeszłego roku z Anglii na „Duke” i „Duchess”, by na wodach Pacyfiku łupić hiszpańskie statki przewożące cenne metale z kopalń w Chile, Peru i Meksyku. Świadectwem ich pierwszego sukcesu jest bryg „Marquis” – niedawno korsarze zdobyli go od Hiszpanów.

Wyspa Mas a Tierra to jedna z 3 niedużych wysp Juan Fernandez, leżących samotnie na Pacyfiku, ok. 640 km na zachód od portu Valparaiso w środkowym Chile. Odkrył je przed 1,5 wiekiem hiszpański żeglarz Juan Fernandez, ale do dziś nie są zamieszkane. Od stulecia te 3 wyspy są ulubionym schronieniem piratów i korsarzy. W zacisznych zatokach można bezpiecznie, w samotności odpocząć i naprawić uszkodzone okręty. W lasach jest dość dobrego drewna na naprawy kadłubów i masztów, dość świeżej wody i dość świeżego mięsa. Pełno tu ptactwa i dzikich kóz, potomstwa zwierząt pozostawionych ongiś przez marynarzy.

Ale dzisiejszej nocy kpt. Rogers, pierwszy oficer Dover i nawigator William Dampier patrzą na Mas a Tierra z niepokojem. Na bezludnej wyspie płonie w ciemnościach ognisko. To mogą być tylko wrodzy Hiszpanie albo konkurencyjna wyprawa piratów. Tak źle, i tak niedobrze. Szczupły, żylasty kpt. Rogers decyduje się pozostać na kotwicy do rana. Gdy wstaną poranne mgły, „Duke” i „Duchess” będą miały sporą przewagę nad okrętami cumującymi w głębi zatoczki. Korsarskie załogi dostają zakaz używania ognia, by do świtu przeciwnik nie zdołał się przygotować do walki.

W kapitańskiej kajucie Rogers, Dover i Dampier nad szklaneczką grogu deliberują, kto może palić ognisko na bezludnej wyspie. Dampier jest pewien, że nikt tu nie mieszka na stałe. Wyspę Mas a Tierra zna dobrze – jest tu już 2. raz. Przed 4 laty z okładem, w 1704 roku, dowodził statkiem korsarskim „Cinque Ports”. Z Anglii płynął dookoła Przylądka Horn na Pacyfik, by tam łupić bogate statki Hiszpanów. Ale Horn to trudny orzech do zgryzienia nawet dla doświadczonych żeglarzy. „Cinque Ports” 3 razy usiłował opłynąć straszliwy, smagany huraganami przylądek i 3 razy wichury spychały poturbowany okręt na Atlantyk. Co trzeci marynarz rozchorował się wtedy na szkorbut, jeden zmarł. 28-letni pierwszy oficer Aleksander Selkirk ostrzegał Dampiera przed buntem, ale ten, żądny łupów, zaatakował drogę na Pacyfik raz jeszcze. I udało się. Pokiereszowany „Cinque Ports” dowlókł się do wysp Juan Fernandez. Wszyscy oczekiwali paru tygodni odpoczynku i przeprowadzenia remontu pokiereszowanego okrętu. Niespodziewanie Dampier zarządził wyjście w morze. Doświadczony, choć młody żeglarz Selkirk obawiał się, że w takim stanie rejs skończy się katastrofą. Zażądał, by wysadzono go na bezludnej wyspie Mas a Tierra. Sprawę postawił jasno: woli poczekać na kolejnych angielskich korsarzy, nawet i parę tygodni, i zabrać się z nimi, niż z Dampierem iść na dno Pacyfiku. Dampier nie lubił Selkirka, więc z ulgą zgodził się. Selkirk zabrał rusznicę, trochę prochu, kul, maczetę, nóż, woreczek tytoniu, kociołek, swoje instrumenty nawigacyjne, Biblię i trochę książek. Od tego czasu, opowiada kpt. Rogersowi nad szklanką grogu William Dampier, na pewno dawno już ktoś Selkirka stąd zabrał.

Wstaje świt. Aleksander Selkirk czujnie budzi się w swej chacie na Mas a Tierra. Zbudował ją przed 4 laty i 4 miesiącami, tuż po zejściu na ląd z pokładu „Cinque Ports”, z pni drzewa pieprzowego. Pokrył ją długą suchą trawą, wytrzymującą najtęższe burze. Selkirk zrzuca z siebie tuzin kotów, wstaje z posłania. Gdy zaczął poznawać wyspę, okazało się, że prócz zdziczałych kóz żyją tu inni zdziczali zbiegowie z hiszpańskich statków: szczury i koty. Selkirk wyścielił chatę skórami upolowanych kóz, ale nie mógł spać. Nocą szczury obgryzały mu palce u nóg. Zwabił więc kozim mięsem i oswoił tuzin kotów – odtąd miał ze szczurami spokój. I wreszcie miał jakieś towarzystwo. By nie oszaleć z samotności, ze swoimi kotami i oswojonymi później kozami prowadził rozmowy, a nawet nocne tańce w świetle księżyca.

Selkirk pałaszuje śniadanie: owoce i kozie mleko. Dzięki tej diecie przez 4 lata schudł, nabrał siły i wulkanicznej energii. Nigdy nie zachorował. Wychodzi na brzeg i zamiera. Po raz pierwszy od 4 lat i 4 miesięcy widzi na morzu statek. Wpatruje się i dostrzega angielską flagę. Jak szalony biegnie na wzgórze i wymachuje rękami. Na widok człowieka na brzegu kpt. Rogers poleca spuścić na wodę szalupę. Marynarze dopływają do brzegu, niepewnie wychodzą na ląd. Są wstrząśnięci widokiem odzianego w skóry dzikusa powiewającego półmetrowej długości brodą i włosami. A jeszcze bardziej szokuje ich powitanie przez tego barbarzyńcę: mówi trochę nieskładnie, niezdarnie, ale po angielsku! Oficerowie i marynarze oglądają ze zdumieniem gospodarstwo Selkirka, wysłuchują jego nieporadnych opowieści. Przez te lata zapomniał wielu słów. Kapitan chce uzupełnić zapasy i zarządza polowanie na dzikie kozy. Niespodzianka: Selkirk biegnie za nimi w laskach tak szybko, że marynarze i ich psy łowcze padają ze zmęczenia.

Wieczorem Selkirk i Dampier, otoczeni rojem korsarzy, wspominają dzieje sprzed 4, z okładem, lat. Selkirk odwykł od rumu i po pierwszej szklance język całkiem się mu plącze. Żeglarze kiwają głowami: dziwna historia, ale piratom i korsarzom nie takie się przecież dziwy przydarzają. Nikomu nie przechodzi nawet przez myśl, że po powrocie do Anglii przygody Selkirka opisze zawodowy literat.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

1 lutego 1968 roku to punkt zwrotny w trwającej już 13 lat wojnie wietnamskiej. Tego dnia rozpoczęła się tzw. „Ofensywa Tet”. Ofensywa nie przyniosła Wietkongowi spodziewanych korzyści i zakończyła się militarną przegraną Północy. Zadała jednak ciężkie straty zarówno południowym Wietnamczykom, jak i Amerykanom. Opinia publiczna w USA przestała popierać udział US Army w wojnie wietnamskiej, co stopniowo prowadziło do politycznej kompromitacji Stanów Zjednoczonych, a wreszcie wycofania jej wojsk z Półwyspu Indochińskiego. W. Kalicki przywołuje dziś jedno z bardziej drastycznych wydarzeń tej ofensywy:

Nad Sajgonem wiszą słupy dymu. Płoną pojedyncze budynki w centrum i na przedmieściach. Zewsząd niesie się trzask strzałów karabinowych. To drugi dzień walk o stolicę Wietnamu Południowego, drugi dzień ofensywy Tet prowadzonej przez Ludowe Zbrojne Siły Wyzwoleńcze – komunistycznych partyzantów, których świat zna jako Wietkong.

Poprzedniej nocy w całym Wietnamie ponad 80 tys. komunistycznych partyzantów i przemyconych z północy żołnierzy regularnej armii północnowietnamskiej zaatakowało 32 spośród 44 największych miast Wietnamu Południowego. Celem ofensywy jest rozbicie armii południowowietnamskiej i wspierających ją oddziałów amerykańskich. W Sajgonie oddziały szturmowe Wietkongu uderzyły na najważniejsze cele wojskowe, na budynek radia i telewizji, Pałac Niepodległości – siedzibę prezydenta Thieu – oraz na ambasadę amerykańską. Doborowy pluton 19. Wietcongu „Ochotników śmierci” uzbrojonych w wyrzutnie rakiet i karabiny maszynowe wdarł się za wysoki mur otaczający teren ambasady amerykańskiej i zastrzelił 7 pełniących służbę na zewnątrz budynku marines. Ambasadę obroniło zaledwie 2 ocalałych marines wewnątrz budynku.

 „Ochotnicy śmierci”, otoczeni przez amerykańskie posiłki, bronili się do ostatniego żołnierza. Po 6-godzinnej bitwie ambasada była bezpieczna, ale w Sajgonie co i rusz wybuchają gwałtowne strzelaniny.

W sajgońskim biurze Associated Press fotoreporter Eddie Adams zastanawia się, gdzie tego ranka mogą wybuchnąć najcięższe walki. Cały poprzedni dzień spędził kilka przecznic od biura AP, w pobliżu amerykańskiej ambasady. Mimo iż walki na terenie ambasady były bardzo zaciekłe, Adams nie jest zadowolony ze swoich fotografii. Wszystko, co najważniejsze, działo się za wysokim murem okalającym ambasadę i cały jego dorobek to zdjęcia dokumentujące potyczki i chaos na pobliskich ulicach.

Adams ma znacznie większe ambicje niż większość zachodnich fotoreporterów polujących na możliwie dużo efektownych ujęć. On jest starym wojennym wyjadaczem. Jako fotoreporter wojenny wsławił się jeszcze podczas wojny koreańskiej, gdy towarzyszył w walkach amerykańskim marines. Do Wietnamu po raz pierwszy przybył przed 3 laty. Przed kilkoma tygodniami przyleciał na misję do Sajgonu po raz 3. Nadal uważany jest przez amerykańskich marines za swojego chłopa, w gruncie rzeczy za nadwornego fotografa tej elitarnej formacji. Dowódca wielkiej bazy piechoty morskiej w Da Nang gen. Lewis William Walt jest jego osobistym przyjacielem jeszcze z czasów walk 1. Dywizji Marines w Korei.

Eddiego Adamsa nie interesuje już codzienna, fotoreporterska młócka: szybkie fotki amerykańskich i południowowietnamskich żołnierzy jadących transporterami M-113 na pole walki, przeczesujących tyralierą pola ryżowe czy nawet żołnierzy wyskakujących z helikopterów i ruszających do akcji na terenie opanowanym przez Wietkong. Nie ukrywa pogardy dla panoszącej się praktyki wynajmowania przez zachodnich fotoreporterów za parę dolarów wietnamskich kilkunastoletnich chłopców, którzy na skuterach pędzą w miejsca walk, narażając życie, trzaskają byle jakie zdjęcia i oddają urobek swym protektorom, którzy wybierają najlepsze z nich i często sprzedają agencjom jako swoje.

Adams ciągle poluje na wielkie zdjęcie, zdjęcie-metaforę, które w jednym kadrze pokaże oblicze tej bezwzględnej wojny.

Tego zdjęcia ciągle nie udało mu się zrobić. Od pierwszych dni w Sajgonie Adams jest przybity, wręcz depresyjny. Wieczorami ponuro sączy w dziennikarskim barze drinki. „To wszystko nie to” – mówi kolegom o swoich fotografiach, choć akurat szefowie AP, którzy trochę już nawet żartują z perfekcjonistycznej obsesji Eddiego, są z jego pracy bardzo zadowoleni.

Do biura AP przyjeżdża na rowerze 14-letni fotograf Lo Hung. Oddaje zdjęcia i opowiada, gdzie teraz w mieście toczą się walki. W biurze agencji zjawia się też inny młodociany Wietnamczyk z aparatem fotograficznym, 18-letni Huynh Cong Ut. Adams nazywa go Nick Ut.

Z rozmów z Wietnamczykami i kolegami po fachu powoli wyłania się obraz sytuacji w 2. dniu ofensywy Wietkongu. Ciężkie walki nadal toczą się w miejscu, gdzie zaczyna się Cholon, kiedyś chińskie miasto, teraz chińska dzielnica Sajgonu. Gdy nadchodzi wiadomość, że żołnierze Wietkongu zostali otoczeniu przez siły rządowe i zabarykadowali się w słynnym historycznym zabytku pagodzie Quan Am, której mnisi są znani z opozycji wobec rządu południowowietnamskiego, Adams decyduje się – tam trzeba być! By nie jechać w rejon strzelaniny sam, proponuje Vo Suu, wietnamskiemu kamerzyście telewizji NBC, która ma biura po sąsiedzku, wspólną wyprawę.

Obaj dziennikarze dojeżdżają w pobliże Cholon samochodem. Potem idą pieszo. Jest piękna, słoneczna pogoda, ale ulice są puste. Na jezdniach i chodnikach porozrzucane są jakieś drobne przedmioty, gdzieniegdzie leżą puste łuski. Tu była bitwa.

Nagle zrywa się gwałtowna, krótka strzelanina. Adams i Vo idą w jej stronę szeroką ulicą z elegancką, niewysoką zabudową. Strzelanina cichnie, za to na ulicy pojawiają się południowowietnamscy marines. Nie widać po nich napięcia. Wyjaśniają Vo, że pagoda została odbita z rąk Wietkongu i w tym rejonie panuje już spokój.

Adams i Vo podchodzą do małej grupki wietnamskich marines i policjantów. Wśród nich uwagę zwraca chudy mężczyzna z wysokim czołem, w mundurze polowym z niedbale podwiniętymi rękawami. Żołnierze odnoszą się do niego z widocznym respektem. To płk Nguyen Ngoc Loan, szef południowowietnamskiej policji, dowodzący w tym rejonie oddziałami walczącymi z Wietkongiem.

Z bramy domu przy końcu ulicy 2 południowowietnamscy żołnierze wyprowadzają mężczyznę w kraciastej koszuli, bez spodni, bez butów. Mężczyzna ma związane na plecach ręce. Żołnierze ciągną go w stronę grupki wojskowych i 2 dziennikarzy. To wzięty do niewoli oficer Wietkongu Nguyen Van Lem. Widać wyraźnie, że został pobity przez żołnierzy. Adams odruchowo unosi swój 35-milimetrowy aparat i robi zdjęcie. Potem drugie. 2 m przed płk. Loan eskortujący jeńca żołnierze zatrzymują się i odstępują od niego.

Suu włącza trzymaną pod pachą kamerę. Adams trzyma w pogotowiu swój aparat. Jest pewien, że płk Loan przesłucha na gorąco jeńca. To może być niezłe ujęcie.

Płk Loan beznamiętnie podchodzi do jeńca i wyjmuje z kabury rewolwer. Twarz jeńca wykrzywia grymas trwogi, jego głowa lekko odchyla się od lufy. Płk Loan strzela mu z przyłożenia w skroń. W tej samej chwili Adams naciska spust migawki. Stojący z boku Vo nie przestaje filmować.

Ciało zastrzelonego leży na jezdni. Z czaszki wypływa wielka kałuża ciemnej krwi. Adams nachyla się i robi jeszcze parę zdjęć zabitemu. Zauważa to płk Loan.

Podchodzi do fotoreportera i mówi: „Oni zabili wielu moich ludzi i twoich też”. Potem, obojętny, odchodzi.

Adams dostarcza przez kierowcę samochodu rolkę z tuzinem fotografii egzekucji do biura Associated Press. Sam idzie do hotelu, potem z hotelowego baru wolno wędruje w stronę biura.

Gdy w biurze AP pierwsze fotografie trafiają z ciemni na ścianę, milkną maszyny do pisania. Wojenni wyjadacze w milczeniu patrzą na egzekucję jeńca.

Reporter Peter Arnett, widząc zdjęcia, porzuca pisanie i czeka na Adamsa, by zrobić z nim wywiad. Arnett ma do opisania inną wstrząsającą historię. Właśnie wrócił z prowincjonalnego miasta Ben Tre, które poprzedniego dnia zostało opanowane przez partyzantów Wietkongu. Nie mając sił, by ich z miasta wyprzeć, Amerykanie zbombardowali Ben Tre z powietrza i ostrzelali z ciężkiej artylerii. Co czwarty dom legł z gruzach, zginęły i odniosły rany tysiące cywili. Amerykański major powiedział zaraz po tym Arnettowi: „Musieliśmy zniszczyć to miasto, żeby je ocalić”.

Adams wkracza do biura AP. Wygląda na zmęczonego i znudzonego, ale to tylko poza.

 – Mam to, po co przyjechałem do Wietnamu – mówi jednemu z kolegów.

Fotoedytor Horst Faas wybrał 4 zdjęcia. Adams jest zły, domaga się, by wysłać w świat wszystkie. Ale transmiter radiowy jest już wyłączony. Następna transmisja – nad ranem.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

29 stycznia 1910 – to dzień zakończenia sensacyjnego procesu sądowego nad Janiną Borowską. Sprawą żyła nie tylko cała ówczesna Polska, ale również i Europa. Borowską oskarżono o morderstwo i ostatecznie uniewinniono. Do dziś uważa się, iż sprawa nie została dostatecznie wyjaśniona. W. Kalicki wprowadza nas dzisiaj w atmosferę rozpraw sądowych z początku XX wieku:

Sala i galeria krakowskiego sądu od wczesnego ranka wypełnione są publicznością – do ostatniego miejsca. O 9.45 rozpoczyna się ostatni, 14. dzień procesu Janiny Borowskiej oskarżonej o zamordowanie adwokata dr. Włodzimierza Lewickiego. Rozprawa ma niecodzienny przebieg: skarżąca się na osłabienie, wskutek pobytu w areszcie śledczym, oskarżona leży w czarnej sukni i woalce na wygodnym fotelu z obniżonym oparciem. Na stoliku obok fotela woźny sądowy, jak każdego dnia rozprawy, stawia butelkę wina i szklankę. Zdaniem sądu trunek ma wzmacniać osłabłą oskarżoną. Niezależnie od jej prawdziwej czy wyimaginowanej słabości przy fotelu podsądnej stoi żołnierz z bagnetem na lufie karabinu.

Przemawia obrońca Borowskiej dr Szalay: „Panem et circenses – wołały głodne tłumy do swoich cezarów, a dziś hasło to w innych słowach rozbrzmiewa po całej kuli ziemskiej. Przed znajomością faktów, przed usłyszeniem słowa obrony, przed oskarżeniem, przed rozprawą opinia osądziła i zasądziła Borowską. Oskarżenie przyznaje, że nie można tu mówić o pewnikach i nie mając realnych podstaw, szuka w krainie ducha dowodów winy oskarżonej, bo opiera się głównie i niemal jedynie na bardzo trudnych zagadnieniach psychologicznych. Niezwykła oskarżona, kobieta inteligentna, niezwykłego umysłu, wyniszczona fizycznie aresztem śledczym, brakiem pokarmu, widmo półtrupa, którą sztucznymi, podniecającymi środkami utrzymuje się w możności nie do myślenia i mówienia, ale wprost do zachowania sił fizycznych, potrzebnych dla obecności na sali. Niezwykła rozprawa, gdzie przewodniczący sądu oskarża, świadkowie nie zeznają faktów, lecz wyjawiają swoje zdanie i opinie, wnoszą formalne oskarżenia”.

W jednym adwokat ma niewątpliwie rację: ustalenia poczynione w śledztwie i na sali sądowej sprawiły, że lwia część opinii publicznej przekonana jest o jej winie. Stronę oskarżonej trzymają przede wszystkim kobiety, zwłaszcza te sympatyzujące z ruchem emancypacyjnym.

Janina Borowska już przed 2 laty stała się bohaterką głośnego skandalu. Socjalistyczny dziennik krakowski „Naprzód” oskarżył ją, że jest tajną agentką carskiej ochrany. Borowska pozwała redaktora „Naprzodu” Emila Häckera o zniesławienie. Do reprezentowania jej przed sądem zgłosił się z własnej ochoty młody krakowski adwokat dr Włodzimierz Lewicki. Miał w tym, jak się z czasem okazało, ukryty cel. Udział w głośnym procesie miał odwrócić uwagę opinii publicznej od skandalu, w jaki wcześniej uwikłał się Lewicki, zachowując się niehonorowowo wobec redaktora „Nowin” Ludwika Szczepańskiego. Borowska ofertę Lewickiego przyjęła, licząc, że przystojny, charyzmatyczny obrońca uratuje jej skórę. 2 inteligentnych, przebiegłych manipulatorów rozpoczęło grę. Rychło przewagę uzyskał dr Lewicki: sprawę ze Szczepańskim przed sądem honorowym zaczął w tym samym czasie co proces Borowska-Häcker, którym Kraków interesował się niepomiernie żywiej. W czasie rozpraw z zimną krwią dopuścił do kompromitujących Borowską zeznań, byle tylko odwrócić uwagę krakowskiej opinii od sprawy ze Szczepańskim. W końcu wygrał: w zeszłym roku sąd uznał red. Häckera za oszczercę, co zresztą znaczyło tylko tyle, że pozwany nie miał w ręku niezbitych dowodów, a nie że Borowska tajną agentką nie była.

W czasie procesu pozostający w separacji Lewicki zaczął romans z Borowską, której mąż i dziecko pozostali we Lwowie. Gdy tylko Lewicki uporał się ze swoimi kłopotami, często gęsto wysługując się Borowską, rychło zaczął jej unikać. Zraniona kochanka szybko wytropiła, że mecenas związał się z Ireną hrabiną Tyszkiewiczową, planuje unieważnienie swego małżeństwa i ślub z hrabiną. Borowska tygodniami tropiła i nachodziła Lewickiego, domagając się już to odnowienia związku, już to zwrotu kompromitujących listów. Tych jednak Lewicki oddać nie chciał.

5 czerwca 1909 roku o północy w mieszkaniu Lewickiego przy Sławkowskiej lekarz pogotowia zastał konającego adwokata i Janinę Borowską. Lewicki miał przestrzeloną prawą skroń, wysadzone oko, nieprzytomny rzęził w agonii. Leżał na podłodze, tylko w koszuli, zakryty kocem. Czujność śledczych od razu obudził fakt, że Borowska, studentka medycyny, wezwała pogotowie co najmniej pół godziny po fatalnym strzale. W śledztwie co i rusz zmieniała zeznania: powtarzała się tylko opowieść, że Lewicki, siedząc z nią na szezlongu, najpierw, by dowieść potęgi swej do Borowskiej miłości, strzelił sobie z browninga w łeb, a potem, z przestrzeloną głową, jeszcze pół godziny z nią dwornie konwersował i całował po rękach. Niedokładnie usunięte ślady krwi i wymiocin oraz położenie pistoletowej łuski dowiodły jednak, że Lewicki zastrzelony został, leżąc na łóżku. Browning samobójcy znalazł się dopiero kilka godzin po zatrzymaniu Borowskiej ukryty w jej gorsecie. W mieszkaniu policja znalazła liczne ślady po spalonych listach, ale także nieodnalezioną przez Borowską, kompromitującą ją korespondencję.

Oskarżona jednak w śledztwie twardo zaprzeczała oczywistym dowodom. Na sali sądowej zaś od pierwszego dnia odgrywała rolę udręczonej nieomal na śmierć ofiary ślepego wymiaru sprawiedliwości.

Mecenas Szalay w swym wystąpieniu chwyta się każdej okazji, by w ławie przysięgłych wzbudzić współczucie dla oskarżonej i zasiać wątpliwości do jej winy: „Przypomnijcie sobie panowie zeznanie męża Borowskiej, gdy tu opowiadał, jak u nóg jego się wiła, obuwie jego całowała, prosząc, by nie wysyłał jej na medycynę, by zostawił ją w roli żony i matki. Nie usłuchał, nie zrozumiał kobiety, zabił w niej najwznioślejsze ideały życia kobiecego, popchnął ją w szranki tych licznych dziś walczących o inne ideały, o inne stanowisko kobiety w społeczeństwie”.

Dr Szalay zgadza się, że oskarżona mogła mieć słuszny żal do mecenasa Lewickiego, że uwiódł ją, że potraktował jak jedną z wielu miłostek. Mimo to uważa, że Borowska nie miała interesu w zastrzeleniu Lewickiego, i to uznaje za koronny dowód jej niewinności.

W wystąpieniu adwokata próżno by szukać logicznego wywodu, uzasadniającego niewinność oskarżonej. Mecenas Szalay jawnie gra na uczuciach przysięgłych, pomija niewygodne dla obrony ustalenia przewodu sądowego, z rzadka odwołuje się do konkretnych faktów; wiele mówi za to o wyjątkowej inteligencji Borowskiej, o jej udrękach psychicznych ostatniego roku, o niegodziwości ferowania ciężkiego wyroku, gdy brak bezapelacyjnej pewności.

Wystąpienie obrońcy kończy się o 12.30. W porównaniu z wygłoszonym poprzedniego dnia przemówieniem prokuratora Marowskiego, logicznie, krok po kroku wykazującym winę oskarżonej, sprawia wrażenie chaotycznej impresji. Przewodniczący rozprawie nadradca Błonarowicz zarządza półgodzinną przerwę. Po wznowieniu rozprawy publiczność, oczekująca na polemiki oskarżycieli i dramatyczne ostatnie słowo oskarżonej, jest rozczarowana. Prokurator Marowski i oskarżyciel posiłkowy mecenas Kłębkowski, reprezentujący żonę i siostrę zamordowanego, rezygnują z prawa do polemiki. Janina Borowska także zrzeka się prawa do głosu. Przewodniczący przerywa rozprawę do 15.30.

Już na godzinę przed tym terminem przed sądem zbierają się ogromne tłumy. W sali i na galerii panuje straszliwy tłok; szacowne damy z krakowskiego towarzystwa przepychają się i strofują jak przekupki. Przewodniczący Błonarowicz przez 1,5 godziny wygłasza résumé postępowania sądowego: przypomina przysięgłym najistotniejsze ustalenia śledztwa i procesu. Nadradca Błonarowicz przemawia spokojnie, obiektywnie, ale przywoływane przez niego fakty stawiają oskarżoną w coraz mniej korzystnym świetle. Janina Borowska przerywa przewodniczącemu trybunału i usiłuje z nim polemizować.

 – Proszę mi nie przerywać, bo panią w tej chwili wynieść każą! – irytuje się Błonarowicz.

 – Właśnie o to chciałam prosić, bo jestem tak osłabiona, że takich rzeczy słuchać nie mogę – wyjaśnia niespeszona Borowska.

 – I owszem – ripostuje przewodniczący.

 – Proszę mnie kazać wynieść z sali w drodze karnej – domaga się Borowska.

 – Nie! Tylko jeśli pani słaba, każę panią wynieść! – odprawia ją Błonarowicz.

Na salę wchodzą aresztanci, których adwokat zdążył przywołać celem wyniesienia oskarżonej.

Przewodniczący trybunału pyta Borowską, czy mają ją wynieść.

 – Proszę – szepce omdlewającym, scenicznym głosem oskarżona.

Nadradca pyta ją, czy jest słaba. Borowska skwapliwie potwierdza. Ale Błonarowicz zwraca się do więziennego lekarza dr. Smolarskiego: „Proszę oskarżoną zbadać, bo ja tego nie widzę”. Lekarz bada puls Borowskiej i orzeka, że może pozostać na sali. Przewodniczący decyduje, by oskarżonej nie wynosić, i wreszcie kończy swe résumé: „Spełniłem swój obowiązek, nie bacząc na różne pogróżki, które otrzymywałem w listach bezimiennych, nie zważając na obelgi, które mnie tutaj spotykały, bo wiedziałem, że z wypełnieniem obowiązku łączą się i przykrości. Macie panowie wydać wyrok sprawiedliwy, tego domaga się od was społeczeństwo; bo jacy sędziowie, takie społeczeństwo”. Po tych słowach publiczność wstaje z miejsc i długo bije brawo.

Przysięgli wychodzą o 17.35 na naradę. Po godzinie jednak wracają. Przewodniczący ławy, urzędnik towarzystwa ubezpieczeniowego Adam Świderski oświadcza, że przysięgli domagają się, by prócz odpowiedzi na pytania sądu, czy oskarżona winna jest umyślnego, zaplanowanego na zimno morderstwa (wyrok: kara śmierci) czy też nieumyślnego, nieplanowanego zabójstwa (wyrok: ciężka twierdza), mogli odpowiedzieć na pytanie trzecie: czy Borowska doprowadziła do śmierci Lewickiego przez nieostrożne obchodzenie się z bronią? W takim wypadku groziłby jej zaledwie rok aresztu. Prokurator gwałtownie sprzeciwia się wnioskowi przysięgłych. Polemizuje z nim adwokat, ale przewodniczący Błonarowski rozstrzyga, że dodatkowej furtki do złagodzenia kary oskarżonej nie będzie. Przysięgli wychodzą na naradę. O 19.15 wracają na salę. Adam Świderski odczytuje wyrok. Na pytanie, czy Borowska popełniła morderstwo, wszystkich 12 przysięgłych odpowiedziało: nie. Na pytanie, czy winna jest zabójstwa, 6 przysięgłych odpowiedziało: tak, 6: nie.

Na sali rozlegają się głośne oklaski i okrzyki protestu. Cieszą się głównie kobiety, oburzają – mężczyźni.

Na podstawie tego werdyktu trybunał wydaje wyrok uniewinniający. Do Borowskiej podchodzi aktorka Irena Solska i gratuluje uniewinnienia. Prokurator natychmiast zgłasza zażalenie nieważności wyroku. Wobec tego Borowską żołnierz wyprowadza do aresztu. Ulica przed sądem aż huczy od krzyków protestu i oburzenia.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

28 stycznia 1986 – tragiczny dzień dla amerykańskiej kosmicznej agencji NASA. W tym dniu doszło do katastrofy promu kosmicznego Challenger. Wydarzenie natychmiast stało się bardzo medialne. Zginęła cała siedmioosobowa załoga. Bardzo traumatyczne przeżycie dla tysięcy dzieci i młodzieży oglądających transmisję na żywo ze startu Challengera, gdyż wśród członków załogi była również nauczycielka. Zobaczmy ten wypadek jeszcze raz oczyma W. Kalickiego:

Późno w nocy inż. Roger Boisjoly z firmy Morton Thiokol kończy pisać notatkę służbową dla wiceprezesa koncernu R.K. Lunda. Prosi o wstrzymanie porannego startu wahadłowca „Challenger” z Ośrodka Kosmicznego im Kennedy’ego na Florydzie. Powód? Boisjoly obawia się o główne pierścienie uszczelniające w dwóch silnikach wspomagających na paliwo stałe.

Wyprodukowane przez Morton Thiokol silniki są w istocie ogromnymi rakietami wypełnionymi mieszaniną 16 proc. proszku aluminiowego, 70 proc. nadchloranu amonowego, niewielkiej ilości sproszkowanego tlenku żelaza oraz 14 proc. tworzyw syntetycznych, spajających paliwo i nadających mu konsystencję uczniowskiej gumki do wymazywania śladów ołówka. Gdy rakiety wspomagające zostaną odpalone, nie ma możliwości regulowania siły ich ciągu, wyłączenia ich ani awaryjnego odrzucenia. Nawet gdyby któraś z nich uległa awarii, nawet gdyby awarii uległ sam wahadłowiec, rakiety muszą pracować aż do całkowitego wypalenia paliwa, i tym samym coraz bardziej rozpędzać prom kosmiczny. Dużo bardziej bezpieczny byłby system 2 członów napędzających na paliwo ciekłe (po zużyciu paliwa dolny byłby odrzucany), których ciąg można regulować, ale z powodu braku funduszy NASA przed 14 laty wybrała ryzykowny system rakiet na paliwo stałe. W razie ich awarii nic nie uratowałoby promu i astronautów. Dlatego konstruktorzy NASA i produkujący rakiety wspomagające koncern Morton Thiokol długo testowali ich niezawodność. Podczas prób w roku 1979 na poligonie rakietowym w Utah w jednej z rakiet, po wypaleniu połowy paliwa, wystąpiły rytmiczne drgania w rozgrzanym do temperatury 3 tys. stopni Celsjusza strumieniu gazów wylotowych. Przeciążały one dodatkowo korpus rakiety, ale – ponieważ w kolejnych testach i w lotach próbnych zjawisko to nie wystąpiło – rezultat próby w Utah zignorowano.

Dotychczas wahadłowce odbyły 24 loty – sam „Challenger” latał już 9 razy – i silniki wspomagające nie sprawiały kłopotów.

Ale inż. Boisjoly nie podoba się materiał, z którego wykonane są główne pierścienie uszczelniające rakiet wspomagających. Od roku wysyła do szefów wnioski o uruchomienie produkcji bezpieczniejszych pierścieni. Bez skutku.

Inż. Boisjoly niepokoi się tym bardziej, że „Challenger” stoi na stanowisku startowym, pod gołym niebem, w sumie już 38 dni. Tego jeszcze w historii lotów wahadłowców nie było. Tylko w ciągu ostatniego tygodnia z powodu awarii i drobnych usterek lot odwoływano 5 razy. Uszczelnienia zalewane były przez deszcze, schły na wietrze, słońce solidnie rozgrzewało je za dnia, a nocami wychładzały się do kilku stopni Celsjusza. A dziś meteorolodzy przestrzegają plantatorów pomarańczy, że nad ranem na Florydzie będą 2 stopnie mrozu. Jak pierścienie uszczelniające zniosą taką ekstremalną temperaturę?

Wczesnym rankiem załoga wahadłowca podjeżdża pod stanowisko startowe. Winda wynosi 7 astronautów w srebrzystych kombinezonach NASA na platformę na wysokości kabiny „Challengera”. Pierwszy wchodzi do środka dowódca promu 47-letni Francis D. Scobee. Jako pilot wojskowy walczył w Wietnamie, w sumie latał na 45 różnych typach samolotów. Także jako astronauta na spore doświadczenie – w 1984 roku brał udział w locie testowym wcześniejszej wersji promu kosmicznego, podczas której naprawiono i przywrócono na orbitę uszkodzonego satelitę „Solar Maximum”. Był to spory sukces NASA.

Scobee zajmuje miejsce w górnej części kabiny, nad wydłużonym nosem promu kosmicznego, w pierwszym rzędzie, leżących w tym położeniu wahadłowca foteli. Za Scobee do kabiny wchodzi pilot wahadłowca Michael J. Smith, 41-letni były instruktor lotnictwa floty. To jego pierwszy lot w kosmos. Smith sadowi się po prawej ręce Scobee.

W fotelach za nimi układają się specjaliści NASA, mający prowadzić na orbicie programy badawcze. Za Francisem Scobee zajmuje miejsce neuropsycholog Judith Resnick. To nie jest jej pierwszy lot orbitalny – w 1984 roku była drugą Amerykanką, która poleciała w kosmos. Po prawej ręce Resnick układa się Ronald E. Mcnair, specjalista od elektroniki kwantowej i technologii laserowej. McNair, który dziś wystartuje w kosmos po raz drugi, ma doktorat i czarny pas karate, podczas lotu zaś ma obsługiwać sztuczne ramię do przemieszczania ładunków w przestrzeni. Na przemieszczenie czeka w ładowni „Challengera” nie byle jaki ładunek: satelita telekomunikacyjny TDRS-B – waży 18,5 t. To najcięższe spośród wszystkich wysłanych przez Amerykanów na orbitę sztucznych ciał niebieskich.

Ostatnia trójka zajmuje fotele w dolnej części dziobu wahadłowca, wysuniętej przed górną część kabiny. Ellison S. Onizuka układa się nieco z tyłu, po lewej. To trzeci z naukowców, specjalistów NASA. Z przodu zajmują miejsca 2 uczestnicy lotu, którzy w ogóle nie są pracownikami federalnymi. Gregory B. Jarvis jest naukowcem biorącej udział w realizacji amerykańskiego programu kosmicznego prywatnej korporacji Hughes Aircraft. 1,5 roku temu wygrał konkurs na astronautę, w którym brało udział przeszło 600 pracowników Hughes Aircraft. Podczas lotu „Challengera” ma zbierać informacje o pracy napędzanych paliwem ciekłym głównych silników promu, ale wtajemniczeni zdają sobie sprawę, że jego udział w locie to trochę turystyczny bonus.

Medialną gwiazdą tego lotu jest Sharon Christa McAuliffe, 37-letnia nauczycielka, matka 2 dzieci. W 1984 roku została wybrana spośród ponad 11 tys. nauczycieli z całych Stanów, by polecieć w kosmos i w kabinie wahadłowca przeprowadzić lekcję fizyki, transmitowaną przez telewizje do wszystkich amerykańskich szkół. Media w Stanach opisują ją i jej życie od wielu tygodni. Dla milionów Amerykanów McAuliffe stała się już dobrą znajomą, wręcz kimś bliskim. Przeciętni Amerykanie są dumni, że wreszcie w kosmos poleci ktoś taki jak oni, zwykła „hokejowa mama” z sąsiedztwa, po południu dowożąca dzieciaki na zajęcia dodatkowe, a nie zawodowcy przygotowywani do misji przez wiele lat.

Promiennie uśmiechnięta McAulife z grzywą ciemnych włosów nad czołem energicznie wkracza na pokład „Challengera”. Jest w niej tyle radości, że pracownicy obsługi uśmiechają się do niej i machają rękami. Jeden z pracowników NASA wręcza jej błyszczące czerwone jabłko – w Stanach tradycyjny symbol szkoły.

Dla NASA i prezydenta Ronalda Reagana ten lot ma szczególne znaczenie propagandowe, nie tylko z powodu debiutującej w roli astronautki zwyczajnej Amerykanki. Skład reszty załogi nie jest przypadkowy; ma symbolizować wielokulturowość i wieloetniczność amerykańskiego społeczeństwa, a przy tym pokazywać, że każdy Amerykanin, niezależnie od pochodzenia, może sięgnąć gwiazd. Judith Resnick urodziła się i wychowała w rodzinie żydowskich ortodoksów, Ronald McNair jest Afroamerykaninem, a urodzony na Hawajach Ellison Onizuka pochodzi z rodziny japońskich osadników.

Misja o kodzie 51-L zaczyna się z 2-godzinnym opóźnieniem. Kierownictwo lotu woli zaczekać, aż nietypowy na Florydzie mróz ustąpi i kadłub wahadłowca, osadzony na dużo od niego większym zbiorniku, zawierającym ciekły tlen i ciekły wodór dla 3 silników promu, nagrzeją się w promieniach słońca. Silniki wspomagające na paliwo stałe przymocowane są do wielkiego zbiornika z wodorem i tlenem.

Na 2 minuty przed startem Judith Resnick pyta dowódcę:

 – Mógłbyś mi to oddać? – Chodzi o jej ulubioną maskotkę.

 – 2 minuty do startu, lepiej obserwuj odliczanie – odpowiada Scobee.

13 sekund później pilot Smith zauważa:

 – OK, idzie ramię LOX. – To ramię zasilające zbiornika tlenu.

 – Nie powinno ono iść inaczej? – pyta Onizuka.

Wszyscy wybuchają śmiechem.

 – Nie mogłem zobaczyć ruchu, ramię było za głównym monitorem – tłumaczy się po chwili Onizuka.

Na 1,5 minuty przed startem Resnick pyta:

 – Macie zapięte pasy?

 – Po co? – odpowiada pytaniem pilot.

 – Swoich nie zapinam, mogę potrzebować sięgnąć po coś później – dodaje z dezynwolturą Scobee.

Gdy do startu brakuje 40 sekund, Smith niepokoi się, że w zewnętrznym zbiorniku paliwa zaskakująco spada ciśnienie.

 – Wczoraj było to samo – pociesza go Scobee.

O 11.28 odpalone zostają główne silniki „Challengera” na paliwo płynne.

 – W porządkuuu! – woła Resnick.

Scobee dodaje mocy. Prom nadal jest przymocowany do wieży startowej. Statek wypina się do góry. W tym momencie naprężenia w jego konstrukcji są największe. W ogromnych kłębach białego dymu pojawiają się dodatkowe płomienie – odpalone zostały oba silniki wspomagające na paliwo stałe. Zwolniony w tym momencie „Challenger” wolno rusza do góry.

 – Start, start do dwudziestej piątej misji wahadłowca kosmicznego! Wahadłowiec opuścił wieżę! – krzyczy jeden z kontrolerów lotu.

Sala obserwacyjna jest wypełniona po brzegi. Większość obecnych siedzi na podłodze. Z tyłu stoi inż. Roger Boisjoly z Morton Thiokol.

W kabinie promu nastrój jest doskonały.

 – Idź, mamuśko! – woła pilot Smith.

Ani załoga „Challengera”, ani rodziny astronautów, obserwujące start z platformy widokowej – są na niej m.in. mąż, dzieci i rodzice Christy McAuliffe – ani widzowie nadającej na żywo stacji CNN (loty wahadłowców tak już spowszedniały, ze inne stacje telewizyjne dawno zaniechały nadawania transmisji z ich startów), ani nawet kontrolerzy lotu nie mają pojęcia, że coś idzie jednak nie tak. Rejestrują to tylko ultraszybkie kamery NASA. W 0,678 sekundy po starcie z miejsca łączenia prawej rakiety wspomagającej na paliwo stałe z rufą zbiornika na paliwo ciekłe wydobywa się potężny kłąb szarego dymu. W ciągu 1,5 sekundy z tego miejsca wytryska 8 kłębów dymu. Biją w górę, przed rozpędzony do wielkiej prędkości prom kosmiczny. To znak, że wydostają się na zewnątrz pod gigantycznym ciśnieniem. Każda z erupcji dymu jest coraz ciemniejsza, a to znaczy, że płonie nieszczelny gumowy pierścień uszczelniający silnika wspomagającego. Tego właśnie obawiał się inż. Boisjoly.

W 62. sekundzie lotu pilot melduje:

 – 35 tys. stóp, 1,5 Macha.

 – Przyspieszaj – rozkazuje w 70. sekundzie Scobee.

Płomień przepala główny zbiornik ciekłego wodoru. W 73. sekundzie lotu pilot Smith krzyczy z zaskoczeniem:

 – Uhoh!

Źródło: Wikipedia.org

W tej samej chwili na pomarańczowo eksplodują niemal 2 mln l paliwa. Niebo zasłania ogromna biała chmura w kształcie skorpiona. W ośrodku kontroli lotu na wszystkich ekranach obraz „Challengera” zastępują rozbłyskujące gwiazdeczki i przebijająca je litera „S” – znak, że transmisja została przerwana.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

27 stycznia 1945 roku radzieccy żołnierze otworzyli bramy KL Auschwitz. Paradoksem historii było to, że przedstawiciele jednego totalitaryzmu uwolnili więźniów drugiego totalitaryzmu. Wolność odzyskało około 7 tys. więźniów. Za sprawą W. Kalickiego przypominamy tamte wydarzenia:

Lejtn. Jurij Ilinski dostrzega przy zaśnieżonej drodze tablicę z napisem „Auschwitz”. Dalej widać zabudowania miasta.

Jego kompania wchodzi w skład 100. Lwowskiej Dywizji Piechoty dowodzonej przez gen. mjr. Fiedora Krasawina. Dywizja od wschodu naciera na Oświęcim. Dowódca uderzającej od Krakowa na Górny Śląsk 60. Armii I Frontu Ukraińskiego gen. płk Paweł Kuroczkin zamierza w rejonie Oświęcimia otoczyć w dużym kotle wycofujące się siły niemieckie. Sowieckie dywizje nacierają na miasto od północy i od południowego wschodu.

19-letni Ilinski nie ma pojęcia, czy to jeszcze Polska, czy już Niemcy. Dla jego żołnierzy to ważna różnica – żaden z nich nie ma wątpliwości, że w „prokljatoj Germanii” wreszcie będzie im więcej wolno. Gdy sowieccy żołnierze wchodzą do miasta, wszystko staje się jasne. Na domach pojawiają się biało-czerwone flagi, wszędzie pełno rozradowanych polskich mieszkańców. Polacy co rusz przywołują czerwonoarmistów i pokazują im wmieszanych w tłum, poprzebieranych w cywilne ubrania hitlerowskich funkcjonariuszy.

Niemcy nie bronią Oświęcimia i kompania Ilinskiego, która liczy najwyżej połowę etatowego stanu, ok. godz. 14.00 dociera do stacji kolejowej. W otwartym terenie czerwonoarmistów wciska w śnieg ogień karabinów maszynowych. Niemcy siedzą w kilku bunkrach usytuowanych przy stacji, między torami. Są dobrze wstrzelani.

Sowieccy żołnierze niemal pół godziny pełzną w kopnym śniegu, zanim wreszcie jeden z nich obezwładnia wiązką granatów najbliższy z bunkrów. Chwilę potem za plecami czerwonoarmistów rozlega się ryk silników. Na odsiecz kompanii Ilinskiego przybywają czołgi. Huk armatnich wystrzałów i już drugi bunkier rozbity. Niemieckie karabiny maszynowe milkną. Lejtnant na czele swoich piechurów dopada stacji, przeskakuje przez tory. Dalej widać strażnicze wieżyczki i mnóstwo gęsto stojących baraków. Sowieci łapią w lot – to musi być obóz.

Czerwonoarmiści podchodzą bliżej, dostrzegają druty kolczaste. Przez dziury w ogrodzeniu wślizgują się między baraki. Idą ostrożnie – w pobliżu ciągle słychać strzały. Pod ścianą baraku dostrzegają stos straszliwie wychudzonych ciał. Pod kolejnym barakiem – gromadę rozstrzelanych kobiet i mężczyzn. I w końcu trafiają na barak z zagłodzonymi, obdartymi, chorymi dziećmi. Najmłodsze mają po 2–3 lata. Sołdaci rozpinają plecaki i rozdają im wszystko, co tylko nadaje się do jedzenia. 6-letni chłopczyk łapie Ilinskiego za rękę i już nie puszcza. Oprowadza go po obozie, pokazuje: tu było krematorium, a to łaźnia, tam palili ludzi na stosach. Lejtnant bierze ze stosu nadpalonych kości kawałek ludzkiej szczęki i chowa do plecaka. Na pytanie, gdzie rodzice, chłopczyk odpowiada spokojnie, że Niemcy ich zabili. Ilinski w jednej sekundzie postanawia zabrać dziecko ze sobą, do swojego batalionu. Odchucha się je, odkarmi, ubierze. Przy armii zawsze będzie mu lepiej, dostatniej niż wśród cywilów. Ale kombat, dowódca batalionu, każe chłopczyka odprowadzić z powrotem. Dziecko płacze. Ilinskiemu też zbiera się na płacz. W końcu daje chłopczykowi na pożegnanie to, co ma najcenniejszego: maleńki niklowany damski pistolecik kaliber 5 mm.

SS już od lipca 1944 roku, od momentu oswobodzenia obozu na Majdanku, systematycznie likwidowało akta i zmniejszało liczbę więźniów w obozach w Auschwitz i Birkenau. Od początku grudnia 1944 roku do 15 stycznia 1945 wywieziono z obozowych magazynów do Rzeszy ponad 0,5 mln sztuk ubrań po zamordowanych w komorach gazowych. Od jesieni 1944 więźniowie zmuszani byli do zacierania śladów zbrodni: demontowali wyposażenie komór gazowych i krematoriów, rozbierali drewniane baraki, palili akta (w styczniu 1945 palili je w stosach na obozowych ulicach), wykopywali prochy spalonych ofiar i wysypywali do rzeki Soły, plantowali grunt, sadzili drzewa. Tydzień temu Niemcy wysadzili krematoria II i III, a wczoraj o 1.00 ostatnie – krematorium V.

Ostatnie apele w obozie Auschwitz-Birkenau odbyły się 10 dni temu. Nazajutrz zaczęła się ewakuacja 58 tys. więźniów w 500-osobowych kolumnach marszowych, w śniegach i ponad 20-stopniowym mrozie. Słabnących mordowali esesmani. Zginęły tysiące więźniów.

W obozie Auschwitz pozostało ok. 1200 więźniów, chorych i niezdolnych do marszu; w Birkenau – 5800 więźniów, w większości kobiet. Straże SS znikły przed 6 dniami, ale teren obozu nadal przeczesywały patrole SS i Wehrmachtu. Jeszcze przedwczoraj do Birkenau wpadł oddział SD, który zebrał 150 Żydów, wyprowadził za bramę i część z nich rozstrzelał. W tym czasie w obozie Auschwitz esesmani przeszukali baraki, spędzili więźniów w jedno miejsce i szykowali się do egzekucji, gdy nadjechali gestapowcy z wiadomością, że Rosjanie w każdej chwili mogą domknąć kocioł. Wtedy Niemcy w pośpiechu opuścili obóz.

W Birkenau chorzy i skrajnie osłabieni więźniowie pochowali się w barakach. Po godz. 14.00 słychać okrzyki: „Idą! Idą!”.

Więzień Alfred Fiderkiewicz na głównej drodze obozu dostrzega sowieckiego żołnierza. Idzie po śniegu miękkim krokiem, z kolbą przy ramieniu. Fiderkiewiczowi wyzwoliciel kojarzy się z myśliwym na polowaniu. Wychodzi mu naprzeciw:

 – Zdrawstwujtie!

Rosjanin z uśmiechem pyta, czy są tu Niemcy, i czujnym krokiem rusza dalej.

Po południu na teren obozu macierzystego Auschwitz i do Birkenau wkraczają pozostałe sowieckie oddziały. Na widok wychudzonych trupów i zagłodzonych, ważących po 30 kg więźniów z najwyższym trudem idących przez śnieg ku wyzwolicielom, wielu zahartowanych czerwonoarmistów płacze jak dzieci. Rosjanie oddają ludziom w pasiakach cały swój prowiant. Niestety, żołnierze zaopatrzeni są wyśmienicie: prócz sucharów mają konserwy z tłustą wieprzowiną, połcie solonego wędzonego boczku. Mięso jest dla wygłodzonych więźniów śmiertelnym zagrożeniem, ale tylko nieliczni potrafią się ograniczyć do sucharów. Nie mija kwadrans i pierwsi nieszczęśnicy w pasiakach zwijają się z bólu i znaczą śnieg krwawą biegunką. Wielu umiera. Wśród nich znany przedwojenny prawnik z Wiednia, nadprokurator dr Wachsman.

Późnym popołudniem na terenie obozu zjawiają się sowieccy lekarze wojskowi. Natychmiast rozkazują odebrać byłym więźniom wszystko, co mają do jedzenia – z wyjątkiem sucharów – i zabierają się do badania chorych.

Do bloku chorych w Birkenau sowieccy żołnierze docierają późno, już po zmroku. Gdy drzwi wielkiego baraku powoli się otwierają, dziesiątki leżących w ubraniach chorych więźniarek zamiera z przerażenia. Podczas ewakuacji esesmani nie zdążyli zlikwidować szpitala kobiecego – czyżby teraz wrócili, by chore więźniarki zabić? Do tonącego w ciemnościach baraku wchodzą gęsiego czerwonoarmiści. Każdy trzyma w ręku świecę. Pierwszy, wysoki Rosjanin, idzie ostrożnie, rozgląda się. Za nim maszeruje straszliwie brzydki Mongoł. Na jego ręku siedzi obozowe dziecko – wychudzone, brudne. Malec przytula się, majstruje koło twarzy sołdata, który z uśmiechem odsuwa głowę, gdy paluszek trafia go w oko.

Chore więźniarki z płaczem czołgają się do żołnierzy, obejmują ich za nogi, całują po rękach. Rosjanie trochę przerażeni głaszczą ich ogolone głowy, podnoszą wychudłe jak szczapy ciała.

 – Czy do Budapesztu można wracać? – woła któraś.

 – Można – odpowiada najwyższy z żołnierzy.

 – A do Belgradu?

 – Można, można.

 – A do Łodzi? – woła zza pleców towarzyszek niedoli 16-letnia Julia Temerson, Żydówka z Łodzi.

 – Można!

Ciężko chora niemiecka więźniarka przepycha się do Rosjanina:

 – Berlin? Berlin?

 – Berlin jeszcze nie, ale już niedługo.

W okolicach Oświęcimia i Brzezinki wieczorem i w nocy toczą się dość intensywne walki. Sowieccy żołnierze, którzy parę godzin wcześniej przemaszerowali przez teren obu obozów, żadnych jeńców teraz nie biorą.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

„Wielka Gwiazda Afryki” – tak nazywa się największy diament, jaki do tej pory wydobyto, a stało się to 26 stycznia 1905 w okolicach Pretorii w Afryce. W. Kalicki przypomina dziś to wydarzenie:

Popołudniowe słońce sięga dna gigantycznej dziury w ziemi o powierzchni 30 ha, głębokiej na 10 m, na dnie której uwija się ponad 1000 czarnoskórych robotników. W środku wielkiej dziury wybranej w stepie podbitego przed 2 laty przez Brytyjczyków boerskiego Transwalu na południu Afryki wyrąbano drugą, ogromną jamę, o średnicy kilkakrotnie mniejszej od całej kopalnianej dziury i płytszą o połowę.

Gigantyczną jamę powoli obchodzi niski biały mężczyzna w zniszczonym, zakurzonym garniturze. Filcowy kapelusz skrywa jego krótkie, gęste, leciutko szpakowate włosy. Mimo szerokiego ronda kapelusza jego twarz jest spalona słońcem, a wydatny ciemnobrązowy nos kontrastuje z bielą króciutkiej brody. Mężczyzna idzie nieśpiesznie, wodnistobłękitnymi oczami uważnie ogląda strome ściany wielkiej dziury.

Niedawno potężna eksplozja rozerwała skały i grunt na dnie. Górnicy pakują teraz urobek na wagoniki przemysłowej kolejki, stojące na dnie dziury, które wywiozą go po stromo ułożonych torach na powierzchnię do zakładu przeróbki. Tam urobek zostanie zrzucony na wielkie hałdy, potem rozdrobniony i przejrzany przez robotników w poszukiwaniu białych przezroczystych kamyczków – surowych diamentów.

Jeszcze parę lat temu była tu zaciszna farma starego Boera Joachima Prinsloo, sławnego wśród poszukiwaczy złota i diamentów.

W 1886 roku, gdy w Transwalu wybuchła gorączka złota, Prinsloo mieszkał na farmie Madderfontein i wszystkim powtarzał, że na tej farmie chce spokojnie umrzeć. Ale poszukiwacze złota podejrzewali, że Prinsloo mieszka na żyle złota, i w końcu nakłonili go do sprzedaży Madderfontein ogromnymi pieniędzmi. Bogaty Prinsloo kupił sobie – kawał drogi od starej farmy – nową, zwaną Kaalfontein. Nowi właściciele Madderfontein odkryli pod chałupą starego Joachima nadzwyczajnie bogate złoża złota.

Prinsloo z dorosłą córką szybko zadomowił się w Kaalfontein i znów powtarzał sąsiadom, że już się stąd nie ruszy. Do czasu gdy w pobliżu znaleziono kominy kimberlitowe, formacje geologiczne zawierające diamenty. Poszukiwacze diamentów ogromnymi pieniędzmi skusili Prinsloo, który sprzedał Kaalfontein i przeprowadził się na trzecią farmę. W Kaalfontein powstała świetnie prosperująca kopalnia diamentów.

Ostatnią już farmę Joachima Prinsloo upatrzył sobie Thomas Cullinan. Urodzony w południowoafrykańskiej Cap Colony w prostej rodzinie Cullinan od młodości ciężko harował w Johannesburgu jako murarz i odkładał każdy grosz. Przed paru laty Cullinan usłyszał w barze, dokąd czasem zachodził, opowieść poszukiwacza diamentów, któremu trafił się dziwny przypadek: szmat drogi od Johannesburga, w Transwalu, niedaleko Pretorii, w okolicy farmy starego dziwaka Prinsloo, w terenie, który wykluczał występowanie złóż diamentonośnych, znalazł, ot tak, na wpół zakopany w ziemi spory diament. Ale potem, mimo poszukiwań, nie trafił na najmniejszy choć diamentowy okruszek. Cullinan zabrał oszczędności, żonę i ruszył do Transwalu. Teren opisany przez poszukiwacza rzeczywiście nie wyglądał obiecująco, z wyjątkiem samotnego niewielkiego wzgórka w stepie, zwanego w Afryce kopje. Z tego kopje w porze deszczowej spływają strumienie, które mogły wypłukać tamten pojedynczy diament na powierzchnię. Ale wypłukać musiałyby z… podziemnego złoża!

Cullinan zaproponował Prinsloo sprzedaż farmy. Stary Joachim wyrzucił murarza za drzwi.

Cullinan wysłał do starego Joachima agenta nieruchomości. Prinsloo przegnał go, celując ze strzelby.

Cullinan postanowił czekać. Gdy Prinsloo zmarł, Cullinan kupił farmę od jego córki za 52 tys. funtów. Sporo, ale śmiesznie mało, gdyby popatrzeć na to miejsce 2 lata później. Zamiast starej chałupy Prinsloo rozpościerała się ogromna dziura w ziemi – serce Premier Diamond Mining Company w Cullinan.

Pierwsza (w Transwalu) Diamentowa Kompania Górnicza jest własnością Thomasa Cullinana. Miasteczko, które Cullinan wybudował dla rodzin 2 tys. swoich robotników, nie dość, że jest jego własnością, to jeszcze nosi jego imię.

Niski, spalony słońcem mężczyzna w kapeluszu uważnie patrzy na czarnoskórych kopaczy ładujących urobek na wózki, co chwila rzuca okiem na ściany wielkiej kopalnianej dziury. To jego praca – Frederick Wells jest szefem robót i menedżerem powierzchniowym kopalni. O tej porze, wczesnym popołudniem, ukośne światło słońca pozwała łatwiej zauważyć błyski diamentowych kamyczków, leżących akurat na powierzchni wyrobiska.

Nagle Wells dostrzega w ścianie wyrobiska, wysoko nad głową, 9 m od powierzchni gruntu, jaskrawy błysk. Bez namysłu wspina się po ścianie w górę. Nie zważa, że ziemia brudzi mu garnitur. Już jest mniej więcej tam, gdzie dostrzegł błyśnięcie światła. Wpatruje się w zwietrzałą skałę – o, jest! Matowobiały skrzący się kamyczek. Wells zapiera się butami i lewą ręką o grunt, drugą wyciąga z kieszeni scyzoryk i rozkłada go. Dziobie ostrzem skalisty grunt wokół źródła lśnienia. Robota idzie mu powoli, ale wreszcie go ma – duży, podłużny, acz nieregularnego kształtu, białawy ni to kawał szkła, ni to przezroczystego kamienia, oblepiony resztkami zwykłej skały. Ten dziwny przedmiot jest tak duży, że Wells nie ma szans, by schować go w obu swych potężnych dłoniach.

Dobra, dobra, nie z Frederickiem Wellsem takie numery! Niejeden raz koledzy z kopalnianego nadzoru robili mu takie kawały – nieregularne, malutkie, potłuczone bryłki szkła wbijali w ziemię w miejscach, które zwykł kontrolować, i potem przy piwie pękali ze śmiechu, opowiadając sobie, jak Wells na kolanach wygrzebywał bezwartościowe szkiełka.

No tak, ale tym razem kumple naprawdę przesadzili. Każde dziecko w Pretorii wie, że diamenty długości 12 cm nie istnieją!

Coś jednak każe Wellsowi nie wyrzucić tego kawałka szkła precz. Wells mocno dziabie ostrzem scyzoryka w powierzchnię znaleziska, odłupuje resztki materiału skalnego. Nagle ręka ze scyzorykiem zastyga w powietrzu. A jeśli to jednak…

Wells chowa scyzoryk i ostrożnie trzymając kamień, pędzi co sił do swego laboratorium na powierzchni kopalni.

Tam pod lampą i lupą uważnie ogląda znalezisko. Kryształ jest absolutnie przezroczysty, dosłownie jak woda, z wyjątkiem kilku inkluzji grafitowych oraz kolorowych plamek blisko powierzchni. Wiązka spolaryzowanego światła przechodzi przezeń we wszystkich kierunkach, ale najżywsza staje się, gdy przechodzi przez największą średnicę, długości ponad 12 cm. Wtedy Wells dostrzega znakomite, harmonijne kolory. Serce bije mu coraz mocniej. To nie może być szkło, takich szkieł po prostu nie ma. Wewnątrz kryształu dostrzega czarną plamkę, wokół której kolory stają się bardzo żywe, zmienne, wręcz rotują wokół plamki, gdy Wells obraca analizator. Dla tak doświadczonego eksperta od diamentów to wskazówka, że w tym miejscu kamienia występuje silne naprężenie.

Wells waży diament: 3025 karatów! Boże, czy to w ogóle możliwe!? Najsłynniejsze, największe brylanty świata, prawda, że już oszlifowane, zatem po znacznej utracie wagi w stosunku do wagi surowego diamentu, z którego powstały, ani się mogą równać. Nizam Hajdarabadu – 279 karatów. Koh-i-noor, po pierwszym szlifie – 279 karatów. Orłow – 194 karaty. Gwiazda Południa – 124 karaty. Książę Toskanii – 133 karaty.

Wells powraca do analizy kamienia.

Na jego powierzchni struktury krystaliczne są bardzo dobrze zaznaczone, krawędzie są częściowo zaokrąglone, ale częściowo – bardzo ostre. W analizatorze dostrzega 4 płaszczyzny rozszczepienia o wielkiej regularności. Nawet nie chce myśleć, że ten, do tej pory niewyobrażalnej wielkości, diament gigant mógł być w naturze dużo, dużo większy i podczas odstrzeliwania skał został rozłupany na części. Reszta, być może nawet większa od kamienia, który Wells trzyma w ręku, rozłupana eksplozją dynamitu na drobnicę, została odnaleziona przez robotników w urobku. Albo i nie – może wielki kamień, oblepiony resztkami skały, tkwi niezauważony gdzieś w gigantycznych hałdach wokół kopalni?

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

25 stycznia 1930 roku miał dokonać się największy skok na bank w Europie. Miejsce akcji: Częstochowa, w roli głównej doświadczony kasiarz o pseudonimie „Szpicbródka”. Jak do tego nie doszło opowiada W. Kalicki:

Nad ranem wywiadowcy i mundurowi policjanci ruszają w Warszawę. To już piąty dzień wielkiej obławy policji w całej Polsce na elitę świata przestępczego – kasiarzy.

Przed 6 dniami, w senny niedzielny poranek, dozorca posesji Nowy Świat 61 zauważył, że w sklepie znanego warszawskiego jubilera Jagodzińskiego, zajmującym parter budynku, brakuje kraty żelaznej, zakładanej od wewnątrz na drzwi frontowe, całe zaś wnętrze wypełnia gęsty biały dym. Dozorca pewien, że wybuchł pożar, zaalarmował posterunkowego. Policjant stwierdził, że drzwi do jubilera od strony zaplecza są otwarte, w środku panuje ogromny nieład, zaś kasa ogniotrwała jest rozpruta. Właściciel zawiadomiony o włamaniu wpadł w szok i śledczy długo musieli czekać, aż będzie w stanie oszacować straty. Ostatecznie okazało się, że z rozprutej kasy znikło 10 tys. zł w gotówce i biżuteria wartości ponad 160 tys. zł.

Prowadzący oględziny na miejscu włamania policjanci nie kryli zdumienia – to była robota prawdziwych zawodowców, przeprowadzona z wielkim rozmachem i perfekcyjnie. Ślady w zamku drzwi na zapleczu sklepu zdradziły, że przestępcy weszli do wnętrza na tzw. pasówkę, dorobiony klucz. W środku policjanci znaleźli porzucony sprzęt kasiarzy – najnowszy typ aparatu tlenowo-acetylenowego, butle z tlenem i acetylenem oraz dwie walizki pełne wyrafinowanych narzędzi. Kasa ogniotrwała, którą rozpruto palnikiem, znajdowała się wewnątrz wielkiego namiotu z ceraty, rozbitego przez złodziei w pokoju. Nigdzie nie można było znaleźć odcisków palców. Przestępcy pracowali w rękawiczkach.

Doświadczeni policjanci szybko odtworzyli przebieg włamania. Nad ranem przestępcy weszli od zaplecza, otwierając tylne drzwi sklepu pasówką. Potem wspólnik kasiarzy zamknął ich w sklepie od zewnątrz. Złodzieje rozbili ceratowy namiot nad kasą, by przez okna od strony ruchliwego Nowego Światu jakiś poranny przechodzień nie zauważył płomienia palnika. Kasę rozpruli palnikiem. Porzucony sprzęt świadczył, że coś ich przestraszyło – musieli pośpiesznie spakować łupy, sprzęt zaś porzucili. Jak uciekli? Jeszcze na początku akcji odcięli kłódki na kracie od drzwi frontowych i potem wybiegli, niezauważeni, prosto na Nowy Świat.

Policja potraktowała włamanie na Nowym Świecie jak wyzwanie rzucone przez świat przestępczy. Zamiast prowadzenia rutynowego, dyskretnego rozpoznania warszawskiego półświatka, zmobilizowane natychmiast wszystkie siły stołecznej policji ruszyły na dansingi, do kabaretów, domów publicznych i złodziejskich melin. Nieoczekiwane uderzenie przyniosło nadzwyczajne rezultaty. W warszawskich metach policjanci zatrzymali elitę europejskich kasiarzy: Stefana Wyrzykowskiego, Stanisława Szczechowicza, Bolesława Laskowskiego, Karola Czajkowskiego, Leona Szydłowskiego, Nutę Loginiaka, Stefana Matuszewskiego, Nutę Sołowieja. Większość z nich od dawna była bezskutecznie poszukiwana przez policję. Co więcej, w ich melinach policjanci znaleźli ogromną ilość najnowocześniejszego sprzętu kasiarskiego – dowód, że wkrótce włamania takie jak na Nowym Świecie miały posypać się niczym z rozprutego worka.

W mieszkaniu Kazimiery Kozłowskiej przy Pańskiej wywiadowcy aresztowali kolejnych asów kasiarskiego fachu: Stanisława Cichockiego „Szpicbródkę”, Wacława Piórkowskiego oraz Mariana Brzezińskiego „Mańka Buca”, nieformalnego męża gospodyni.

Cichocki, dla przyciętej w klin bródki zwany „Szpicbródką”, w Warszawie zasłynął głośnymi akcjami na kasę Banku Dyskontowego i skarbiec Banku Przemysłowców przy ul. Zgoda, a zwłaszcza dokonanym przed niespełna 3 laty podkopem pod Państwowe Zakłady Graficzne w Alejach Jerozolimskich, gdzie drukowano banknoty. Choć żadna z tych akcji nie zakończyła się sukcesem, granicząca z bezczelnością śmiałość i błyskotliwe, drobiazgowe planowanie przysporzyły „Szpicbródce” wielkiej sławy i poważania w przestępczym światku. Odtąd zatrudniany był przez polskich kasiarzy jako planista i konsultant przy poważniejszych skokach.

Marian Brzeziński stał się sławny w półświatku w zeszłym roku, gdy wziął w obronę młodego krakowskiego złodzieja Mariana Zwolińskiego, okradzionego przez złodziei warszawskich. Spór o to, czy postąpił słusznie, podzielił stołeczny półświatek. Konflikty szybko przerodziły się w porachunki, zabito kilku przestępców. Rada warszawskiego świata przestępczego, zwana Din Tojrą, wydała na „Mańka Buca” wyrok śmierci, ale 2 egzekutorów, którzy dopadli go w szpitalu, niedoszła ofiara zastrzeliła na oczach tłumu pacjentów. Dopiero wielki okup zapewnił „Mańkowi” cofnięcie podziemnego wyroku i przywrócenie pełni przestępczych praw.

Z zatrzymanych w mieszkaniu Kozłowskiej złodziei, najskromniej prezentuje się Marian Piórkowski. Tylko wtajemniczeni wiedzą, że ten początkujący przestępca cieszy się wśród kasiarzy opinią prawdziwego artysty palnika acetylenowego, potrafiącego rozpruć najgrubsze ściany kas ogniotrwałych i nawet nie osmalić leżących tuż za nimi banknotów.

Podczas rewizji osobistej u Brzezińskiego znaleziono 8 fragmentów planów przedstawiających urządzenia alarmowe stosowane w bankach. W kieszeni „Szpicbródki” policjanci natrafili na niewielką blaszkę z nieznanego metalu, dość osobliwego kształtu. Wydała się im podejrzana i zatrzymali ją.

Policjanci przypuszczali, że 3 kasiarzy łączy coś z włamaniem na Nowym Świecie, ale nie byli w stanie ustalić, co konkretnie. Wtedy przypomnieli sobie mgliste pogłoski, krążące ostatnio po warszawskim półświatku, o mającym rychło nastąpić jakimś wielkim skoku na bank. Wobec braku postępu w śledztwie, 3 zatrzymanym kasiarzom odebrano ubrania i przeszukano je drobiazgowo, prując szwy i podszewki. Opłaciło się. W marynarce „Mańka Buca” znaleziono zaszyty kwit z firmy Perun na Grochowskiej, specjalizującej się w dostawach tlenu i acetylenu. Kwit wystawiony na fałszywe nazwisko ziemianina Mariana Bielańskiego spod Pułtuska potwierdzał opłacenie z góry nabicia wielkiej stalowej butli aż 1000 l acetylenu.

W tym czasie inna ekipa policyjna szybko wyjaśniała tajemnice skoku na Nowym Świecie. Najpierw wywiadowcy ustalili, że od dnia włamania nikt nie widział kasiarza Daszkiewicza „Kwadratowego”. 2 doby zajęło wywiadowcom wyśledzenie „Kwadratowego” w dotąd nieznanej policji melinie na Bagnie. 3 ekipy policyjne przeprowadziły rewizje w mieszkaniach „Kwadratowego”, jego kochanki i jego rodziców. Pod podłogą piwnicy rodziców znaleziono zakopaną część łupu z Nowego Światu. Wczoraj postawiony wobec takich dowodów „Kwadratowy” załamał się i zaczął sypać. Wyjawił, że szefem skoku na jubilera Jagodzińskiego był Adam Stempel, członek międzynarodowej grupy kasiarzy, który niedawno uciekł z gmachu sądu w Poznaniu, dosłownie chwilę po skazaniu go na 8 lat ciężkiego więzienia. „Kwadratowy” opowiedział też, że sprzęt do prucia kasy – aparat acetylenowy, manometry – kupił na polecenie Stempela w firmie Spawotechnika przy Królewskiej, zaś butle z tlenem i acetylenem sprowadził z Katowic. Policjanci jeszcze wczoraj sprawdzili jego zeznania i wybuchła sensacja. „Kwadratowy” kupił w Spawotechnice 2 aparaty – ten większy, nowocześniejszy, dużo wydajniejszy, przekazał Stemplowi.

Śledczy nie mają wątpliwości – aparat acetylenowy i wielka 1000-litrowa butla acetylenu, kwit na nabicie której znaleziono zaszyty w marynarce kompana „Szpicbródki”, miały posłużyć do napadu na bank. Układanka domyka się: „Szpicbródka”, „Maniek Buc” i Piórkowski zorganizowali skok na któryś z banków. Przygotowania do takiej akcji są bardzo kosztowne, zatem „Szpicbródka” zorganizował nieco wcześniej skok na jubilera Jagodzińskiego, z którego zysk miał sfinansować włamanie do banku.

 „Szpicbródka” i jego dwaj wspólnicy to raczej szefowie, planiści wielkiego skoku. Wykonawcy pewnie są gotowi i lada chwila mogą uderzyć. Ale na który bank?

Liczy się każda minuta. Jeszcze przed południem wywiadowcy z fragmentami planów znalezionych przy „Mańku Bucu” ruszają do ekspertów od alarmów i biur projektujących bankowe systemy alarmowe. W biurze projektowym na Chmielnej inż. Malicki rozpoznaje plany instalacji znalezione przy „Mańku Bucu”. To systemy alarmowe zainstalowane w Banku Polskim w Częstochowie. A dziwna blaszka znaleziona w kieszeni „Szpicbródki”? Inż. Malicki przez chwilę studiuje plany i oznajmia z zaskoczeniem, że najwyraźniej blaszka ta jest w stanie bezgłośnie wyłączyć cały system alarmowy częstochowskiego banku. Malicki przypomina sobie, że niedawno zgłosił się do niego jakiś mężczyzna, powołał się elektrotechnika Dąbrowskiego z częstochowskiego Banku Polskiego, który opiekuje się tamtejszymi systemami alarmowymi, i poprosił o obszerne wyjaśnienie ich konstrukcji, bo, jak powiedział, systemy ustawicznie się psują. Inż. Malicki żądanych wyjaśnień udzielił.

Jest już sobotnie popołudnie – a noc z soboty na niedzielę to najlepsza pora do skoku na bank. Warszawska Komenda Policji wysyła do policji częstochowskiej szyfrowaną depeszę z ostrzeżeniem. Najbliższy pociąg do Częstochowy odchodzi dopiero za parę godzin. Policjanci dzwonią do dyrektora warszawskiej centrali Banku Polskiego, który natychmiast oddaje im do dyspozycji swą luksusową limuzynę. Oficer śledczy wraz z kilkoma wywiadowcami bez zwłoki ruszają w drogę.

Częstochowscy policjanci dokonują w tym czasie sensacyjnych ustaleń. Oddział Banku Polskiego znajduje się w wybudowanym w czasach carskich budynku przy ul. Panny Marii. Z boku do bankowej posesji przylega jednopiętrowy budynek nr 36. Policja błyskawicznie sprawdza na planach, że jedna z oficyn posesji bezpośrednio sąsiaduje z budynkiem banku, zaś jednopokojowe mieszkanie na jej piętrze dzieli tylko ściana od bankowego skarbca. Policjanci próbują odszukać właściciela tego mieszkania. I kolejna niespodzianka. Latem zeszłego roku jego właściciel, niejaki Rosenstein, otrzymał od Jankla Zylbermana propozycję kupienia klitki. Rosenstein sprzedać jej nie chciał, ale Zylberman tydzień po tygodniu podwyższał ofertę – aż do 10 tys. zł. Rosenstein w końcu zgodził się, za 6 tys. kupił 3 razy większe mieszkanie w lepszym punkcie Częstochowy i wyprowadził się. Zylberman nie wprowadził się, wniósł tylko 3 wielkie skrzynie.

Pod podanym w dokumentach sprzedaży adresem nikt nie zna żadnego Jankla Zylbermana.

Wczesnym wieczorem warszawscy i częstochowscy policjanci wkraczają do mieszkania rzekomego Zylbermana. Jest puste. Zdemolowana kuchnia cuchnie jak ustęp. Jedyny pokój zamknięto na potężną kłódkę. Po jej przecięciu policjanci wchodzą do środka. Jest zwyczajnie: nowe tapety, otomana, szafa, 3 skrzynie. Ale w otomanie policjanci znajdują ogromną butlę stalową z 2 tys. l acetylenu. Wszystkie skrzynie wypełnione są gruzem. Ale skąd ten gruz? Policjanci opukują ściany. Tuż pod sufitem, nad szafą, tapeta wydaje głuchy odgłos. Pod nią w metrowej grubości murze banku wykuto spory otwór o średnicy 80 cm i takiejże głębokości. Pozostała do wybicia już tylko jedna warstwa cegieł od strony banku. Za nią znajduje się archiwum, skąd wewnętrznymi schodkami można zejść do skarbca.

Zgłasza się dyrektor częstochowskiego Banku Polskiego. Drżącym głosem oznajmia, że w kasie leży rekordowo wielki majątek – 30 mln zł w gotówce.

To byłby największy skok na bank w Europie.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.