15 kwietnia 1912 roku zatonął niezatapialny, jak o nim sądzono, największy ówczesny transatlantyk „Titanic”. Oto opis W. Kalickiego:

20 minut przed północą delikatny wstrząs, potem krótki, niezbyt głośny dźwięk, przypominający piłowanie metalu, uświadamiają 2 marynarzom na stanowiskach obserwacyjnych, że „Titanic”, jeden z największych, a na pewno najbardziej luksusowy transatlantyk z 1320 pasażerami i 890 członkami załogi na pokładzie, zderzył się z górą lodową. Gigantyczna góra z 2 szczytami rozpruła bok statku na długości kilkudziesięciu metrów. Żaden z będących na służbie oficerów i marynarzy nie podejrzewa nawet, że „Titanicowi” mogłoby grozić coś poważniejszego.

Kapelmistrz orkiestry pokładowej 33-letni skrzypek Wallace Hartley orientuje się, że zdarzyło się coś niezwykłego. 8-osobowa orkiestra nie jest częścią załogi liniowca. Na zamówienie armatora „Titanica” skompletowała ją firma Black z Liverpoolu z najlepszych muzyków, grających na innych wielkich statkach pasażerskich i w brytyjskich pubach. Każdy z muzyków zna na pamięć 350 utworów z oficjalnego śpiewnika White Star Line. Na „Titanicu” orkiestra rzadko grywa w pełnym składzie. Zwykle występowała podzielona na kwintet pod batutą Hartleya i na trio w składzie: fortepian, wiolonczela i skrzypce. Kwintet grywał w porze podwieczorku, po kolacji i podczas nabożeństwa w pomieszczeniach I klasy, zaś do obowiązków tria należało występowanie w salonie obok Café Parisien oraz w jadalni II klasy. Wieczorami muzycy zamieniali marynarki niebieskie na białe i w rozmaitych składach dawali recitale w palmiarni i w salonach.

Hartley, szykujący się wraz z innymi muzykami do snu w nieoznakowanej kabinie w rufowej części pokładu E, w której zakwaterowana jest orkiestra, wychodzi na wyższe pokłady, by rozeznać się w sytuacji. Stewardzi, pukający do drzwi kabin i wzywający do wyjścia na pokład, nie pozostawiają wątpliwości, że stało się coś niepokojącego. Kapelmistrz pamięta o swoich obowiązkach – ma dbać o dobry nastrój pasażerów. Wraca pędem na dół, do kabiny muzyków. Po chwili wszyscy, w wizytowych marynarkach, wybiegają z instrumentami na korytarz pokładu E i biegną na górę.

20 minut po północy kpt. Edward John Smith kończy inspekcję statku. Już wie, że „Titanic” musi zatonąć. Stary, doświadczony kapitan jest załamany. Podobnie jak konstruktorzy statku, jego budowniczowie, cała załoga i wszyscy pasażerowie, był przekonany, że „Titanic” jest niezatapialny. Wie, że miejsc w szalupach nie starczy nawet dla połowy ludzi na pokładzie. Gdy zawiodła najnowsza technika, kapitanowi pozostaje liczyć na poczucie honoru i obowiązku oficerów i marynarzy. I na zdolność do poświęceń oraz stoicki spokój w obliczu śmierci pasażerów wychowanych w ideałach epoki edwardiańskiej.

Mjr Arthur Peuchen, przedsiębiorca z Toronto, po krótkim rekonesansie przeprowadzonym na górnych pokładach wraca do swej kabiny. Ubiera się starannie, wciągając kilka warstw ciepłych ubrań. Ostatni raz rzuca okiem na małą cynową szkatułkę leżącą na stoliku. Spoczywa w niej bajeczna fortuna: 200 tys. dolarów w obligacjach i 100 tys. w uprzywilejowanych akcjach. Major szkatułkę zostawia na stoliku; zabiera ze sobą 3 pomarańcze.

Najbogatszy pasażer na pokładzie „Titanica”, 48-letni płk John Jacob Astor, którego osobisty majątek szacowany jest na 100 mln dolarów, nie opuszcza swej 18-letniej ciężarnej żony. Zabiera ją z lodowatego zimna pokładu szalupowego do sali gimnastycznej. Oboje siadają na koniu gimnastycznym. By odwrócić jej uwagę od niepokojących przygotowań do opuszczenia statku, wyjmuje z kieszeni scyzoryk, rozcina swoją kamizelkę ratunkową i pokazuje, co jest w środku.

Na pokładzie szalupowym pani Vera Dick z ociąganiem wkłada kamizelkę. Widząc to, nieznajomy dżentelmen z uprzejmym uśmiechem zachęca ją: „Proszę, niech pani przymierzy – to ostatni krzyk mody! Wszyscy to noszą”. Potem pomaga wiązać taśmy.

Kpt. Smith wydaje rozkaz, by w eter wysłać wezwanie pomocy. Parę minut później, na żądanie II oficera Charlesa Lightollera, zezwala na załadowanie kobiet i dzieci do łodzi ratunkowych i opuszczenie ich na wodę. Ale nikt nie kwapi się do zimnych, odkrytych łodzi – rzęsiście oświetlony „Titanic” stoi spokojnie na gładkim jak stół oceanie i tłumy pasażerów na górnych pokładach nie wierzą, że coś serio mogłoby mu zagrażać.

Muzycy pod wodzą Wallace’a Hartleya rozkładają instrumenty w salonie I klasy. Hartley podaje numer melodii – to żywy, wesoły ragtime. Ponad pokładami niosą się takty standardów: Great Big Beauty Doll, Can’t You Hear Me, Caroline?, Moonlight Bay.

Po prawej stronie pokładu szalupowego ktoś z tłumu patrzącego na wchodzące do łodzi kobiety woła: „W pierwszej kolejności bierzcie nowożeńców!”. Odtąd do kolejnych szalup wpuszczani są także młodzi, którym katastrofa przerwała miodowy miesiąc.

Na dole, w zalewanych w coraz szybszym tempie kotłowniach i maszynowni, trwa zajadła walka o utrzymanie w akcji najważniejszych urządzeń statku. Żaden z palaczy i mechaników nie próbuje uciekać. Z poświęceniem rozrzucają, gaszą paleniska, by zbliżająca się do nich woda nie spowodowała eksplozji, uruchamiają prądnice awaryjne, pompy, wyłączają niepotrzebne już ogromne wentylatory. Marynarze świetnie rozumieją, że gdyby prądnice przestały działać i statek pogrążył się w ciemnościach, wśród pasażerów wybuchłaby katastrofalna w skutkach panika. Gdy wreszcie pęka jedna z grodzi i do kotłowni wdziera się ściana wody, mechanik Harvey wola do kolegów, by uciekali, a sam wraca po drugiego mechanika, Shepherda, który parę chwil wcześniej złamał nogę. Obaj giną w odmętach.

Statek przechyla się na prawą burtę, na dziób. Sternik Rowe wystrzeliwuje białe rakiety – wezwanie pomocy. Teraz pasażerowie pojmują wreszcie, że „Titanic” jest zagrożony. Przy łodziach robi się tłoczno. Mężowie odprowadzają żony do szalup, żegnają je i znikają w tłumie pasażerów na pokładzie. W każdej z opuszczanych łodzi jest jeszcze wiele miejsca, ale mężczyźni pozostają na statku. Pani Douglas woła z szalupy: „Walter, musisz pójść ze mną!”. Mąż odpowiada jej: „Nie, muszę być dżentelmenem”, i wraca na pokład.

Chłopcy w wieku szkolnym traktowani są jak mężczyźni – zostają na pokładzie. Kiedy małoletni Alexander Compton słyszy, jak jego matka odmawia wejścia do łodzi z córką Sarą, ale bez niego, prowadzi ją do szalupy nr 14 i strofuje: „Mamo, nie szalej! Ty i Sara wsiadacie do łodzi, ja będę się o siebie martwił sam”.

Panowie w najdziwniejszych strojach, w piżamach albo we frakach i kapciach, z galanterią odprowadzają swe żony i znajome do szalup. Ustępują sobie przy tym wzajem miejsca, przepraszają za tłok. Mjr Archibald Butt, doradca wojskowy amerykańskiego prezydenta Tafta, odprowadza do łodzi panią Marie Young, przed laty nauczycielkę muzyki prezydenta Theodora Roosevelta. Usadowiwszy ją, starannie otula kocem, uchyla kapelusza, życzy powodzenia i wraca w tłum na pokładzie.

Dziób „Titanica” pogrąża się coraz głębiej w morzu, powiększa się złowrogi przechył. Wśród tłumów na górnych pokładach narasta niepokój. Kapelmistrz Hartley wyprowadza orkiestrę na pokład, przed salę gimnastyczną, by podnieść pasażerów na duchu. Dalej gra ragtime’y, dołącza fokstroty i walce. Pianiści Taylor i Brailey, pozbawieni swoich instrumentów, wybijają obcasami rytm.

Do szalupy nr 8 wchodzi pani Ida Straus. Po chwili rozmyśla się i mówi do stojącego na pokładzie męża Isidora: „Przeżyliśmy razem tyle lat, zostanę z tobą”. Ich znajomi, płk Archibald Gracie i Hugh Woolner, namawiają ją, by została w łodzi, ale pani Straus nie zmienia decyzji. Woolner namawia pana Strausa: „Jestem pewien, że nikt nie będzie miał nic przeciwko temu, że do łodzi wsiądzie jeden starszy dżentelmen”. Straus odpowiada z niesmakiem: „Nie wejdę przed innymi mężczyznami”. Państwo Straus wracają na pokład i siadają na leżakach. Trzymając się za ręce, czekają na koniec.

O 1.30 na pokład szalupowy wychodzi amerykański magnat stalowy Benjamin Guggenheim. Po raz pierwszy tej nocy pojawił się tam godzinę temu, w ciepłych swetrach i kamizelce ratunkowej. Na włożenie ich namówił go jeden ze stewardów. Teraz Guggenheim i jego osobisty sekretarz Victor Giglio ubrani są na powrót we fraki, wizytowe koszule, nienagannie zawiązane muszki. Całkowicie spokojny Guggenheim wzywa stewarda Johnsona i prosi o przekazanie wiadomości żonie, która jest już w jednej z szalup: „Skoro w łodziach brak jest miejsc dla kobiet i dzieci, chcę tu zostać i zachować się, jak na mężczyznę przystało. Nie chcę umierać jak bydlę. Żadna kobieta nie może zostać na pokładzie tego statku tylko dlatego, że Ben Guggenheim okazał się tchórzem. Włożyliśmy to, co mamy najlepszego, i jesteśmy przygotowani, aby pójść na dno jak dżentelmeni”.

Załoga „Titanica” z zimną krwią wykonuje swoje obowiązki pośród narastającego chaosu. 5 urzędników pocztowych, 2 Anglików i 3 Amerykanów, zalewanych przez wodę przenosi 45-kilogramowe worki z pocztą do kolejnych pomieszczeń. Mimo wezwań do ratowania się przez 2,5 godziny heroicznie walczą o uratowanie poczty i idą na dno razem ze statkiem.

Niektórym z pasażerów puszczają w końcu nerwy: próbują wdzierać się do łodzi. Pilnujący porządku oficerowie brutalnie wywlekają ich na pokład.

O 2.00 w nocy kapelmistrz Hartley zarządza, by członkowie orkiestry włożyli kamizelki i przeszli do wejścia na wielką klatkę schodową. Po odegraniu kilku melodii mówi kolegom, że spełnili obowiązek i mogą już zająć się sobą. Muzycy zostają i grają dalej. Obaj pianiści nie opuszczają ich.

Dziób transatlantyku zanurza się coraz głębiej. 1,5 tys. zdesperowanych ludzi, dla których zabrakło miejsca w łodziach, przesuwa się w stronę rufy. Muzycy wdrapują się na dach sali klubowej I klasy. Hartley stuka smyczkiem w pudło skrzypiec. Orkiestra gra hymn Nearer My God to Thee (Bliżej do Ciebie, mój Boże). Jego dźwięki słychać coraz słabiej w huku pękających pod naporem wody grodzi idącego na dno statku.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.