4 czerwca 1989 roku odcisnął swoje piętno w wielu miejscach naszego globu. Dla Polaków okazał się być dniem chwały, dla Irańczyków dniem wielkiej żałoby a dla Chińczyków i Rosjan – dniem krwi. W. Kalicki przypomina nam dziś, dla jednych tragiczne, dla innych radosne wydarzenia tamtego szczególnego dnia:

O północy czasu lokalnego w szpitalu w Teheranie na atak serca umiera ajatollah Ruhollah Chomeini. Lekarze zdecydowali się operować go, mimo że skończył 89 lat. Wiadomość o śmierci ojca islamskiej rewolucji, który doprowadził do upadku cesarstwa i przez 10 lat sprawował w Iranie właściwie absolutne rządy, rozchodzi się błyskawicznie. O pierwszej w nocy na ulice wychodzi coraz więcej mieszkańców Teheranu. Słychać żałobne zawodzenia i okrzyki: „Dlaczego nas teraz zostawiłeś?!”. O drugiej w nocy silne patrole uzbrojonych po zęby tzw. strażników rewolucji islamskiej zajmują najważniejsze place i skrzyżowania w mieście. W tłumach narasta żałobna histeria.

Późnym rankiem w Teheranie zbiera się irański parlament. Przewodniczący odczytuje duchowy i polityczny testament imama Chomeiniego. Naród zostanie zapoznany z tym dokumentem później, gdy jego przesłanie przeanalizują islamskie elity.

Po południu Rada Mędrców – 70 duchownych szyickich – wybiera nowym przywódcą Iranu prezydenta Alego Chamenei.

Rozgłośnia w Teheranie podaje wspólny komunikat irańskiej armii i strażników rewolucji o gotowości przeciwstawienia się siłą wszelkim spiskom wrogów zewnętrznych i wewnętrznych. Ale prawdziwym problemem dla władz stają się zrozpaczeni po śmierci imama Irańczycy. Ludzie kładą się na chodnikach, krzyczą, zawodzą. Miliony szykują się do udziału w pogrzebie Chomeiniego, za dwa dni, na teherańskim cmentarzu ofiar wojny iracko-irańskiej. Nieokiełznana histeria wybuchnie właśnie wtedy: na oczach 10 mln żałobników rozszaleli fanatycy w walce o całun grobowy imama wyrzucą jego półnagie ciało z trumny na ziemię.

* * *
O pierwszej w nocy czasu lokalnego w Pekinie, w rejonie na zachód od pl. Tiananmen, tłum cywilów cofa się w stronę zachodniego końca alei Nan Chizi i gromadzi się wokół głównej bramy Biura Bezpieczeństwa Publicznego.

Od trzech godzin przez Pekin przebijają się zmotoryzowane kolumny wojska, zmierzając koncentrycznie w stronę opanowanego przez studentów pl. Tiananmen. Trzy godziny temu premier Li Peng rozkazał armii, by do świtu 4 czerwca zajęła plac i usunęła protestujących studentów. W razie stawiania oporu zezwolił na użycie broni bez ostrzeżenia. Chińscy żołnierze już w pierwszych minutach inwazji zmasakrowali tłumy w pobliżu mostu Muxidi, kilka kilometrów na zachód od pl. Tiananmen. Natarcie czołgów i transporterów idzie jednak dość powoli. Ulice Pekinu poprzecinane są barykadami. Zdesperowani cywile obrzucają wojsko kamieniami i butelkami z benzyną.

Tak kończy się siedmiotygodniowa epopeja pokojowej walki chińskich studentów o demokratyczne reformy. 15 kwietnia pierwsi z nich przyszli na pl. Tiananmen, by uczcić pamięć zmarłego tego dnia byłego sekretarza partii, zwolennika reform – Hu Yaobanga. Po trzech dniach studenci rozpoczęli okupację placu pod hasłami demontażu tyranii komunistów. Podjęta parę dni później przez władze próba usunięcia demonstrantów nie powiodła się. W połowie maja studenci na placu rozpoczęli głodówkę. Do ich ruchu dołączać zaczęli inteligenci, pojawili się też robotnicy. Fala demonstracji rozlała się niemal po wszystkich wielkich miastach Chin. Przed dwoma tygodniami władze wprowadziły stan wyjątkowy, do Pekinu skierowały silne jednostki wojskowe. Demonstranci zatrzymali je jednak na przedmieściach stolicy.

Zmęczenie, poczucie braku szans na zwycięstwo, spory między przywódcami studenckiego protestu przerzedziły szeregi demonstrujących. Ciągle jeszcze wielotysięczne rzesze pozostających na placu z dnia na dzień stawały się coraz bardziej radykalne w swych żądaniach, coraz bardziej zdesperowane. Przed tygodniem studenci Akademii Sztuk Pięknych wyrzeźbili w styropianie kilkumetrową kopię amerykańskiej Statui Wolności. Rzeźba nazwana Boginią Wolności, ustawiona na wprost portretu Mao Zedonga, zawieszonego na bramie Tiananmen, dodała otuchy demonstrantom. Przed dwoma dniami tłumy na placu jeszcze bardziej zelektryzowała i podniosła na duchu wiadomość, że intelektualista Liu Xiaobo, znany piosenkarz z Tajwanu Hou Dejian, socjolog Zhou Duo i dziennikarz Gao Xin rozpoczęli solidarnościową głodówkę.

O 1.15 nad południową częścią pl. Tiananmen robi się widno jak w dzień. Ciężkie karabiny maszynowe prowadzą ogień wysoko nad płytą placu, używając amunicji smugowej. Gdy ta strzelanina na pokaz kończy się, na Qianmen oddziały wojsk lotniczych ruszają ciasną tyralierą w stronę restauracji sieci Kentucky Fried Chicken. Przed restauracją stoi gęsty tłum. W stronę żołnierzy lecą kamienie i butelki z koktajlem Mołotowa. Nikt nie zważa na wycelowane w tłum lufy kałasznikowów. Lotnicy strzelają z odległości kilkudziesięciu kroków. Padają dziesiątki zabitych i rannych. W pawilonie Kentucky Fried Chicken pocisk rozrywa głowę jakiegoś mężczyzny. Jego mózg obryzguje stoliki i ladę.

Nad placem chrypią rozwieszone na szczycie Wielkiej Hali rządowe megafony o wielkiej mocy. O 1.30 władze nadają przez nie Dekret nr 1 Ludowego Rządu Miasta Pekinu i dowództwa stanu wyjątkowego. W dekrecie stwierdza się, że „zamieszki przekształciły się w kontrrewolucyjną rebelię”, a pl. Tiananmen stał się targowiskiem bzdurnych plotek. Spiker żąda, by wszyscy znajdujący się na placu natychmiast opuścili go. Kto się nie podporządkuje, zostanie usunięty za pomocą wszelkich środków.

Nikt z 30 tys. obecnych na placu protestujących cywilów nie ma cienia wątpliwości, co oznaczają owe „wszelkie środki”. Ale na Tiananmen ciągle przychodzą tłumy mieszkańców Pekinu, by wesprzeć studentów.

Przed trybuną, z której władze odbierały oficjalne parady, pojawia się duży oddział piechoty. 18-letni student Szkoły Wychowania Fizycznego Zhang Jian, jeden z członków pikiety broniącej części placu, gdzie znajdowała się trybuna, podchodzi do dowodzącego oddziałem oficera i głośno mówi: „Armia Ludowa kocha lud!”. Oficer wyciąga pistolet i z odległości 10 m trzy raz strzela studentowi w nogę. Koledzy odciągają rannego i zanoszą do autobusu linii 121, by odwieźć go do szpitala. Autobus jest teraz właściwie czymś w rodzaju ambulansu. Na podłodze leżą ciężko ranni. W drodze do szpitala umiera trzech z nich.

Ciężkie walki toczą się wokół placu, także w dalszych dzielnicach i na przedmieściach. Żołnierze strzelają to cywilów jak do kaczek; celują tak, by zabić. Giną setki ludzi. Rozwścieczeni cywile atakują ich, używając kamieni i butelek z benzyną. Gdy rzucają je z okien domów, wojsko strzela z karabinów maszynowych po oknach i balkonach. Gdzieniegdzie cywilom udaje się w ciemnościach, w zamęcie walki dopaść grupkę żołnierzy, podpalić czołg, transporter opancerzony. Tej nocy nie ma litości. Kilkudziesięciu żołnierzy i oficerów zostaje żywcem spalonych.

W szpitalach pojawiają się patrole wojskowe. Władze chcą zapobiec prowadzeniu przez lekarzy spisów zabitych i rannych. W szpitalu Tongren lekarze nie wykonują poleceń wojskowych – ci otwierają do nich ogień z kałasznikowów.

Na pl. Tiananmen ciągle jest w zasadzie spokojnie. O trzeciej w nocy czworo głodujących przywódców protestów zdaje sobie sprawę, że plac otoczyło wojsko. Tylko południowa strona nie jest zablokowana. Zewsząd dochodzą odgłosy gwałtownej strzelaniny. Przywódcy przekonują demonstrantów, że kontynuowanie oporu nie ma sensu, skończy się nadaremnym rozlewem krwi. Liu Xiaobo perswaduje: „Dzieciaki, nie ma powodu ponosić dalszych ofiar”.

Ale niektórzy ze studentów nie chcą się poddawać. W czasie kłótni wychodzi na jaw, że przy pomniku Bohaterów kąpani w gorącej wodzie studenccy rebelianci schowali karabin, kilka pistoletów, ręczne granaty domowej roboty zrobione z puszek po piwie. Czworo głodujących przywódców odbiera ten arsenał i ukrywa w zalegających wszędzie śmieciach.

Hou Dejian i Zhou Duo konsultują się z lekarzami z ambulansu – który dotarł pod pomnik Bohaterów jeszcze przed zablokowaniem ulic przez wojsko – jak uchronić tysiące studentów przed masakrą. Lekarze radzą, by rozmawiać z dowódcą oddziałów otaczających tłumy wokół pomnika. Hou Dejian i Zhou Duo wsiadają z dwoma lekarzami do ambulansu. Karetka wolno rusza w stronę szpalerów żołnierzy.

Obaj przywódcy studentów wysoko w górze trzymają białą chustkę. Żołnierze grożą, że ich zastrzelą, ale na szczęście zbliża się oficer z trzema gwiazdkami na mundurze. Oficer żąda, by natychmiast przerwano strajk głodowy. Hou i Zhou oświadczają, że strajk właśnie został zakończony. Proponują oficerowi, że wszyscy studenci wyjdą z placu pod warunkiem otrzymania gwarancji bezpieczeństwa. Wojskowy telefonuje do zwierzchnictwa i uzyskuje zgodę na warunki parlamentariuszy.

Hou Dejian wraca pod pomnik Bohaterów. Większość studentów karnie ustawia się w kolumny, które ruszają w stronę nieobsadzonego przez wojsko południowo-wschodniego krańca placu. Część studentów śpiewa Międzynarodówkę.

Wielu żądnych walki, nielękających się śmierci protestujących ociąga się jednak z wymarszem. Punktualnie o czwartej gasną światła wokół Tiananmen. Wojsko liczy, że studenci nie wytrzymają tej psychologicznej presji. Po 40 minutach światła zostają włączone i od północnego krańca placu rusza w kierunku pomnika szpaler żołnierzy. Za nimi posuwają się transportery opancerzone i czołgi. Miażdżą wszystko, co pozostało na placu: puste już namioty, kartony, śpiwory. Jeden z czołgów obala i miażdży Boginię Wolności.

Ale kilka tysięcy najbardziej zdeterminowanych studentów nie chce odejść od pomnika. Hou Dejian nadaremno przekonuje ich, że to jedyna sensowna decyzja.

O piątej nad ranem dowódca jednostek operujących na placu daje ostatnim okupującym otoczenie pomnika Bohaterów studentom ultimatum. Mają w ciągu trzech minut odmaszerować w stronę alei Qianmen. Studenci z południowej strony pomnika wychodzą w zwartej grupie. Na Qianmen usiłują, tak jak przed dwoma godzinami tysiące ich kolegów wychodzących jako pierwsi, rozproszyć się i ukryć przed oprawcami w mundurach. Nic z tego. Żołnierze biją ich kijami, wyłapują część z nich, do niektórych strzelają.

Większość z liczącej ok. 3 tys. osób grupy studentów po północnej stronie pomnika nie chce odejść. Słychać tam krzyki i pojedyncze strzały, które szybko przechodzą w trwającą pół godziny huraganową kanonadę broni maszynowej.

O 6.00 nad placem zapada cisza. Widać tylko wojsko. Odgłosy zaciętych walk dochodzą za to z innych części miasta.

Po opanowaniu placu przez armię rzecznik rządu Yuan Mu ogłasza oficjalnie: „Nikt nie zginął na Tiananmen!”.

* * *
W Baszkirskiej Republice Autonomicznej w Federacji Rosyjskiej mija północ. Pociąg osobowy z Nowosybirska na Syberii do uzdrowiska Adler nad Morzem Czarnym zbliża się do miejscowości Ulu-Tajak. Większość pasażerów to dzieci jadące na kolonie letnie. Maszynista pociągu widzi przed sobą światła pośpiesznego relacji Adler–Nowosybirsk. Oba pociągi mijają się właśnie tu, niedaleko Ulu-Tajak, w wąskiej dolinie między szczytami gór. Wychylony maszynista pociągu z Nowosybirska już ma się schować do wnętrza lokomotywy, gdy wyczuwa w powietrzu dziwny zapach. To… to przecież gaz! Ale gaz tu, daleko od fabryk, od dużego miasta? Maszynista zaczyna hamować, daje znaki kolegom z pociągu z Adlera, by się zatrzymali. Oba składy zwalniają, zbliżają się do siebie, zaczynają się mijać. Wtedy ciemności nocy rozświetla straszliwa eksplozja o mocy 10 kiloton trotylu.

W odległości 1300 m od torów przebiega nitka gazociągu. Z uszkodzonej rury od pewnego czasu wydobywał się płynny gaz ziemny. Nikt z obsługi tego nie zauważył. Silny wiatr rozwiewał odparowany gaz. Ale od kilku dni pogoda jest bezwietrzna. Gaz zbierał się w dolinie tak długo, aż zasnuł gęstym welonem całe jej dno. Wystarcza jedna iskra z któregoś z pociągów.

Straszliwa fala uderzeniowa kładzie wszystkie drzewa w promieniu 4 km. Oba pociągi zamieniają się w kupy poskręcanego od wielkiej temperatury żelastwa. Płonie kilkadziesiąt hektarów lasu. Nad doliną rośnie ogromny grzyb dymu i pyłu – jak po wybuchu atomowym. Z 1198 pasażerów obu pociągów 137 ginie w eksplozji. W dymiących zgliszczach umierają następni.

Jako pierwsze nadlatują na ratunek śmigłowce z pomocą medyczną z Czelabińska. Gdy z miast Asza i Sim na miejsce katastrofy docierają karetki, ofiar śmiertelnych jest już dwa razy więcej niż chwilę po eksplozji. W helikopterach i w karetkach umierają kolejne 53 osoby. Do szpitali trafia ponad tysiąc ciężko poparzonych ofiar. Mimo pomocy lekarskiej w szpitalnych łóżkach umierają kolejni ranni. Eksplozja gazu w sumie pociąga niemal 600 ofiar śmiertelnych. To druga co do wielkości katastrofa kolejowa w historii świata.

Sekretarz generalny KPZR Michaił Gorbaczow jeszcze w nocy wylatuje do Ulu-Tajak.

Nad ranem z całego świata nadchodzą do Moskwy propozycje pomocy medycznej i humanitarnej dla ofiar. W epoce Chruszczowa czy Breżniewa takie oferty pomocy z Zachodu Kreml odrzuciłby z powodów ambicjonalnych. Na szczęście teraz jest czas pierestrojki. Moskwa przyjmuje każdą pomoc. Do Baszkirii lecą nawet specjaliści od leczenia oparzeń korpusu medycznego armii izraelskiej.

Katastrofa w Ulu-Tajak nie przerywa obrad Rady Związku Rady Najwyższej ZSRR, jednej z dwóch izb nowo wybranego sowieckiego parlamentu. Wczoraj Michaił Gorbaczow stwierdził na posiedzeniu Rady Związku: „Teraz, gdy pierestrojka przekładana jest na język praktyki, napotykamy wiele poważnych problemów”.

Mało powiedziane.

Przedwczoraj z trybuny zjazdu sowieckich deputowanych akademik prof. Andriej Sacharow nazwał wojnę w Afganistanie „przestępczą awanturą”:

 „Nie wiadomo, kto ponosi odpowiedzialność za to ogromne przestępstwo naszej ojczyzny. Była prowadzona wojna na wyniszczenie przeciw całemu narodowi, zginął milion ludzi. To nasz straszliwy grzech. Występowałem przeciw wprowadzeniu naszych wojsk do Afganistanu i dlatego zostałem zesłany do Gorkiego”.

Prof. Sacharow upomniał się też o sowieckich jeńców pozostających w rękach Afgańczyków. Gdy zażądał, by ZSRR jako wstęp do rozmów o uwolnienie jeńców uznał afgańskich partyzantów za pełnoprawnych obrońców swojej ojczyzny, z trybuny zaatakowali go deputowani, oficerowie armii, z marsz. Siergiejem Achromiejewem na czele.

Katastrofa w Baszkirii, spory i awantury na pierestrojkowym zjeździe deputowanych to nie jedyne zmartwienia Gorbaczowa. Gdy generalny sekretarz KC odwiedza nad ranem ciężko poparzonych w szpitalu w Czelabińsku, w kilku miastach obwodu fergańskiego Uzbeckiej SSR wybuchają zamieszki i walki między Uzbekami i Turkami meschetyńskimi. Rozjuszeni mieszkańcy obu narodowości napadają na siebie, podpalają domy, samochody, sklepy. Część napastników jest uzbrojona. W strzelaninach ginie kilku milicjantów, są zabici wśród cywilów. Lokalne władze są zupełnie bezradne.

* * *
Za oknami polskiego konsulatu w Nowym Jorku robi się jasno. Na dywanie, w sali na piętrze, leży mąż zaufania Solidarności Piotr Stasiński. Leży, bo nie ma siły liczyć głosów na stojąco. Na nogach jest od ponad 30 godzin.

Stasiński, adiunkt w Instytucie Badań Literackich, w podziemiu był współtwórcą i dziennikarzem tygodnika „Wola”. W styczniu tego roku przyjechał do redakcji wychodzącego w Nowym Jorku „Nowego Dziennika” jako stypendysta Fundacji Kościuszkowskiej. Na wieść o wyborach w kraju zorganizował, wraz z przebywającymi w Stanach dziennikarzami Józefem Ruszarem i Andrzejem Krajewskim, komitet wyborczy Solidarności. Przez wiele dni aktywiści komitetu objeżdżali skupiska Polonii w stanach Nowy Jork, New Jersey, Connecticut i Pennsylvania. Na dziesiątkach wieców rozdawali wydane przez siebie znaczki Vote Solidarity, opowiadali o zmianach w Polsce, zachęcali do głosowania. Trafili do wszystkich polonijnych agencji turystycznych, sklepów, restauracji. Szefowie polonijnych firm turystycznych za darmo, bez żadnej biurokracji, zorganizowali wyborcze linie autobusowe z Greenpointu na Brooklynie i z Connecticut.

Stasiński dostał z Warszawy podpisane przez Zbigniewa Bujaka zaświadczenie, że jest mężem zaufania Solidarności w komisji wyborczej w Nowym Jorku.

Gdy był już pewien, że na głosowanie do konsulatu przyjedzie nie kilkudziesięciu Polonusów – jak dotychczas bywało – lecz zjawią się ich tysiące, wystarał się, mimo obstrukcji przysłanego z Warszawy przewodniczącego komisji wyborczej, o powołanie drugiej komisji w gmachu konsulatu. Gdyby pracowała tylko jedna komisja, setki ludzi nie zdążyłyby zagłosować. Przedstawicielem Solidarności w drugiej komisji została Celina Imielińska, naukowiec pracujący na jednym z amerykańskich uniwersytetów.

W konsulacie, jak i w innych placówkach dyplomatycznych, na statkach, w misjach wojskowych, głosowano dzień wcześniej.

Wczoraj już wczesnym rankiem przed konsulatem rozwinął się wąż setek Polonusów. Dla nowojorczyków kilometrowa kolejka była czymś tak szokującym, że wkrótce zjawili się reporterzy lokalnych stacji telewizyjnych. Na zewnątrz, w kolejce, panowała atmosfera radosnego pikniku. Gorzej było w środku. Przed obliczem obu komisji pojawiali się Polonusi, którzy jako jedyny dokument potwierdzający ich polskość pokazywali dipisowskie papiery z Niemiec z końca lat 40. albo jakieś przedwojenne zaświadczenia ich rodziców. Urzędnicy konsulatu zasiadający w komisji na takie dowody polskości mocno się krzywili, ale Stasiński i Imielińska twardo postawili na swoim – choćby jeden polski kwitek poparty szczerą chęcią bycia Polakiem wystarczał, by można było głosować.

Była to zapewne najszybsza i najbardziej liberalna weryfikacja narodowościowa na świecie.

Ci, którzy oddali głos, szli na wielki festyn wyborczy Solidarności w nieodległych salach New York University. Uczelnia udostępniła je za darmo. Na festynie wystawiali swe prace polscy plastycy z nowojorskiej kolonii artystycznej, w tym Andrzej Dudziński i Janusz Kapusta, grali polscy muzycy z pianistą Adamem Makowiczem na czele. Było swojsko i radośnie, także dlatego że po kątach zdrowo lała się wódka.

Głosujących przyszło tylu, że komisje przedłużyły pracę o godzinę, do dwudziestej trzeciej.

Jako jeden z ostatnich głosujących zjawił się były sekretarz KC PZPR Stefan Olszowski, teraz emeryt mieszkający w Queens. Olszowski liczył na to, że w godzinę po zamknięciu lokalu wyborczego zdoła dyskretnie, niezauważony, oddać głos na Jerzego Urbana, do niedawna rzecznika rządu, teraz prezesa Radiokomitetu. Urban kandyduje w śródmieściu Warszawy. Kandydatom w tym okręgu zaś przypadały głosy Polaków za granicą.

Piotr Stasiński leży na konsulatowym dywanie i przekłada głosy na dwa stosy. Karty z głosami na kandydatów Solidarności to istna papierowa góra. Malutki stosik głosów oddanych na Jerzego Urbana wygląda przy niej żałośnie.

* * *
W Gdańsku, po porannym głosowaniu, Lech Wałęsa spotyka się z dziennikarzami. Na pytanie, jaki przewiduje wynik wyborów, szacuje, że prawdopodobnie będzie to 25 proc. w Sejmie i 60–70 proc. w Senacie.

 – Za mało było czasu na kampanię – wyjaśnia.

Pytany, jak będzie wyglądał w przyszłości system polityczny w Polsce, odpowiada, że trudno ocenić, jaki komunizm będziemy mieć za 20 lat.

* * *
Dziennikarz prasy podziemnej Konstanty Gebert, formalnie nigdzie niezatrudniony, na głosowanie wychodzi z całą rodziną: żoną Małgosią, jedenastoletnim Jasiem, dziesięcioletnią Zosią i czteroletnim Szymkiem. Gebert nie wyklucza, że zaraz po wyborach na ulice znów wyjadą czołgi. Dzieci zabiera, bo chce, żeby miały jasne, ważne wspomnienie z dzieciństwa.

Cała piątka ma przypięte znaczki S – resztki ze zbieranej pracowicie przez sześć lat przez Geberta kolekcji znaczków podziemnej Solidarności. Przed pięcioma miesiącami, po tragicznym trzęsieniu ziemi w Armenii, znajomi i nieznajomi znieśli do mieszkania Gebertów górę ubrań i butów jako dary dla Ormian. Gebertowie pakowali je w paczki i wysyłali. W ostatniej chwili Konstanty zaczął w zakamarki ubrań upychać znaczki ze swojej kolekcji, by obdarowani wiedzieli, że to od Solidarności.

Ostatnią garść znaczków Gebert bierze teraz ze sobą – dla znajomych, którzy znaczków nie będą mieli.

Ale znajomi jakby się umówili. Wszyscy paradują ze znaczkami.

Po drodze Gebert z dumą ogląda porozlepiane na murach plakaty wyborcze Solidarności. Wczoraj późnym wieczorem dowiedział się, że właśnie z drukarni we Włoszech przyjechały plakaty – wariacja na temat słynnej sceny z Gary Cooperem z westernu W samo południe. Teraz Cooper jako szeryf zamiast rewolweru trzyma kartkę wyborczą Solidarności.

Gebert razem z kolegami rozlepił w nocy pokaźny pakiet plakatów na Okólniku, o krok od swojego mieszkania. Jeden nakleił na budynku, w którym ulokowany jest lokal wyborczy. Przez chwilę nawet myślał, że tak nie wypada, przecież było już po północy, obowiązywał zakaz agitacji, ale w końcu machnął ręką.

Na ulicy wszyscy są uśmiechnięci. Nieznajomi kłaniają się sobie, ustępują miejsca.

Na ten widok Geberta opuszczają złe myśli.

 – O kurczę, my to wygramy – zaczyna wierzyć.

* * *
Wczesnym rankiem w krakowskim hotelu Forum kończy śniadanie sześciu Amerykanów. Pięciu z nich to senatorowie oraz członkowie Izby Reprezentantów. Szósty, James Denton, jest prezydentem National Forum Foundation, organizacji pozarządowej zajmującej się wspieraniem demokracji w Europie i w Azji. To nieformalna misja amerykańskiego Senatu i Izby Reprezentantów, mająca skontrolować przebieg wyborów w Polsce. Zaprosiła ją kierowana przez Zbigniewa Romaszewskiego Komisja Interwencji i Praworządności NSZZ „Solidarność”.

Amerykanie i opiekujący się nimi emigrant z roku 1985 Wojciech Modelski mieli przylecieć przed trzema dniami, ale żaden z nich nie dostał peerelowskiej wizy. Po interwencji na wysokim szczeblu Warszawa wizy przyznała – na trzy godziny przed odlotem samolotu ze Stanów.

Po śniadaniu goście dzielą się na trzy grupy. W każdej jest dwóch Amerykanów, polski tłumacz, kierowca z samochodem, w razie potrzeby jeszcze student lub dwóch do pomocy. Jedna ekipa rusza kontrolować lokale wyborcze w Mielcu i Tarnobrzegu, dwie pozostałe rozpoczynają objazd komisji wyborczych w Krakowie. Pobyt amerykańskich parlamentarzystów przygotowali krakowscy studenci, działacze ruchu Wolność i Pokój. Kontrole przebiegają ściśle wedle ustalonego planu. Po wejściu do lokalu wyborczego tłumacz przedstawia gości przewodniczącemu komisji, potem Amerykanie wypytują go o przebieg głosowania, upewniają się dokładnie, czy nie było żadnych incydentów.

Tylko James Denton zna Polskę. Ale i on, i pozostali Amerykanie są zszokowani uprzejmością i otwartością członków komisji wyborczych. Spodziewali się szykan, awantur, kto wie, czy nie próby aresztowania, a tu nic z tego. Po każdej wizycie w komisji wyborczej senatorowie i deputowani zatrzymują się przed wyjściem. Z pomocą tłumacza pytają wychodzących, czy głosowali zgodnie ze swym sumieniem, czy nikt nie naciskał na nich, nie sugerował, kogo mają skreślać, czy mogli dokonywać skreśleń w ustronnym miejscu. Indagowani z uśmiechami odpowiadają, że wszystko było OK, radośnie pokazują znaczki S w klapach i rozstawiają palce w znaku V, zwycięstwa.

W mieszkaniu Zbigniewa Fijasa przy telefonie czuwa Wojciech Modelski. W razie jakichkolwiek trudności bezpośredni opiekunowie Amerykanów mają dzwonić do niego, a on powinien interweniować w amerykańskim konsulacie.

Ale żadnych kłopotów nie ma.

Jest tak radośnie i tak poprawnie, że aż nudno. Studenccy opiekunowie wpadają na szatański pomysł – a gdyby tak amerykańscy senatorowie spróbowali skontrolować komisję wyborczą w jednostce ZOMO w krakowskich Toniach? To duża jednostka, kilkuset głosujących i władze powołały tam zamknięty obwód wyborczy. W koszarach ZOMO wreszcie musi wybuchnąć jakaś grubsza draka!

Wartownicy ZOMO senatorów nie wpuszczają. Są jednak ujmująco grzeczni. Tłumaczą, że to jednostka zmilitaryzowana, obwód zamknięty, więc sami panowie rozumieją – obcokrajowców wpuszczać nie można. Tak jest przecież w każdym kraju.

Amerykanie kiwają głowami i wracają do taksówki.

* * *
W Gdańsku dwaj studenci, bracia Jacek i Jarosław Kurscy, wsiadają rano do swoich samochodów. Jacek do zdezelowanego fiata 125 kombi w charakterystycznym kremowym kolorze. Kiedyś była to karetka pogotowia. Jacek Kurski kupił ją w zachodnioniemieckim szrocie za marki zarobione na saksach. Jarosław wsiada do białego pordzewiałego małego fiata. Obaj mają w kieszeni zaświadczenia, że są dziennikarzami wydawanego przez Region Gdański „S” „Tygodnika Wyborczego”.

Ruszają na objazd komisji wyborczych w Trójmieście. Ale nie dzieje się nic godnego uwagi, żadnych sensacji, żadnych incydentów.

Po południu bracia ruszają razem dużym fiatem do Skarszew. Chcą zobaczyć, jak głosują Kaszubi. Ale tu też nie ma sensacji. Kaszubi, katolicy, od kilkuset lat wrośnięci w tę ziemię, głosują na „S”. Wszędzie spokój. Prawdę mówiąc, nie ma o czym pisać.

Bracia Kurscy wpadają na pomysł, by odwiedzić powiatową komendę milicji. Nie ma tam żadnej komisji wyborczej, ale oni mają z milicją swoje porachunki. Podczas poprzednich, oficjalnych wyborów, zbojkotowanych przez podziemną „S”, obaj kupili mnóstwo drobnych monet i obrzucali nimi głosujących idących do lokalu wyborczego przy ul. Karłowicza. Skończyło się to zgarnięciem do nyski i zatrzymaniem do nocy na komendzie.

Teraz chcą, zbrojni w papier z pieczątką „S”, wejść do jaskini przeciwnika. Jeśli milicjanci ich nie wpuszczą albo zrobią awanturę – będzie o czym pisać. Ale funkcjonariusze miło zapraszają do środka. Pod ścianami stoją pleksiglasowe tarcze do użytku przy zwalczaniu demonstracji, na stołach leżą długie pały. A milicjanci w tej scenerii ze zrozumieniem kiwają głowami nad zaświadczeniem gości, uprzejmie odpowiadają na pytania dwóch studentów.

Kurscy wychodzą oszołomieni. Czują, że nic już nie będzie tak jak dawniej.

* * *
Amerykańscy obserwatorzy wyborów kończą w Krakowie swą pracę o dziewiętnastej i wracają do hotelu. Chcą się porządnie wyspać. Jutro wraz z Wojciechem Modelskim lecą z powrotem do Stanów. Ale Modelski nie kładzie się spać. W mieszkaniu Zbigniewa Fijasa wraz z działaczem pacyfistycznego Ruchu Wolność i Pokój Bartłomiejem Sienkiewiczem pogryza kanapki i pije czystą toasty za pomyślność w wyborach.

Jan Rokita i Fijas objeżdżają w nocy obwodowe komisje wyborcze w Krakowie i zbierają wstępne informacje o wynikach. Gdy wracają do Modelskiego i Sienkiewicza, Rokita jest przekonany, że Solidarność odniosła wielkie zwycięstwo. Tak wielkie, że władza za żadne skarby go nie uzna.

Rokita dzwoni do zastępcy redaktora naczelnego „Tygodnika Powszechnego” Krzysztofa Kozłowskiego. Alarmuje: zwycięstwo w wyborach jest tak wielkie, że wszyscy czterej powinni szykować szczoteczki do zębów. Ani chybi jeszcze tej nocy wszystkich zgarnie milicja.

* * *
W nocy w redakcji „Neues Deutschland” we wschodnim Berlinie do druku idzie tylko neutralna, malutka notatka o odbyciu się w Polsce wyborów parlamentarnych. Ani słowa o ich przebiegu, o przewidywanych rezultatach. O rzeczywistym sensie wyborów mówi tylko zdanie, że 35 proc. miejsc w Sejmie przeznaczonych jest dla kandydatów organizacji innych niż PZPR, w tym kandydatów OPZZ i Komitetu Obywatelskiego „Solidarności”. Relacje enerdowskich korespondentów z Polski przeznaczone są tylko do wiadomości władz.

* * *
Propagandyści w redakcji „Rudeho Prava” w Pradze mają wieczorem ten sam orzech do zgryzienia co ich koledzy z „Neues Deutschland” – jak zgrabnie nie zauważyć polskich wyborów. Notkę Wybory w Polsce dają na 7 stronę. „W Polsce odbyły się wybory. Ich główną cechą charakterystyczną jest bardzo mała frekwencja. Jak donoszą z Polski, opozycja wyłącznie prze do konfrontacji. Korespondent Pavel Minarik pisze, że rozmawiał przed komisjami z wyborcami: starsi wybierają sami, ale młodzi dają sobą manipulować”.

W Warszawie już po południu nie ma wątpliwości, że frekwencja jest dość wysoka i zapewne przekroczy 60 proc. Z drugiej strony jednak, te 60 proc. to bardzo mało dla kogoś, kto brał udział wyłącznie w wyborach komunistycznych, w których frekwencja oficjalnie nie spadała nigdy poniżej 98 proc.

* * *
W moskiewskiej „Prawdzie” inaczej – do druku idzie wieczorem całkiem spory materiał o wyborach podpisany przez warszawskiego korespondenta Staruchina.

Sowiecki dziennikarz odnotowuje, że w wyborach, nazywanych „demokratycznymi” i „konkurencyjnymi”, rzeczywiście może startować każdy, kto zdoła zebrać 3 tys. podpisów na swej liście, i że nikt nie ma gwarancji miejsca w parlamencie. Opisuje kampanię wyborczą i przyznaje, że najskuteczniej zabiegała o poparcie dla swoich kandydatów Solidarność. Skrupulatnie odnotowuje, że najwięcej, bo 16, kandydatów na jeden mandat przypada w okręgu nr 42 w Kielcach.

Sowiecki dziennikarz przytacza opinię przewodniczącego komisji wyborczej na warszawskiej Ochocie o tym, że zgodnie współpracują w niej członkowie PZPR, OPZZ i ludzie Solidarności. Opisuje, bez agresji i złośliwości, jak przed jedną z komisji młodzi ludzie instruują idących do urn, jak trzeba głosować na kandydatów Solidarności. Sowiecki korespondent jest bardzo dobrze poinformowany – zauważa, że zlekceważenie kampanii przedwyborczej przez dotychczasowe partyjne autorytety może je drogo kosztować.

Na koniec dodaje garść rytualnych oskarżeń pod adresem Stanów Zjednoczonych i Francji o pomoc dla Solidarności i tym samym mieszanie się w wewnętrzne sprawy Polski.

* * *
Przewodniczący Komitetu ds. Radia i Telewizji Jerzy Urban nie ma zbyt wiele do roboty i po głosowaniu zostaje w domu. W dniu wyborów w telewizji nie ma drażliwych tematów, które wymagałyby jego osobistego nadzoru. O swój wynik wyborczy jest spokojny. Jako jeden z nielicznych kandydatów partyjnych naprawdę przyłożył się do kampanii wyborczej. Do wszystkich emerytów w dzielnicy Warszawa Śródmieście wysłał listy zachęcające do głosowania na siebie. Poza tym serio liczy na głosy partyjnych pracowników placówek dyplomatycznych na całym świecie i Polaków zatrudnionych na budowach w ZSRR, Libii, Iraku, NRD.

Z upływem godzin dociera do niego coraz więcej niepokojących informacji o rozmiarach klęski kandydatów PZPR. Gdy dowiaduje się, że w Nowym Jorku poniósł katastrofalną porażkę, że nawet w ambasadzie w Tiranie uzyskał jedynie minimalną większość, nie ma już wątpliwości – przegrała PZPR i przegrał on sam.

Urban, rasowy polityk, od razu pojmuje, że nieoczekiwana klęska przeznaczonej dla czołowych działaczy partii Listy Krajowej i opanowanie przez ludzi Solidarności Senatu może wywrócić porozumienie Okrągłego Stołu i spowodować nieobliczalne konsekwencje. Nad ranem Urban szkicuje treść oświadczenia władz, że akceptują wyniki wyborów. O dziewiątej zjawia się na naradzie Sekretariatu KC. Wstępne wyniki są już znane. Partyjni przywódcy, w grobowym nastroju, milczą. Urban przekazuje teksty oświadczenia gen. Jaruzelskiemu, który odczytuje je. Nikt nie zabiera głosu. Jaruzelski przekazuje oświadczenie rzecznikowi PZPR Janowi Bisztydze, by je opublikował.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.