Historia

Co potrafi huragan przekonali się mieszkańcy wybrzeża Zatoki Meksykańskiej 17 sierpnia 1969 roku. W ujęciu W. Kalickiego wyglądało to tak:

Późnym rankiem do sklepu ze sprzętem rybackim i myśliwskim w Pass Christian, na wybrzeżu Zatoki Meksykańskiej w stanie Missisipi, wchodzi biały mężczyzna. Sklepikarz zna go słabo, ten facet mieszka tu od niedawna. Podekscytowany klient pyta, co powinien kupić, by przygotować się na nadejście huraganu.

 – To będzie twój pierwszy? – pyta dobrotliwie sklepikarz.

 – Tak, jeszcze czegoś takiego nie widziałem.

 – No to kup sobie flaszkę dobrego bourbona, usiądź wygodnie i zrelaksuj się. Zobaczysz, będzie świetnie.

Tu, w Missisipi, miejscowi nauczyli się żyć z huraganami. Choć każde ich uderzenie przynosi zniszczenia i straty materialne, choć czasem giną ludzie – najsilniejsze huragany zabierają dziesiątki, a bywało, że i kilkaset ofiar śmiertelnych – i choć dezorganizują one wszystkim życie, dla wielu swojaków są one niemałą rozrywką. W Missisipi popularne są hurricane parties, sąsiedzkie imprezy z chowanymi pod wodoszczelnymi kurtkami flaszkami bourbona, puszkami piwa i sandwichami (lekkie grille odfrunęłyby w straszliwej wichurze jako pierwsze). Lokalni twardziele, zamiast ewakuować się lub chować do przeciwhuraganowych schronów, jak zalecają władze, radosnym popijaniem witają wściekłe ataki natury.

Sklepikarz, który odesłał szukającego sztormiaka, latarki, lin, myśliwskich noży i Bóg wie jeszcze czego żółtodzioba po whiskey, nie jest tego dnia wyjątkiem. Tu, w Pass Christian, w niedawno zbudowanym tuż przy plaży eleganckim apartamentowcu Richelieu Apartments, którego skrzydła okalają zadbany ogród ze sporym basenem, kilkunastu mieszkańców umawia się na hurricane party w saloniku na najwyższym piętrze, skąd będą mieć najlepszy widok na szalejące żywioły. Kilkanaście grupek mieszkańców nadbrzeżnych miast i osad zbiera się na hurricane party po prostu na plaży. Za nic mają dramatyczne apele Billa Tilsona, głównego meteorologa z Mobile, który w lokalnych stacjach radiowych i telewizyjnych zaklinał mieszkańców Missisipi, Luizjany, Kentucky i Florydy, by nie lekceważyli nadchodzącego huraganu.

Narodowe Centrum Huraganów w Miami na Florydzie nadało mu imię Camille – tradycyjnie huragany, czyli cyklony tropikalne, szalejące na północnym Atlantyku, otrzymują imiona żeńskie. Camille narodziła się przed 12 dniami u zachodnich brzegów Afryki, dobrze ponad 500 km na północ od równika. Rozgrzana do niemal 30 stopni C oceaniczna woda, niezbyt silne wiatry w tym rejonie i obecność wypiętrzonych chmur burzowych na ogromnym obszarze spowodowały powstanie fali tropikalnej, która ruszyła przez Atlantyk na zachód. 4 dni później fala ta była już wyraźnie widoczna na zdjęciach amerykańskich satelitów. Ciągle jednak nie było pewności, czy to naprawdę cyklon, czyli z wolna przesuwający się układ niszczycielskich wiatrów szalejących z rosnącą prędkością w zamkniętym kręgu wokół ogromnego, liczącego kilkadziesiąt, a czasem i kilkaset kilometrów, układu niskiego i z początku dalej obniżającego się ciśnienia.

Przed 4 dniami ta gigantyczna fala tropikalna przeszła nad południowym wybrzeżem Jamajki i rozprzestrzeniła się na północ, nad Bahamy. Amerykańscy meteorologowie ciągle jednak nie mieli pewności, czy cyrkulacja powietrza wokół rozległej strefy niskiego ciśnienia jest domknięta – brakowało zatem dowodów, że powstał tropikalny cyklon. Przed 3 dniami, 14 sierpnia, z Florydy wystartowały nad ocean, w kierunku nadciągającej meteorologicznej niewiadomej, 2 Hurricane Hunters (Łowcy Burz), 4-silnikowe samoloty WC-130 z 53. Eskadry Rozpoznania Pogodowego USAF. Hurricane Hunters to samoloty z załogą doświadczonych pilotów, które wlatują w środek cyklonów, by zbadać ich wielkość, panujące tam ciśnienie i prędkość okrążających je wiatrów. Teraz Hurricane Hunters miały przede wszystkim sprawdzić, czy zamknął się gigantyczny krąg cyrkulacji wiatrów wokół kolistej strefy silnie obniżonego ciśnienia. Raport Łowcy znad Bahamów był uspokajający – nie stwierdził domykania się fatalnego kręgu cyrkulacji wiatrów. Ale drugi Łowca, krążący nad Kajmanami i wielokrotnie przelatujący przez falę burzową, donosił, że jego zdaniem tworzy się ośrodek niskiego ciśnienia atmosferycznego, który obiegają wiatry z prędkością 50 km/h. Były one na tyle silne, że wieczorem Narodowe Centrum Huraganów nadało cyklonowi nad Kajmanami najniższy status – sztormu tropikalnego. I imię Camille.

15 sierpnia Hurricane Hunters nie miały po co startować – Camille przetaczała się nad zachodnim krańcem komunistycznej Kuby. Na Kubą bardzo się wzmogła, ciśnienie w strefie centralnej spadło do 964 hPa, zaś wiatry szalały wokół centrum z prędkością przekraczającą 100 km/h. Camille stała się małym cyklonem tropikalnym o średnicy podmuchu wiatrów na obwodzie ok. 160 km, posuwającym się na północ z prędkością kilkunastu kilometrów na godzinę. Na Kubie władze zarządziły alarm huraganowy, z wyspy Sosen i północnego krańca Kuby ewakuowano mieszkańców i ponad 10 tys. sztuk bydła. Camille wyrządziła tam wiele szkód.

Hurricane Hunters mogły wystartować dopiero wczoraj, gdy Camille opuściła tereny Kuby i wyszła na wody międzynarodowe Zatoki Meksykańskiej. Wczesnym popołudniem załoga WC-130 z Florydy zameldowała, że strefa niskiego ciśnienia, tzw. oko cyklonu Camille, skurczyła się w ciągu nieco ponad doby ze 160 km do 13 km. Wiatry przyspieszyły do 185 km/h. Camille opuściła Kubę już jako duży huragan. Po południu, podczas drugiego lotu w środek Camille, Hurricane Hunter odnotował w oku cyklonu niebywale niskie ciśnienie 908 hPa, najniższe, jakie kiedykolwiek zmierzono z pokładu samolotu meteorologicznego. Wokół oka wiatry szalały z prędkością 250 km/h.

Specjaliści z Narodowego Centrum Huraganów wiedzieli już, że Camille to jeden z najsilniejszych cyklonów w historii Stanów. Nie mieli jednak pojęcia, w którym miejscu wtargnie na ląd. Większość meteorologów uważała, że Camille skręci nad Zatoką na wschód i uderzy gdzieś w połowie Florydy. Tylko Bill Tilson z Mobile od 15 sierpnia bombardował władze stanowe Missisipi i Waszyngton przestrogami, że huragan uderzy o wiele bardziej na zachód, gdzieś w rejonie ujścia rzeki Missisipi. Dziesiątki tysięcy słuchaczy potraktowały jego przepowiednie serio i wyjechało ze swych domów już 15 i 16 sierpnia.

Dziś jest już jasne, że dzięki Tilsonowi uratowały się tysiące ludzi. Camille niczym gigantyczny buldożer prze z prędkością 12 km/h nad wodami Zatoki Meksykańskiej na północ, ku brzegom Missisipi. Wiatry na obwodzie oka cyklonu osiągnęły prędkość 314 km/h. To najgroźniejszy huragan w historii Stanów, ma już najwyższą, piątą kategorię.

Wieczorem Hurricane Hunter z Florydy znów próbuje wlecieć w środek Camille. Huragan na jej obwodzie uszkadza jednak jeden z silników. WC-130 z trudem wraca do bazy. Dzięki temu lotowi wiadomo jednak, że Camille ma nietypowe proporcje zwiastujące gigantyczne wiatry i ogromne fale na Zatoce Meksykańskiej. Władze stanów nad Zatoką mobilizują Gwardię Narodową, wzywają ludność do natychmiastowej ewakuacji, w głębi lądu organizują obozy dla uchodźców. Turyści w mig wykupują żywność ze sklepów. Z nadbrzeżnych hrabstw ucieka ponad 200 tys. ludzi. Burmistrz Gulfport nakazuje wypuścić więźniów na wolność, ale żaden z nich nie decyduje się na opuszczenie solidnych, betonowych murów tutejszego więzienia.

Na parę godzin przed uderzeniem huraganu z wielkich bagien masowo wypełzają węże i uciekają do miasteczek. W swoim ogródku za domem w Pensacola Anna Mansfield widzi scenę jak z kiepskiego telewizyjnego horroru: spod setek węży black water moccasins i cottonmouth nie widać trawnika. Rodzina Mansfield ucieka z krzykiem, ale wszędzie, nawet na trawnikach, spanikowani sąsiedzi natykają się na gady.

O 23.30 Camille uderza w wybrzeże Missisipi w rejonie Christian Pass. Dosłownie roznosi w drzazgi, do piwnic, stare, 100-letnie rezydencje nad morzem w pasie od Christian Pass do Biloxi, które wytrzymały już ataki dziesiątki huraganów. Wysoka na 8 m fala pływu zmiata z powierzchni ziemi 3-piętrowy kompleks Richelieu Apartments, zbudowany tak solidnie, że w planach obrony cywilnej przeznaczony był na schronienie podczas bombardowań wrogich samolotów. Z hurricane party na 3. piętrze uchodzi z życiem tylko jeden z gości, Ben Duckworth. Na plaży pod Christian Pass ulokowało się kilkanaście sporych grupek uczestników hurricane party, którzy ten sposób witania nawałnicy nazywają „ujeżdżaniem huraganów”. Policjanci jeszcze przed 5 godzinami namawiali uczestników, by czym prędzej wynieśli się z plaży. Teraz porywa ich 8-metrowa ściana wody. Z największej, 24-osobowej grupy „ujeżdżaczy” uchodzi z życiem tylko trzech.

Fale i wichura wyrzucają na brzeg 24 statki, w tym kilka wielkich oceanicznych frachtowców. W pobliżu Gulfport huragan unosi w górę dom, który przeleciawszy w powietrzu kilkadziesiąt metrów, opada bez widocznych uszkodzeń na tory kolejowe.

Z betonowej stacji benzynowej kapryśna Camille zostawia tylko 3 samotne dystrybutory paliwa, zaś na zalanej wodą autostradzie 90 usypuje ogromną stertę lodówek, mebli i odkurzaczy.

Huraganowi towarzyszy biblijna ulewa. W ciągu paru godzin spada ponad 60 cm deszczu. Całe połacie pól zalewa woda o głębokości 4,5 m.

Największy dziw natury sprawia Camille w centralnym obozie dla uchodźców w Camp Shelby. Jego dowódca płk Preston L. Jackson za nic ma praktykowaną na Południu segregację rasową. W 50-osobowych barakach z piętrowymi łóżkami, bez ścianek działowych, lokuje pospołu białych i czarnych. Choć to niewiarygodne, nikt nie protestuje, nie awanturuje się. Białe i czarne dzieciaki zgodnie bawią się na placu. W obliczu straty dorobku życia kolor skóry nie ma znaczenia.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

Jak wyglądał pierwszy lot samolotu nad Warszawą? Choć miało to miejsce 13 sierpnia 1911 roku to przypomnimy sobie tamto wydarzenie za sprawą W. Kalickiego:

Upał. Europa kolejny dzień smaży się w słońcu. W Paryżu termometr wskazywał poprzedniego dnia 37 st. w cieniu, w Rzymie – aż 47 stopni! W Hiszpanii od wielu dni temperatura nie spada poniżej 40 stopni C. Woda w morzu w miejscowości Carber osiągnęła 34,8 stopnia C. We Francji przypadki porażenia słonecznego liczone są już w setkach. Codziennie umiera wskutek upałów kilka osób, zwłaszcza dzieci i starców.

Straszliwe żniwo zbierają upały w Niemczech. Temperatura w Berlinie jest najwyższa od roku 1848. W ubiegłym tygodniu wskutek przegrzania zmarło 305 niemowląt. Najwyższą śmiertelność małych dzieci odnotowano w Lipsku. W Nadrenii władze ogłaszają w prasie sposoby zapobiegania przegrzaniu dzieci. Dorośli berlińczycy ratunku szukają w wodzie – codziennie miejskie kąpieliska sprzedają rekordową ilość 60 tys. biletów. W Muzeum Germańskim w Norymberdze od gorąca popękała farba na olejnych obrazach starych mistrzów.

Niesamowite upały są przyczyną masowych zatruć pokarmowych. W Paryżu ponad 100 chorych trafiło do szpitali po zjedzeniu nieświeżych lodów serwowanych przez ulicznego sprzedawcę.

Niemal całą Europę, od Polski aż po Hiszpanię, trawią pożary lasów. Płoną zwłaszcza lasy wzdłuż linii kolejowych. W Niemczech wojsko bezskutecznie próbuje opanować ogromne pożary pod Lipskiem, w Grünewaldzie i w rejonie Tegel pod Berlinem oraz gigantyczny pożar wyschniętych, wskutek upałów, torfowisk na granicy prusko-belgijskiej. Płoną lasy wokół Paryża, płoną w Rzeszowskiem, w ogniu stoi od kilku dni 1500 mórg starodrzewia w Lubostroniu w Poznańskiem.

Upały udręczyły warszawiaków nie mniej niż mieszkańców innych europejskich miast. Tego ranka jednak najważniejszym tematem rozmów w Warszawie nie jest lejący się z nieba żar. „Kurjer Poranny” anonsuje na pierwszej stronie: „Dziś, jutro, we wtorek i środę na polu Wyścigowem Mokotowskiem WZLOTY. Uczestniczą: hr. Scipio del Campo, Segno, Jankowski i Lerche. Początek o godz. 18.00”.

Samolot w powietrzu warszawiacy już widzieli. W zeszłym roku na Polu Mokotowskim odbył się pierwszy „tydzień awjatyczny”. Prawdę mówiąc jednak, zeszłoroczne popisy lotników przyniosły widzom spore rozczarowanie. Gwiazda tygodnia rosyjski pilot Utoczkin co prawda latał nieprzerwanie na dwupłatowcu Farmana przez 1 godzinę i 5 minut, ale zaledwie na wysokości kilkunastu metrów, parę razy tylko osiągając pułap 30 m.

Mimo zawodu przed rokiem i nieznośnego upału mnóstwo widzów zjawia się na trybunach wyścigów konnych na Polu Mokotowskim już późnym popołudniem.

Pokazy rozpoczynają się o 19.00, z godzinnym spóźnieniem. Jako pierwszy zasiada za sterami swej maszyny, jednopłatowca konstrukcji Etricha z silnikiem Eulera, Michał hrabia Scipio del Campo.

24-letni pilot jest w prostej linii potomkiem gubernatora księstwa Bari we Włoszech Piotra del Campo, zwanego Scipio, który w 1518 roku przybył do Polski z zaślubioną królowi Zygmuntowi Staremu księżniczką Boną Sforzą jako marszałek jej dworu. Dziś hrabiowie Scipio del Campo to sarmaccy do szpiku kości, zamożni ziemianie kresowi. Młody Michał skończył studia politechniczne w Kijowie, we Francji i w Belgii. 1,5 roku temu w jednym z kijowskich iluzjonów przypadkowo obejrzał króciutki film o pionierskich lotach Wrighta i połknął bakcyla latania. Latem zeszłego roku panicz Michał z portfelem wypchanym ojcowskimi rublami pojechał do Francji, do Reims, gdzie odbywał się wielki międzynarodowy mityng lotniczy. Tam kupił sobie samolot Hanriot nazwany „Libellule” (Ważka), a na dokładkę sportowy samochód, by mieć czym dojeżdżać na lotnisko. Po krótkim kursie pilotażu przez rok objeżdżał mityngi lotnicze od Nicei po Moskwę, Taszkient i Samarkandę. Zdobył w nich kilka liczących się nagród. W Samarkandzie cudem przeżył, gdy po urwaniu się śmigła jego samolot runął w górski wąwóz. Na szczęście śnieg zamortyzował upadek i skończyło się tylko na połamaniu nóg, żeber i obojczyka. Del Campo o kulach pojechał do Paryża, kupił sobie następny samolot i wiosną tego roku wziął udział w serii mityngów lotniczych w Rosji oraz w prestiżowym wyścigu Moskwa–Peterburg. Zajął w nim 7. miejsce i otrzymał 2700 rubli nagrody, ale musiał uznać wyższość innego polskiego pilota, Jerzego Jankowskiego z Warszawskiego Towarzystwa Lotniczego Awjata, który zdobył 2. miejsce i zgarnął 7500 rubli. Podczas tego wyścigu del Campo poznał księcia Konstantego Lubomirskiego z Awjaty, który zaprosił go na pokazy lotnicze do Warszawy.

Francuski mechanik Gilbert uruchamia silnik. Michał Scipio del Campo czeka, aż się zagrzeje, i zwiększa obroty. Rozbieg trwa zaledwie 15 sekund. Pilot ściąga stery wysokości i jednopłat unosi się w powietrze. Del Campo dwukrotnie okrąża lotnisko na Polu Mokotowskim, szybko nabierając przy tym wysokości. Gdy jego etrich nadlatuje nad trybuny na zawrotnej wysokości 500 m, publiczność zrywa się z miejsc i bije brawo.

Del Campo skręca ku Rakowcowi. Ciągle przy tym nabiera wysokości. Nad trybuny wraca na pułapie ponad 600 m. Widzów ogarnia nieopisany entuzjazm. Pilota też. Choć lot nad zabudową Warszawy jest przez carskie władze najsurowiej zabroniony, del Campo leci w stronę Wisły i nad Marszałkowską skręca w lewo. Konny patrol kozacki spostrzega samolot. Jeźdźcy pędzą Marszałkowską, ścigając odlatujący tajemniczy aparat. Kilku Kozaków strzela w pędzie z karabinów, ale pociski nie trafiają w etricha. Del Campo na wszelki wypadek skręca w prawo, nad Ogród Saski. Potem leci nad Starym Miastem, skręca nad Krakowskie Przedmieście, Nowy Świat. Dalej kieruje się wzdłuż Alej Jerozolimskich i zaraz leci na południe. Na ulicach Warszawy pojawienie się wysoko, na rozpalonym, bezchmurnym niebie samolotu wzbudza ogromną sensację, czasem nawet strach.

Del Campo tymczasem przelatuje nad gmachem politechniki, okrąża budynki towarzystwa Awjata, obniża lot, wykonuje jeszcze okrążenie nad trybunami na Polu Mokotowskim i płynnie ląduje na murawie. Od startu mija 18 minut. Publiczność bije brawa na stojąco. Pierwszy Polak przeleciał nad Warszawą.

Tuż po del Campo ląduje Jerzy Jankowski. Zdobywca 2. nagrody w locie Petersburg–Moskwa wystartował chwilę po Scipio del Campo na jednopłacie Blériota z silnikiem Guoma. On także parę razy okrążył Pole Mokotowskie, ale nie odważył się złamać zakazu władz i polecieć nad miasto. Wzleciawszy na wysokość 700 m, wyłączył silnik i poszybował w stronę Rakowca. Tam silnik włączył i odtąd krążył wysoko nad trybunami, oczekując na pojawienie się etricha Scipio del Campo.

Rozentuzjazmowana publiczność ledwie zauważa start trzeciego lotnika, występującego w barwach warszawskiej Awjaty Maksymiliana von Lerchego, na jednopłacie Etricha. Nieco więcej uwagi przykuwa lot pilota Segno. Po pierwsze, jego wielki dwupłatowiec „Awiatic” prezentuje się przy zgrabnych, delikatnych etrichach jak słoń w otoczeniu wyścigowych rumaków. Po wtóre zaś, Segno zabiera na pokład samolotu panią Mrozińską. Razem z odważną damą pilot parę razy okrąża lotnisko, leci w stronę Rakowca i po 10 minutach ląduje.

Publiczność tymczasem ciągle wiwatuje na cześć Michała Scipio del Campo. Widzom podoba się śmiały lot i fakt, że polski pilot złamał zakaz carskich władz. Del Campo udziela wywiadów dziennikarzom warszawskich gazet. Opowiada, że wskutek zapadającego zmroku i silnego kurzu wzbijanego przez warszawskie dorożki nie był w stanie dojrzeć przechodniów na ulicach. Z dumą zaznacza jednak, że lecąc nad rynkiem Starego Miasta i nad Zamkiem Królewskim mimo zawrotnej wysokości 600 m wyraźnie zobaczył Wisłę.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

12 sierpnia 1794 roku umiera prymas, książę Michał Poniatowski. Umiera w niesławie, mimo wielu zasług, zwłaszcza dla Komisji Edukacji Narodowej. W dobie Insurekcji Kościuszkowskiej okazał się stanąć po niewłaściwej stronie. W Kalicki tak wspomina to wydarzenie:

Prymas książę Michał Poniatowski leży na łóżku w swoim apartamencie w warszawskim pałacu prymasowskim na Senatorskiej. Oddycha ciężko, z trudem. Jest nieprzytomny. Zgromadzeni wokół jego łoża infułat ks. Grzegorz Zachariaszewicz, kanonik gnieźnieński Franciszek Malewski, ks. Grodzicki, proboszcz warszawskiej parafii św. Andrzeja, oraz opiekujący się chorym dr Dunker i lekarz króla dr Beckler nie mają wątpliwości, że zaczęła się agonia.

Ksiądz prymas choruje od 2 tygodni. Na początku sierpnia poczuł się słaby i zmęczony. Przeniósł się z Zamku Królewskiego, w którym w niespokojny czas kościuszkowskiej insurekcji zamieszkał u boku swego brata króla Stanisława Augusta Poniatowskiego do swej rezydencji przy Senatorskiej. Odtąd do zamku chodził już tylko na obiady. Tydzień temu siostra króla Elżbieta Branicka, zwana powszechnie „Panią Krakowską”, wysłała do chorego dr. Dunkera, swego lekarza domowego. Doktor stwierdził u prymasa gorączkę i podejrzewał febrę. Kolejne dni rozpoznanie to wykluczyły. Książę Michał Poniatowski słabł z godziny na godzinę. Nie potrafił oprzeć się chorobliwej senności. Przed 5 dniami zasnął podczas wizyty u wojewodziny Podlaskiej, 2 dni później zasnął, modląc się podczas mszy i ze splecionymi dłońmi tkwił długo, samotnie przed ołtarzem. Widząc, że z prymasem źle, codziennie odwiedzali go król, Elżbieta Branicka, inni członkowie familii, ministrowie, przyjaciele. Rzadko kiedy jednak mieli okazję zamienić z nim choć parę słów. Przymuszony do najmniejszego choćby wysiłku chory chwilę później zasypiał.

Poprzedniego dnia rano prymas obudził się w dobrej formie i przytomnie odpowiadał na pytania. Domownicy natychmiast powiadomili króla. Stanisław August po porannej toalecie wyjechał z Zamku Królewskiego. Na Senatorską miał 2 kroki, ale nie zdążył. Nim zjawił się w apartamentach brata, prymas zasnął. Do wieczora nieustannie przybywał do pałacu prymasowskiego ktoś z familii Czartoryskich, ale książę Michał już się nie przebudził.

Wieczorem, widząc, że stan chorego nie rokuje nadziei, domownicy posłali po ks. Grodzickiego od św. Andrzeja, który bez zwłoki opatrzył nieprzytomnego prymasa sakramentami.

Dochodzi 1.00. Oddech chorego staje się coraz płytszy, przechodzi w rzężenie, cichnie.

Domownicy nie mają wątpliwości, że za śmierć liczącego 58 lat prymasa odpowiedzialna jest zrewoltowana warszawska ulica. Zabił go strach przed samosądem pospólstwa.

Nigdy nie był lubiany.

Sarmackich wiernych raziły jego powściągliwość, skrytość i intelektualne ambicje. Powszechnie uważany za najmądrzejszego z braci Poniatowskich, uchodził także za faktycznego szefa stronnictwa królewskiego. Winy króla obciążały także konto prymasa.

A przecież był całkiem niezłym arcypasterzem, no, może pominąwszy stałe metresy i 2 synów naturalnych, ale to akurat rubasznej szlachty zanadto nie oburzało. Podczas sejmu rozbiorowego walczył o Komisję Edukacji Narodowej. To on nieomal szantażem wymusił na posłach ustawę o KEN i przelanie na Komisję władzy nad majątkiem pojezuickim. Od tej pory zawsze hojnie wspierał KEN i sprawę oświaty darami z majątku osobistego i sam często kierował jej pracami.

Ochronił ks. Bogucickiego, który chwalił Husa, a potępiał decyzje soboru w Konstancji. Popierał Józefa Wybickiego. Wspaniale zarządzał diecezją płocką – stworzył liczący parę tysięcy stron zestaw światłych zaleceń i norm życia diecezjalnego. Zwalczał przesądy, zakazywał przymusowego chrzczenia Żydów, zezwolił na spożywanie w dni postne nabiału, zalecał duchowieństwu instalowanie piorunochronów – zamiast dotąd powszechnych modłów błagalnych mających odwrócić uderzenie pioruna.

Patrioci nie lubili go od dawna, uważając za człowieka zaprzedanego Rosji. Niesłusznie – prymas o Moskalach miał zdanie jak najgorsze, ale obawiał się nagłego ostentacyjnego zerwania z Rosją. Kraj reformować chciał ostrożnie i powoli, by nie prowokować ani rodzimych kołtunów, ani ościennych dworów.

Wybuch powstania kościuszkowskiego uważał za nieszczęście, bo nie widział żadnych szans na sukces.

Zapamiętano mu ten brak ostentacyjnego, patriotycznego entuzjazmu. Książę Michał Poniatowski od dwóch miesięcy żył w cieniu szubienicy. Warszawę obiegały plotki o zdradzie prymasa, który jakoby wysłał paczkę planów umocnień Warszawy królowi pruskiemu. Dowodów zdrady nikt jednak nie pokazał.

Przed pałacem prymasowskim 27 czerwca warszawskie pospólstwo wystawiło szubienice, na których następnego dnia powieszono zdrajców. Odtąd codziennie gawiedź dobijała się do bram pałacu, żądała głowy jego lokatora, śpiewała: „My, krakowiacy, mamy guz u pasa, powiesiem sobie króla i prymasa”.

Księcia Michała Poniatowskiego zżerał strach o swój los. Bezskutecznie próbował wyjechać na stałe za granicę. W końcu, w obawie przed aresztowaniem, przeniósł się do króla, na zamek. Czuł jednak, że gdy przyjdzie do powtórki wieszania zdrajców, król zapewne nie będzie w stanie go obronić.

Lekarz stwierdza zgon prymasa. Księża i medycy opuszczają apartamenty zmarłego, pieczętują wszystkie pokoje. Choć to noc, wysyłają umyślnego na Zamek Królewski, by powiadomił króla o zgonie brata.

Wieść o śmierci znienawidzonego prymasa mimo nocnej pory rozchodzi się po mieście. Nad ranem przed bramą w ogrodzeniu pałacu prymasowskiego gromadzi się grupka pospólstwa. Z czasem rozrasta się ona w całkiem spory tłum. Gawiedź zawzięcie plotkuje o śmierci księcia Michała. Zdrajca, plany obrony Warszawy przesłał królowi pruskiemu, nie ominęłaby go szubienica, więc zażył truciznę, wołają jedni. A skąd miał truciznę? Ano miał, jako zdrajca nie mógł być pewien dnia ani godziny, więc z trucizną się nie rozstawał. Ale ktoś znów słyszał, że są świadkowie, co opowiadają, jak to poprzedniego dnia dostarczył ją prymasowi sam król. Król? A czy czasem nie osobiście naczelnik Tadeusz Kościuszko, który wręczywszy księciu Michałowi truciznę, okazał mu zarazem nieodparte dowody winy? W rozgorączkowanym tłumie krąży jadowity wierszyk o zmarłym: „Zwąchał linę, wolał proszek niż drabinę”. Wolał proszek, czyli truciznę, od drabiny, która dla warszawskiego ludu jest symbolem wieszania zdrajców – szubienice budowane na warszawskich ulicach przez wzburzoną gawiedź są tak wysokie, że ofiary muszą wspinać się na nie po drabinach.

W tłumie przed bramą pałacu prymasowskiego ciągle jednak wraca pytanie: a kto martwego prymasa widział? A może to wszystko kłamstwo, podstęp, może na wieść o śmierci księcia Michała Poniatowskiego lud miał o nim zapomnieć, a tymczasem sam prymas, żywy i zdrowy, wymknął się z pałacu albo ukrył w jego podziemiach i w ten sposób ujdzie sprawiedliwości?

W pałacu tymczasem trwają przygotowania do złożenia zwłok prymasa na marach. Słudzy dekorują salę na parterze, po prawej stronie od wejścia, czarnymi i czerwonymi kotarami, montują bardzo wysoki katafalk i obijają go kirem. Wokół ustawiają 6 wielkich lichtarzy. Okna zasłaniają, tak że w sali, mimo wczesnej pory, panuje głęboki półmrok, rozjaśniany jedynie płomieniami gromnic. W końcu otwarta trumna z ciałem prymasa trafia na wyniosły katafalk. Wokół gromadzą się rezydenci pałacu prymasowskiego, duchowni z pobliskich kościołów, zakonnicy. Modły trwają nieustannie.

Król na wieść o śmierci brata popada w wielkie przygnębienie. Wygląda źle, jego pobladła twarz przypomina maskę. Ale szybko bierze się w garść i trzeźwo analizuje sytuację. Śmierć brata oznacza wakat w metropolii gnieźnieńskiej, od roku znajdującej się w granicach Prus. Król Prus może spróbować obsadzić arcybiskupstwo wedle swego uznania i rozporządzać arcybiskupimi dobrami. Temu niebezpieczeństwu trzeba czym prędzej zaradzić.

Ale o dużo większym kłopocie donoszą królowi z Senatorskiej. Przed bramą pałacu prymasowskiego gromadzi się coraz większy tłum, który domaga się pokazania zwłok prymasa na dowód, że naprawdę w nocy umarł. W normalnych czasach do takiego skandalu, w istocie do zhańbienia powagi zmarłego, nikt by nie dopuścił, ale Stanisław August sam żyje w cieniu szubienicy. Warszawska ulica ciągle rozprawia o pieniądzach, jakie brał od rozbiorowych dworów. Król godzi się na wpuszczenie do obitej kirem sali pałacu warszawskiego pospólstwa, tak by każdy mógł z bliska obejrzeć zwłoki prymasa, a może i ich dotknąć.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

11 sierpnia 1956 roku zginął tragicznie wielki amerykański malarz Jackson Pollock w ujęciu W. Kalickiego wydarzenia wyglądały tak:

Wilgotna, lepka mgła otula okolice miejscowości Springs na Long Island. Świta. Na żwirowej drodze przed domem zatrzymuje się spory pickup. Po całonocnej pracy Jeffrey Potter wpada na farmę. Zaraz ma jechać do następnej roboty, ale chce chwilę odsapnąć i zatelefonować w kilka miejsc.

Żwir znów skrzypi pod kołami. We mgle widać zarys dużego kabrioletu oldsmobil. Z samochodu z trudem gramoli się postawny, łysy mężczyzna z niezbyt gęstą bródką. To dobry znajomy gospodarza, malarz Jackson Pollock. Gość wygląda źle. Brodę ma niechlujną, pod oczami ciężkie worki. Pollock pożyczał już wcześniej rozmaite narzędzia potrzebne mu w pracy. Teraz przyjechał po duży budowlany podnośnik. Malarz tłumaczy, że potrzebuje go, by swojej dziewczynie Ruth zademonstrować coś ciekawego w jego studiu malarskim.

Potter stwierdza, że nie ma sprawy – podnośnik akurat leży w pace jego pickupa. Chwyta ważące niemal 50 kg urządzenie i zestawia je na żwir. Czeka, aż Pollock pomoże mu wstawić je do bagażnika oldsmobila, ale malarz bełkotliwie odmawia. Przewraca się na wznak na żwir drogi i dłuższą chwilę bezładnie przeklina. Jest kompletnie pijany.

Gospodarz usiłuje mu pomóc wstać, ale artysta odpowiada stekiem wyzwisk. Mimo wszystko napomina Pollocka, że wielki kawał żelastwa leżący luzem w bagażniku kabrioletu w razie nagłego hamowania, nie mówiąc o stłuczce, zamieni się w śmiercionośny pocisk. Pollock dalej przeklina go. Potem z trudem wstaje i próbuje sam podźwignąć podnośnik. Bez rezultatu.

Gospodarz bez ceregieli odpycha Jacksona, podnosi urządzenie i wrzuca je do bagażnika oldsa. Huk uderzenia i skrzypienie kabrioletu nieco trzeźwią Pollocka. Malarz przez chwilę z pijackim skupieniem namyśla się, a potem bełkoce, że zamierza odebrać na stacji kolejowej East Hampton 2 superdziewczyny, ale nie zaproponuje mu, by się dołączył do towarzystwa, bo ma nadzieję, że to oduczy Pottera rozwalać innym samochody.

Pollock kończy swą kwestię i bierze zamach, by zdzielić Pottera solidnym sierpowym, ale zawadza o drzwi i łapiąc rozpaczliwie równowagę, wykonuje tylko osobliwą pantomimę. Malarz przez chwilę ze zbolałym grymasem na twarzy patrzy na swego rozmówcę. W końcu mówi, że gdyby dostał od niego naprawdę duży kamień i potężną łopatę, to może zniknąłby mu z oczu pod tym głazem na dłuższą chwilę.

 – Naprawdę byś zniknął, i to na długo? – pyta głupio Potter.

 – Do jasnej cholery, tak! – wykrzykuje Pollock.

Jego usta wykrzywia nerwowy tik. Gospodarz zna go jak zły szeląg. Wie, że malarz – już nie pamięta, który to raz – jest pijany w dym i że nie wolno mu prowadzić samochodu. Ale wie też, że Jackson nie pozwoli się powstrzymać i jak zawsze postawi na swoim.

Pollock z trudem wpełza do kabrioletu. Ze środka krzyczy:

 – Myślałem, że jesteś moim przyjacielem, a ty jesteś gównem w najlepszym gatunku!

Odjeżdża w mgłę z piskiem opon.

Potter tylko wzrusza ramionami. Taki jest ten Pollock – podobno świetny artysta, ale jako człowiek dość nieznośny.

Nowojorska bohema zaczyna podziwiać jego osobliwą sztukę. Pollock szybko odszedł od malarstwa figuratywnego. Pod wpływem pradawnych malowideł z grot Altamira w Hiszpanii i Lascaux we Francji, także malarstwa piaskiem północnoamerykańskich Indian, obrazów Picassa, Miró tuż po wojnie światowej wypracował nowatorską koncepcję i technikę malowania. Na rozłożone na podłodze pracowni płótna wielkiego formatu chlapał, bryzgał strugi farby. Czasem prosto z puszki, czasem posługiwał się rękami, czasem najdziwniejszymi przedmiotami zamiast pędzla. Do farb dodawał niekiedy piasek, tłuczone szkło, ziemię. Nacieknięte struktury ściśle wypełniają płótna; Pollock uważa, że każdy fragment jego obrazu jest równie ważny i znaczący jak pozostałe. Jego obrazy stawały się czymś więcej niż zamalowanym płótnami – miały swoją fakturę, ukryte w niej tajemnice, własne, nieuchwytne dla obserwatora życie. Swoją technikę Pollock nazywa drippingiem, kapaniem. Malowanie w jego wydaniu to szamański spektakl, który kończy się kadrowaniem najciekawszej części, wycinaniem jej i niszczeniem reszty malowidła.

Ta radykalna metoda zaprowadziła go na skraj sztuki, a przynajmniej na granicę, na której kończy się malarstwo rozumiane jako zamierzony akt twórczy. Pollock od wielu miesięcy intuicyjnie czuje to, wyczuwa, że dalej tą drogą podążać nie sposób. A innej drogi nie widzi. Próby powrotu do malarstwa figuratywnego nie spełniają jego oczekiwań.

Od roku właściwie nie maluje. Pije. Pije całymi dniami i nocami, awanturuje się w barach, obraża kompanów od szklaneczki, wszczyna bójki z silniejszymi od siebie robotnikami. Zdarza mu się wyjść bez słowa wyjaśnienia z domowej kolacji do baru, a także rzucanie cegłą w okno knajpy. Eleganckiej starszej pani, właścicielce nowojorskiej galerii, po pijanemu potrafił powiedzieć na wernisażu: „Wszystko, czego potrzebujesz, to dobre rżnięcie”. Nagminnie jeździ na bani swoim wielkim kabrioletem. Jeździ jak wariat. Ale szczęście nie opuszcza go. Ze stłuczek wychodził, jak dotąd, jedynie z siniakami.

Sypie się jego małżeństwo z Lee Krasner, także wybitną malarką. Jako artyści oboje sobie wiele zawdzięczają, ale dobre lata tego związku dawno minęły. Ostatnio Jackson dał się wciągnąć w romans z Ruth Klingman, młodą, piękną, seksowną pracownicą nowojorskiej galerii sztuki. Ruth chciała poznać sławnych artystów i gdy przyjaciółka powiedziała jej, że najbardziej szanowanymi z żyjących są de Kooning, Franz Klein oraz Jackson Pollock, zapisała ich nazwiska na kartce papieru. Zapytała jeszcze, który z nich jest najważniejszy, i poprosiła o narysowanie, jak dojechać do pracowni Jacksona. Krótko potem była jego kochanką.

Pollock nie potrafi znaleźć u jej boku spokoju. Szamoce się między żoną Lee a Ruth, raz roi sobie, że obie się zaprzyjaźnią i utworzą zgodny trójkąt, raz chce się rozwodzić i wiązać z Ruth, czasem dostaje panicznego ataku strachu, że porzucą go obie.

Nie pomaga psychoterapia, nie pomaga ostre picie. W napadach depresji malarz mówi o sobie, że jest tylko pieprzoną fałszywką, zwykłym gównem.

Sąsiedzi ze Springs nie mają złudzeń – ten chłop sam się wykończy.

Gdy pociąg zatrzymuje się na stacji w East Hampton, Pollock już czeka na peronie. Ruth jeszcze przez okno dostrzega, w jakim jest stanie, i natychmiast zaczyna żałować, że na ten weekend zaprosiła swoją koleżankę Edith Metzger. W świetle poranka nieświeży, po przebalowanej nocy, zapuchnięty od alkoholu Pollock w pobrudzonej czarnej koszuli i szarych wymiętych spodniach prezentuje się przy dziewczętach jak ćma przy pięknych motylach. Ruth Kligman jak zwykle ma nienaganny makijaż, szałowe ciuchy i elegancką biżuterię. Jej młodziutka, śliczna ciemnowłosa koleżanka Edith Metzger ma na sobie uroczą białą sukienkę w duże niebieskie wzory i naszyjnik z niebieskich oczek. Nieliczni podróżni na peronie nie mogą oderwać oczu od obu dziewcząt, ale Pollock zdaje się nimi nie przejmować. Wsadza je do swego oldsa i zamiast do domu, wiezie je do baru Cavagnaro’s. Jedynymi gośćmi jest paru całonocnych pijaków, którzy w świetle poranka sączą „otwieracze oczu”, drinki mające wyrwać ich ze szponów kaca. Właściciel, Al Cavagnaro, podaje dziewczętom kawę. Pollock zamawia duże piwo.

Cavagnaro lubi malarza. Niejeden raz przyprowadzał on tu swoich kolegów artystów i przyjaciół. Wszyscy bez wyjątku byli potężnymi pijakami, co, rzecz jasna, było miłe sercu właściciela baru.

Teraz Al rzuca okiem to na Jacksona, to na dziewczęta. Pollock trzyma się nieźle i choć Cavagnaro podejrzewa, że ma za sobą – jakżeby inaczej – ciężką noc, to teraz wygląda raczej na zmęczonego niż pijanego.

Dobrze po 10.00. Jackson z Ruth i Edith jadą do domu przy Fireplace Road. Korzystając z ostatniego wyjazdu żony Pollocka Lee do Europy, Ruth zadomowiła się w ich posiadłości. Zostawiła tu ulubioną kotkę Blanche, w szufladach i szafkach żony malarza poupychała sporo swoich rzeczy. Po przyjeździe do domu Ruth stwierdza, że Blanche zniknęła. Urządza histeryczne poszukiwania, ale bez rezultatu. W końcu pociesza się, że może kotka gdzieś sobie poszła.

Pollock w tym czasie popija jeden gin z tonikiem za drugim.

Ruth bierze się do przygotowywania lunchu.

Pollock sączy gin. Po bardzo późnym lunchu wypija jeszcze szklaneczkę i idzie na górę zdrzemnąć się. Namawia Ruth, by poszła razem z nim, ale ona odmawia. Razem z Edith idzie do studia oglądać prace Pollocka.

W końcu Ruth zagląda do sypialni na piętrze. Jackson nie śpi. Siedzi na łóżku i szlocha. Tłumaczy dziewczynie, że zabija go wielki wszechogarniający smutek. Schodzi jednak na wczesną kolację. Do steków szybko przyrządza sobie gin z tonikiem.

Po kolacji Jackson i Ruth zaczynają długą dyskusję, czy warto iść na wieczorny kameralny koncert zorganizowany przez znajomego Pollocka. Jackson sam nie wie, czego chce, ale w końcu telefonuje i zapowiada, że przyjedzie z przyjaciółkami, lecz spóźni się. Już po 21.00 potężnie zawiany malarz wyjeżdża swoim oldsem z domu. Ruth siedzi na przednim siedzeniu, przy prawych drzwiach, Edith w środku, między nią i Jacksonem. Pędzą mocno spóźnieni na koncert, ale w końcu Pollock rozmyśla się. Niedaleko od celu zatrzymuje się na poboczu. Akurat przejeżdża samochodem jego znajomy ze Springs. Zatrzymuje się i pyta malarza, czy coś się stało. Pollock wyjaśnia, że czuje się kiepsko i chyba w ogóle nie pojedzie na koncert.

Mija 22.00, gdy Pollock decyduje się wracać. Oldsmobil zawraca z piskiem opon. Jackson pędzi po Fireplace Road jak oszalały, zakręty ścina z dzikim piskiem opon. Edith krzyczy ze strachu. Obie dziewczyny proszą malarza, by zwolnił. Pollock tylko szatańsko śmieje się i dodaje gazu. Z wielką prędkością dojeżdża do Springs. Na zakręcie, na którym kończy się betonowa droga hrabstwa, a zaczyna asfaltowa droga miasteczka, traci panowanie nad kierownicą. Ciężki podnośnik w bagażniku zmienił środek ciężkości samochodu. Olds zarzuca tyłem, wszystkie koła tracą przyczepność i auto, jak wielki pocisk, przemyka przez drugi pas ruchu, uderza o przydrożne drzewa, odbija się, przewraca w powietrzu i z hukiem opada kołami do góry z powrotem na drogę.

Reflektory przewróconego kabrioletu świecą w korony drzew. Klakson wyje.

Najbliższy sąsiad, mechanik samochodowy, mieszka niespełna 100 m od zakrętu. Słyszy huk, widzi dziwne światło w liściach drzew. Łapie latarkę, wybiega z domu. 10 kroków przed kabrioletem dostrzega czołgającą się po asfalcie kobietę. To Ruth Kligman. Z głowy cieknie jej krew. Jest w szoku, nieustannie obrzuca mechanika obelgami. Mężczyzna nie traci opanowania, pyta, czy w samochodzie jest ktoś jeszcze.

 – Jackson tam jest! Jackson tam jest! – krzyczy nagle oprzytomniała Ruth. Potem dodaje, że jest tam też kobieta.

Drugi sąsiad, operator buldożera, jadł z przyjaciółmi kolację. Nadjeżdżają minutę później. Ranną Ruth okrywają kocem. Kolejny sąsiad, spawacz, o mało co nie przejeżdża leżącej na asfalcie Ruth. Straszliwie krzyczącą z bólu dziewczynę zasłania swoim samochodem, by kolejny kierowca nie wpadł na nią.

Nie mija 10 minut, gdy wokół przewróconego oldsa zbiera się mały tłumek mieszkańców Springs. Mężczyźni zaglądają pod samochód. Jedna noga Edith wyciągnięta jest wzdłuż samochodu, druga oparta o siedzenie, stopa przysypana jest przydrożnym żwirem i pyłem. Dziewczyna wygląda, jakby spała. Któryś z mężczyzn obciąga jej białą sukienkę w niebieskie wzory – podmuch podczas kraksy zadarł ją wysoko za kolana.

Z rozbitego zbiornika leje się na asfalt benzyna. Niemal wszyscy stojący wokół palą papierosy. Wreszcie któryś idzie po rozum do głowy i każe je zgasić.

Cały czas wyje klakson. Nikt nie potrafi go wyłączyć.

I nikt nie ma pojęcia, co się stało z kierowcą.

Mężczyźni świetnie znają Pollocka, wiedzą, że to jego kabriolet. Wchodzą między drzewa, przeszukują trawy. Nic.

Nadjeżdża policjant Earl Finch. Z silną latarką szuka kierowcy coraz dalej w lesie. Wreszcie znajduje go. Jackson Pollock leży w ściółce niemal 20 m od drogi. Uderzenie wyrzuciło go jak rakietę. Leciał w powietrzu, aż trafił głową i szyją w drzewo. Uderzenie zmiażdżyło mu czaszkę, ale w ciemnościach tego nie widać.

Pollock ma otwarte oczy, spokojną twarz. Wygląda, jakby położył się w mchu, by wreszcie odpocząć.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

10 sierpnia 1628 zatonął flagowy okręt wojenny króla Szwecji. W. Kalicki tak wspomina o tych wydarzeniach:

Ok. południa na nabrzeżach Sztokholmu zbierają się tłumy. Dzień jest ciepły, słoneczny, wieje słaby wiatr. Po godz. 14.00 na Skeppsbron i Soedermalm tłoczą się już tysiące gapiów. W każdym oknie kamienic mieszczańskich na Skeppsbron widać mrowie głów. Wkrótce będzie co oglądać – „Vasa”, największy na Bałtyku okręt wojenny, z którym żadna jednostka bojowa w tej części Europy nie może się równać, wyruszy spod pałacu królewskiego w swą dziewiczą podróż. „Vasa” to tzw. okręt królewski – największy okręt w szwedzkiej flocie.

Jest co oglądać. 57-metrowy dębowy kadłub wygląda jak skrzyżowanie twierdzy ze wspaniałym pałacem. Lufy najcięższych, 24-funtowych, odlanych z brązu dział wystają z furt artyleryjskich dwóch najniższych pokładów działowych. Na każdej z pomalowanych na czerwono pokryw furt znajdują się złote maski zastygłych w przerażającym grymasie lwich pysków. Ale najwspanialszy lew czai się do skoku na galionie – wielka figura z rozwianą grzywą symbolizuje cnoty okrętu i jego załogi: siłę oraz odwagę.

Ale gapie wpatrują się przede wszystkim w rufę. Wysoka, wąska pawęż z dwoma szeregami ozdobnych okien, od szczytu do linii pokładu pokryta szczelnie wspaniałymi płaskorzeźbami, przypomina raczej patrycjuszowską kamienicę – tylko gdzie znaleźć domy tak wspaniale zdobione? Na szczycie pawęży wszystko jest jasne: pod ogromną latarnią widać z daleka skromny snopek zboża pod królewską koroną podtrzymywaną przez 2 cherubiny. To herb Wazów. Ale niżej, pomiędzy ozdobnymi drewnianymi pilastrami, kłębi się tłum rzeźbionych postaci: to Tryton, syn greckiego boga Posejdona, grecki heros Herkules z lwią skórą na biodrach i pokonanym strażnikiem Hadesu Cerberem, dalej 9 bohaterów: mityczny grecki Hektor, biblijny Dawid, Aleksander Macedoński, Juliusz Cezar, starotestamentowy Jozue i Juda Machabeusz, król Artur, Karol Wielki i krzyżowiec Godfryd de Bouillon. Obok wspaniała płaskorzeźba smoka z rozdziawioną paszczą, dalej odrąbana ogromna ludzka głowa z napisem „Tiberius”, deptana sandałem mężczyzny w rzymskiej tunice, uwieńczonego liśćmi laurowymi. I jeszcze grecki bóg morza Nereus, Tetyda, mityczna matka Achillesa, oraz straszliwa głowa topielca z węgorzami wypełzającymi z pustych oczodołów, nosa i ust. A do tego niezliczone mrowie mniejszych i większych tarcz herbowych, snopów Wazów, delfinów, wielorybów i najważniejszych – lwów, lwic, lwiąt i lewków. Lew to ulubione zwierzę tego, co „Vasę” raczył zamówić – króla Szwecji Gustawa II Adolfa Wazy, a to dlatego że w Europie coraz częściej nazywany jest on „Lwem Północy”.

Miłościwie panujący król Gustaw II Adolf zasłużenie cieszy się sławą utalentowanego wojownika. Od czasu gdy wstąpił na tron w roku 1611, w wieku 16 lat, udało mu się zakończyć wojnę z Rosją, gruntownie zreformować system polityczny w państwie oraz armię i uderzyć na polskie posiadłości nad Bałtykiem. Zwycięsko zakończył kampanię w Inflantach i Kurlandii w latach 1621–1626. Przed 2 laty znów ruszył do boju. Potężna flota 125 okrętów i statków transportowych przewiozła jego 14-tysięczną armię do Pilawy. Szwedzi zdobyli wkrótce kilkanaście mniejszych miast, w tym Elbląg, Malbork, Tczew, i oblegli Gdańsk. Jesienią zeszłego roku Gustaw Adolf pobił pod Gniewem armię króla polskiego Zygmunta III Wazy. Sukcesy odnosili Szwedzi także w Inflantach, gdzie Litwini pod wojewodą smoleńskim Aleksandrem Gosiewskim nie byli w stanie stawić im czoła. Dopiero pojawienie się na Pomorzu wojsk kwarcianych hetmana Stanisława Koniecpolskiego poprawiło sytuację Rzeczypospolitej. W zeszłym roku inicjatywa przeszła w ręce wojsk polskich – Szwedzi wyparci zostali na wschód od dolnego biegu Wisły.

Powodzenie wojny z Polską zależy w równym stopniu od wyszkolenia, dyscypliny, siły ognia batalionów szwedzkiej piechoty, co od potęgi szwedzkiej floty. Panowanie okrętów Gustawa Adolfa na Bałtyku umożliwia skuteczne zaopatrywanie armii walczącej z Rzeczpospolitą i wysadzanie zaskakujących Polaków desantów morskich – tak właśnie zdobyli Szwedzi Oliwę i Puck. Doskonale rozumie to szwedzki monarcha, który lubi powtarzać wymyśloną przez siebie maksymę: „Losy Szwecji zależą od Boga, a zaraz po nim od jej floty”.

A tymczasem świeżo rozbudowana flota polska poczyna sobie coraz śmielej. Wiosną zeszłego roku polskie okręty walnie przyczyniły się do odbicia Pucka z rąk Szwedów, potem koło Łeby stoczyły potyczkę z silniejszą eskadrą szwedzką, bez strat własnych, pomyślnie przerwały jej blokadę i dopłynęły do Gdańska. A w listopadzie zeszłego roku polska flota adm. Arenda Dickmanna rozgromiła szwedzką eskadrę wiceadm. Nilsa Stiernskoelda pod Oliwą i uwolniła blokowany od morza Gdańsk.

To poważne ostrzeżenie dla Szwecji, ale Gustaw II Adolf już przed 3 laty przewidział konieczność radykalnego wzmocnienia swej floty. W styczniu 1625 roku wezwał do siebie głównego budowniczego Stoczni Królewskiej Henrika Hybertssona, z pochodzenia zresztą Holendra, i zlecił mu zbudowanie 4 okrętów wojennych. Największy miał nosić imię dynastii panującej – „Vasa”.

Król zażądał zbudowania okrętu tak wielkiego i tak szybkiego, jaki jeszcze po Bałtyku nie pływał. Stosunek jego długości do szerokości miał wynieść 4:1, podczas gdy normą są proporcje 3:1. Hybertsson pokazał monarsze model smukłego okrętu zbudowanego niedawno w Holandii dla francuskiego księcia de Guise. Gustaw Adolf zaakceptował jego kształty, zażądał jednak, by wymiary jego okrętu znacznie powiększyć, zaś nadbudówki wzmocnić.

Jesienią 1625 roku drwale zaczęli ścinać specjalnie, przez dziesiątki lat kształtowane dęby na konstrukcję kadłuba. Ostatnich kilka tygodni trwało wyposażanie okrętu. Żurawie przenosiły na pokład amunicję, żywność: 350 beczek chleba, 50 beczek suszonego dorsza i śledzia, 30 beczek suszonego węgorza, 30 beczek zboża, 100 beczek suszonego i solonego mięsa, 50 beczek mąki, 30 beczek grochu i podstawę diety marynarzy – 1300 beczek piwa. Na dno okrętu załadowano balast – 120 t sporych kamieni.

Z tym balastem jest problem. Przed paru tygodniami dowódca królewskiej floty adm. Klas Fleming zarządził próbę stateczności „Vasy”. 30 ludzi przebiegało wtedy z jednej burty na drugą. Po pierwszym przebiegnięciu okręt przechylił się na głębokość jednej klepki poszycia kadłuba, po drugim – na głębokość 2 klepek, po trzecim – na głębokość 3 klepek. W tym momencie admirał przerwał próbę, bo okręt by zatonął. Obecny przy tym nawigator Joeran Matsson powiedział admirałowi, że to skutek błędów konstrukcyjnych. Obsesyjna chęć króla posiadania okrętu najszybszego na świecie zaowocowała zbudowaniem jednostki za wąskiej, o wyraźnie zbyt smukłej części podwodnej. Na domiar złego rozbudowana, obciążona ozdobami i niebotycznie wysokimi masztami część nawodna okrętu jest cięższa od części podwodnej. Admirał nie przejął się tym i doradził dołożenie balastu.

Ale balastu dołożyć już nie można. Dolne furty dział wystają ledwie 3,5 stopy nad powierzchnię wody! Admirał znalazł tylko jedną radę: „Będzie dobrze, nie przejmować się!”.

Na nabrzeżu kłębi się coraz gęstszy tłum. Króla nie ma w Sztokholmie, walczy z Polakami w Prusach, ale i tak panuje tu nastrój radosnego podniecenia. Nowy okręt ogromnie wzmocni flotę, która i bez niego, miesiąc temu, rozbiła na Wiśle, pod Latarnią, polską flotę – tę samą, która wcześniej zwyciężyła pod Oliwą.

Na pokład przepychają się marynarze, ich rodziny oraz oddział piechoty morskiej. Krótko po 15.00 kapitan Soefring Hansson daje rozkaz odbicia od nabrzeża. Spora szalupa wywozi kotwicę okrętu i zatapia ją, po czym marynarze na „Vasie” wielkim kabestanem wybierają linę. Okręt powoli, majestatycznie sunie wzdłuż nabrzeża z wiwatującymi tłumami. Ale coś niepokoi dowódcę artylerii kpt. Erika Joenssona. Gdy kilkudziesięciu marynarzy przechodzi na burtę od strony nabrzeża, by pomachać zostającym tam bliskim, okręt niebezpiecznie przechyla się. Joennson natychmiast zbiega pod pokład – jest pewien, że urwało się któreś z najcięższych dział i na swoim wózku przetoczyło się na drugą burtę. Ale nie, na pokładzie artyleryjskim wszystko jest w porządku. Ki diabeł?

Na wysokości Stadsgarden kpt. Hansson obraca dziób „Vasy” na wschód, tam gdzie okręt ma popłynąć. Marynarze wybierają obie kotwice, stawiają fokmarsl, grotmarsl, fok i bezanżagiel. Lekki wiatr wypełnia żagle. Po rzuceniu rufowej cumy „Vasa” dostojnie sunie po gładkiej jak lustro wodzie. Tę część akwenu zasłaniają od wiatru wysokie skały Soeder.

Kpt. Hansson jest coraz bardziej zafrasowany. Okazuje się, że „Vasa” kiepsko słucha steru. 2 działa okrętu oddają salut pożegnalny. „Vasa” wypływa za skały Soeder. W żagle uderza nagły podmuch z prawej burty. Okręt nieoczekiwanie kładzie się mocno na burtę zawietrzną, ale wiatr słabnie i „Vasa” wraca do pionu. Po chwili jednak wiatr dmie znów. „Vasa” pochyla się, bardzo niebezpiecznie, bo do otwartych furt działowych brakuje falom już tylko 2 stóp.

Gdy wiatr cichnie, okręt prostuje się, a kapitan poleca zluzować szoty. Ale liny zacinają się w blokach – właśnie dlatego że wiatr jest tak słaby. Gdy marynarze przeciągają liny rękoma, po raz trzeci w prawą burtę uderza silny podmuch. Okręt pochyla się tak bardzo, ze woda sięga niemal furt działowych. Kpt. Joensson w mgnieniu oka pojmuje, że „Vasa” sam nie podniesie się. Krzyczy: „Przeciągnąć działa na nawietrzną!”. Marynarze zwalniają wózki dział z mocowań i ze straszliwym wysiłkiem pchają i ciągną je w poprzek silnie pochylonego pokładu. Nagle kilka dział na prawej burcie urywa się z mocowań i stacza na prawą, miażdżąc wszystko po drodze. Wybucha panika, marynarze rzucają się do wyjść. Woda wlewa się przez furty armatnie. W kilka minut wspaniały okręt na oczach tłumów znika pod wodą. Asystujące „Vasie” łodzie ratują dziesiątki rozbitków, ale na dno idzie ponad 50 członków załogi.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

Wraz z załogą, można powiedzieć, szaleńców Norweg Thor Heyerdahl w 101 dni przepłynął 3770 mil morskich, co równa się 6980 kilometrów i udowodnił, że można przepłynąć Ocean Spokojny z Ameryki Południowej do wysp Oceanii. Ich wyprawa zakończyła się 7 sierpnia 1947 roku i w tamtym czasie była wielkim wydarzeniem, bo nikt nie wróżył jej powodzenia. W. Kalicki tak wspomina to wydarzenie:

Do świtu daleko, ale Thor Heyerdahl budzi się niespokojny. Pnie tratwy poruszają się w dziwnym rytmie, jak nigdy wcześniej w czasie 100 dni rejsu przez Pacyfik. Powód może być tylko jeden – niedaleko jest ląd i kołysanie oceanicznych fal delikatnie zakłóca fala odbita od brzegu. Wyprawa tratwy „Kon-Tiki” najwyraźniej dobiega końca.

Początkujący norweski zoolog i zarazem antropolog amator przed rokiem zamarzył sobie udowodnienie własnej teorii, że mieszkańcy wysp Pacyfiku pochodzą z Ameryki Południowej. Świat nauki wyśmiał jego pomysł – niby jak bowiem prymitywne ludy amerykańskie miałyby przepłynąć dziesiątki tysięcy mil wzburzonego oceanu? Heyerdahl postanowił powtórzyć podróż przodków Polinezyjczyków przez Pacyfik. Znalazł sponsorów i zbudował z 9 pni bardzo lekkiego drewna balsa tratwę – dokładnie taką, jakie budowali Inkowie do chwili inwazji Hiszpanów. Pnie połączył jedynie ściętymi w puszczy lianami. Z bambusa zaś sklecił pokład i szałas. Na maszt wciągnął rejowy żagiel z wizerunkiem patrona tratwy, polinezyjskiego boga-wodza Kon-Tiki. Na pokład zabrał tylko sprzęty, jakich mogli używać żeglarze sprzed niemal 1000 lat, oraz radiostację.

Heyerdahl zebrał pięcioosobową załogę. Jej członkowie nie byli żeglarzami, lecz po prostu ludźmi żądnymi przygód, zaradnymi i szaleńczo odważnymi. Knut Haugland przed 4 laty wysadził w Norwegii zakłady produkujące ciężką wodę i uniemożliwił hitlerowcom budowę bomby atomowej. Torstein Raaby przez 10 miesięcy ukrywał się z nadajnikiem radiowym w skalnej szczelinie nad fiordem, w którym stał największy niemiecki pancernik „Tirpitz”. Jego meldunki pozwoliły brytyjskiemu lotnictwu wreszcie zatopić niemieckiego giganta.

By Nasjonalbiblioteket from Norway - Expedition Kon-Tiki 1947. Across the Pacific.Uploaded by palnatoke, CC BY 2.0, https://commons.wikimedia.org/w/index.php?curid=26765008

„Kon-Tiki” wyruszyła w drogę z Callao w Peru. Sprawowała się świetnie. Żeglarze przeżyli mnóstwo przygód. Żywili się głównie złowionymi makrelami, tuńczykami i rekinami. Ale teraz, po przepłynięciu w ciągu 100 dni niemal 8 tys. km, dziwne falowanie oceanu zapowiada kres wyprawy.

Dochodzi 6.00, świta. Torstein Raaby ześlizguje się ze stanowiska obserwacyjnego na szczycie masztu. Opowiada, że na horyzoncie dostrzegł małe wysepki koralowe za wielką rafą Raroia. Na kursie „Kon-Tiki” leży, co prawda, ostatnia w łańcuszku wysp, południowa, ale tratwa dryfuje wprost na wielki mur rafy koralowej. Przekrzywione miecze pod belkami „Kon-Tiki” uniemożliwiają ominięcie niebezpieczeństwa. Heyerdahl i koledzy chcą zanurkować pod pokład i naprawić miecze, ale nagle dostrzegają znajome, wielkie cienie tuż za tratwą. Rekiny.

Pozostaje tylko czekać. 6 żeglarzy pospiesznie pakuje dokumenty i filmy do wodoszczelnych worków. Norwegowie ściągają wielki żagiel z wizerunkiem boga-wodza Kon-Tiki i nakrywają nim szałas. Wyciągają na pokład nieszczęsne miecze. To okropna praca, bo w ciągu 100 dni obrosły one gęstym kożuchem pąkli. Tratwa zanurza się teraz głębiej, co bardzo niepokoi żeglarzy. Cała ich nadzieja w tym, że któraś z wielkich fal przyboju okaże się na tyle wysoka, by „Kon-Tiki” wynieść na wierzch rafy, a nie rozbić o jej ścianę. Żeglarze pospiesznie konstruują kotwicę – puste bańki na wodę wypełniają zużytymi bateriami do radiostacji i wszelkimi kawałkami metalu, jakie znajdują na pokładzie.

„Kon-Tiki” powoli, nieubłaganie zbliża się do rafy. Torstein Raaby wywołuje przez radiostację świat, ale świat milczy. Heyerdahl robi to, co w takiej sytuacji powinien czynić każdy kapitan: wolny czas wykorzystuje na prowadzenie zapisków w dzienniku pokładowym. O 8.45 notuje: „Na pokładzie żadnej nerwowości, oprócz gorączkowych przygotowań. Na rafie przed nami leży coś, co wygląda jak wrak żaglowca”.

Żeglarze po raz pierwszy od 100 dni wkładają buty; ostre występy koralowe w mig pocięłyby gołe stopy do kości.

O 9.45 Heyerdahl pisze: „Bengt częstuje nas właśnie krzepiącym, gorącym posiłkiem – ostatnim przed wielkim wydarzeniem! Wewnątrz rafy leży jednak wrak”.

Radiotelegrafista Raaby łączy się z jakimś radioamatorem z Polinezji. Huk wielkich fal bijących o rafę utrudnia rozmowę. Heyerdahl śpieszy się: „9.50. Jesteśmy już bardzo blisko. Dryfujemy wzdłuż rafy. Już tylko ok. 100 m. Muszę już pakować dziennik. Sytuacja przedstawia się groźnie, ale damy sobie radę”.

Żeglarze rzucają swoją kotwicę. Tratwa obraca się rufą do rafy i tak dryfuje. Raaby w szalonym pośpiechu nadaje ostatni komunikat. Uprzedza, że „Kon-Tiki” pędzi na rafę Raroia, i prosi o nasłuch na jego fali co godzinę. Gdyby przez 36 godzin nie dał znaku życia, prosi o zorganizowanie ekspedycji ratunkowej. I ostatnie uderzenia kluczem Morse’a: „Zostało 50 m. Idziemy naprzód. Do widzenia”.

Knut Haugland chowa radiostację do gumowego worka. Każdy z 6 członków załogi ma własny sposób na przetrwanie. Erik Hesselberg, który zgubił gdzieś buty, wpełza do szałasu. Herman Watzinger, Bengt Danielsson i Raaby wdrapują się na skrzynie przed szałasem i mocno chwytają liny od masztu. Heyerdahl z Knutem Hauglandem łapią się mocno sztagu, liny łączącej dziób tratwy ze szczytem masztu.

Fala przyboju chwyta „Kon-Tiki” i unosi w powietrze. Tratwa przyspiesza dryf w kierunku ściany z koralowca. Ciężkie, nasiąknięte wodą pnie nie unoszą się, lecz nurkują w lśniącej toni wielkiej fali przyboju. Ogromna ściana wody wali się na pokład. Żeglarze nadludzkim wysiłkiem utrzymują w dłoniach liny. Pnie balsy i liny wiążące je skrzypią przeraźliwie, ale wytrzymują. Kolejna fala jest jeszcze wyższa. Ale w wodnej kipieli nikt nie daje się oderwać od swej liny. Wreszcie nadchodzi ściana wody wielka jak wieżowiec. Tratwa po prostu nurkuje w oceanie. Nad pokładem jest 6 m wody. „Kon-Tiki” wynurza się z trudem. Maszt jest złamany, jego koniec przebił dach szałasu. Takielunek zwisa z burty. Bambusowy pokład woda zdarła i niczym papier przylepiła do ściany zmiażdżonego bambusowego domku. Z sosnowego dziobu zostały drzazgi, ster jest rozbity. Ale w tych ruinach niczym wodne zwierzątka tkwią wszyscy żeglarze!

Kolejne wielkie fale porywają tratwę, ale są za małe, by wynieść ją na grzbiet rafy. „Kon-Tiki” niczym taran wali w koralowy mur. Belki i wiązania trzeszczą, lada chwilę tratwa się rozpadnie i wszyscy zginą zmiażdżeni o ścianę rafy. Norwegowie nie mają już sił. Pokiereszowane solą oczy nic nie widzą, ręce mdleją. Heyerdahl leży na skraju tratwy. Po kolejnym gigantycznym uderzeniu fali dostrzega nagle, że woda obok pnia robi się rdzawa. Wytrzeszcza oczy – tak, to jest koral! Zdemolowana „Kon-Tiki” osiadła na wierzchu rafy. Każda z fal przesuwa tratwę nieco w głąb. Wreszcie osiada ona 20 m od skraju rafy. Tu jest bezpieczna. Wszyscy są w niezłej formie, tylko Bengt, uderzony złamanym masztem, doznał wstrząsu mózgu.

Załoga „Kon-Tiki” rusza na odległą o 0,5 km wysepkę. Duża nie jest, ma tylko 200 m średnicy. Po 100 dniach przeżytych we wszechobecnej wilgoci dotknięcie gorącego piasku wprawia Norwegów w euforię. Watzinger wspina się na palmę, strąca orzechy kokosowe i częstuje kolegów świeżym, chłodnym mlekiem. Wyspa jest bezludna i wielkie kraby podchodzą na wyciągnięcie ręki, by przyjrzeć się dziwnym gościom. Erik Hesselberg, nie ruszając się z miejsca, łapie je i gotuje z nich zupę. Żeglarze rozpinają żagiel z obliczem Kon-Tiki na kwitnących, oszałamiająco pachnących krzakach, z liści palmowych układają wygodne legowiska. Bengt Danielsson zauważa, że 100-dniowy czyściec był odrobinę zbyt wilgotny, ale raj wygląda dokładnie tak, jak sobie wyobrażał przed rejsem.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

Dziś W. Kalicki przypomni nam jak zginął pierwszy polski ratownik górski Klemens Bachleda. Rzecz miała miejsce 6 sierpnia 1910 roku:

Przed 6 godzinami, o 18.00, przewodnik tatrzański i ratownik Klemens Bachleda, przez wszystkich nazywany Klimkiem, spotkał na zakopiańskich Krupówkach zaprzyjaźnionego pisarza i wydawcę Ferdynanda Hoesicka. Po kilku dniach ulewnych deszczy pogoda zaczęła się poprawiać, między granatowymi burzowymi chmurami pojawiły się skrawki czystego nieba. Hoesick zapytał Bachledę, co z ich umówioną wcześniej wyprawą na Kozi Wierch. Klimek przyjrzał się ciężkim, zwartym chmurom na zachodzie i odrzekł: „Nie wiem, jak tam będzie z tą pogodą, ale gdyby w niedzielę było ładnie, to może by w poniedziałek dało się pójść”.

Hoesick poznał Klimka Bachledę ponad 25 lat temu, gdy jego ojciec Ferdynand Wilhelm Hoesick wynajął na wakacje Klimkowy dom na zakopiańskim Kasprusiu. Klimek, ponad 30-letni góral, cieszył się już wtedy wielkim poważaniem jako tatrzański przewodnik II klasy. Wyjątkowo troskliwie opiekował się wędrowcami. Pod koniec zeszłego wieku Bachleda, już posiadacz blaszanej odznaki przewodnika I klasy, uznany został za najlepszego znawcę gór i najlepszego wspinacza po tej stronie Tatr. Z Klimkiem wędrowały największe warszawskie sławy, z Tetmajerem i Sienkiewiczem na czele. Gdy przed rokiem Mariusz Zaruski powołał Tatrzańskie Ochotnicze Pogotowie Ratunkowe, liczący już 60 lat Klimek od razu stał się jego podporą.

Ale drobny, jakby zasuszony Klimek ma niemało kłopotów. Często choruje na zapalenia płuc. Po chorobach jest tak osłabiony, że wspinaczka przychodzi mu z trudnością. Co gorsza, ciągle musi chodzić z turystami w góry, dla zarobku. Zaprzyjaźniony z nim właściciel zakopiańskiego pensjonatu namówił go na podpisanie weksla na znaczną sumę 6 tys. koron. To, co miało być nic nieznaczącą przysługą, okazało się katastrofą. Właściciel pensjonatu pieniędzy nie chciał oddać i zwrócić musiał je Bachleda. Poszły na to wszystkie jego oszczędności na starość oraz posagi dla córek.

O północy z planów wycieczki z Hoesickiem na Kozi Wierch nie ostało się nic. Wichura szarpie gałęziami drzew. Przez ścianę deszczu ledwo przebijają się chybotliwe światełka latarni. Klimek Bachleda siedzi na jednej z góralskich furek sprowadzonych z Zakopanego przez Mariusza Zaruskiego, kierownika tatrzańskiego Ochotniczego Pogotowia Ratunkowego. Wraz z nim w stronę Łysej Polany jadą w ciemnościach Zaruski i skrzyknięci przez niego najlepsi tatrzańscy ratownicy. Wśród nich zdobywca południowej ściany Zamarłej Turni Stanisław Zdyb oraz wybitni wspinacze Roman Kordys i Aleksander Znamięcki.

W ciemnościach, na ścianie Małego Jaworowego Szczytu, ranny, unieruchomiony taternik czeka na ratunek.

Gdy na Krupówkach Klimek Bachleda rozważał z Hoesickiem szanse wyprawy na Kozi Wierch, w dalekiej Dolinie Jaworowej młody taternik Jan Jarzyna czym prędzej schodził w dół. Spieszył do odległego schroniska w Morskim Oku, by podnieść alarm i zorganizować pomoc dla swojego towarzysza. Ranny, unieruchomiony wspinacz Stanisław Szulakiewicz został sam na smaganej deszczem ścianie Małego Jaworowego Szczytu.

Obaj taternicy wczesnym rankiem 5 sierpnia ruszyli na podbój dziewiczej ściany Małego Jaworowego. Nikt dotąd nawet nie próbował sforsować 300-metrowej ściany, w dolnej partii skał zwietrzałych, niebezpiecznie kruchych, w partii górnej – gładkich, przykrytych przewieszonymi zerwami. Do połowy ściany wspinaczkę prowadził wybitnie utalentowany Szulakiewicz. Potem zamienił go Jarzyna. To jemu przypadły do sforsowania żółtawe groźne płyty najwyższych partii Małego Jaworowego. Nie znajdując innej drogi, przemieścił się w poprzek ściany w prawo i tam odkrył stosunkowo wygodną platformę zasypaną piargiem i skalnymi blokami. Z niej zaatakował najtrudniejszy, finalny odcinek: pozbawione szczelin i występów pionowe płyty skalne. Gdy wspinał się, zaczepiając palcami niczym szponami o najdrobniejsze nieregularności ściany, zmęczone wielogodzinną, ekstremalnie ciężką pracą mięśnie odmówiły mu posłuszeństwa. Odpadł.

Znajdujący się niemal 30 m niżej Szulakiewicz asekurował go z ręki, bez wbijania w ścianę haków i zakładania karabinków. Nie utrzymał przelatującego Jarzyny. Szarpnięcie pociągnęło go w dół. Od śmierci uratował ich przypadek. Lina asekuracyjna jakimś cudem nie zerwała się i zaczepiła o blok na skalnej platformie, z której rozpoczęli atak na najwyższą partię ściany. Jarzyna przeleciał ponad 50 m, ale jedynie lekko się potłukł. Szulakiewicz spadał przez 20 m, jednak odniósł daleko poważniejsze obrażenia. Gdy obaj wciągnęli się na skalną platformę, o którą zaczepiła lina, okazało się, że Szulakiewicz nie jest w stanie poruszać się. Po 2 godzinach prób zejścia z towarzyszem, Jarzyna podjął jedynie słuszną, choć bardzo ciężką decyzję – ruszył sam w dół, po pomoc. Do schroniska w Morskim Oku dotarł straszliwie zmęczony o 22.00.

Jest już dobrze po północy, gdy ekspedycja ratunkowa TOPR dociera na góralskich furkach do Jaworzyny. Dalej, do Doliny Jaworowej, ratownicy idą pieszo. Warunki są coraz cięższe. Choć to środek lata, deszcz przechodzi w mokry śnieg pomieszany z gradem. W ciemnościach rozświetlanych tylko błyskawicami, po śliskich głazach i skałach, Zaruski, Bachleda i ich koledzy idą tak szybko, jak tylko mogą. Ranny Szulakiewicz w tych warunkach długo nie pociągnie.

Jeszcze przed świtem grupa Zaruskiego dociera pod ścianę Małego Jaworowego. Czekają tam od kilku godzin przemarznięci na kość Jarzyna i górale z Morskiego Oka. Jarzyna opowiada Zaruskiemu, co się stało. Szef TOPR decyduje się ruszać na ścianę niemal z marszu. Każda minuta jest bezcenna. Przy tej okazji popełnia jednak błąd. Mały Jaworowy spowija gęsta mgła. Tylko Jarzyna zna drogę przebytą wraz z Szulakiewiczem, wie najlepiej, gdzie pozostawił rannego kolegę. Jarzyna jest jednak od ponad 20 godzin na nogach, ma w kościach wielogodzinną, piekielnie trudną wspinaczkę. Zaruski pozostawia go u podnóża Małego Jaworowego.

We mgle, w ciemnościach i w topniejącej śnieżycy ratownicy mozolnie wspinają się na ścianę. Są rozproszeni, by nie przegapić rannego. Na czele idą Zaruski i Bachleda. I to oni jako pierwsi słyszą, poprzez wichurę i szum wody, słabe wołanie Szulakiewicza o pomoc. Trud wspinaczki w tak ciężkich warunkach wykrusza kolejnych ratowników. Mijają godziny błąkania się po ścianie i bezradnych nawoływań do rannego. W końcu Szulakiewicz milknie.

Po 8 godzinach wspinaczki na ścianie pozostają tylko 2 zespoły. Pierwsi prą w górę związani jedną liną Klimek Bachleda, Mariusz Zaruski i Stanisław Zdyb. Za nimi podążają Roman Kordys i Aleksander Znamięcki.

O 16.00 zaczyna się ściemniać. We mgle, w lodowatym deszczu ze śniegiem nie sposób wypatrzyć dojścia do skalnej platformy, na której leży Szulakiewicz. Straszliwie zmęczeni ratownicy boją się, że za chwilę na tej arcytrudnej ścianie zastanie ich noc. Wtedy do rana może być więcej ofiar.

Ale Klimek, mimo 61 lat na karku, ciągle prze w górę. Wspinają się za nim, bo nikt nie ma odwagi głośno powiedzieć tego, co musi być powiedziane: trzeba wracać.

Lina łącząca Bachledę i asekurującego go Mariusza Zaruskiego zaczepia się o skałę. Szarpią ją, każdy ze swej strony, ale bez skutku. Klimek odwiązuje się i wspina dalej, już sam, bez żadnej asekuracji.

 „Wracajcie, Klimku!” – woła za nim Zaruski.

Klimek tylko macha ręką i wspina się dalej, w prawo, ku majaczącej niewyraźnie grzędzie skalnej. W gęstej mgle, bez asekuracji, wdziera się na skalną platformę, ale nie dostrzega wciśniętych między głazy zwłok Szulakiewicza.

Zaruski i Zdyb, mimo zmęczenia i błyskawicznie ciemniejącej szarówki, ruszają za Bachledą. Po pewnym czasie gubią Klimka z oczu, skręcają w lewo, do rynny. Tam dopada ich ostateczny kryzys. Mają przywidzenia, omdlenia, zawodzi koordynacja ruchów. Decydują się wracać. Nie wiedzą, że są tylko kilkadziesiąt metrów poniżej skalnej platformy, na której leży Szulakiewicz.

Cofają się na skalne żebro, z którego skręcili w lewo. Wypatrują Klimka. I dostrzegają go. Stoi kilkadziesiąt metrów od nich na skalnej grzędzie, wsparty ręką o skałę. Nawet przez mgłę i ulewę widzą, że jest bardzo zmęczony.

 „Klimku, wracajcie!” – woła znów Zaruski.

Bachleda odwraca się, coś krzyczy, ale słowa zagłusza wichura. Klimek macha 2 razy ramieniem, wskazując grań pomiędzy Małym Jaworowym a sąsiednią turnią. Rusza w górę. Zaruski woła jeszcze raz, by zawrócił, ale Klimek już nie słyszy tego okrzyku. Stary, doświadczony taternik uparcie szuka drogi, którą mogliby iść Jarzyna z Szulakiewiczem. Dostrzega wąziutką, skośną półeczkę skalną. Wchodzi na nią, po chwili czołga się pod przewieszonymi tuż nad półeczką skałami. Pod nim zieje 200-metrowa przepaść. Wreszcie drogę zagradza mu gładka, silnie pochylona płyta. Klimek na brzuchu próbuje przepełznąć przez nią. Ręka nie znajduje jednak oparcia, Klimek zsuwa się w dół. Serdak i bluza zaczepiają o ostry skalny szpikulec, ale drobny Klimek wyślizguje się z nich i w koszuli leci 200 m w dół.

Czekający na ścianie Zaruski i Zdyb słyszą we mgle grzmot kamiennej lawiny.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

5 sierpnia 1962 roku to dzień śmierci Marilyn Monroe, śmierci zagadkowej i po dziś dzień nie wyjaśnionej. W. Kalicki tak wspomina tamte wydarzenia:

Mija północ, gdy ktoś wzywa karetkę do domu przy 12305 Fifth Helena Drive w zachodnim Los Angeles. Karetka dojeżdża do South Helena, ale wtedy zostaje odwołana – na miejscu jest już podobno jakiś lekarz.

Jest 4.25, gdy na biurku sierż. Jacka Clemmonsa, który tej sobotniej nocy pełni obowiązki szefa posterunku policji w zachodnim Los Angeles, dzwoni telefon. Clemmons podnosi słuchawkę. Nieznany mężczyzna mówi: „Marilyn Monroe nie żyje, popełniła samobójstwo”.

Clemmonsowi nie trzeba wyjaśniać, kim jest gwiazda – w Los Angeles zna ją niemal każdy. Sierżant nie może oprzeć się pokusie osobistego zajęcia się tą sprawą. Zamiast wysłać patrol szeregowych policjantów, sam jedzie do domu aktorki przy 12305 Fifth Helena Drive.

10 minut później Clemmons wchodzi do domu Monroe. W dużym pokoju, który cierpiąca na bezsenność aktorka zamieniła w swoją sypialnię, zastaje 2 lekarzy: psychoanalityka Marilyn dr. Ralpha Greensona i współpracującego z nim internistę dr. Hymana Engelberga. Martwa Marilyn Monroe leży na dużym łóżku na brzuchu, z twarzą w przyciągniętym do ciała prześcieradle. Jest naga. W ręce trzyma słuchawkę telefoniczną. Sierżant zauważa ze zdziwieniem, że oprócz obu najwyraźniej przejętych lekarzy trzecia obecna w domu osoba, gosposia Eunice Murray, najspokojniej w świecie robi pranie. W takiej chwili!?

Policjant zbiera całą trójkę w pokoju zmarłej i prosi o opowiedzenie, co się stało. Eunice Murray, schludna pani ok. pięćdziesiątki, wyjaśnia, że znalazła ciało aktorki ok. północy.

Clemmons z zimną uprzejmością pyta, dlaczego tak długo, przez niemal 3,5 godziny, nie zawiadomiła policji. Zanim zaskoczona pani Murray jest w stanie coś odpowiedzieć, dr Greenson usłużnie wyjaśnia: „My, lekarze, musimy mieć pozwolenie wydziału prasowego studia filmowego, żeby kogokolwiek powiadomić”. Jest to tłumaczenie bezsensowne, bo wewnętrzne zarządzenia w studiach filmowych Fox nie mogą być nadrzędne wobec przepisów prawa.
Pyta jeszcze dr. Greensona o przebieg wydarzeń tej nocy. Lekarz podtrzymuje zeznania gosposi.

Informację o śmierci gwiazdy funkcjonariusze policji przekazują sobie przez radio. Na wieść o takiej sensacji policjanci – nieważne, czy na służbie, czy nie – zjeżdżają na Fifth Helena Drive. Przed domem Marilyn parkuje coraz więcej radiowozów. Przybywają także oficerowie policji i detektywi. Jeden z nich, detektyw sierż. Robert E. Byron, przejmuje prowadzenie sprawy od Jacka Clemmonsa. Dochodzenie ma prowadzić wspólnie z Donem Marshallem, wywiadowcą z komisariatu w zachodnim Los Angeles.

Do domu Marilyn przyjeżdża jej adwokat Milton Rudin.

Sierż. Byron jeszcze raz przesłuchuje gosposię. Eunice Murray płynnie zmienia swe wcześniejsze zeznanie i wyjaśnia, że tak naprawdę obudziła się w małym domku dla gości, w którym spała, o 3.00, sama nie wie dlaczego. Potem zauważyła światło pod drzwiami sypialni aktorki. Wstała i próbowała je otworzyć, ale były zamknięte na klucz. W tej niepokojącej sytuacji nie wiedziała, co ma robić, ale na szczęście właśnie wtedy zadzwonił zaniepokojony dr Greenson. Detektyw nie pyta jednak, skąd także u niego wystąpiły tej nocy zdolności telepatyczne. Murray wyjaśnia, że dr Greenson polecił jej wziąć z saloniku pogrzebacz, wyjść z domu, rozsunąć pogrzebaczem zaciągnięte story w sypialni Marilyn i zobaczyć, czy śpi i czy wszystko jest z nią w porządku. Gosposia opowiada policjantowi, że zrobiła tak i ujrzała nagą Marilyn leżącą na łóżku. Gdy powiedziała o tym przez telefon Greensonowi, ten natychmiast przyjechał. Rozbił pogrzebaczem nieokratowane okno z boku domu i przez nie wszedł do pokoju aktorki. Po chwili otworzył od wewnątrz drzwi i powiedział do pani Murray: „Straciliśmy ją”.

Detektyw Byron nie zna obyczajów Marilyn i stosunków panujących w jej domu. Nie wie, że aktorka obsesyjnie bała się zamykać drzwi na klucz. Nie ma też pojęcia, że zamek w drzwiach Marylin zawsze był zepsuty i nigdy nie został naprawiony. Nie wie, że przed 2 tygodniami w sypialni Marilyn położono nowy, gruby biały dywan, tak gęsty i wysoki, że do niedawna nie sposób było domknąć drzwi – w tej sytuacji dostrzeżenie światła pod drzwiami było niemożliwe. Nie wie też, że niemożliwe było rozsunięcie z zewnątrz, za pomocą pogrzebacza, stor w oknie sypialni. Na żądanie aktorki, wkrótce po wprowadzeniu się jej do domu, zostały one przybite od góry i po bokach do ściany, dokładnie tak by nie przedostawał się najmniejszy promyk światła. Detektyw nie wie także, że w chwili przybycia sierż. Clemmonsa Eunice Murray z zimną krwią robiła pranie. Nie mając o tym wszystkim pojęcia, policjant podczas przesłuchania nie przyciska zbytnio gosposi. Ale Byron jest bystrym detektywem. Nie podobają mu się niejasności, niedopowiedzenia Murray. W oficjalnym raporcie notuje: „Zdaniem funkcjonariusza, pani Murray dawała niejasne i możliwie wymijające odpowiedzi na pytania o to, co panna Monroe robiła w tym czasie”.

Wywiadowca Marshall przeszukuje dom w poszukiwaniu listu Marilyn. Skoro wzywając policję, zgłoszono, że popełniła samobójstwo, powinna zostawić list pożegnalny. Choć przeszukuje papiery gwiazdy przez kilka godzin, listu nie znajduje. Ale hipoteza o samobójstwie wygląda w oczach policjantów na wysoce prawdopodobną. Na stoliku, obok łóżka zmarłej, Marshall dostrzega mnóstwo opakowań po rozmaitych lekarstwach. Wśród nich puste opakowanie po 25 100-miligramowych kapsułkach nembutalu, przepisanych przez dr. Engelberga, i 10 kapsułek pozostałych z opakowania zawierającego 50 500-miligramowych kapsułek z wodzianem chloralu, zaordynowanego przez dr. Greensona. Policjanci, o dziwo, nie dostrzegają jednak nigdzie szklanki niezbędnej, by popić mnóstwo pigułek.

Gdy Don Marshall przeszukuje dom, detektyw Byron przesłuchuje obu lekarzy. Dr Greenson podtrzymuje swoje wcześniejsze zeznania. Co najbardziej zaskakujące, i on, i gosposia uważają, że Marilyn raczej nie mogła popełnić samobójstwa – zmarła wskutek nieświadomego przedawkowania. Dlaczego zatem, wzywając policję przez telefon, podano samobójstwo jak przyczynę śmierci?

Dr Greenson jest bardzo przygnębiony. Mecenas Rudin słyszy, jak psychiatra szepce do siebie: „Niech to szlag! Hy dał jej receptę, a ja nic o tym nie wiedziałem!”. Hy to internista dr Hyman Engelberg.

Policjanci są jak najdalsi od podejrzeń, że śmierć Marilyn mogła spowodować inna osoba. Ich zdaniem gwiazda albo nieświadomie przedawkowała środki uspokajające i nasenne, albo popełniła samobójstwo.

Mętne wyjaśnienia dr. Greensona, że aktorka miała skłonność do nadużywania tych środków, utwierdzają policjantów w ich domniemaniach.

Śledczy nie wiedzą jednak, że Marilyn, która łykała rozmaite prochy od dawna, miała nie tylko znacznie podwyższoną tolerancję na dawki tak duże, że normalnego człowieka zwaliłyby z nóg, ale też świetnie wiedziała, także z wcześniejszych kryzysów przy braniu proszków, na ile kapsułek może sobie pozwolić.

Policjanci nie mają bladego pojęcia, że Marilyn nie miała najmniejszego powodu do targnięcia się na życie. Przeciwnie, w ostatnich tygodniach z podziwu godną determinacją, z powodzeniem dźwigała się z poważnego kryzysu psychicznego i życiowego. Wytwórnia Fox, która zerwała z nią kontrakt na występ w filmie Something’s Got to Give i usiłowała obciążyć Marilyn ogromną karą umowną, w końcu ugięła się i przyjęła warunki aktorki. Po latach chaotycznych, destabilizujących ją psychicznie romansów gwiazda znów zbliżyła się do największej, jak się okazało, miłości jej życia – byłego gwiazdora baseballu, swego eksmęża, z którym rozwiodła się przed laty, Joego DiMaggio. Teraz znów planowali życie we dwoje, nawet powtórny ślub – ostatnimi dniami Marilyn przymierzała elegancką suknię, uzgadniała szczegóły przyjęcia dla przyjaciół z tej okazji, a w sobotę, na kilka godzin przed śmiercią, nadzorowała sadzenie nowych kwiatów wokół basenu – na cześć DiMaggio.

Co najważniejsze, gwiazda właśnie uwolniła się od psychicznego uzależnienia i podporządkowania swojemu psychoanalitykowi dr. Greensonowi. Poprzedniego dnia Marilyn zwolniła z pracy gosposię Eunice Murray, narzuconą przez Greensona jego zausznicę, kontrolującą każdy jej krok. Wczoraj, w trakcie 2 długich rozmów, z których druga trwała do późnej nocy, powiedziała Greensonowi, że zaczyna nowe życie – bez jego nieustającej, codziennej kontroli.

O 5.30 nagie ciało Marylin, przykryte różowym kocem, pracownicy kostnicy przenoszą do podniszczonego forda kombi. O 8.00 zwłoki trafiają do kostnicy miejskiej Los Angeles – trzeba przeprowadzić sekcję. Zastępca koronera dr Thomas Noguchi przez lupę ogląda każdy skrawek ciała denatki. Nie znajduje najmniejszych nawet śladów przemocy ani ukłuć igły. W żołądku nie ma żadnych śladów po niestrawionych kapsułkach, które musiałyby tam pozostać, gdyby Marilyn połknęła ich wielką dawkę i wskutek tego zmarła. Koroner nie dostrzega także żadnych uszkodzeń po przedawkowaniu leków. Za to badanie jelit daje rezultat zaskakujący: na wielkiej powierzchni okrężnicy, głęboko wewnątrz ciała, widać przekrwienie i sine zabarwienie, objaw typowy dla lewatywy z barbituranów lub wodzianu chloralu.

Ale dr Noguchi chce jak najprędzej zamknąć sprawę, która staje się ogólnonarodową sensacją. Nie zadaje sobie trudu szczegółowego zbadania swego odkrycia. Nie podpowiada policjantom, że jeśli Marilyn przyjęła lewatywę z wodzianu chloralu podaną przez osobę, która nie wiedziała, że aktorka wcześniej przez pół dnia łykała nembutal, to koktajl ten musiał być śmiertelny. Nie podpowiada też, że po śmierci część lewatywy z wodzianu chloralu musiałaby wypłynąć z odbytnicy i zabrudzić pościel.

Gosposia dzwoni po swego siostrzeńca, który wstawia wybitą szybkę. Potem rozwiesza pranie. Dom jest w idealnym porządku.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

4 sierpnia 1936 był czwartym dniem słynnej berlińskiej olimpiady i dobry dzień dla polskich sportowców, szczególnie dla Stanisławy Walasiewiczówny. Hitler jednak nie był zadowolony tego dnia, który tak oto wspomina W. Kalicki:

Czwarty dzień Igrzysk Olimpijskich w Berlinie zapowiada się ekscytująco. Wczoraj, w obecności 100 tys. widzów i kanclerza Adolfa Hitlera w loży honorowej, czarnoskóry amerykański sprinter Jesse Owens, we wspaniałym biegu na 100 m, pokonał innego Murzyna, swojego rodaka Ralpha Metcalfe’a i jednego z faworytów tej konkurencji, Niemca Ericha Borchmeyera. Owens wygrał z czasem 10,3 s., lepszym od rekordu świata, ale z powodu wiejącego w plecy wiatru nowego rekordu nie uznano. Niemiecka publiczność, tak jak jej Führer kibicująca Borchmeyerowi, na widok wspaniałego biegu Owensa wpadła w zaskakujący, nieopisany entuzjazm. Ku konsternacji Hitlera dziesiątki tysięcy Niemców skandowały po biegu z trybun: „Jes-se O-wens! Jes-se O-wens!”.

Dziś Owens ma przed sobą jeszcze trudniejsze zadanie. Musi wygrać odbywające się w tym samym czasie eliminacje biegu na 200 m i eliminacje oraz półfinały skoku w dal.

Pierwszy bieg Owens wygrywa w cuglach. Ale na skoczni dzieje się z nim coś dziwnego. Każdy z zawodników ma 3 próby na zaliczenie odległości 7,15 m. Dla Owensa to pestka – jego najlepszy wynik, z powodu silnego wiatru nieuznany jednak za rekord świata, wynosi 8,13 m. Zziajany atleta prosto z mety biegu na 200 m truchta na skocznię. Rozpędza się bez przygotowania i… spalony.

Owens nie przejmuje się. Ale po drugim skoku sędzia znów podnosi do góry czerwoną chorągiewkę – spalony! Jeszcze jeden błąd i rekordzista świata wypadnie z konkursu. Przez trybuny przechodzi pełen niedowierzania jęk zawodu. Kilka tysięcy amerykańskich kibiców nie może uwierzyć, że pewne olimpijskie złoto oddala się od Owensa. Dziesiątki tysięcy Niemców zaś nie chcą stracić wspaniałego widowiska: pojedynku zwycięzcy fascynującego wczorajszego sprintu z ich rodakiem Carlem Longiem, który skacze tylko minimalnie bliżej od Owensa. Tych dwóch od reszty zawodników dzieli istna przepaść.

Wreszcie trzeci skok. Teraz Owens dla bezpieczeństwa odbija się aż 15 cm przed belką, ale i tak ląduje na 7 m i 50 cm. Na trybunach słychać westchnienie ulgi.

W loży honorowej Hitler wyraźnie ożywia się – rozpoczyna się rzut dyskiem kobiet. To będzie pojedynek 2 najlepszych atletek świata – Niemki Mauermayer i Polki Jadwigi Wajsówny, byłej mistrzyni świata. Reszta zawodniczek powinna być tylko bladym tłem. Ponieważ do konkursu zgłosiło się niezbyt wiele pań, eliminacje i finały prowadzone są jednego dnia.

W pierwszym rzucie Wajsówna posyła dysk na zawrotną odległość 44,69 m – to nowy rekord olimpijski. Poprzedni, ustanowiony przez Amerykankę Copeland przed 4 laty, na igrzyskach w Los Angeles, wynosił 40,56 m. 3 minuty później na rzutni pojawia się Mauermayer. Jej dysk ląduje na 47 m i 63 cm! Niewyobrażalna odległość.

Na widowni zrywa się huragan braw. Hitler z zadowolenia klepie się urękawicznioną ręką po udzie.

Ale Wajsówna nie poddaje się. W kolejnej próbie rzuca 46,22 m. Publiczność szaleje. Potem rzuty nie wychodzą ani Niemce, ani Polce. Złoto dla Mauermayer, srebro dla Wajsówny. Brązowa medalistka Niemka Molenhauer ledwo przekracza 38,5 m.

Teraz czas na finał 100 m pań. O elicie sprinterek krążą wśród sportowców, działaczy olimpijskich i dziennikarzy niepochlebne plotki. Faworytka Amerykanka Helen Stephens ma potężną męską sylwetkę i niesamowicie niski, ochrypły, bardzo męski głos. Powszechnie uważa się ją za mężczyznę. Polski dziennikarz obserwujący finał 100 m pań dopisuje do swej korespondencji: „Ogólnie mówi się w Berlinie o skandalu, do jakiego dopuścili Amerykanie, pozwalając na start mężczyzny w konkurencji pań”. Ale o największej rywalce Stephens Polce Stanisławie Walasiewiczównie, złotej medalistce w sprincie na olimpiadzie w Los Angeles, w Berlinie też mówi się, że jest mężczyzną. W każdym razie Walasiewiczówna jeszcze mniej przypomina kobietę niż Helen Stephens: ma twarde, typowo męskie rysy twarzy z wydatną szczęką, męską budowę ciała i – jak Amerykanka – bardzo niski męski głos. Jakby tego było mało, wielu sportowców uważa za mężczyznę jedną z trzech sprinterek niemieckich w finale – Kathe Krauss. Rzeczywiście, ona także słabo przypomina kobietę. Jej rywalka z niemieckiej drużyny Marie Dollinger nie ma wątpliwości, że Krauss jest facetem, ale w hitlerowskim ruchu sportowym mówienie o tym głośno to doskonały sposób na napytanie sobie wielkich kłopotów.

Po strzale startera na czoło wyskakuje Stephens. Za nią pędzą Niemki Krauss i Dollinger oraz Amerykanka Rogers. Walasiewiczówna startuje słabo, jest piąta. Ale na 40. m mija Rogers i zbliża się do Niemek. Widownia dopinguje je straszliwym rykiem, który przypomina grzmot schodzącej z gór lawiny. Siłowo biegnąca Walasiewiczówna przyspiesza i na 70. m zrównuje się ze świetnie biegnącymi Niemkami. Na finiszu wyprzedza je i zbliża się do Stephens, ale braknie jej czasu. Stephens wygrywa, Walasiewiczówna ma srebro. Brąz bierze Krauss.

Na podium zwycięska trójka prezentuje się bardzo męsko.

O 17.45 zaczynają się 2 najważniejsze finały dnia – 800 m mężczyzn i skok w dal mężczyzn. W loży honorowej robi się tłoczno – Hitlera otacza kilkudziesięciu najważniejszych dygnitarzy III Rzeszy.

Skoki zaczynają się anemicznie; uwaga widowni skupia się na bieżni. Najlepsi na świecie średniodystansowcy kończą rozgrzewkę, kopią sobie dołki startowe. Strzał. Za sekundę drugi. To Włoch Lanzi popełnia falstart.

Drugi start jest doskonały – wszyscy biegacze wychodzą do przodu idealnie równo. Faworyt biegu Amerykanin Woodruff od razu narzuca bardzo mocne tempo i ucieka reszcie na kilka metrów. Polak Kucharski biegnie na końcu stawki. Amerykańscy kibice skandują: „Woo-druff! Woo-druff!”. Ale na stadionie jest też dużo Polaków. Przez wrzawę trybun przebija się donośne: „Ku-char-ski! Ku-char-ski!”. Na drugie miejsce wychodzą Kanadyjczyk Edwards i Argentyńczyk Anderson.

Kucharski ciągle biegnie ostatni.

Edwards nieoczekiwanie atakuje Woodruffa. Amerykanin przez chwilę broni prowadzenia, ale w końcu rezygnuje i przepuszcza Kanadyjczyka. Na widowni widać poruszenie, słychać gwar.

Na 100. m do ataku rusza Kucharski. W szaleńczym tempie wyprzedza kolejnych zawodników i już jest trzeci. Tysiące widzów biją brawa.

Po 150 m Kucharski przyspiesza jeszcze bardziej. Zaskoczony Woodruff tylko przez chwilę próbuje kontratakować. Kucharski mija go i oddala się w oszałamiającym tempie. Pięknym, długim krokiem zmniejsza dystans dzielący go od prowadzącego Edwardsa. Po 350 m Polak rozpoczyna atak. Kanadyjczyk nie ma mocnego finiszu, jego taktyka to zamęczanie rywali bardzo szybkim tempem na całym dystansie i oderwanie się od nich na bezpieczną odległość. Ale teraz to jego zamęcza niesamowitym tempem Kucharski. Polak dochodzi do Kanadyjczyka. Długo biegną ramię w ramię. Tysiące widzów na trybunach wstają z miejsc, narasta nieopisana wrzawa. Kucharski wychodzi na prowadzenie. Sensacja!

Stadion cichnie. Dla kibiców jest jasne, że Polak stawia wszystko na jedną kartę: albo wytrzyma narzucone przez siebie mordercze tempo i wygra, ustanawiając nowy rekord świata, albo straci siły i być może w ogóle nie dobiegnie do mety. Za Kucharskim jak cienie pędzą Edwards i Woodruff. Na widowni Amerykanie machają chorągiewkami.

Na 400. m Edwards atakuje Kucharskiego. Polak przyspiesza, broni pierwszego miejsca. Ale po kolejnych kilkudziesięciu metrach Kanadyjczyk atakuje znów. Przez dłuższą chwilę biegnie ramię w ramię z Polakiem. Kucharski nadludzkim wysiłkiem zostawia go jednak krok za sobą.

Na 500. m zrywa się Lanzi. Szalonym pędem mija Woodruffa i Edwardsa, zrównuje się z Kucharskim i wyprzedza straszliwie zmęczonego Polaka. Chwilę potem rusza do walki Woodruff. Wydłuża krok, dogania Edwardsa, zostawia go w tyle, dochodzi do Polaka i jego także wyprzedza. Na ostatnim wirażu mija Lanziego i wychodzi na prowadzenie.

Na trybunach już nikt nie siedzi. Wszyscy krzyczą wniebogłosy.

Na mecie pierwszy jest Woodruff, drugi – Lanzi. Brązowy medal zdobywa Edwards, który o metr wyprzedza bohatersko finiszującego Kucharskiego. Publiczność długo bije brawo. To jeden z najpiękniejszych biegów w historii średnich dystansów. I wielki sukces Polaka.

Wreszcie uwaga widzów skupia się na skoku w dal. Wzmaga się wiatr, zrywa kapelusze, targa flagami, podnosi z bieżni tumany czerwonego kurzu.

W półfinałach najlepszy wynik, 7,87 m, uzyskał Owens. Ale Niemiec Long skoczył tylko 3 cm bliżej.

Gdy jako piąty w kolejce skacze Long, Hitler z emocji wychyla się z loży. Skok jest dobry, ale Niemcowi brakuje do wyniku Amerykanina 13 cm.

Swój pierwszy skok w finałach Owens spala.

W drugiej turze Long po świetnym rozbiegu odbija się mocno i ląduje w odległości 7,87 m. Jest teraz ex aequo z Owensem. Stadion szaleje: „Luz Long! Luz Long!”. Luz to sportowy przydomek Longa.

Owens podbiega do Niemca, ściska go i po rycersku składa gratulacje.

Wreszcie sam staje na rozbiegu. Rozpędza się w niesamowitym tempie. Wybicie nie jest jego silną stroną, podobnie jak technika, ale wyciągnięty w powietrzu jak struna Amerykanin skacze 7,94 m.

Long nie może w to uwierzyć. Teraz jego ostatnia próba. Stadion skanduje jego nazwisko. Hitler z lornetką przy oczach nerwowo kołysze się w przód i w tył, Goebbels i Hess wstają z miejsc. Long rozpędza się, ale przy odbiciu traci równowagę i uzyskuje wynik zaledwie 6,5 m.

Owens ma już złoto w kieszeni, w ostatni skok wkłada jednak wszystkie siły. Chce pokazać, kto tu jest mistrzem. W powietrzu leci niczym ptak. Ląduje na 8,06 m. To nowy, fantastyczny rekord świata!

Hitler i najbliższa świta pośpiesznie wychodzą ze stadionu. Dla Führera zwycięstwo Owensa to skandal. Nazistowscy ideolodzy nie ukrywają, że Murzynów uważają za zwierzęta, więc zwycięstwo Owensa nad Longiem dla nich się nie liczy – to tak jakby chart wygrał z człowiekiem.

Wychodząc, Hitler oszczędza sobie widoku Owensa i Luza Longa obchodzących wspólnie stadion i odbierających frenetyczne owacje w znakomitej większości niemieckiej publiczności.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

3 sierpnia 1914 roku to dzień powstania Pierwszej Kompanii Kadrowej powołanej przez Piłsudskiego. O tym jak doszło do powstania patrolu konnego opowiada W. Kalicki:

Mija północ, ale w krakowskiej restauracji U Hawełki w najlepsze trwa dziwny bankiet. Kilkunastu oficerów w mundurach Strzelca gęstym pierścieniem otacza niewielki stolik, przy którym siedzi 7 młodych mężczyzn w osobliwych cywilnych strojach. Każda z ich marynarek, każda z par spodni, w które są przyodziani, każdy kapelusz jest z innej parafii. Wyglądają na hałastrę cyrkowych przebierańców i, prawdę powiedziawszy, gdy późnym wieczorem się U Hawełki zjawili, zrazu tak właśnie zostali potraktowani przez kelnerów. Cywile i otaczający ich oficerowie Strzelca raz za razem wznoszą głośne toasty. Za wojnę, za wolną Polskę, za Komendanta.

Ostro pijący U Hawełki cywile tak naprawdę są także żołnierzami paramilitarnego Strzelca, ale parę godzin wcześniej musieli zdjąć mundury.

Wybuch wojny między Austro-Węgrami i Serbią, potem wypowiedzenie wojny Rosji przez Niemcy zelektryzowały kierowaną przez Józefa Piłsudskiego organizację strzelecką w zaborze austriackim. Poprzedniego dnia rano komendant Piłsudski polecił Władysławowi Prażmowskiemu „Belinie”, świeżo upieczonemu absolwentowi Akademii Górniczej w Leoben w Niemczech, wybranie 5–6 ludzi i poprowadzenie pierwszego, od powstania styczniowego 1863 roku, patrolu bojowego polskiego żołnierza. Patrol „Beliny” miał ruszyć do zajętego jeszcze przez Rosjan Jędrzejowskiego, celem uniemożliwienia wybrania przez Moskali rekruta. Na koniec Piłsudski dodał, że jest w 90 proc. pewne, iż patrol Rosjanie złapią i wszystkich jego uczestników powieszą.

 „Belina” nie dał się zbić z pantałyku. Zażądał tylko, by mógł zabrać więcej żołnierzy. Piłsudski, który do dyspozycji miał ledwie kompanię kadrową, skoszarowaną w Oleandrach, a sam przecież lada dzień musiał ruszyć na jej czele na front, zgodził się, by „Belina” zabrał nie 5, lecz 6 podwładnych. Imiennie wyznaczył przy tym jednego jeszcze uczestnika patrolu: Zygmunta Karwackiego „Bończę”, pochodzącego spod Jędrzejowa studenta Uniwersytetu Jagiellońskiego, oficera Drużyn Strzeleckich. „Belina” natychmiast wrócił do Oleandrów i zebrał swoich kandydatów do wyprawy: studenta uniwersytetu lwowskiego Antoniego Jabłońskiego „Zdzisława”, studenta akademii handlowej w Sankt Gallen w Szwajcarii Stanisława Skotnickiego „Grzmota”, studenta uniwersytetu w Liège w Belgii Janusza Głuchowskiego „Janusza”, studenta politechniki w Gandawie w Belgii Stefana Kuleszę „Hankę” i studenta uniwersytetu w Nancy we Francji Ludwika Skrzyńskiego „Kmicica”. Tylko Głuchowski ma w Strzelcu stopień oficerski, reszta to podoficerowie. „Belina” każdemu na osobności krótko wyjaśnił, na czym polega misja, i zapytał, czy idzie wraz z nim. Żaden nie odmówił.

Piłsudski rozkazał, by do granicy austriacko-rosyjskiej patrol dojechał w ubraniach cywilnych, a dopiero na terenie zaboru carskiego przebrał się w strzeleckie mundury. Ba, ale żaden z jego podwładnych nie miał swego ubrania, od wielu dni wszyscy strzelcy dumnie paradowali w mundurach. „Belina” posłał gońców w miasto, by od znajomych pozbierali co się tylko da. W niedopasowanych garniturach 7 żołnierzy prezentowało się jak banda obwiesiów, ale nikt się tym nie przejmował. Światełko, podoficer broni Strzelca, wyfasował dla każdego z nich długolufowy karabin Mannlichera, bagnet, tornister i zapas amunicji – po 150 nabojów dla każdego śmiałka. Do tego dołożył kilkanaście wiązek dynamitu, puszkę ekrazytu, spłonki i sznur Bickforda do detonowania bomb. Lekarz Strzelca dr Stanisław Rouppert wydał ochotnikom szczodry zapas bandaży, gazy, jodyny, gum do przewiązywania ran oraz wielkie nożyczki chirurgiczne – tak jakby byli co najmniej pododdziałem sanitarnym. Doktor najwyraźniej nie wierzył, że uratują swą skórę.

O 18.00 członkowie patrolu zjawili się w Oleandrach u swego bezpośredniego dowódcy „Beliny”. Przyjął ich wtedy komendant Piłsudski. Jeszcze raz przedstawił im niebezpieczeństwa wyprawy i dał 4 godziny do namysłu.

 – Komendancie, my już raz zdecydowaliśmy się i już nie chcemy się namyślać, bo przez 4 godziny myślenia moglibyśmy tylko osiwieć, a decyzji nie zmienimy – odpowiedział mu Janusz Głuchowski.

Wieczorem „Belina” zarekwirował elegancką bryczkę swojemu koledze uniwersyteckiemu Leonowi Kozłowskiemu, który akurat tego dnia przyjechał do Krakowa z rodzinnego majątku Przybysławice. Do tego wynajął jeszcze krakowską dorożkę.

O 22.00 na Oleandrach odbyła się ostatnia odprawa bojowa patrolu „Beliny”. Prowadził ją szef sztabu Strzelca Kazimierz Sosnkowski.

 – Choć będziecie wisieć, ale za to spełnicie pięknie swój obowiązek żołnierski i historia o tym nie zapomni – pożegnał ich na koniec Sosnkowski.

Po tym wszystkim żołnierze pierwszego patrolu polskiego wojska udali się do Hawełki na wódkę.

Dochodzi godz. 00.30, gdy „Belina” wstaje od stolika i zarządza wymarsz na front. Patrol jedzie w ciemnościach dorożką i bryczką Kozłowskiego w stronę Goszyc. „Belina” zamierza przemknąć w ciemnościach między oddziałami rosyjskimi, przekraść się do Jędrzejowa i bombami dynamitowymi wzbudzić panikę w mieście. To wszystko, o czym może marzyć 7-osobowy patrol.

O 2.00 w nocy wyprawa przekracza granicę austriacko-rosyjską. Carskiej straży granicznej nie widać. Żołnierze zdejmują cywilne ubrania, wkładają mundury, ostrzą tępe bagnety.

O 5.00 bryczka i dorożka zajeżdżają przed dwór w Goszycach, należący do Zofii Zawiszanki, członkini Drużyn Strzeleckich z Krakowa. Pani Zofia informuje, że Rosjanie cofnęli się znad granicy na wschód, zaprasza na śniadanie. Służba dworska zmienia konie u bryczki i dorożki. „Belina” wysyła gospodynię przez granicę do Krakowa z meldunkiem do Piłsudskiego, a swym żołnierzom daje rozkaz ponownego przebrania się w cywilne ciuchy. Potem poleca goszyckiej służbie rozpuszczać wieści, że jego oddział to tylko szpica dużych sił Strzelca maszerujących z Krakowa na Jędrzejów.

W Działoszycach patrol natrafia na rosyjskiego strażnika granicznego pilnującego kilku kawaleryjskich koni przed Urzędem Gminnym. Mannlichery leżą na dnie bryczki i dorożki, przykryte kocami i szmatami. Zanim strzelcy zdążyliby je wyciągnąć, strażnik mógłby postrzelić któregoś z nich. „Belina” i „Bończa” ściskają w kieszeniach swoje prywatne pistolety Browning. Strażnik patrzy uważnie na dziwną wyprawę jeszcze dziwniej odzianych młodych mężczyzn i szybko, rozsądnie odwraca głowę.

Patrol rusza dalej, na Jędrzejów. 10 km przed miastem beliniacy spotykają uciekających cywilów, którzy opowiadają, że żydowscy handlarze przywieźli już do Jędrzejowa wieść o wielkich siłach Strzelca idących na miasto. Przerażony rosyjski komendant rozpuścił niemal 4 tys. polskich rezerwistów i czym prędzej czmychnął podwodami, wraz z całą żandarmerią i wojskiem, do Kielc.

Zadowolony „Belina” uznaje, że zadanie rozbicia rosyjskiej administracji w Jędrzejowie wykonał. A że za pomocą plotki, a nie bomb dynamitowych, to tym lepiej. Zarządza odwrót na Słomniki.

Gdy bryczka i dorożka docierają pod Słomniki, robi się już ciemno. „Belina” wysyła bryczką, udających okolicznych ziemian, „Janusza” i „Bończę” na rozpoznanie. Wracają szybko. Udało im się przejechać przez rynek, na którym sposobiła się do wymarszu kompania piechoty rosyjskiej straży granicznej, i wyłgać się patrolowi Kozaków, który ich zatrzymał do kontroli. „Belina” postanawia zaatakować carskich pograniczników bombami dynamitowymi z zasadzki na drodze do Jędrzejowa. To szaleństwo, Rosjan jest zbyt wielu. Gdy jednak beliniacy przystępują do montowania bomb, okazuje się, że po drodze zgubili zapalniki.

Patrol cofa się pod wieś Prędocin. Tam w zbożu żołnierze drzemią do świtu. „Belina” znów wysyła bryczkę z „Januszem” i „Bończą” na zwiady. Po powrocie meldują oni, że w Prędocinie stacjonuje szwadron rosyjskich pograniczników, którzy już wiedzą o polskim patrolu. „Belina” z ułańską fantazją wydaje komendę „Bagnet na broń! Tyralierą marsz!”.

7 strzelców maszeruje mikroskopijną tyralierą przez złociste zboże w stronę Prędocina. Gdy dochodzą do wioski, stojący przed kościołem w promieniach wschodzącego słońca proboszcz ks. Wiadrowski błogosławi ich znakiem krzyża. Rosjan już nie ma, uszli pod osłoną nocy.

 „Belina” wycofuje swój patrol w kierunku Krakowa. Po drodze, w majątku ziemskim Skrzeszowice, brat właściciela Edward Kleszczyński przyłącza się do beliniaków. Wychodząc ze Skrzeszowic, „Belina” rekwiruje 5 koni z siodłami. Dzięki temu jego patrol staje się pierwszym, od 60 lat, oddziałem polskiej kawalerii.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

31 lipca 1914 roku do dzień zabójstwa francuskiego socjalisty Jean’a Jaures’a. Postać tę przypomina dziś W. Kalicki:

To kolejna ciężka, zła noc. Europie lada chwila grozi wielka wojna. Gdy przed miesiącem młodociany Serb Gavrilo Princip zamordował w Sarajewie austro-węgierskiego następcę tronu arcyksięcia Franciszka Ferdynanda i jego żonę, zrazu wydawało się, że wywołany zamachem kryzys polityczny uda się opanować. Po kilku nerwowych dniach politycy i ambasadorowie najważniejszych mocarstw wyjechali na wakacje, niemiecki cesarz Wilhelm II wypłynął w długi morski rejs. Ale Wiedeń parł do konfrontacji. Austro-węgierskie ultimatum przedstawione rządowi Serbii, który zresztą zamachu nie popierał, było na dobrą sprawę nie do przyjęcia. Polubowną odpowiedź Belgradu władze CK monarchii uznały za niedostateczną i przed czterema dniami wypowiedziały Serbii wojnę. Potyczki pod Belgradem to jeszcze nie konflikt powszechny, ale w gabinetach europejskich polityków coraz częściej mówi się o konieczności wielkiej wojny.

Do wymarszu w pole prą dowódcy większości europejskich armii. Co gorsza, próbują na własną rękę politykować. Nad ranem szef niemieckiego sztabu generalnego von Moltke wysyła telegram do szefa sztabu austro-węgierskiego hrabiego von Hoetzendorfa, w którym domaga się natychmiastowej mobilizacji przeciw Rosji i odrzucenia planu pokojowej mediacji ogłoszonego przez brytyjskiego ministra spraw zagranicznych sir Edwarda Greya!

W Paryżu przywódca francuskich socjalistów Jean Jaurès budzi się wyjątkowo wcześnie. Po śniadaniu czyta gazety. Zaczyna od „L’Humanité”, w której codziennie publikuje polityczny artykuł. W ostatnich dniach pisuje prawie wyłącznie o groźbie wojny. Jaurès jest płomiennym obrońcą pokoju, najgłośniejszym pacyfistą we Francji i w międzynarodowym ruchu socjalistycznym. Przed dwoma tygodniami usiłował przeforsować uchwałę zobowiązującą socjalistów wszystkich krajów europejskich do zorganizowania jednoczesnego strajku generalnego w proteście przeciw wojnie. Wobec oporu socjaldemokratów austriackich i niemieckich domaga się ostatnio, by chociaż frakcje socjalistyczne w parlamentach głosowały przeciw kredytom wojennym.

Francuska prawica nienawidzi Jaurèsa. Nacjonalistyczne gazety wyzywają go od sprzedawczyków i niemieckich agentów. Przed dwoma tygodniami „Paris-Midi” pisał: „Czy nie uważacie, że generał, który w przededniu wojny da rozkaz kapralowi i czterem żołnierzom postawić przed ścianą obywatela Jaurèsa, aby wpakować mu do głowy trochę ołowiu, wypełni jedynie swój podstawowy obowiązek?”.

Po śniadaniu Jaurès przegląda w „L’Humanité” swój dzisiejszy komentarz Konieczna zimna krew. Napisał go po wczorajszej poufnej konsultacji z premierem Francji René Vivianim, który przekonywał go o pokojowych intencjach rządu. Jaurès nawołuje w artykule do przyjęcia propozycji brytyjskiego ministra sir Edwarda Greya, by zlokalizować walki austriacko-serbskie, zaś konflikt Wiednia z Belgradem oddać przed Trybunał Międzynarodowy w Hadze. To rozsądne, ale lektura kolejnych artykułów pokazuje, że mało realne. Gazety pełne są relacji o wojennych przygotowaniach kolejnych rządów europejskich.

Ok. 9.00 Jaurèsa odwiedza przyjaciel, Lèvy—Bruhl. Długo dyskutują o sytuacji politycznej i dochodzą do wniosku, że inicjatywa pokojowa sir Edwarda Greya to za mało – potrzeba wspólnej akcji mediacyjnej Anglii i Francji. Jaurès chce jeszcze dziś przekonać do tego pomysłu premiera Vivianiego. Nie wie, że właśnie w tej chwili rząd Austro-Węgier ogłasza powszechną mobilizację.

W Berlinie tymczasem kanclerz Bethmann-Hollweg, który nie ma pojęcia o nocnym telegramie szefa niemieckiego sztabu generalnego, podjudzającym austriackich wojskowych do wojny europejskiej, wysyła do Wiednia telegram wzywający do rozsądku i unikania ryzyka wojny. Austriacy odpowiadają, że walk z Serbią nie przerwą. O 14.00 ukazuje się w Berlinie nadzwyczajny dodatek do „Berliner Lokal-Anzeiger”, gazety kojarzonej z niemieckim rządem, który donosi o niemieckiej mobilizacji. Rząd ogłasza, że to kaczka dziennikarska i nakazuje konfiskatę pisma, ale wiadomość idzie w świat. Dociera też do Rosji. Car Mikołaj II ustępuje przed żądaniami armii i wbrew opinii swego ministra spraw zagranicznych ogłasza powszechną mobilizację. Niemcy natychmiast wprowadzają stan zagrożenia wojennego. Pokoju ocalić się już nie da.

W Paryżu Jaurès ok. 14.30 dociera do Izby Deputowanych. W pustych kuluarach spotyka kilku socjalistycznych deputowanych. Wymieniają się informacjami. Na chwilę wpada minister marynarki Victor Augagneur z wiadomością, że wojna jest nieuchronna. Po nim w kuluarach zjawia się minister spraw wewnętrznych Malvy. Podchodzi do grupki socjalistów i potwierdza najgorsze – wielka wojna jest przesądzona. Jaurès kipi z oburzenia. Głośno peroruje, że gdyby francuski rząd nie słuchał wojennych podszeptów ambasadora Rosji Izwolskiego, a od razu poparł inicjatywę brytyjskiego ministra spraw zagranicznych, pokój można było uratować. Mimo wszystko nie traci nadziei. Oznajmia swym kolegom, że ma jeszcze jeden pomysł, który zapobiegnie wojnie, i musi go natychmiast przedstawić premierowi. Prosi, by pojechali z nim na Quai d’Orsay, do Ministerstwa Spraw Zagranicznych, gdzie przebywa Viviani. W kuluarach ministerstwa Jaurès nieoczekiwanie dostrzega carskiego ambasadora Izwolskiego i krzyczy na całe gardło: „To ta kanalia Izwolski! To on przyspieszył wybuch wojny!”.

Premier konferuje z ambasadorem niemieckim i wobec tego socjalistów przyjmuje podsekretarz stanu Abel Ferry. Wysłuchuje z uwagą żądań Jaurèsa, by premier Viviani natychmiast z całą stanowczością poparł pokojowe starania Londynu, i nieoczekiwanie oświadcza: „Jaka szkoda, panie Jaurès, że nie jest pan wśród nas, żeby nam pomóc swą radą w tak dramatycznych chwilach”.

Ok. 20.00 Jaurès reflektuje się, że już najwyższa pora napisać swój codzienny artykuł do „L’Humanité”. Jedzie do redakcji, zasiada do pracy, ale nie może się skupić. Nagle oświadcza redaktorom, że wkrótce napisze coś takiego jak słynne Oskarżam Emila Zoli w sprawie Dreyfusa i napiętnuje wszystkich odpowiedzialnych za wybuch wojny. Koledzy uspokajają rozgorączkowanego Jaurèsa – już późno, pora coś zjeść. Idą do pobliskiego baru Croissant. Jest duszno. Jaurès siada na kanapie między redakcyjnymi kolegami, Philippem Landrieu i Pierre’em Renaudelem, plecami do otwartego, przysłoniętego firanką okna. Dosiadają się kolejni redaktorzy. O 21.40 do stolika podchodzi młody socjalistyczny dziennikarz René Dolie. Rozmawia z Jaurèsem, pokazuje mu fotografię swej córeczki. Ten wpatruje się w zdjęcie, uśmiecha się. Ktoś z zewnątrz odsuwa firankę i przystawia do głowy Jaurèsa rewolwer. Huk wystrzału, zaraz drugi. Jaurès zastyga i powoli przewraca się na lewy bok. Wybucha nieopisany zamęt. Wreszcie redaktorzy „L’Humanité” kładą Jaurèsa na zestawionych stolikach. Między srebrnymi puklami włosów płynie strumyk krwi, ale wydaje się, że ofiara oddycha. Nadbiega jakiś lekarz i po chwili stwierdza zgon.

Przechodnie zatrzymują zabójcę. Po paru minutach przybywa policja. Aresztuje mordercę i otacza bar kordonem. Wokół Croissanta błyskawicznie rośnie tłum paryżan wykrzykujących: „Jaurès zabity!”. Nadjeżdża konny ambulans. Woźnica ustawia go tyłem do drzwi baru. Po chwili wychodzi czterech sanitariuszy z noszami. Zwłoki Jaurèsa nakryte są obrusem z baru. Tłum rozstępuje się, tworząc żałobny szpaler. Gdy ambulans otoczony przez policjantów na rowerach rusza, tłum krzyczy: „Niech żyje Jaurès! Niech żyje Jaurès!”.

Na posterunku policjanci przesłuchują zabójcę. Chętnie odpowiada na pytania. Nazywa się Raoul Villain, ma 29 lat, pochodzi z Reims. Jest zwolennikiem nacjonalistycznej organizacji domagającej się odebrania Niemcom utraconych Alzacji i Lotaryngii. W prasie nacjonalistycznej od pewnego czasu czytywał artykuły o wrogu ojczyzny, niemieckim agencie Jeanie Jaurèsie. „Ponieważ zbliża się wojna – opowiada nie bez dumy Villain – postanowiłem uwolnić ojczyznę od zdrajcy, pożyczyłem od kolegi rewolwer i przyjechałem do Paryża zastrzelić Jaurèsa. Spełniłem tylko swój patriotyczny obowiązek” – dodaje zadowolony.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.