Historia

Dziś autor W. Kalicki zabiera nas do ojczyzny Samuraii i przywołuje słynny incydent w Otsu z 11 maja 1891 roku, w którym brał udział późniejszy car Rosji Mikołaj:


Rosyjski następca tronu, 33-letni carewicz Mikołaj budzi się w reprezentacyjnym hotelu w Kioto, dawnej stolicy Japonii, w znakomitym humorze. Poranek jest piękny, słoneczny i dzień zapowiada się bardzo przyjemnie – zaraz po lekkim śniadaniu rozpoczyna się wycieczka rikszą.

Wizyta rosyjskiego następcy tronu w Kioto jest częścią wielkiej wyprawy. Jej program na polecenie cara Aleksandra III przez wiele miesięcy przygotowywali główny wychowawca Mikołaja gen. Daniłowicz, adm. Szestakow, akademicki geograf Aleksandr Wojejkow oraz kapitan marynarki I rangi Nikołaj Łomen, mający dowodzić fregatą „Pamiat’ Azowa”, na pokładzie której miał popłynąć w świat Mikołaj. Ostatecznie carewicz z niewielką świtą przez Warszawę i Wiedeń dotarł do Triestu, gdzie przeszedł na pokład fregaty. Dalej jego wielka podróż wiodła przez Grecję, Egipt, Indie, Syjam, Jawę, Chiny aż do Japonii. Ostatnim etapem ma być rosyjski Daleki Wschód.

W Grecji dołączył do carewicza grecki następca tronu książę Jerzy, spokrewniony z carewiczem Mikołajem – jego matką jest grecka królowa a przy tym rosyjska wielka księżna Olga Konstantynowna. 22-letni, grubo ponad miarę rozrywkowy książę Jerzy, zwany Dżordżi, szybko stał się złym duchem wyprawy. Popijawy, głupie żarty, niestosowne zachowanie w miejscach publicznych były chlebem powszednim utytułowanych podróżników. Nie inaczej jest w Japonii. Tylko poprzedniego dnia, już tu, w Kioto, książę Dżordżi podczas zwiedzania świątyni shinto opukiwał laseczką święte dzwony, czym śmiertelnie obraził wszystkich towarzyszących rosyjskim książętom japońskich dostojników i kapłanów. Dla Japończyków był to akt niebywałego świętokradztwa. Potem, w świątyni buddyjskiej, grecki książę pozwolił sobie na strojenie min do posągów Buddy i złośliwe komentarze. Wszelką miarę przebrali obaj książęta wieczorem, podczas odwiedzin tradycyjnej herbaciarni. Najpierw podpity Dżordżi ku osłupieniu gospodarzy tańczył podczas koncertu tradycyjnej muzyki japońskiej, potem obaj próbowali obmacywać konwersujące z nimi gejsze, a na koniec grecki następca tronu szarpał się z próbującą ratować sytuację obsługą.

Plotki o tym skandalu szybko rozeszły się po mieście.

Tego dnia japońscy gospodarze zaproponowali wycieczkę nad odległe o parę kilometrów od Kioto jezioro Biwa. Europejscy książęta mają obejrzeć lokalne osobliwości na targu ryb i rzemiosła w leżącym na brzegu jeziora niewielkim, historycznym mieście Otsu. Będą mogli tam podziwiać – i kupić – także słodkowodne perły; w krystalicznie czystych wodach Biwa od dawna prowadzona jest na wielką skalę hodowla słodkowodnych małży perłowych.

Riksze czekają już przed hotelem. Carewicz Mikołaj i książę Dżordżi witają się z japońskimi dygnitarzami pełniącymi honory gospodarzy, na czele z księciem Arisugawa Taruhito, szefem sztabu armii cesarskiej i członkiem Najwyższej Rady Wojennej.

Obaj europejscy książęta ubrani są po cywilnemu. Mikołaj ma na sobie szary surdut i elegancki wełniany kapelusz z niewielkim rondem. Ulice Otsu są zbyt wąskie dla powozów i dlatego gospodarze zdecydowali, że każdy z uczestników wycieczki pojedzie w osobnej, jednoosobowej rikszy ciągniętej przez jednego rikszarza. Sadowienie się pasażerów trwa dłuższą chwilę. Wreszcie o jedenastej długa kolumna riksz rusza w drogę. Na jej czele jedzie riksza z Mikołajem, za nią – z Dżordżim, po niej zaś riksza z księciem Arisugawa. Rikszarze biegną niezbyt szybko, ale wytrwale i po godzinie jazdy Mikołaj widzi ogromną połać błękitnych wód Biwa.

Wizyta w znajdującym się po drugiej stronie jeziora, otoczonym od strony lądu górami Otsu zaczyna się od śniadania. Wydaje je szef prefektury Shiga na pomoście swej rezydencji na brzegu Biwa. Potem goście wraz z japońskimi gospodarzami wsiadają na mały statek wycieczkowy. Podczas krótkiego rejsu największe zainteresowanie carewicza i jego towarzysza Dżordżiego budzi rosnąca nad brzegiem ogromna, prastara sosna. Wedle legendy posadzono ją w dniu, w którym na tronie zasiadł pierwszy japoński cesarz.

Wczesnym popołudniem rejs po jeziorze Biwa kończy się i orszak carewicza przesiada się w malutkim porcie na riksze. Kolumna zatrzymuje się przy domu prefekta Otsu. By nie fatygować tak ważnych gości na zwyczajne targowisko, w domu prefekta zaimprowizowano japoński bazar. Mikołaj i Dżordzi kupują mnóstwo pamiątek. Dżordzi zmierza do rikszy z ozdobną, solidną laską z bambusa.

Pora wracać do Kioto. Wzdłuż wąziutkich uliczek stoją szpalery policjantów. Za plecami policjantów, pod ścianami i niskimi okapami starych domów, kłębi się tłum ciekawskich. Znów jako pierwsza jedzie riksza głównego gościa, rosyjskiego następcy tronu. Przed jednym z zabytków riksze zatrzymują się.

Dochodzi 14.30. Carewicz zbiera się do wysiadania. Nagle coś silnie uderza go w głowę, tuż nad prawym uchem. Mikołaj odwraca się. Japoński policjant trzymający na ulicy honorową wartę podbiegł do rikszy, wyciągnął samurajski miecz katana i z całej siły ciął Mikołaja. Na szczęście carewicz, wysiadając z niej, pochylił się i ostrze nie uderzyło precyzyjnie. Filcowy kapelusz dodatkowo zamortyzował cios.

Krew chlusta z rany na bark. Napastnik z wykrzywioną nienawiścią twarzą, trzymając oburącz miecz, składa się do drugiego cięcia.

Mikołaj woła zaskoczony: „Co, co, czego chcesz?!”.

Ale przytomności umysłu nie traci – w sekundę później zeskakuje z rikszy i trzymając się za bryzgającą krwią głowę, ucieka w stronę stojącego pod ścianami domów tłumu gapiów. Chce skryć się za ich plecami. Japończycy, przerażeni zamachem i widokiem zalanego krwią carewicza, rozpierzchają się jednak jak stadko ptaków. Carewicz gna przed siebie, byle dalej od napastnika.

Policjant pędzi ze wzniesionym oburącz mieczem za Mikołajem. Jest już tuż-tuż, gdy ze swej lektyki wyskakuje grecki następca tronu. Dżordżi także nie traci przytomności, doskakuje do napastnika dwoma susami i z całej siły wali go w głowę dopiero co kupioną bambusową laską. Oszołomiony policjant potyka się, zwalnia. W tym momencie dopadają go dwaj rikszarze ciągnący pojazdy carewicza i księcia Dżordżiego, którzy po pierwszym ciosie zadanym Mikołajowi rzucili się w pościg za napastnikiem. Mukaichata Jizaburo oraz Kitagaichi Ikitaro chwytają oszołomionego uderzeniem laski zamachowca, obalają go na ziemię i wytrącają mu z ręki katanę. Jeden z policjantów z honorowego szpaleru podnosi z ziemi katanę napastnika i zadaje mu nią cios w szyję. Cięcie nie jest zbyt mocne i nie zagraża życiu pojmanego.

Carewicz skręca za róg przecznicy i zwalnia. Nie ma sił biec dalej. Nikt go jednak nie goni. Mikołaj zagląda za narożnik. Mukaichata, Kitagaichi oraz paru policjantów ze szpaleru ciągną za nogi broczącego krwią zamachowca. Zszokowany książę Arisugawa dopiero teraz gramoli się ze swej rikszy.

Japońscy policjanci prowadzą obficie krwawiącego carewicza Mikołaja do pobliskiego dużego warsztatu krawieckiego, wyspecjalizowanego w szyciu kimon. Właściciel ofiaruje kozetkę i przynosi biały ręcznik, którym tamuje krew płynącą z rany na głowie.

Japońscy oficjele natychmiast po zamachu rozkazują, by zawiadomić cesarza. Do cesarskiego pałacu w Tokio ich depesza dociera już o 14.30. Tenno natychmiast zwołuje wielką radę gabinetową.

W warsztacie krawieckim w Otsu zjawia się japoński lekarz. Drżącymi rękoma odwiązuje solidnie zakrwawiony ręcznik z głowy carewicza i delikatnie bada ranę. Po chwili oddycha z ulgą. Rana ma 9 cm długości, ale nie jest zbyt głęboka. Ostrze ześlizgnęło się po czaszce tak, że nawet nie naruszyło kości.

Mikołaj cały czas jest przytomny. Strach i napięcie ulotniły się. Carewicz jest bardzo osłabiony, ale w świetnym humorze. Właśnie uświadomił sobie, że choć śmierć była tuż-tuż, ocalał. Dlaczego? Mikołaj nie ma wątpliwości – Bóg chciał zachować go dla swych planów. Właśnie ta myśl sprawia, że jest w iście szampańskim nastroju. Nie uskarża się na ból, nie złorzeczy. Przeciwnie, z uśmiechem, żywo odpowiada na pytania, jest nadzwyczaj miły dla przerażonych japońskich dygnitarzy. Jego zachowanie robi wielkie wrażenie na otaczających go Japończykach, w większości potomkach walecznych samurajów, dla których stoicka odporność na ból była jedną z najważniejszych cnót.

Stan rannego jest tak dobry, że Japończycy proponują przewiezienie go do pobliskiego domu szefa prefektury, w którym jeszcze niedawno rosyjscy goście jedli śniadanie. Gdy Mikołaj pokazuje się na ulicy, tłumy Japończyków klękają i pozdrawiają go.

O trzeciej po południu lekarz zgadza się, by rannego przewieźć do jego apartamentu w hotelu w Kioto. Carewicz zasiada w wyścielanej rikszy i wycieczkowa kawalkada wolno rusza w kierunku Kioto.

Ledwie ranny Mikołaj wyjeżdża z Otsu, w odległym Tokio cesarz wysyła do Kioto księcia Kitashirakawę z ekipą najlepszych cesarskich chirurgów. Mutsuhito jest przygnębiony kompromitacją kraju i jego osobiście przez akt zamachu na cesarskich gości i poważnie zaniepokojony możliwymi konsekwencjami międzynarodowymi. A jeśli Petersburg poczuje się obrażony i będzie chciał upokorzyć Japonię? Iść na wojenną konfrontację z Rosją niepodobna. Japonia nie jest jeszcze gotowa do wojny z rosyjskim kolosem.

W Otsu trwa pośpieszne przesłuchanie rannego w szyję i porządnie poturbowanego zamachowca. Nazywa się Tsuda Sanzo. Pochodzi z samurajskiego rodu. Od sześciu lat jest funkcjonariuszem policji, przedtem zaś był zawodowym sierżantem w cesarskiej armii lądowej. Jest jednym z tych radykalnych nacjonalistów, których rozwściecza jakakolwiek obecność ludzi Zachodu w Japonii. Na dobitkę okazuje się, że jego koledzy ze służby nie od dziś uważają go za stukniętego.

Kolejna depesza ląduje w cesarskim pałacu w Tokio. Imperator Mutsuhito oddycha z ulgą – a więc to nie rozgałęziony spisek, to tylko czyn samotnego szaleńca. Mimo to cesarz podejmuje bezprecedensową decyzję, która wprawia w osłupienie jego dwór: natychmiast wyjedzie z Tokio do Kioto, by w hotelowym pokoju złożyć ceremonialną wizytę rannemu rosyjskiemu następcy tronu.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

O tym jak przelotny romans może zaprzepaścić szansę politycznej kariery przekonał się 8 maja 1987 roku amerykański polityk Gary Hart. Do tych wydarzeń odsyła nas dzisiaj W. Kalicki:


Sala balowa Executive Tower Inn w Denver pęka w szwach – są politycy, śmietanka towarzyska stanu Kolorado, dziennikarze. Mnóstwo dziennikarzy z całych Stanów. I dziesiątki kamer wszystkich liczących się amerykańskich sieci telewizyjnych. Wszyscy czekają na rozpoczęcie konferencji prasowej Gary’ego Harta, byłego senatora z Kolorado, zdecydowanie prowadzącego wśród kandydatów Partii Demokratycznej w wyścigu do prezydentury. Mija termin rozpoczęcia konferencji i sieci ABC, CBS, NBC przerywają nadawanie normalnych programów. Ale bohatera dzisiejszego wieczoru nie ma. Jak zwykle spóźnia się. Tom Brokaw, Dan Rather, Peter Jennings – gwiazdy najważniejszych dzienników telewizyjnych – w studiach nerwowo zagadują widzów.

Wreszcie na sali zrywają się oklaski i po chwili wkracza Gary Hart. Obok niego żona Lee. Hart przeprasza za spóźnienie. Ci, którzy oczekiwali, że będzie dziś spięty, zdenerwowany, przestraszony, zawodzą się. Hart swobodnie opowiada, że początkowo zamierzał odczytać krótkie oświadczenie, iż rezygnuje z udziału w wyborczym wyścigu do Białego Domu i znika ze sceny politycznej, ale zmienił zdanie: „Nie mogłem spać minionej nocy, podobnie jak podczas poprzednich trzech, czterech. Między czwartą a piątą nad ranem powiedziałem sobie: »Do diabła, nie!«. Nie zrobię tego. Nie postąpię w taki sposób, ponieważ nie jest to w moim stylu, a także dlatego że jestem człowiekiem dumnym i mam prawo szczycić się tym, czego dokonałem”.

Ale Ameryka jest innego zdania. Od paru tygodni dobrze poinformowani dziennikarze poszeptywali, że Hart ma romans z modelką Donną Rice. A Gary Hart od 29 lat jest żonaty z Lee. Brakowało jednak dowodu na podwójne życie Harta.

Donna Rice, dość znana, zdecydowanie przyjemna modelka, reklamująca w telewizji bieliznę i dżinsy, mieszka w Miami na Florydzie. Redakcja dziennika „Miami Herald” wszczęła w kwietniu dziennikarskie śledztwo; na początku maja reporterzy dowiedzieli się z poufnego źródła, że Rice z koleżanką leci na weekend do Waszyngtonu na spotkanie z Hartem. Pięciu dziennikarzy wyleciało z Miami wcześniejszym lotem. Osaczyli dom Harta. Był pusty, żona Lee została w Denver. Wreszcie zjawił się Hart z Donną. Weszli frontowymi drzwiami. Na ich wyjście zmarznięci reporterzy czekali całą dobę. Następnego dnia „Miami Herald” miało piorunującą czołówkę: Kobieta z Miami związana z Hartem.

Dochodzenia innych redakcji wyciągnęły na światło dzienne zastanawiające nowinki o najpoważniejszym demokratycznym kandydacie na prezydenta. Na zdjęciu z przejażdżki jachtem Donna siedzi na kolanach Gary’ego. Okazuje się, że Hart kłamie w kwestii swego wieku – twierdzi że jest o rok młodszy. Co prawda, zauważają zjadliwie komentatorzy, pierwsza dama Ameryki Nancy Reagan też się odmładza, i to o dwa lata, ale ona przynajmniej jest byłą aktorką.

Hart kłamie też w kwestii zmiany swego nazwiska. Twierdzi, że z Hartpence na Hart skrócił je ojciec, ale dokumenty mówią co innego – to on dokonał zmiany, gdy postanowił zająć się polityką.

No i to najgorsze – seks. Gary i Lee już dwukrotnie byli w separacji. W tym czasie ona próbowała robić interesy w handlu nieruchomościami, a on szalał z szybkimi panienkami w basenie aktora Warrena Beatty w Los Angeles i w rezydencji reportera „Washington Post”, milionera Boba Woodwarda – tego, który wykrył aferę Watergate. Po sensacyjnym artykule „Miami Herald” dziennikarze błyskawicznie skompletowali listę 21 kolejnych kochanek Harta, ale w końcu nie zdecydowali się na opublikowanie jej.

Hart lekceważy powagę oskarżeń o swobodę obyczajową. Amerykańscy prezydenci przecież często prowadzili zadziwiające życie okołomałżeńskie. Thomas Jefferson miał pięcioro ciemnoskórych dzieci z czarną niewolnicą. Franklin Roosevelt i Dwight Eisenhower utrzymywali oficjalne kochanki. Posągowy Lyndon Johnson miewał nagłe napady chuci; w czasie oficjalnej podróży po Teksasie zbudził swoją sekretarkę w środku nocy: „Spójrz, kochanie, tu stoi twój prezydent”.

Pozamałżeński seks w Białym Domu zainaugurował już dawno temu Grover Cleveland, ale nikt nie mógł się w tej konkurencji równać z Johnem F. Kennedym. Lista jego kochanek przypominała raczej książkę telefoniczną niż intymny kajecik. Z rozebranymi gośćmi balangował w gabinetach i w basenie. Bywalcy prywatek chwalili zwłaszcza fantazję dwóch prezydenckich sekretarek zwanych Fiddle i Faddle.

Mogli wielcy prezydenci, mogę i ja, kalkulował Hart. Nie pojął, że czasy się zmieniły. Wyborcy chcą wiedzieć o kandydatach coraz więcej i coraz większą wagę przykładają do imponderabiliów. Kończy się niepisana zasada w amerykańskich mediach, że prywatne życie przywódców jest nietykalne. W dodatku te fatalne kłamstewka Harta… W gruncie rzeczy jego pokrętne, nieprzekonujące próby wyjaśnień robią na opinii publicznej o wiele gorsze wrażenie niż sam fakt ujawnienia małżeńskiej niewierności.

W ciągu paru dni od publikacji „Miami Herald” poparcie dla niego wśród demokratów spada z 32 proc. do 17 proc. Wyjściem jest już tylko dzisiejsza rezygnacja.

Hart podnosi głos. Grzmi, że kraj, którego dziennikarze sami mianują siebie myśliwymi, a polityków zwierzyną łowną, w końcu będzie miał takich przywódców, na jakich zasługuje. Jeśli dziennikarze będą zbyt dociekliwi, niewielu ludzi dużego kalibru zdecyduje się wejść w szranki wyborcze – całkiem serio ostrzega były kandydat.

Część dziennikarzy śmieje się. Obecni na sali zwolennicy Harta i pracownicy jego komitetu wyborczego podnoszą wrzawę, ostentacyjnie biją brawo. Ale to brawa przez łzy. Wielu z nich od lat pracowało na tę kampanię, wielu zrezygnowało dla niej z innych zajęć, z karier. Właśnie ostatecznie dowiedzieli się, że te lata zmarnowali.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

Na dziś 7 maja W. Kalicki przypomina największą katastrofę morską od utonięcia Titanica, czyli zatopienie Lusitaniii w 1915 roku. Przyjęło się przeświadczenie, iż katastrofa ta odegrała kluczową rolę we włączeniu się Stanów Zjednoczonych do I wojny światowej:

 

Kapitan niemieckiej cesarskiej marynarki Wojennej Walther Schwieger stoi oparty o balustradę z metalowych prętów na kiosku dowodzonego przez siebie okrętu podwodnego U-20. Przez lornetkę uważnie lustruje zamglony horyzont w poszukiwaniu łupu. O 14.20 zauważa dym. Natychmiast zbiega do wnętrza okrętu, ogłasza alarm. U-20 zanurza się.

Schwieger jest jednym z asów podwodnej wojny Niemiec z Wielką Brytanią. Tylko kilku dowódców U-Bootów kajzera Wilhelma II zdołało zatopić statki o większym tonażu. Podczas tego rejsu nie odniósł dotychczas oszałamiających sukcesów. Przed czterema dniami atak U-20 u wybrzeży Szkocji na niewielki frachtowiec zakończył się niepowodzeniem – przy strzale torpeda zaklinowała się w wyrzutni. Przedwczoraj łupem Schwiegera padł frachtowiec „Candidate” i stary parowiec „Centurion”, ale atak U-20 na tłusty kąsek, jakim jest transatlantyk „Arabic”, spalił na panewce.

Niemiecki U-Boot zajmuje pozycję do ataku. Schwieger dostrzega przez peryskop wielki czterokominowy transatlantyk. Rozpoznaje go jako „Lusitanię” albo bliźniaczą „Mauretanię”.

O godzinie 15.10, gdy wielki liniowiec oddalony jest od U-Boota o zaledwie 700 m, kpt. Schwieger oblicza poprawkę na szybkość 22 węzłów, z jaką płynie czterokominowy statek, i wydaje komendę: „Torpedo, los!”. Torpeda pędzi niemal prostopadle do kursu transatlantyku.

Niemiecki oficer nie myli się. Pod wyrzutnie torpedowe U-20 podpłynęła duma brytyjskiej floty handlowej – „Lusitania”.

Jej budowę rozpoczęto w 1903 roku. Miała być najszybszym transatlantykiem na świecie. Parowe turbiny osiągały moc 68 tys. KM. Projektant Leonard Peskett nie zawiódł – „Lusitania” przepłynęła Atlantyk ze średnią prędkością ponad 25 węzłów i odebrała niemieckiemu liniowcowi „Deutschland” prestiżowe trofeum Błękitnej Wstęgi dla najszybszego transatlantyku. Ale ten wspaniały okręt pasażerski potajemnie budowano z myślą o wojnie. Kosztem 75 tys. funtów, które brytyjska Admiralicja zwróciła armatorowi, firmie Cunard, wybudowano w kadłubie system grodzi wodoszczelnych stosowany rutynowo w okrętach wojennych. Wzdłuż burt skonstruowano podłużne przegrody, tworzące ogromne bunkry na węgiel. Te i inne przeróbki sprawiły, że „Lusitania” stała się statkiem mało stabilnym. Tak mało stabilnym, że przed wojną Admiralicja zarządziła, by podobnie wyposażone jednostki nie wpływały na akweny objęte działaniami wojennymi bez eskorty okrętów wojennych. Po wybuchu wojny na transatlantyku zainstalowano dwanaście dział kalibru 152 mm. „Lusitanię” zakwalifikowano jako krążownik pomocniczy i włączono do floty wojennej. Siłą ognia przewyższała ona lekkie krążowniki Royal Navy.

Równie nieprzeciętny jak nowy krążownik był jego dowódca. Kpt. William Turner wstąpił do marynarki w wieku 13 lat. Awansował błyskawicznie. Dowodząc „Lusitanią” na trasie do Nowego Jorku zdobył pierwszą Błękitną Wstęgę za rekordowo szybki rejs. „Lusitania” przepłynęła ocean ze średnią prędkością 25,88 węzła. Potem dowodził bliźniaczą, nieco szybszą od „Lusitanii” „Mauretanią” i zdobył kolejne Błękitne Wstęgi.

W światku marynarzy kpt. Turner od lat cieszy się wielkim szacunkiem. Jego wiedza i siła charakteru stawiane są innym wilkom morskim za wzór. Armator jest trochę mniej zachwycony sławnym kapitanem. Turner lekceważy reprezentacyjne obowiązki dowódcy transatlantyku. Ignoruje wszystkie te bale kapitańskie, obiady i kolacje celebrowane z uprzywilejowanymi pasażerami – posiłki ostentacyjnie jada sam na mostku kapitańskim. Kiedyś wręcz powiedział swoim pasażerom, że są tylko ładunkiem sakramenckich małp. Cunard musiał w tej sytuacji zatrudnić dodatkowo tzw. kapitana sztabowego, który zajmuje się życiem towarzyskim na liniowcu.

Od roku kpt. Turner znów dowodzi „Lusitanią” – ale teraz przebudowaną na krążownik pomocniczy. W czasie wojny pozornie nic się na transatlantyku nie zmieniło. Wielki liniowiec nadal pływa na trasie do Nowego Jorku, jak za dawnych dobrych lat zabiera setki pasażerów. Ale z USA do Wielkiej Brytanii „Lusitania” pływa z tajnym ładunkiem amunicji i materiałów wojennych. To wbrew amerykańskim przepisom. Pasażerowie nie są o tym informowani. Także i teraz nie mają pojęcia, że w ładowniach spoczywa ponad 170 t amunicji karabinowej, artyleryjskiej i niezwykle niebezpiecznego składnika materiałów wybuchowych – sproszkowanego aluminium. W ten sposób brytyjska marynarka łamie niemiecką blokadę wysp.

U-Booty Wilhelma II w pierwszych miesiącach wojny wojowały po rycersku. Wynurzały się, nakazywały zatrzymanie statku. Marynarze okrętu podwodnego przeszukiwali zatrzymaną jednostkę, zabierali dokumenty i wartościowe przedmioty, nadzorowali spokojne zejście załogi i pasażerów do okrętów podwodnych. Śmiertelną torpedę odpalano do pustego już statku. Od kiedy jednak Brytyjczycy zaczęli uzbrajać statki handlowe, Niemcy z konieczności zaczęli atakować bez ostrzeżenia, spod powierzchni morza. Nie dalej jak wczoraj kpt. Schwieger zanim zatopił frachtowiec „Candidate”, poczekał, aż załoga zejdzie do szalup, ale „Centuriona” posłał na dno bez ostrzeżenia, bo nie był pewien, czy nie jest on uzbrojony.

Stojący na dziobowym posterunku obserwacyjnym „Lusitanii” marynarz Leslie Morton dostrzega na powierzchni morza pędzącą białą smugę. Chwilę później statkiem wstrząsa detonacja. Torpeda eksploduje pod mostkiem. Następnie rozlega się drugi, o wiele potężniejszy, wybuch. To eksplodują pyły węglowe w bunkrach przyburtowych. Kadłub i pomost są rozerwane. Śródokręcie ogarniają dym i płomienie, walą się kominy. Kpt. Turner zarządza zwrot w lewo, w stronę dobrze widocznego brzegu południowej Irlandii. Ale „Lusitania” szybko nabiera wody, przechyla się na prawą burtę. Woda zalewa maszynownię, wewnątrz kadłuba gaśnie światło.

Na tonącym statku rozgrywają się dantejskie sceny. Druga eksplozja zmasakrowała dziesiątki pasażerów na wyższych pokładach. Mnóstwo ludzi uwięzło w kabinach i w unieruchomionych windach. Kpt. Turner zaniedbał przeprowadzenia na początku rejsu ćwiczeń alarmowych. Pasażerowie nie wiedzą, do których łodzi są przypisani, nie potrafią wkładać kamizelek ratunkowych. Nieudolnie opuszczane z kobietami i dziećmi szalupy jedna po drugiej walą się dziobami w fale i toną. Grupa palaczy, która cudem wyrwała się z piekła maszynowni, odpycha kobiety i dzieci od łodzi ratunkowych. Oficerowie nie są w stanie opanować sytuacji.

W tym pandemonium tylko nieliczni zachowują zimną krew i klasę. Kpt. Turner nieporuszony trwa na mostku. Amerykański król kolei miliarder Alfred Vanderbildt, jak zwykle nienagannie ubrany, oddaje swoją kamizelkę ratunkową jednej z płaczących pasażerek. Potem spokojnie czeka na swój los – nie umie pływać.

Po kwadransie od trafienia „Lusitania” idzie na dno. Dziób zanurza się, rufa unosi ponad fale. Dwa kominy walą się w morze, miażdżąc rozbitków.

W ostatniej chwili z idącego na dno statku skacze do wody pani Margaret Thomas.

„Lusitania” znika w odmętach i wciąga ją głęboko pod wodę. W końcu pani Thomas jednak wypływa. Ratuje ją kurczowo trzymana w ręku – dla jej ojca – kamizelka.

W zanurzonym U-20 kpt. Schwieger tak kończy opis ataku w dzienniku pokładowym: „Nie mogłem odpalić drugiej torpedy w ten tłum szamocących się ludzi”.

W sumie ginie niemal 1200 pasażerów i członków załogi.

Zmyty przez falę z mostka i wyłowiony przez jedną z szalup kpt. Turner nie ma pojęcia, że pierwszy lord admiralicji Winston Churchill i dowódca floty lord Fischer skazali „Lusitanię” na zagładę. Dzięki danym wywiadu wiedzieli, że płynie ona prosto pod torpedy niemieckiego U-Boota, ale odmówili przydzielenia jej eskorty i nie zawiadomili kpt. Turnera o niebezpieczeństwie. Wedle kalkulacji szefów marynarki zatopienie „Lusitanii” z amerykańskimi pasażerami na pokładzie miało skłonić neutralne Stany Zjednoczone do wypowiedzenia wojny Niemcom. Turner nie wie nawet, że czeka go najgorsze w karierze marynarza: cyniczne oskarżenie przez Churchilla o spowodowanie zagłady „Lusitanii”, oskarżenie, przeciwko któremu kapitan, pozbawiony dostępu do tajnych dokumentów, nie będzie mógł się bronić.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

Na krótko przed wybuchem II wojny światowej Miała miejsce katastrofa jednego z największych statków powietrznych III Rzeszy. Wszystko działo się w stanie New Jersey w USA. Oto wspomnienie W. Kalickiego:

 

O 17.45 dziesiątki tysięcy ludzi zatrzymują się na ulicach i skwerach Nowego Jorku z głowami zadartymi do góry. Na tle bezchmurnego nieba, na wysokości zaledwie kilkuset metrów, przesuwa się długie na ćwierć kilometra srebrzyste wrzeciono. Stateczniki w tylnej części upodabniają je do gigantycznej bomby. Takim złowrogim skojarzeniom sprzyjają ogromne swastyki wymalowane na statecznikach.

Nowojorczycy śmieją się jednak, radośnie wymachują rękami. Dla nich największy na świecie sterowiec „Hindenburg” nie jest manifestacją potęgi III Rzeszy Adolfa Hitlera, lecz raczej świadectwem postępu cywilizacyjnego ludzkości, potwierdzeniem wiary, że nowoczesna nauka i technika potrafią zmienić świat na lepsze.

To samo widzą w „Hindenburgu” jego twórcy – Niemieckie Towarzystwo Budowy Statków Zeppelina. Ukończony w marcu zeszłego roku „Hindenburg” jest największym statkiem powietrznym wszech czasów. Jego kadłub ma 245 m długości i mieści w 16 ogromnych komorach 200 tys. m. sześc. lżejszego od powietrza wodoru. Cztery silniki Diesla o mocy 1100 KM każdy pozwalają sterowcowi osiągnąć prędkość podróżną 140 km/h. Blisko 100 pasażerów podróżować może w luksusowych dwuosobowych kabinach. Do dyspozycji mają wytworne, wyłożone zielonymi kaflami łazienki, jadalnię, salon wypoczynkowy, bibliotekę, palarnię, no i wspaniale przeszklone pokłady spacerowe.

„Hindenburg” ma tylko jeden mankament. Generalny konstruktor Hugo Eckener zaplanował wypełnienie zbiorników gazu niepalnym helem, ale Stany Zjednoczone, jedyny producent helu na świecie, odmówiły sprzedaży tego strategicznego surowca hitlerowskim Niemcom. Eckener zmuszony był użyć wodoru. To niebezpieczne rozwiązanie – przy najmniejszej nieszczelności komór zmieszany z powietrzem wodór eksplodować może od byle iskierki.

Po trwającym kwadrans przelocie nad Nowym Jorkiem kpt. Ernst Lehmann wydaje rozkaz skierowania się do lądowiska sterowców w Lakehurst w New Jersey. „Hindenburg” odlatuje powoli, majestatycznie. Pogoda z każdą minutą pogarsza się i kpt. Lehmann chce zaczekać z trudnym i niezbyt bezpiecznym manewrem przyziemienia sterowca, aż burza nad Lakehurst przesunie się dalej.

Po godzinie krążenia nad lądowiskiem ulewa ustaje, zza chmur błyska zachodzące słońce.

Ulewa przepędziła z piaszczystego terenu lądowiska większość widzów; z ponad tysiąca została ich nieopodal wieży cumowniczej nieco ponad setka. Tuż obok wieży czeka kilkudziesięciu marynarzy i żeglarzy, których tutejszy jachtklub wezwał do pomocy przy dokowaniu sterowca.

„Hindenburg” powoli zbliża się do wieży cumowniczej. Nagle sternik Helmut Lau, obsługujący ster wysokości, melduje kapitanowi, że nie jest w stanie opuścić dziobu sterowca. Wygląda na to, że jedna z rufowych komór z wodorem jest nieszczelna. Wyciek gazu spowodował, że teraz rufa jest cięższa od części dziobowej. Kpt. Lehmann wydaje rozkaz zrzucenia 5 t balastu z tylnej części sterowca. Ze zbiorników rufowych lecą w stronę ziemi kaskady wody. Wreszcie rufa powoli unosi się. „Hindenburg” jest wyważony.

Kłopotów tych nie dostrzegają pasażerowie. Niemal wszyscy wyszli z bagażami z kabin i przez panoramiczne szyby pokładów spacerowych machają rękami ku osobom na ziemi.

O 19.23 otwierają się małe drzwi trapowe w dziobie sterowca i wypadają z nich grube liny. Na dole marynarze i żeglarze łapią ich końcówki i zaczynają ściągać sterowiec ku ziemi.

Na lądowisku jest sprawozdawca radia WLS Chicago Herbert Morrison. Relację z lądowania nadaje na żywo: „Oto nadchodzi, panie i panowie, ach, co to za widok, wstrząsający, cudowny widok. Słońce opromienia okna pokładu obserwacyjnego po zachodniej stronie i skrzy się jak błyszczące klejnoty na tle czarnego aksamitu. Oooch! Oooch! Oooch! Wybucha w płomieniach! Zejdźcie z drogi, proszę! Oooo! Oooch! To jest straszne!!! O mój…. Zejdźcie z drogi, proszęęę!!! On wybucha w płomieniach!!!”.

Ciemniejące niebo rozdziera straszliwa eksplozja zbiornika wodoru nr 2. Piorunująca mieszanka wodoru i powietrza pali się płomieniami długimi na 100 m. Jedna z gondoli silnikowych odrywa się i spada z hukiem na ziemię.

Sternik Lau i członek załogi Richard Killman odwracają się natychmiast po tym, jak słyszą za plecami dźwięk, który przypomina im strzał karabinowy. Komory gazowe nr 2, 3 i 4 stoją w gigantycznych płomieniach. Chwilę potem tylne zbiorniki wodoru eksplodują niczym bomby. Siła wybuchu wyrzuca wielu pasażerów przez rozpryśnięte panoramiczne szyby pokładów spacerowych. Bezradnie machając rękami i nogami, lecą z wysokości ponad 50 m – ku śmierci.

Mechanik ogonowy Hans Freund kończy właśnie wyrzucać linę cumowniczą z części rufowej, gdy w mgnieniu oka ogarniają go płomienie. Straszliwa temperatura zwęgla jego ubranie i skórę. Skurcz mięśni wskutek udaru termicznego sprawia, że jego ramiona zaciskają się na linie. Dzięki temu nieprzytomny mechanik zsuwa się po cumie i nie rozbija o piach. Marynarze natychmiast odnoszą go na bok. Jest jedynym członkiem załogi rufowej, który uchodzi z życiem.

Kolejna eksplozja rozrywa kadłub sterowca jak zabawkę. Płonący ogon opada ku ziemi, dziób zaś unosi się jeszcze wyżej w potężnym kominie gorącego powietrza.

Sparaliżowani strachem pasażerowie patrzą, jak zbawcza ziemia oddala się. Głowy nie traci dziennikarz Leonard Adelt, który wykosztował się na dwa 400-dolarowe bilety dla siebie i żony Gertrudy. Prócz sprawienia przyjemności żonie chciał zebrać dodatkowe informacje do książki o sterowcach, którą kończy pisać. Leonard chwyta Gertrudę za rękę i z całych sił, by przebić się przez huk płomieni, krzyczy do reszty pasażerów: „Wszyscy przez okna!”. Państwo Adelt wchodzą na ramę rozbitego okna widokowego i trzymając się za ręce, skaczą w kilkudziesięciometrową otchłań. Piasek amortyzuje nieco uderzenie. Oboje mają poharatane nogi, ale żyją.

Pasażerka pani Doehner przeraźliwie nawołuje swojego męża. Chwilę przed wybuchem poszedł w stronę rufy przypilnować bagażu. Teraz widać tam tylko ścianę huczących płomieni. Pani Doehner przytula mocno swoje dzieci: dwóch małych chłopców i jedenastoletnią córeczkę. Gdy płomienie są tuż-tuż, woła: „Bądźcie dzielne!”, i po kolei wyrzuca płaczące dzieci przez okno. Sama skacze ostatnia. Jeden z chłopców i dziewczynka giną, uderzając o grunt.

Jakiś członek załogi chwyta stewardesę Elsę Ernst i wysuwa ją przez luk, by mogła uchwycić się zwisającej liny cumowniczej. Gdy Elsa łapie zbawczą linę, na jej oczach płomienie zwęglają nieszczęśnika. Stewardesa zjeżdża w dół. Szorstka lina obdziera jej dłonie z ciała, wyrywa skórę z ud, ale na dole amerykańscy marynarze łapią Elsę żywą.

Dla niektórych pasażerów skok w niemal 100-metrową teraz otchłań jest straszniejszy od płomieni. Zrezygnowany starszy niemiecki biznesmen wraca do saloniku, siada w fotelu i czeka na śmierć w ogniu. Magnat okrętowy John Pannes w zamieszaniu traci z oczu żonę. Zamiast skakać, okręca głowę marynarką i idzie szukać jej prosto w ścianę ognia. Oboje giną.

Kpt. Lehmann i drugi kapitan Pruss skaczą, gdy wokół nich nie ma już żywych członków załogi. Lecą jak pochodnie – płoną ich włosy i ubrania. Dymiący czarny od zgorzelin kpt. Lehmann podnosi się z piasku i idzie przed siebie, w pole. Jest w szoku. Powtarza jak zacięta płyta gramofonowa: „Nie rozumiem tego. Nie rozumiem tego. Nie rozumiem tego”.

Dziobowa część wraku jest już w całości ogarnięta przez płomienie, ale dzięki temu opada coraz szybciej. To szansa dla tych z pasażerów, którzy sparaliżowani strachem, położyli się na podłodze kabiny pasażerskiej. Płomienie kłębią się już pod sufitem kabiny, ale silny wstrząs oznacza, że jej dno uderzyło o grunt. Płonące nad kabiną komory z wodorem wytwarzają straszliwą temperaturę, niczym hutniczy piec. Ale wynajęci do pomocy w cumowaniu amerykańscy marynarze i żeglarze nie zważają na to. Z prawdziwą pogardą śmierci skaczą przez wybite okna w piekło ognia i wynoszą kolejne ofiary. Większość z nich jest naga – płomień spalił ubrania. Skóra niektórych jest całkowicie zwęglona. Jakiś mężczyzna wychodzi z płomieni kabiny o własnych siłach. Jest w szoku. Gdy marynarze chcą go podtrzymać, odpowiada: „Nie widzicie, że jestem całkiem w porządku?”, po czym pada martwy na ziemię.

Słup dymu sięga niemal kilometra wysokości. Wrak sterowca dopala się do późnej nocy. Ginie 35 pasażerów i członków załogi oraz jeden z ratujących ofiary amerykańskich marynarzy.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

Dziś W. Kalicki wspomina słynną „Operację NIMROD”, czyli uwolnienie zakładników z irańskiej ambasady w Londynie w 1980 roku. Oto jak przebiegały tamte wydarzenia:

 

O świcie do pokoju frontowego na drugim piętrze budynku ambasady Iranu w Londynie wpadają z krzykiem młodzi mężczyźni. Mają śniadą cerę, gęste czarne włosy, czarne wąsy. Wymachują pistoletami Browning i niewielkimi czechosłowackimi pistoletami maszynowymi Skorpion. Kilkunastu śpiących na podłodze zakładników zrywa się z dywanów.

Przed pięcioma dniami, rankiem o 11.30, chroniący irańską ambasadę przy Princess Gate konstabl brytyjskiej policji Trevor Lock ujrzał zbliżających się do głównego wejścia sześciu mężczyzn. Twarze mieli okutane arafatkami. Stojącego w foyer tuż przy głównym wejściu Locka nie zaniepokoiło to. Spora część interesantów irańskiego przedstawicielstwa dyplomatycznego ostentacyjnie nosi charakterystyczne chusty.

Lock otworzył drzwi przed pierwszym z sześciu przybyszy. Mężczyzna nieoczekiwanie pchnął policjanta do środka i wyciągnął z kieszeni broń. Ale Lock, specjalnie przeszkolony funkcjonariusz Grupy Ochrony Dyplomatycznej, natychmiast zatrzasnął drzwi wejściowe i przez zawieszone przez ramię walkie-talkie zaalarmował personel ambasady i londyńską centralę Grupy.

Jeden z napastników strzelił jednak w szybę w drzwiach i z pomocą kompana zdołał je sforsować. Trzej mężczyźni w arafatkach obezwładnili konstabla Locka i zaczęli strzelać na postrach po ścianach foyer.

Tymczasem sześciu napastników opanowało cały budynek. Mężczyźni używający podczas akcji imion Faisal, Hassan, Shai, Makki, Ali oraz Salim (to dowodzący napadem Awn Ali Mohammed) są członkami Grupy Męczenników Mohieddin al Nasser, arabskiego ugrupowania dążącego do wyzwolenia leżącej nad Zatoką Perską, bogatej w złoża ropy naftowej irańskiej prowincji Chuzestan. Znaczą część ludności Chuzestanu stanowią etniczni Arabowie, a nie Irańczycy.

Zanim jeszcze napastnicy opanowali sytuację w budynku ambasady, na Princess Gate pojawiły się oddział antyterrorystyczny C 13 Scotland Yardu, elitarny oddział strzelców wyborowych – niebieskich beretów – oraz grupa negocjacyjna Scotland Yardu. Rozpoczęło się oblężenie budynku ambasady.

Na sygnał od napastników przyszło czekać aż 3 godziny. O 14.35 szef terrorystów Salim ogłosił przez telefon swoje żądania: uwolnienie z irańskich więzień 91 arabskich bojowników, autonomia dla Chuzestanu i poszanowanie praw człowieka dla jego mieszkańców. Jeśli władze w Teheranie żądań tych natychmiast nie spełnią, groził Salim, ambasada zostanie wysadzona wraz z zakładnikami nazajutrz w południe.

Irański rząd indagowany przez Londyn stwierdził, że z terrorystami negocjować nie zamierza, i dał Brytyjczykom wolną rękę w rozwiązaniu problemu.

Nocą kilkanaście range roverów przewiozło grupę uderzeniową Special Air Service (SAS) do baraków w Regents Park, gdzie mieści się dowództwo operacyjne jednego z regimentów SAS.

Scotland Yard zaś zabrał się za negocjacje. Terrorystom dostarczono żywność oraz papierosy. Gdy uspokoili się nieco, brytyjscy negocjatorzy zaproponowali zwolnienie zakładników, a przynajmniej kobiet. Salim w końcu, z oporami, zgodził się na wypuszczenie pięciu z 26 zakładników. Wśród wypuszczonych znalazł się jeden z dwóch zatrzymanych w budynku techników dźwięku brytyjskiej BBC, Chris Cramer, który nazajutrz po napadzie poważnie się rozchorował. Był to błąd Salima. Cramer nie tylko dokładnie opowiedział policji o uzbrojeniu, nastrojach i zwyczajach napastników, ale też podał informacje, których, mimo starannego przestudiowania planów budowlanych, eksperci Scotland Yardu i SAS znać nie mogli. Na przykład: wszystkie okna w budynku ambasady od frontu są kuloodporne.

Terroryści w ogóle okazali się na wpół amatorami. Nie zorientowali się, że zespół C 7 Scotland Yardu założył w kominach i w ścianie wspólnej budynków ambasad irańskiej i etiopskiej podsłuchy. Każda rozmowa napastników jest nagrywana. Co więcej, żaden z terrorystów nie zauważył, że rezydujący w budynku ambasady Etiopii spece SAS ostrożnie, po cichu wyjęli cegłę po cegle ze wspólnego muru – pozostał tylko tynk po stronie irańskiej.

Centrum dowodzenia oblężeniem ambasady, ulokowane nieco dalej przy Princess Gate, w Królewskiej Szkole Robótek Ręcznych, ciągle jest dobrej myśli. Zgodnie z oczekiwaniami terroryści, mimo kryzysów w negocjacjach, z każdym dniem ograniczają swoje żądania. Od trzech dni myślą już raczej o uratowaniu własnej skóry. Zażądali pośrednictwa arabskich ambasadorów w negocjacjach i prawa wyjazdu z Wielkiej Brytanii. Ale zespół uderzeniowy SAS ciągle ćwiczy szturm w makiecie budynku ambasady wybudowanej zaledwie ulicę dalej. Tym razem bez strzelaniny – zwykle komandosi SAS ćwiczą akcje uwalniania zakładników, strzelając ostrą amunicją do tarcz imitujących terrorystów, zaś otaczający ich skrępowani zakładnicy są kolegami atakujących z tego samego oddziału.

Od rana Salim, który w nocy usłyszał jakieś odgłosy na dachu, jest niespokojny i agresywny. O jedenastej idzie na obchód ambasady. Na ścianie dostrzega wybrzuszenie tynku w miejscu, w którym od strony ambasady Etiopii komandosi wyjęli cegły. Wściekły zbiega na dół i poleca przeprowadzić zakładników do pokoju teleksowego na drugim piętrze.

O 11.40 na balkonie pierwszego piętra pojawiają się dwaj zakładnicy: konstabl Lock oraz drugi z dźwiękowców BBC, Sim Harris. Przekazują policji ultimatum Salima – jeśli nie zostanie spełnione jego wcześniejsze żądanie pośredniczenia arabskich dyplomatów w rokowaniach, zacznie się zabijanie zakładników.

Policja gra na czas – przekazuje wiadomość, że po południu BBC poda informację, czy arabscy mediatorzy włączą się do rozmów. BBC informuje jednak, że rządowy komitet ds. zagrożeń COBRA nie wyraził zgody na włączenie do gry dyplomatów.

Wściekły Salim dzwoni na policyjny numer i krzyczy, że za 45 minut zacznie zabijać zakładników. O 13.45 w budynku ambasady rozlegają się trzy strzały.

Zapada dręcząca cisza. Oddział szturmowy SAS jest w pełnej gotowości do akcji. Wreszcie o 18.50 w ambasadzie słychać serię ze skorpiona. O 19.10 ktoś wyrzuca przez drzwi na zewnątrz budynku zwłoki attaché prasowego Abbasa Lavasani. Policja dzwoni na pierwsze piętro. Odbiera Salim. Policjant mówi, że zaraz będą podstawione dla terrorystów autobusy na lotnisko. To oczywiście kłamstwo. Naprawdę chodzi o to, by zlokalizować Salima – jest na piętrze.

Komandosi w czarnych mundurach, kamizelkach kuloodpornych i maskach przeciwgazowych niepostrzeżenie zakładają ładunki wybuchowe na pancernych oknach ambasady. Widzi to cały świat, ukryta za samochodem ekipa BBC nadaje relację na żywo. Ale w ambasadzie telewizory nie działają – Scotland Yard dawno już odciął dopływ prądu.

O 19.23 rozlega się potężna eksplozja. Rozpoczyna się operacja „Nimrod” (wedle tradycji Nimrod był okrutnym budowniczym wieży Babel). Ambasadę szturmuje 24 komandosów SAS. Oddział „Czerwony” atakuje z dachu. Z tyłu budynku trzy pary komandosów opuszczają się na linach. Pierwsza para opada nieudolnie, uderza o okno i ląduje na trawniku. Druga para ląduje na balkonie, wyłamuje zamek w oknie i wrzuca granaty ogłuszające do pokoju, w którym telefon odebrał Salim. Komandos z trzeciej pary wikła się w linie. Fatalnie. Nie można wysadzić drzwi na balkon. Jego koledzy wciskają się do wnętrza przez uchylone okno. Inna drużyna wypycha resztki ściany od strony ambasady etiopskiej i wkracza do akcji.

Na parterze oddział „Niebieski” wybija młotami okna i wpada do hallu. Komandosi z bliska zabijają stojącego tam bezradnie, ogłuszonego terrorystę.

Tymczasem komandosi stojący na trawniku strzelają do wnętrza budynku granatami z gazem łzawiącym. Od jednego z nich w pokoju na górze wybucha pożar. Ogień ogarnia wiszącego na linach niefortunnego komandosa. Inni żołnierze w ostatniej chwili odcinają go i ratują przed usmażeniem się.

Na pierwszym piętrze szef terrorystów Salim składa się do strzału do komandosa w oknie. Dostrzega to konstabl Lock. Podbiega i rzuca się na Salima. Po chwili koledzy uratowanego komandosa zabijają obezwładnionego już terrorystę.

W pokoju teleksowym terroryści Shai i Makki strzelają do zakładników. Zabijają jednego, drugiego ranią. Potem jednak ulegają prośbom reszty zakładników, odrzucają broń i poddają się. Kładą się twarzami do podłogi. Komandosi „Niebieskiego” chwytają ich, przyciskają do ściany i strzałami z przyłożenia zabijają.

Ostatni z napastników pilnuje kobiet w innym pokoju na drugim piętrze. Na odgłos strzałów wyrzuca broń i chce się poddać. Zakładniczki, widząc, co się dzieje z ujętymi terrorystami, odmawiają zidentyfikowania go. Na trawniku komandosi jednak orientują się, kim jest, próbują nawet zabrać go do budynku, ale w końcu trafia on w ręce Scotland Yardu.

Zakładnicy, na wszelki wypadek skuci przez komandosów kajdankami, leżą na trawniku. Budynek ambasady płonie. Zwycięzcy odjeżdżają do bazy vanami wynajętymi w firmie AVIS.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

W. Kalicki przenosi nas dzisiaj w czasy wielkich wypraw krzyżowych:


Noc jest straszna. W obozie chrześcijańskiego rycerstwa pod wodzą króla Jerozolimy Gwidona nikt nie jest w stanie zmrużyć oka. Wszystkich męczy straszliwe pragnienie – od kilkunastu godzin są w marszu i w walce, w okropnym upale, bez choćby łyka wody. Chrześcijańscy rycerze starają się zdrzemnąć w swoich ciężkich kolczugach. Nie zdejmują ich, gdyż w każdej chwili muzułmanie mogą ruszyć do walnego szturmu. Ale Saladyn nie ma zamiaru atakować. Jego armia ma wody pod dostatkiem. Wielka karawana wielbłądów objuczonych bukłakami niezmordowanie krąży między nieodległym Jeziorem Tyberiadzkim a wojskami sułtana, otaczającymi obóz wojsk króla jerozolimskiego.

Od czasu gdy wojownicy pierwszej wyprawy krzyżowej zdobyli Jerozolimę i ustanowili na Bliskim Wschodzie swe państwa – Królestwo Jerozolimskie, hrabstwo Trypolisu, księstwo Antiochii i hrabstwo Edessy – minęło 90 lat. Frankijscy krzyżowcy odtworzyli w nich znaną z Europy feudalną strukturę władzy. Pobudowali na swych ziemiach najpotężniejsze twierdze ówczesnego świata. Z powodzeniem pośredniczyli w przynoszącym krociowe zyski handlu korzeniami, winem, bawełną. Nie potrafili jednak skolonizować opanowanych przez siebie ziem, które nazywali Outremer (Zamorzem); chrześcijanie, Europejczycy ciągle byli mniejszością wśród ludności muzułmańskiej. Płynąca z Europy na weneckich i genueńskich statkach rzeka pielgrzymów niczego w tej kwestii nie zmieniała. Biedacy po spełnieniu pielgrzymich ślubów wracali do Europy, rycerze byli zwykle utrapieniem władców Zamorza. Przybywali po wojenną sławę i łupy, więc przy byle okazji bezmyślnie atakowali sąsiednich muzułmańskich władców, grabili ich ludy i ich kupców. Tymczasem kolejna, urodzona w Outremer generacja frankijskich elit pragnie ułożenia znośnego współżycia z muzułmańskimi sąsiadami.

Rozsądni władcy Outremer zawsze zdawali sobie sprawę z ciągle rosnącej słabości ich świata. Jej znakiem był upadek przed 30 laty, pod ciosami Turków, hrabstwa Edessy. Muzułmańscy sąsiedzi są w stanie zmobilizować armie kilkakrotnie liczniejsze od szeregów łacinników, których od dziesiątek lat ratuje tylko ich cudowna broń – zakuta w stalowe kolczugi ciężka jazda. Frankońskich rycerzy, osłanianych przez ciężkozbrojną piechotę z kuszami, na Bliskim Wschodzie nikt nie jest w stanie pokonać. Nikt, z wyjątkiem głupoty ich własnych wodzów.

Od czasu gdy Saladyn zjednoczył muzułmańskie państwa na wschód od Outremer i wykrzesał ze swych wojsk fanatyczny religijny entuzjazm, interesem frankońskich elit jest utrzymanie pokoju, lub choćby rozejmu, z potężnym sułtanem. Ale o rozejm coraz trudniej. Po władcach wybitnych tron Królestwa Jerozolimskiego objął w wyniku małżeństwa z chorobliwie chutliwą królową wdową Sybillą przystojny, ale głupawy Gwidon de Lusignan, miernota bez krzty talentów wojskowych i autorytetu, który jedyne bitwy wygrywał w pościeli. Władcy i baronowie łacinników są ze sobą śmiertelnie skłóceni. I nikt nie jest w stanie wymusić posłuszeństwa na panu na wspaniałym zamku Kerak de Moab, rycerzu-rabusiu Renaldzie de Chatillon. Już cztery lata temu, po jego nieodpowiedzialnym napadzie na Półwysep Arabski, Saladyn uderzył na Outremer. Na szczęście Rajmund hrabia Trypolisu przejął dowództwo wojsk frankijskich z rąk rozhisteryzowanego króla Gwidona i przeforsował pozostanie na pozycjach przy życiodajnym Źródle Goliata. Hrabia wie, że na Bliskim Wschodzie wojny wygrywa ten, kto ma co pić.

Przed czterema laty Saladyn musiał jak niepyszny zwinąć swe siły sprzed niedostępnego Źródła Goliata. Ale teraz koalicja Renalda de Chatillon i wielkiego mistrza templariuszy Gerarda de Ridefort zepchnęła armię łacinników w paszczę klęski.

Zaczął jak zwykle awanturnik Renald napadem na karawanę muzułmańskich kupców. W odpowiedzi na zerwanie rozejmu Saladyn ruszył na czele ogromnej armii na Outremer. W obliczu skrajnego zagrożenia władztwa łacinników Rajmund hrabia Trypolisu pojednał się z królem Gwidonem. Raz jeszcze możni i król posłuchali hrabiego Rajmunda i licząca 24 tys. świetnie uzbrojonych i wyszkolonych wojowników, w tym 1200 ciężkozbrojnych rycerzy, armia chrześcijańska okopała się w miejscu, w którym była praktycznie nie do pobicia – wokół zbawczych źródeł w Seforii. Saladyn robił, co mógł, by frankońską armię odciągnąć od wody. Przed dwoma dniami część jego sił obległa Tyberiadę i zdobyła miasto. Żona Rajmunda hrabina Eschiva z resztką załogi broniła się w zamku i słała do męża rozpaczliwe prośby o pomoc. Za parę dni zamek musiał paść. Baronowie królestwa postanowili iść Eschivie na pomoc, ale zaprotestował sam Rajmund: „Wolę, żeby zniszczono moją Tyberiadę, niż widzieć utratę całego królestwa”.

Jednak złe duchy tej wojny, Renald de Chatillon i wielki mistrz Gerard de Ridefort, tak długo a sekretnie szczuli króla na hrabiego Rajmunda, że poprzedniego dnia monarcha nagle podjął fatalną decyzję o wymarszu. Monarcha, bez żadnego rozumnego powodu, polecił ruszać tak śpiesznie, że rycerze nie zdążyli napoić koni ani napełnić bukłaków wodą. Jedyną szansą armii łacinników na ocalenie było dotarcie przed zmierzchem do zbawczych wód jeziora Genezaret. Dzień upłynął na marszu i odpieraniu ataków Turków, w straszliwym upale, bez kropli wody do picia. Gdy straż przednia pod wodzą hrabiego Rajmunda z powodzeniem przebijała się do nieodległego już jeziora Genezaret, król Gwidon zatrzymał pochód, by ratować zagrożoną przez Saladyna straż tylną. Potem Gwidon dał rozkaz, by rozstawiać obóz na noc.

 „Boże wielki! To nasz grób! Królestwo przepadło!” – wykrzyknął na wieść o decyzji króla hrabia Rajmund.

Świt. Saladyn czeka z atakiem, aż słońce podniesie się wysoko. To zwiększy udrękę spragnionych chrześcijan.

Pierwsze uderzenie Turków na straże przednią i tylną Frankowie odpierają. Hrabia Rajmund prawie rozbija kontratakiem swej jazdy szeregi mameluków, doborowej gwardii Saladyna. Ale kolejne ataki Turków łamią szyk słaniających się z pragnienia łacinników. Hrabia Rajmund czuje, że bez wody frankijscy wojownicy zginą jak ryby wyrzucone na piasek. Nie ma już sił, by przebić się do głównej grupy wojska pod królem Gwidonem. Hrabia podrywa jazdę straży przedniej do szarży w kierunku zbawczych wód Genezaret. Mamelucy rozstępują się i szarża trafia w próżnię. Potem Turcy zwierają swe daleko liczniejsze szeregi i jazda Rajmunda wpada w pułapkę. Pod ciosami muzułmanów giną niemal wszyscy – tylko tuzin rycerzy, w tym hrabia Rajmund i czterej synowie jego żony Eschivy, wyrywa się z okrążenia i uchodzi w stronę Trypolisu.

Przerażona pogromem jazdy Rajmunda, gnana rozpaczą chrześcijańska piechota przedziera się przez szeregi muzułmanów na północne ze wzgórz, zwanych Rogami Hattin. Pod pobliskim południowym Rogiem zbiera się rycerstwo z królem Gwidonem i najświętszą relikwią Prawdziwego Krzyża. Król wzywa piechurów na północnym Rogu, by zeszli bronić relikwii Krzyża, ale oni, odwodnieni, umęczeni, nie mają już sił. Tylko bronią się – zażarcie, do ostatniej kropli zgęstniałej krwi. Mamelucy wyrzynają większość z nich, resztę pędzą do niewoli.

Król Gwidon rozkazuje w bitewnym zamęcie rozbić namioty, by w nich ochronić konie przed chmurami strzał muzułmańskich łuczników. Udaje się ustawić tylko trzy.

Frankijscy rycerze są godnymi spadkobiercami zdobywców Jerozolimy sprzed 90 lat. Umierają z pragnienia, ale ich ostatnia szarża nieomal rozbija w puch muzułmańską armię. Saladyn w pewnej chwili blednie ze strachu jak sztuka bielonego płótna. W końcu jednak muzułmanie zdobywają w bitewnym zamęcie relikwię Prawdziwego Krzyża. Duch resztek wojowników, broniących się wraz z królem Gwidonem na południowym Rogu Hattin, upada. Ale bronią się, raz po raz kontratakują. Wreszcie muzułmanie wdzierają się po trupach obrońców na południowy Róg. Od początku bitwy nie minęło wiele więcej niż pięć godzin.

Kurdyjski wojownik Dibas chwyta króla Gwidona, który nie ma siły oddać mu swego miecza. Jakiś pośledni sługa bierze do niewoli jednego ze sprawców końca świata krzyżowców, Renalda de Chatillon. Muzułmańscy wojownicy wyłuskują pośród zabitych i ciężko rannych kolejne wielkie figury: mistrza templariuszy Gerarda de Ridefort, Onufrego z Toronu, Amalryka z Lousignan, biskupa Lyddy.

Najważniejszych jeńców muzułmanie pędzą przed oblicze Saladyna.

Sułtan siedzi w pysznym namiocie, osłaniającym go od zabójczego żaru. Doskonale zdaje sobie w tej chwili sprawę, że jego zwycięstwo oznacza koniec chrześcijańskich państw na Bliskim Wschodzie. Stać go na szlachetne gesty. Każe przynieść w złotych naczyniach wodę z syropem. Sam jej próbuje i podaje puchar królowi Gwidonowi. Ten natychmiast łapczywie wypija. Wobec rozbójnika i rabusia karawan Renalda de Chatillon Saladyn nie jest tak uprzejmy. „Pij, bo już nigdy więcej pić nie będziesz” – mówi doń wrogo. Renald, choć dureń i drań, ma swój hardy honor. „Jeśli taka jest wola Boga, nigdy nie będę ani pić, ani jeść, co należy do ciebie” – odpowiada twardo. Rozeźlony sułtan pyta go: „Jeśli miałbyś mnie w swej mocy, tak jak ja ciebie teraz, co uczyniłbyś ze mną?”. Renald ani myśli upokorzyć się, kłamiąc o okazaniu Saladynowi łaski. „Ściąłbym ci głowę” – odpowiada sucho.

 „Psie, jesteś moim więźniem i ośmielasz się odpowiadać tak bezczelnie!?” – woła Saladyn i z całej siły tnie jeńca szablą przez szyję. Mamelucy z gwardii przybocznej ucinają Renaldowi głowę i podają swemu władcy. Sułtan zanurza palce we krwi cieknącej z odciętej głowy Renalda i zwilża nią swe włosy. Dopełnił zemsty.

Wobec dygocącego ze strachu Gwidona nadal jest uprzejmy. „Król nie zabija króla” – uspokaja go. Także inni z baronów królestwa Jerozolimy póki co ocalają swe głowy.

Ale rycerzy zakonnych czeka straszna próba. Każdy z nich ma przejść na islam i potwierdzić konwersję przysięgą. Wszyscy, jak jeden mąż, odmawiają wyrzeczenia się Pana. I niemal wszyscy giną w strasznych mękach. Saladyn pozwala zamordować ich ulemom, muzułmańskim mędrcom i teologom, którzy mają ogromne wpływy na jego dworze. Ci jednak nie trzymali nigdy broni w ręku, ich nieudolne próby obcięcia głów przysparzają chrześcijańskim jeńcom cierpień straszliwszych od najgorszych tortur.

Jedynym, którego Saladyn ułaskawia, jest wielki mistrz templariuszy Gerard de Ridefort, główny sprawca katastrofy jerozolimskiego królestwa.

Słońce bezlitośnie pali Rogi Hattin, pod którymi dobiegają końca dzieje Outremer.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

 

Dziś szczególna data dla naszego narodu. Tak oto wspomina ten dzień Włodzimierz Kalicki:


Wczesnym rankiem Warszawę ogarnia nadzwyczajne podniecenie. Tłumy mieszczan ciągną na zamek. Od kilku dni po mieście rozchodzą się pogłoski, że uchwalane będzie nowe prawo, które ograniczy przywileje stanu szlacheckiego i wielkich panów. Wczoraj wieczorem stugębna plotka obiegła Warszawę: to zdarzyć się ma już jutro. Na zamku wre jak w ulu, we wszystkich salach, na gankach, w korytarzach prowadzących do fary kręci się mnóstwo rozgorączkowanych ludzi. Galerie sali sejmowej przepełnione są kobietami. Na sali, przed barierą marszałkowską, stoi książę Józef Poniatowski w towarzystwie gen. Gołkowskiego oraz jednego z adiutantów króla. Obok księcia całkiem spora grupa ułanów pod bronią groźnie popatruje na ławy poselskie. Pusty jeszcze tron otaczają oficerowie gwardii królewskiej. Wśród nich wyróżniają się brygadierowie Wielhorski, Jan Potocki oraz płk Hofman.

Nieliczni, obecni w Warszawie, posłowie przeciwni reformom, zaalarmowani plotkami, od wczesnego ranka siedzą w sali. Siedzą pod czujnym okiem ułanów księcia Józefa, by nikt nie zdołał przerwać posiedzenia Sejmu.

Parę minut po jedenastej król Stanisław August uroczyście, na czele orszaku urzędników, wkracza do sali sejmowej. Marszałek wielki koronny po trzykroć uderza laską. Zapada cisza. Marszałek Sejmu Stanisław Małachowski otwiera posiedzenie. Po nim Stanisław Sołtyk, poseł krakowski, wzywa do oficjalnego odczytania depesz zagranicznych.

To część planu uchwalenia nowej konstytucji, powziętego wczoraj wieczorem przez kierownictwo stronnictwa reformatorskiego.

Projekt konstytucji zredagował Hugo Kołłątaj. Projekt jest kompromisem między radykalnym republikanizmem samego Kołłątaja i Ignacego Potockiego a umiarkowanym monarchizmem króla. Pośród wielu zmian najbardziej zapalną, dla ogółu szlachty, niewątpliwie być musi rezygnacja z wolnej elekcji monarchy i oddanie tronu w dziedziczne władanie elektora saskiego. Przywódcy stronnictwa reformatorskiego doskonale zdają sobie sprawę, że sejm w normalnym trybie konstytucji nie uchwali. Jej zwolennicy postanowili więc skorzystać z nieobecności wielu posłów w Warszawie z powodu zaczynających się 24 kwietnia świąt wielkanocnych – po hucznym świętowaniu posłowie z odleglejszych ziem zwykle zjeżdżali z wielodniowym opóźnieniem. Patriotyczni spiskowcy tuż przed świętami wysłali do posłów, którym ufali, wezwania do Warszawy na 5 maja. Tak zapewnili sobie większość w mocno uszczuplonym składzie izby poselskiej.

Przed paru dniami sekret, że 5 maja ma być głosowanie nad nową konstytucją, wydał się. Kierownictwo obozu reformatorów wymyśliło kolejny trik – głosowanie, bez uprzedzenia, odbędzie się już 3 maja. Na zamek ściągnięte mają być oddziały wojska, by na przeciwników konstytucji wywrzeć presję i trzymać ich w ryzach.

Stanisław August potwierdza, że nadeszły ważne, niepokojące doniesienia zagraniczne, które posłowie powinni poznać. „Prosimy, prosimy!” – wołają wtajemniczeni posłowie. Lecz oto zrywa się poseł kaliski Suchorzewski i domaga się głosu. Marszałek nie zwraca nań uwagi. Suchorzewski wypada na środek sali, szarpie na sobie wstęgę Orderu św. Stanisława, rzuca się na posadzkę, czołga do tronu i woła o głos. Tego spektaklu zignorować niepodobna. Suchorzewski, gdy głos dostaje, zrywa się na nogi i krzyczy: „Mam odkryć wielkie rzeczy! Oto jest zamach przygotowany na zgubę wolności naszej!”.

Na sali poruszenie. Ale dalej Suchorzewski przemawia już bezładnie, plącze wątki, gada coś o żonie Ignacego Potockiego. Część posłów niewtajemniczonych w uplanowany przez stronników króla przebieg dzisiejszej sesji traci zainteresowanie rewelacjami kaliszanina, śmieje się z niego do rozpuku.

Poseł Tadeusz Matuszewicz zdaje relację z sytuacji międzynarodowej Rzeczypospolitej. Odczytuje depesze dyplomatyczne, w których aż roi się od sugestii, że dwory ościenne palą się do zagarnięcia wielkiej części polskich ziem.

Widoczny niepokój ogarnia wielu posłów. Poruszone są także tłumy mieszczan przysłuchujących się obradom. Zapada długa cisza. Nikt nie spieszy się do głosu.

Wreszcie powstaje marszałek wielki litewski Ignacy Potocki i stwierdza, że wobec nieszczęść, jakie grożą Rzeczypospolitej, nie pozostaje nic, jak tylko prosić króla, by wskazał, co należy czynić: „Twojego światła, twej cnoty wzywamy, najjaśniejszy panie, abyś nam odkrył widoki swoje ku ratowaniu ojczyzny. Ty do tej usługi masz pierwsze prawo, chęć i zdolność niewątpliwą”. Mówi to dawny, zaciekły wróg Stanisława Augusta. Wszyscy obecni czują wagę tej chwili.

Król wezwany, by wskazał drogę ocalenia, prosi marszałka sejmowego o odczytanie projektu Ustawy rządowej. „Prosimy o projekt!” – wołają posłowie.

Sejmowy sekretarz Antoni Siarczyński odczytuje tekst nowej konstytucji. Gdy kończy, na sali sejmowej zrywa się wrzawa. Większość krzyczy: „Zgoda!”, ale dają się też słyszeć głosy oponentów. Poseł Korsak domaga się dyskusji, aby zadość stało się prawu, które wymaga debaty nad uchwalanymi ustawami. Posłowie wołyńscy basują, iż większość artykułów ustawy jest słuszna, jednak oni sami, związani instrukcjami swego województwa, nie mogą zgodzić się na oddanie tronu prawem dziedziczenia elektorowi saskiemu. Niezmordowany Suchorzewski krzyczy: „Nie masz zgody!”.

Ale wtajemniczona, patriotyczna większość woła na marszałka Małachowskiego, by formalnie zapytał izbę o zgodę.

Marszałek występuje na środek sali. Z powagą dziękuję królowi za chęć wzmocnienia Rzeczypospolitej, i to kosztem monarszych uprawnień i przywilejów. Projekt konstytucji marszałek wychwala jako lepszy od konstytucji angielskiej czy amerykańskiej i prosi Stanisława Augusta, by go zaprzysiągł.

Jak dotąd sekretny plan stronników reform realizowany jest bez większych trudności. Ale nadchodzi moment krytyczny. Główną zmianą ustrojową w nowej konstytucji jest wprowadzenie wreszcie w Polsce tronu dziedzicznego. Tymczasem w pacta conventa – umowie monarchy ze stanem szlacheckim, którą każdy polski król podpisywać musiał przy okazji elekcji, zaprzysiężonych wszak także przez Stanisława Augusta – zawarte jest przyrzeczenie, że wolna elekcja zostanie zachowana. Pacta conventa to sprawa śmiertelnie poważna – ich złamanie upoważnia szlachtę do wypowiedzenia królowi posłuszeństwa.

Pomysł stronnictwa patriotycznego na wymówienie pacta conventa jest prosty – by nie drażnić szlachty, trzeba stworzyć wrażenie, że król unieważnia swą przysięgę na prośbę izby poselskiej.

Stanisław August stwierdza uroczyście, że dotąd pacta conventa nie złamał, i prosi o zwolnienie go z przysięgi.

Wybucha dzika wrzawa. Starosta wałecki Mielżyński wrzeszczy przeraźliwie: „Nie pozwalam!”. Protestuje wojewoda mazowiecki Antoni Małachowski, protestują i inni posłowie.

Na środek sali wypada znów imć Suchorzewski. Tym razem wlecze ze sobą sześcioletniego synka i krzyczy: „Wiem ja, że nie tylko na Rzeczpospolitę, ale na najpierwszego jej obrońcę, na mnie, na moje życie jest sprzysiężenie! Nie dbam o to i zabiję własne dziecię, tu na miejscu, wśród obrad sejmowych, aby nie dożyło niewoli, którą ten projekt krajowi gotuje!”. Przerażone dziecko szarpie się i płacze.

 – Ogolić głowę waryatowi i oddać go do czubków – mówi zniesmaczony bp Krasiński.

Kilku panów szlachty rzuca się na Suchorzewskiego, obezwładnia go, wyrywa z jego rąk chłopca i wyprowadza go z sali.

Protesty jednak nie słabną. Jedni posłowie krzyczą o zdradzie i spisku królewskim, o zamachu na święte prawa ojców i dziadów. Inni podnoszą przytomnie, że zwolnienie króla z pacta conventa to rzecz tak poważna, iż wymaga zgody całego stanu szlacheckiego. Wielu posłów chwali projekt konstytucji, ale oburza się, że ma być ona uchwalona bez uprzedniego wydrukowania tekstu, bez gruntownej dyskusji, podstępem po prostu.

Przeciwko tradycjonalistom występują zwolennicy uchwalenia konstytucji bez żadnej zwłoki. Król i jego stronnicy z wolna tracą nadzieję, że projekt uda się przeforsować. Przeciwników jest zbyt dużo i nazbyt są zdeterminowani. Na słuchaniu kunsztownych oracji mija już szósta godzina obrad. Stanisław August czuje, że jeśli nie przejmie inicjatywy, na gadaniu się skończy. Król wzywa marszałka Małachowskiego, by przeprowadził głosowanie.

Marszałek, za namową ks. Kołłątaja, zarządza, że ci, co są za konstytucją, mają wstrzymać się od głosu; ci zaś, co są przeciw, mają oświadczyć to publicznie. To niezbyt uczciwy, stawiający oponentów pod pręgierzem, ale skuteczny sposób na niezdecydowanych. Przeciw konstytucji opowiada się ledwie jedenastu posłów. Książę Kazimierz Sapieha jest przeciw i zarazem za – wzywa do roztropności, do ponownego, uważnego przeczytania projektu ustawy przed ostatecznym głosowaniem.

Na sali znów wybucha awantura. Wreszcie po południu poseł inflancki Zabiełło przełamuje impas. Deklaruje, że jak każdy dobrze życzący ojczyźnie jest za projektem, i wzywa króla, aby jako pierwszy nową konstytucję zaprzysiągł. Nieoczekiwanie po glosie Zabiełły z miejsc zrywa się większość posłów. Cisną się wokół tronu. Marszałkowie stukają laskami, by przywrócić porządek, ale nikt na nich nie zważa. Posłowie i tłumy na galeriach krzyczą razem: „Wiwat król! Wiwat konstytucja!”.

Suchorzewski także rzuca się w stronę Stanisława Augusta. Woła: „Nie przysięgaj, Wasza Królewska Mość, boś już raz Bogu i Ojczyźnie przysiągł”. Jest już tylko trzy kroki od tronu, gdy ktoś w tłumie popycha go. Suchorzewski upada, zwolennicy konstytucji w straszliwym tłoku depczą po nim. Wreszcie słynący z siły poseł Kubicki roztrąca ciżbę i podnosi zmaltretowanego, ledwie żywego Suchorzewskiego z posadzki.

Stanisław August czuje, że chwila jest sposobna do przełamania impasu. Chce przemówić, ale w nieopisanym hałasie nikt go nie słyszy. Król wchodzi zatem na krzesło tronowe i ręką daje znaki, by się uciszono. Potem, z krzesła, wzywa biskupa krakowskiego Turskiego, by odebrał królewską przysięgę. Ks. Gorzeński, biskup smoleński, unosi w górę ewangeliarz. Król kładzie na niej rękę i powtarza za bpem Turskim słowa roty przysięgi. Gardła większości obecnych ściska nagłe wzruszenie. Posłowie zdejmują z głów czapki i kapelusze i unoszą je w górę. Po twarzach płyną łzy.

Stanisław August wzywa wszystkich do katedry, by wspólnie złożyć Bogu przysięgę i dziękczynienie za nową konstytucję.

W sali sejmowej zostaje 30 posłów, którzy byli przeciw. Oprócz warchołów i łajdaków na rosyjskich pensjach są tu i ludzie szlachetni, którzy duch i literę konstytucji skłonni byliby zaakceptować, ale sumienie nie pozwala im łamać przy tym prawa i dobrych obyczajów.

Katedrę św. Jana wypełnia gęsto lud. Cechy stoją pod swoimi sztandarami. Nieoczekiwanie przed przysięgą przemawia książę Kazimierz Sapieha. Mówi, że zawsze chciał tylko dobra ojczyzny, tak jak je rozumiał. W nowej konstytucji wiele artykułów nie podoba mu się, w sejmie był przeciw, ale w imię zapobieżenia podziałowi narodu przystępuje do przysięgi.

Bp Turski po raz wtóry odczytuje jej rotę. W dalszych szeregach mało kto biskupa słyszy, ale wszyscy w katedrze podnoszą ręce w górę na znak, że słowa roty powtarzają i zaprzysięgają. Bp Gorzeński intonuje Te Deum. Słychać salwy armatnie na wiwat. Z armat strzelają piechurzy. Na zamek nie przybyli dziś artylerzyści; w ewentualnym pacyfikowaniu przeciwników konstytucji byliby bezużyteczni.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

30 kwietnia 80 lat temu miały miejsce tragiczne wydarzenia związane z mjr Henrykiem Dobrzańskim ps. Hubal i właśnie do tych wydarzeń zabiera nas dziś W. Kalicki:

 

Przez las wolno, gęsiego przesuwa się grupa 19 jeźdźców w polskich mundurach, w rogatywkach. Jest noc, ciemno, zimno, choć śniegi dawno już stopniały. Kawalerzyści starają się nie robić hałasu, ale w ciemnościach, w gęstwinie drzew, nie zawsze się to udaje. Świta, gdy oddział wjeżdża do wsi Anielin. Konie cicho stąpają między chałupami. Wieś śpi, nawet psy milczą. Jeźdźcy mijają ostatnią chałupę – Laskowskich – przekraczają pole i zanurzają się w niewysoki, gęsty młodniak. W zagajniku rozdzielają się. Pojedynczo, po dwóch wyszukują w gąszczu niewielkie, parometrowe łysinki, na których można wygodnie ułożyć się do snu. W szarówce wstającego świtu kawalerzyści obrywają gałązki młodych sosen, na mchu i trawie moszczą z nich legowiska. Koniowodni uwiązują w młodniaku konie towarzyszy.

Na jednej z maleńkich polanek w zagajniku układa się do snu dowódca oddziału mjr Henryk Dobrzański „Hubal”. Jego adiutant pchor. Henryk Ossowski „Dołęga” jest dziś oficerem służbowym. Przez chojaki przedziera się ze swojej polanki do leśnej sypialni „Hubala” po rozkazy.

 – Tu nas chyba nikt nie znajdzie – mówi major do adiutanta.

 – Jak znajdzie, to i tak żywy stąd nie wyjdzie – odpowiada zuchowato „Dołęga”. I pyta:

 – Ile posterunków, panie majorze?

 – Żadnych – odpowiada „Hubal”.

 „Hubal” dobrze zna te okolice, w styczniu jego oddział kwaterował w Anielinie, w zagrodzie Laskowskich. Tu major wreszcie czuje się bezpiecznie, choć świetnie zdaje sobie sprawę, że w operacji Niemców przeciwko jego oddziałowi biorą udział ogromne siły okupanta.

 „Hubal” nie wie jednak, że na obszarze, na którym operuje jego oddział, hitlerowcom udało się ostatnio zorganizować siatkę konfidentów, przede wszystkim osadników pochodzenia niemieckiego, która skutecznie śledzi ruchy jego żołnierzy.

 „Dołęga” wraca na swoją łysinkę w zagajniku. Żołnierski instynkt bierze jednak w nim górę nad niefrasobliwością majora. Poleca kpr. Lisieckiemu „Zemście” objąć posterunek od strony Anielina.

Wstaje świt, promienie skąpo oświetlają gałązki sosnowego zagajnika. Umoszczony w miękkiej trawie „Zemsta” zasypia, choć jest na warcie. Śpią wszyscy żołnierze mjr. „Hubala”.

Zasypia także „Hubal”.

Henryk Dobrzański do wojska – kawalerii Legionów Polskich – trafił tuż po wybuchu I wojny światowej w wieku 17 lat. W polskiej armii zapowiadał się na wybitnego dowódcę kawalerii i na wybitnego jeźdźca sportowego. W obu wypadkach coś poszło nie tak.

Podczas wojny polsko-bolszewickiej awansował szybko, odznaczony został (czterokrotnie) Krzyżem Walecznych i Virtuti Militari. Ale jego wojskowa kariera szybko zwolniła, ominęła go Szkoła Sztabu Generalnego, z biegiem lat przenoszono go służbowo do coraz mniej prestiżowych jednostek, na coraz mniej odpowiedzialne stanowiska. Mściły się hardość i nieutemperowany temperament majora. Pod koniec lat 30. przełożeni z ostentacją spychali mjr. Dobrzańskiego już nie na boczny tor, ale w upokarzający ślepy zaułek.

Dobrzański rekompensował sobie zawodowe niepowodzenia karierą sportową. W roku 1925 odniósł pierwszy wielki sukces – na wojskowym, hippicznym Pucharze Narodów w Nicei, w drużynie zdobył główny puchar, indywidualnie wygrał konkurs myśliwski „Monaco”. Nieco później, w wielkich zawodach jeździeckich w Aldershot pod Londynem, jedną z konkurencji Dobrzański wygrał, w dwóch zdobył drugie miejsca. Ale szybko jego sportowa gwiazda przygasła. Po 2 fantastycznych sezonach 1925 i 1926 w kolejnych latach osiągał wyniki wyraźnie słabsze niż najlepsi polscy jeźdźcy, z Królikiewiczem i Szoslandem na czele.

Latem 1939 roku zniechęcony, sfrustrowany mjr Dobrzański szykował się już do wyjścia z wojska. Wybuch wojny zatrzymał go w mundurze i przywrócił sens jego życiu.

W kampanii wrześniowej się nie bił. Mianowany zastępcą dowódcy formowanego na Grodzieńszczyźnie, już w czasie wojny, 110. Pułku Ułanów, zajmował się szkoleniem rekrutów. W trzecim tygodniu przegrywanej kampanii dowódca 110. Pułku, zasłużony w wojnie polsko-bolszewickiej zagończyk ppłk Jerzy Dąbrowski, ruszył na czele swoich ułanów na pomoc Warszawie. Nad Biebrzą ppłk Dąbrowski, nie widząc sensu dalszej walki, rozwiązał jednak pułk.

Jego zastępca zbuntował się. Mjr Dobrzański samowolnie objął dowództwo 110. Pułku. Z niemal 200 ułanami, którzy zdecydowali się pozostać pod jego rozkazami, ruszył na Warszawę. Jego oddział stał już między Wołominem a Miłosną, gdy stolica skapitulowała.

Wtedy mjr Dobrzański pociągnął ze swoim oddziałem na południe, na Kielecczyznę. Po przeprawie przez Wisłę w przypadkowej potyczce rozbił niemiecki patrol zmotoryzowany. We wsiach po kieleckich lasach, 2 tygodnie po rozbiciu na tych terenach polskich dywizji, widok ułanów w nienagannych polskich mundurach wzbudził nieprzytomny entuzjazm miejscowych. Mjr Dobrzański zrazu zajął się budowaniem siatki własnej konspiracji, wydawał mnóstwo odezw i ulotek do ludności, próbował porozumieć się z kieleckimi strukturami Służby Zwycięstwu Polsce. W listopadzie pojechał – już wtedy jako „Hubal” – do Warszawy, do dowódcy SZP gen. Michała Karaszewicza-Tokarzewskiego.

Wrócił zachwycony, ze zgodą generała na działalność Oddziału Wydzielonego Wojska Polskiego, jak sam nazwał swoją formację, z pieniędzmi na utrzymanie oddziału, z awansami dla żołnierzy. W zimie oddział „Hubala” na dłuższy czas zjechał do Gałek Krzczonowskich. Zgłaszało się coraz więcej ochotników – w połowie marca OWWP liczył ponad 300 żołnierzy, w większości piechurów. Z pomocą miejscowych odkopywali broń z wrześniowych schowków – hubalczycy dysponowali potężną siłą ognia, 16 ręcznymi karabinami maszynowymi i jednym cekaemem.

W połowie marca Komenda Główna ZWZ doszła do wniosku, że tak wielki oddział partyzancki nie ma szans przetrwać w lesie przed wybuchem prawdziwych walk na froncie francusko-niemieckim, i zażądała od „Hubala”, by oddział rozwiązał, a podwładnych przekazał do pracy konspiracyjnej. Mjr Dobrzański po raz wtóry odmówił wykonania rozkazu przełożonego.

Pod koniec marca, gdy spłynęły śniegi i można już było dotrzeć do leśnych ostępów, w których ukrywał się oddział „Hubala”, Niemcy przeprowadzili ogromną obławę, z użyciem broni pancernej. 30 marca hubalczycy rozgromili siły okupanta w bitwie pod Huciskiem i wyszli z okrążenia, ale Niemcy znów otoczyli Oddział Wydzielony. Kawaleria pod „Hubalem” wyrwała się szarżą z kotła w nocy z 1 na 2 kwietnia. Piechota „Hubala” uległa zagładzie. Pomagające jego żołnierzom wsie także. Podczas pacyfikacji w pierwszej połowie kwietnia Niemcy wymordowali mieszkańców wsi w rejonie, w którym ukrywał się Oddział Wydzielony.

Kilkunastu kawalerzystów, z majorem na czele, ruszyło przedwczoraj do Anielina.

 „Zemstę” budzi gwizdnięcie dosłownie nad jego głową. Otwiera oczy. O krok od jego legowiska stoi kompletnie zaskoczony niemiecki żołnierz. To on gwizdnął na innych Niemców z obławy.

 „Zemsta” odruchowo łapie za jego karabin, wyrywa mu broń z rąk i rzuca się w głąb zagajnika. Wpada na polankę „Dołęgi”.

 – Panie podchorąży, Niemcy!

 „Dołęga” przeskakuje na polankę „Hubala”. Major leży, ale już się obudził.

Cisza.

 „Dołęga” przyklęka, próbuje pod dolnymi gałęziami sosenek wypatrzyć, czy ktoś się nie zbliża. Widzi 2 postacie w mundurach, czołgające się w ich kierunku. Składa się do strzału z pistoletu.

 – Uważaj, nie postrzel swoich – przestrzega, leżąc, „Hubal”.

Celując, „Dołęga” dostrzega, że Niemiec ma oficerskie naramienniki. Strzela. Trafiony Niemiec unosi się i pada. Drugi czołgający się żołnierz podrywa się, przyklęka i strzela do „Dołęgi” z mausera. Chybia, ale pocisk trafia w pierś mjr. „Hubala”, który właśnie podniósł się z legowiska.

 „Hubal” woła:

 – Heniek, ratuj teczkę – teczkę z dokumentami oddziału – i znika w gąszczu.

 „Dołędze”, który nie zauważa, że major został trafiony, wydaje się, że dowódca rejteruje z pola walki. Śmiertelnie ranny „Hubal” przewraca się w gęstwie zagajnika i traci przytomność.

Zaskoczeni we śnie kawalerzyści nie myślą nawet o organizowaniu obrony, chcą tylko wymknąć się z niemieckiej obławy. „Dołęga” przeskakuje przez gąszcz na polankę, na której wachm. Józef Świda „Lech” pilnuje koni – swego i „Dołęgi”. Obaj z końmi trzymanymi za cugle przeciskają się przez gęstwę zagajnika, w którą przed chwilą wpadł „Hubal”. Na majora nie natykają się, za to wpadają na żołnierzy Wehrmachtu. W czasie chaotycznej strzelaniny „Dołęga” dostaje postrzał w but, ale pocisk ześlizguje się po pięcie.

Strzały wyrywają ze snu wachm. Józefa Alickiego (jako jedyny żołnierz Oddziału Wydzielonego nie przybrał bojowego pseudonimu). Momentalnie zrywa się z posłania i wpada w gąszcz. Rozpaczliwie szuka, nawołuje plut. Kagankiewicza, celowniczego jedynego ocalałego w oddziale – z 16 jeszcze nie tak dawno – ręcznego karabinu maszynowego. Kagankiewicza nie ma, za to po krótkiej, gwałtownej strzelaninie w głębi zagajnika, obok Alickiego, przez chaszcze galopuje i zaraz znika w gęstwinie kilku kawalerzystów oddziału. Pośród nich pędzi też koń Alickiego, ale wachmistrz nie jest w stanie go pochwycić. Alicki opanowuje nerwy. Ostrożnie, niespiesznie czołga się przez gęstwinę w stronę rzeki Pilicy.

 „Dołęga” i „Lech” natykają się w zagajniku na paru kolegów z oddziału. Jedni dopytują się o majora, inni uspokajają, że już odjechał. Nie ma na co czekać – kawalerzyści dosiadają koni i w pojedynkę próbują oddalić się z anielińskiego lasu.

Na skraju lasu wachmistrz Alicki dostrzega zagrzebanych w ściółce 3 żołnierzy. Dalej, przez otwarte pole, przerwać się nie sposób. Wszyscy czterej kryją się w chaszczach. Niemcy przeczesują okoliczne lasy. Jedna z gęstych tyralier żołnierzy w mundurach feldgrau o kilkanaście metrów mija ukrytych 4 polskich kawalerzystów. Niemcy nie zauważają ich.

Strzelanina w lesie za polem podrywa rodzinę Laskowskich, ale przezornie nawet nie wyglądają z chałupy. Jednak gdy na podwórze wpada z tętentem kilka koni, Laskowscy wychodzą w obejście. 4 kawaleryjskich koni, osiodłanych, ale bez jeźdźców, przebiera kopytami przed stajnią. Gospodarze poznają je – to konie żołnierzy Oddziału Wydzielonego: Tatar, Brytan, Nikodem, Baśka. Po chwili konie bez jeźdźców zrywają się i pędzą dalej.

Po dłuższej chwili Laskowscy dostrzegają kilku niemieckich żołnierzy, od strony lasu dźwigających kogoś na rozciągniętym kożuchu. Parę razy Niemcy stają, rzucają kożuch na ziemię, masakrują kolbami karabinów leżącego. Na podwórzu znów rzucają niesionego mężczyznę. Gospodarze z przerażeniem poznają w leżącym „Hubala”. Brodaty, ma na sobie rozpięty na piersiach mundur i nowe oficerki – wczoraj, przed południem, buty kawaleryjskie od mistrza Niedzielskiego z Warszawy przywiozły na postój 2 kurierki oddziału, „Genia” i „Ludka”.

 „Hubal” kona. Na koszuli, w rozpięciu kurtki mundurowej, Laskowscy widzą dużą plamę krwi. Major ma zamknięte oczy, płytki, zamierający oddech. Niemcy pytają Laskowskich, czy znają rannego. Gospodarze mówią, że widzą go pierwszy raz w życiu.

Do obejścia dochodzi z lasu grupka żołnierzy w mundurach feldgrau. Prowadzą pod ramiona rannego niemieckiego oficera z obandażowaną głową. Wchodzą z nim do izby Laskowskich.

Niemieccy żołnierze na podwórku wyciągają aparaty fotograficzne i, roześmiani, robią sobie pamiątkowe zdjęcia z konającym „Hubalem”. Umierającego oficera traktują jak myśliwskie trofeum: stojąc w ciasnym półkręgu, unoszą kraj kożucha, by leżący na nim był lepiej widoczny.

W końcu Niemcy żądają od Laskowskiego, by przygotował konny wóz. Na utytłany gnojem – po wczorajszym nawożeniu pola – wóz Niemcy rzucają „Hubala” i polną drogą ruszają w stronę wsi Poświętne.

Przy wjeździe do Poświętnego wóz z ciałem „Hubala” i eskortujący go niemieccy żołnierze wkraczają na szosę Odrzywół–Inowłódz. Na szosie czeka już wojskowa ciężarówka. Obok niej stoi inna grupa niemieckich żołnierzy. Otaczają 2 chłopów z Poświętnego – Józefa Matuszczaka i Mariana Piaseckiego. Przestraszeni strzelaniną, obaj niedawno uciekali ze wsi – Matuszczak był w tym roku żołnierzem w oddziale „Hubala” i teraz bał się donosu – gdy dopadli ich wracający z obławy Niemcy. Na nic zdały się zapewnienia chłopów, że idą po chrust do lasu. Żołnierze pobili ich, krzycząc, że są zbiegami od „Huballi”, bo tak okupanci nazywają majora, i zabrali ze sobą. Niemcy każą Matuszczakowi i Piaseckiemu przerzucić ciało majora z wozu na pakę ciężarówki. Zakrwawieni chłopi przenoszą wychudzone, skrwawione ciało „Hubala” na ciężarówkę. Żołnierze prowadzą ich obu do lasu. Niemcy wracają z lasu bez Matuszczaka i Piaseckiego.

Samochód z martwym „Hubalem” wjeżdża do Poświętnego. Zatrzymuje się na placyku przed kościółkiem św. Anny, pod starą lipą. Niemcy spędzają chłopów ze wsi. Nie pytają, czy ktoś zna zabitego. Pokazują go tryumfalnie, jak myśliwskie trofeum.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

Tym razem, za sprawą W. Kalickiego przenieśmy się w czasie pod koniec II wojny światowej:

 

Minęła północ. W bunkrze pod zburzonym gmachem Kancelarii Rzeszy Adolf Hitler wzywa najwierniejszych współpracowników do swego gabinetu. 30 zebranym oznajmia, że zdecydował się popełnić samobójstwo. Nikt nie jest zaskoczony – cóż innego bowiem mógłby zrobić Hitler, gdy Rosjanie wreszcie dotrą do Kancelarii i wedrą się do jej podziemi? Führer bierze garść mosiężnych pojemników, do złudzenia przypominających karabinowe łuski z zakrętką zamiast pocisku. Wyjaśnia, że w środku znajduje się delikatna szklana ampułka z trucizną, którą należy rozgryźć i natychmiast połknąć. Goście Hitlera słuchają w milczeniu. Führer bez emocji wręcza każdemu po jednym pojemniku, tak jak dzieciom rozdaje się cukierki.

Po tym spotkaniu 2 sekretarki Hitlera: Traudl Junge i Gerda Christian, przychodzą na pogawędkę do pokoju Evy Braun.

Zgrabna, szczupła blondynka Eva Braun, pracująca w zakładzie fotograficznym Heinricha Hoffmana w Monachium, poznała starszego o 23 lata Adolfa Hitlera w roku 1929. Została jego kochanką, z czasem towarzyszką życia. Wysportowana, elegancka, uwielbiające podróże, fotografowanie i amatorskie kręcenie filmów, na żądanie Führera musiała zniknąć w jego cieniu. O jej istnieniu wiedział tylko krąg najbardziej zaufanych współpracowników Hitlera. Führer otoczył ją luksusem, kupował kosztowne stroje i prezenty, fundował wycieczki i wczasy za granicą, kupił dom w Monachium, ale Eva źle znosiła status ukrytej konkubiny. Dwukrotnie, w roku 1932 i 1935, próbowała popełnić samobójstwo. W końcu jednak pogodziła się z sytuacją. Pozostała wierna Führerowi do końca. 15 kwietnia, na dzień przed przełamaniem przez Armię Czerwoną frontu na Odrze, przyjechała z Monachium do Berlina i bez wahania została z Hitlerem w jego bunkrze.

Eva Braun przez chwilę gawędzi z sekretarkami, po czym mówi do pani Junge:

 „Założę się, że jeszcze tego wieczoru będziecie płakać”. Stenografki patrzą na siebie z przerażeniem. Zatem to już, to po to Führer rozdawał przed kwadransem ampułki z cyjankali?

Eva dostrzega ich przerażenie: „Nie, nie, to coś innego. Będziemy poruszeni tym, co się stanie, ale nie mogę niczego więcej teraz zdradzić”.

Jest jednak jeszcze jedna osoba, która już wie, że Hitler dopiero co postanowił wziąć ślub z Evą Braun. To minister propagandy, od zeszłego roku także komisarz Rzeszy ds. totalnej mobilizacji, dr Joseph Goebbels. Ślub ma być dla wszystkich gości niespodzianką, ktoś jednak musi sprowadzić urzędnika stanu cywilnego.

Goebbels staje na wysokości zadania – przypomina sobie jednego z radnych dzielnicy Pankow, odpowiedzialnego za wywóz śmieci i szkolnictwo, Waltera Wagnera. Nic lepszego nie przychodzi Goebbelsowi do głowy, ale ten mistrz propagandy uznaje partyjnego prawnika Wagnera za wystarczającą namiastkę urzędnika stanu cywilnego. Wagner został zmobilizowany do Volkssturmu i walczy gdzieś niedaleko Kancelarii z sowieckimi piechurami. Goebbels wysyła patrol esesmanów z ochrony bunkra Führera na poszukiwania 38-letniego radnego.

Sprowadzenie Wagnera musi trochę potrwać, ale Hitlerowi do ślubnej ceremonii póki co się nie spieszy. Najpierw chce się rozprawić ze szwagrem swej oblubienicy. Generał SS Hermann Fegelein, oficer łącznikowy Reichsführera SS Heinricha Himmlera przy Głównej Kwaterze Hitlera, kawalerzysta, pijak, kobieciarz, w czerwcu zeszłego roku ożenił się z siostrą Evy Braun, Gretl. Na szczytach SS plotkowano, że do tego małżeństwa popychał go sam Himmler, chcąc ulokować oddanego sobie oficera w bezpośrednim otoczeniu Hitlera. W bunkrze pod Kancelarią Rzeszy zaś pracownice sztabu Führera, w zaufaniu, ostrożnymi półsłówkami, plotkują o związkach łączących kochankę Hitlera z Fegeleinem. Eva Braun uwielbia swego szwagra, lubi z nim tańczyć i przekomarzać się. Ale przed 2 dniami Hitler stwierdził, że Fegelein zniknął z bunkra. Esesmani z załogi bunkra znaleźli go w prywatnym mieszkaniu – pijanego, w cywilnym ubraniu, z walizką pełną kosztowności. Na domiar wszystkiego do Hitlera dotarły informacje, że Fegelein jest zamieszany w zdradę Reichsführera SS Himmlera – potajemne negocjacje pokojowe za pośrednictwem szwedzkiego dyplomaty.

Los Fegeleina jest przesądzony. Ewa dowiaduje się o wszystkim od Hitlera. Ze łzami prosi, by oszczędził szwagra ze względu na jej siostrę i nienarodzone dziecko Fegeleinów. Hitler odmawia. Eva mówi posłusznie: „Jesteś Führerem”, i na tym sprawa Fegeleina między nimi się kończy.

Od północy Eva szykuje się do ślubu. Ma do dyspozycji bezcenny luksus w przepełnionych, ciasnych pomieszczeniach bunkra pod Kancelarią Rzeszy – osobistą łazienkę Hitlera. Najpierw bierze kąpiel. Starannie układa sobie fryzurę, którą zbiera złotą spinką, wkłada elegancką bieliznę. Z szafy wyjmuje ulubioną przez Hitlera sukienkę z jedwabnej czarnej tafty, rozszerzaną u dołu, z różowymi ramiączkami zwieńczonymi złotymi spinkami. Do tego wybiera czarne zamszowe pantofelki Salvatore Ferragamo na słupkowych obcasach, naszyjnik z pereł i platynowy zegarek z brylantowymi cyframi. Gdy wychodzi z pokoju, natyka się na korytarzu na obie sekretarki Führera. Traudl Junge szepce do Gerdy Christian: „Po co się tak wystroiła, po to żeby umrzeć?”.

Przed ceremonią ślubną Hitler zaprasza domowników bunkra na kolację. Przychodzą najważniejsi dygnitarze konającej III Rzeszy, Goebbels z żoną Magdą, Bormann, ale też i generałowie, oficerowie oraz pracownicy z obsługi Führera: adiutanci, oficerowie łącznikowi, sekretarki, osobista dietetyczka Hitlera. Jest dużo kanapek, w większości z wątrobianką, i mnóstwo szampana; w końcu spiżarnie bunkra przygotowane są na kilkumiesięczne oblężenie.

Do bunkra dociera odszukany na linii frontu radca Wagner. Jest przerażony perspektywą udzielenia ślubu Führerowi. Udzielanie ślubów nie było nigdy jego urzędowym obowiązkiem, na szczęście po drodze z pobliskiej linii frontu zdołał zabrać z domu dwie kartki formularza aktu małżeńskiego i przebrać się w galowy brunatny mundur partyjny z opaską Volkssturmu na ramieniu. Jeszcze większe przerażenie ogarnia Wagnera, gdy wkracza do podziemi. W bunkrze Hitlera straszliwie śmierdzi. Pod ziemią, na powierzchni ok. 700 m. kw. koczuje ponad 100 osób, dla których brakuje toalet. Personel myje się raz na kilka dni, toalety coraz częściej zapychają się. Wagner wręcz drętwieje z przerażenia, gdy Goebbels w towarzystwie Martina Bormanna przedstawia go Hitlerowi. Führer, choć ma 56 lat, wygląda jak zgrzybiały starzec. Jest mocno zgarbiony, kurtka mundurowa wisi na nim niechlujnie. Ziemista, zapadnięta twarz robi upiorne wrażenie. Hitler nie jest w stanie ukryć przed radnym Wagnerem silnego drżenia lewej ręki i lewej nogi.

Tymczasem z ustronnego pomieszczenia starej części bunkra Hitlera, tzw. bunkra przedniego, funkcjonariusz SD, Służby Bezpieczeństwa Rzeszy, wyprowadza Hermanna Fegeleina do ogrodów Kancelarii Rzeszy. Dym i kurz ograniczają widoczność do kilku metrów, co rusz eksplodują pociski sowieckiej artylerii. SD-man strzela z pistoletu w plecy Fegeleina i wraca do bezpiecznego bunkra.

Gdy wiadomość o egzekucji dociera do Hitlera, nic już nie stoi na przeszkodzie, by rozpocząć uroczystości ślubne.

Hitler polecił przygotować do tej uroczystości malutką salkę do odpraw i konferencji. Na ścianach wiszą mapy sztabowe z zaznaczoną beznadziejną sytuacją na frontach. Wokół stołu ustawiono 4 krzesła: 2 dla nowożeńców, 2 dla świadków, Goebbelsa i Bormanna.

Eva Braun traci cierpliwość: „Herr Wagner, robi się późno, czy możemy zacząć ceremonię?”.

Radca Wagner drżącym głosem odczytuje dane personalne Hitlera i panny młodej. Potem czyta z kartki: „Osoby wymienione potwierdzają, że są potomkami czystych Aryjczyków, a także nie cierpią na żadne choroby nieuleczalne, które wykluczałyby zawarcie małżeństwa. Biorąc pod uwagę sytuacje wojny i szczególne okoliczności, wnioskują o zawarcie związku małżeńskiego zgodnie ze specjalnym prawem wojennym”. Głos radcy jest słabo słyszalny – huczą wentylatory, przewodami wentylacyjnymi przedostają się stłumione odgłosy wybuchów pocisków sowieckiej artylerii.

Potem radca Wagner pyta Hitlera, czy chce pojąć Evę Braun za żonę, a Evę, czy chce poślubić Adolfa Hitlera. I jeszcze tylko podpisy nowożeńców; Eva zaczyna się podpisywać jako Braun, ale po postawieniu dużego „B” skreśla je i wpisuje z dumą „Eva Hitler”. Dopięła tego, co od kilkunastu lat było ambicją jej życia. Płacze ze szczęścia. Na korytarzu sekretarkom Führera wydaje się, że i jemu szklą się oczy.

Teraz pora na przyjęcie weselne. Jest już 3.30 nad ranem. Znów są kanapki, znów z wątrobianką. I znów mnóstwo szampana. Hitler wypija łyczek tokaju. Do swej małżonki zwraca się, jak dotychczas, „fräulein Braun”, panno Braun. Gdy impreza rozkręca się, Hitler wychodzi z Traudl Junge do gabinetu i tam dyktuje jej bałamutny, chaotyczny testament polityczny. Między 5.00 a 6.00 przyjęcie kończy się. Goście idą do swoich klitek. Wiedzą, że to ostatnia noc dla Hitlera i pani Hitler.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

Data 28 kwietnia 1945 roku przywołuje wydarzenia z Włoch, jakie działy się po zakończeniu II wojny światowej. Cytujemy za W. Kalickim:


Benito Mussolini długo nie może zasnąć na podłodze ciasnego, zaryglowanego pokoiku na piętrze urzędu celnego w Germasino. Nie ma złudzeń – to już jego koniec.

Przed 2 laty, w lipcu 1943 roku, po wylądowaniu aliantów na Sycylii dotychczas wierna Wielka Rada Faszystowska uchwaliła w stosunku do niego wotum nieufności. Duce został aresztowany i osadzony w odizolowanej górskiej samotni Gran Sasso. W brawurowej akcji uwolnili go na rozkaz Hitlera niemieccy komandosi pod dowództwem SS-Hauptsturmführera Ottona Skorzeny’ego. Mussolini utworzył potem na północy Włoch marionetkową Włoską Republikę Socjalną, której resztki właśnie rozsypują się atakowane od północy przez wojska aliantów, od wewnątrz zaś przez – w większości komunistycznych – partyzantów.

Wraz z wieloletnią kochanką Clarą Petacci Mussolini uciekał wczoraj znad jeziora Como do Szwajcarii. Przebrany za żołnierza Wehrmachtu, usiłował przemycić się w kolumnie wycofujących się w stronę Austrii Niemców. Rozpoznali go partyzanci z komunistycznej 52. Brygady im. Garibaldiego i uwięzili w urzędzie celnym w Germasino. Pochwycili też jadącą inną drogą Clarę Petacci.

O 1.30 w nocy dowódca brygady hrabia Pier Luigi Bellini delle Stellep rozkazuje przewieźć duce do miasteczka Blevio nad jeziorem Como. Aby nikt nie rozpoznał więźnia, partyzanci bandażują mu głowę. Po drodze dołączają do Mussoliniego jego kochankę. Nad jeziorem hrabia Bellini słyszy strzały zbliżających się amerykańskich czołgów. Za nic nie chce dopuścić, by 2 więźniów przejęli alianci – a tak było to zapisane w układzie rozejmowym z września 1943 roku między włoskim marsz. Pietro Badogliem i alianckim dowództwem – i wycofuje się z więźniami na północ, do farmy sympatyka komunistów Giacomo de Mario. Tam duce i Clara Petacci nad ranem idą spać w pokoju synów gospodarza.

Komunistyczni przywódcy w Mediolanie o 3.00 nad ranem wydają wyrok śmierci na dyktatora.

O 7.00 z Mediolanu wyjeżdżają na północ 2 samochody. W większym siedzi tuzin uzbrojonych komunistycznych partyzantów. Z tyłu, w czarnej lancii aprilii, prócz kierowcy jedzie 2 mężczyzn: zastępca komendanta głównego komunistycznych brygad Garibaldiego Aldo Lampredi oraz Walter Audisio, oficer łącznikowy komunistów przy alianckich władzach w Mediolanie. Audisio, w konspiracji zwany „pułkownikiem Valerio”. W kieszeni ma przepustkę wystawioną przez kpt. Daddario, oficera łącznikowego amerykańskiego wywiadu wojskowego OSS. Kpt. Daddario, odpowiedzialny w OSS za schwytanie i dostarczenie Mussoliniego przed aliancki trybunał, naiwnie wierzy, że włoscy komuniści wykonają za niego brudną robotę – pochwycą Mussoliniego i oddadzą duce w jego ręce.

Tymczasem o 11.00 Mussolini i Clara Petacci wstają z łóżka. Żona gospodarza farmy przygotowuje im proste śniadanie. Jedzą je pod okiem wyraźnie podenerwowanych komunistycznych partyzantów – w nocy czołgi amerykańskiej 1. Dywizji Pancernej zdobyły pobliskie miasteczko Como. Po śniadaniu strażnicy odprowadzają oboje więźniów do ich pokoju.

Samochody pod dowództwem Audisia przejeżdżają przez Azzano nad jeziorem Como. Farma, na której przetrzymywany jest Mussolini, leży tylko parę kilometrów na zachód, ale Audisio nie ma o tym pojęcia. O 14.20 ekspedycja wjeżdża do miejscowości Dongo nad północną częścią jeziora Como. Partyzanci 52. Brygady im. Garibaldiego, którzy wcześniej opanowali to miasteczko, są przekonani, że 4 samochodami nadjechali faszyści, chcący uwolnić Mussoliniego. Nad włoskimi partyzantami ciąży kompleks uwolnienia duce w 1943 roku z miejsca odosobnienia na Gran Sasso przez spadochroniarzy i esesmanów Skorzeny’ego. Partyzanci z Dongo otwierają ogień do ekipy Waltera Audisio. Po chwili jednak Audisio przekonuje strzelających, że jest wysłannikiem dowództwa komunistycznej partyzantki i ma za zadanie dokonać egzekucji Mussoliniego. Zastępca komisarza partyzanckiej 52. Brygady im. Garibaldiego Michele Moretti dołącza do grupy „pułkownika Valerio”, która rusza z powrotem w stronę Mezzegry, gdzie więzieni są Mussolini i Petacci.

W Mezzegrze Audisio rozkazuje kierowcy zaparkować lancię w cichej, bocznej uliczce. Lamprediemu i Morettiemu zaś poleca czekać w samochodzie na jego powrót. Sam w asyście kilku partyzantów z większego samochodu rusza do farmy de Mario. Dociera tam krótko po 16.00 Walter Audisio działa z zaskoczenia. Z pistoletem maszynowym w ręku wpada do pokoju, w którym trzymani są duce i jego kochanka. Od progu mówi Mussoliniemu, że zjawia się, by go uratować. Popędza oboje więźniów, by szybciej się ubierali, bo trzeba natychmiast wyjechać z farmy.

W oszołomionym Mussolinim kiełkuje nadzieja – może uda się jeszcze raz, deus ex machina, jak w 1943 roku w Gran Sasso, uratować głowę? Mussolini nie zadaje pytań popędzającemu go Audisio, w ogóle nie ma pojęcia, kim jest ten władczy mężczyzna z krótko przyciętym wąsikiem pod nosem, w płaszczu przepasanym czerwono-zielono-białą szarfą, z pistoletem maszynowym w ręku. Wraz z Clarą zbiega wąską, brukowaną kocimi łbami dróżką z farmy w stronę drogi. Jego kochanka, w butach na wysokim obcasie, w spódnicy, z 2 torbami w rękach i płaszczem przerzuconym przez ramię, ledwo nadąża, potyka się o kamienie. Po dojściu do zabudowań Mezzegry Audisio doprowadza oboje do niewielkiego placu. 3 wieśniaczki piorą na nim bieliznę i nie zważają na 3 obcych. Na drodze stoi zaparkowana czarna lancia aprilia. Audisio nie daje ochłonąć swoim więźniom. Wpycha ich do samochodu, Lamprediemu i Morettiemu poleca stanąć na szerokim progu nadwozia, sam zaś siada na przednim błotniku. 2 partyzantom ze swojej ekipy, Cantoniemu i Frangiemu, rozkazuje biec za samochodem i zatrzymać się po niespełna 200 m, w miejscu gdzie droga wije się gęstą serpentyną. Tam mają stanąć na posterunku i nie przepuszczać dalej nikogo.

Czarna lancia, po przejechaniu niespełna 300 m, zatrzymuje się przed ogrodzeniem Villi Belmonte. Jest pusto, na drodze nie widać nikogo. Lampredi i Moretti zeskakują z progu. Audisio, siedząc na błotniku, niedbale, przez ramię, poleca Mussoliniemu i Clarze Petacci wysiąść z samochodu. Gdy oboje stają przed murem, Audisio wyjmuje z kieszeni kartkę i odczytuje sentencję wyroku śmierci.

Petacci płacze, rzuca się na szyję duce, błaga o litość. Audisio odbezpiecza jednak pistolet maszynowy. Petacci zasłania sobą Mussoliniego. Audisio z zimną krwią celuje jej w plecy. Naciska spust. W ciszy jak makiem zasiał rozlega się metaliczny dźwięk. Niewypał. Petacci odwraca się i łapie za lufę automatu. Wściekły Audisio wyszarpuje z kieszeni pistolet, z odległości pół kroku celuje w Clarę i naciska spust. Znów rozlega się jedynie metaliczne uderzenie iglicy. Kolejny niewypał.

Audisio woła do Morettiego, by podał mu swój pistolet maszynowy. To rzadka, nietypowa broń, francuski automat MAS. Audisio długą serią zabija Clarę Petacci. Mussolini stoi pod murem w rozpiętym płaszczu i rozchełstanej marynarce. „Pułkownik Valerio” wystrzeliwuje resztę magazynka MAS w pierś duce. Mussolini osuwa się na ziemię, rzęzi. Audisio przeładowuje swój pistolet i stojąc nad konającym, wystrzeliwuje doń cały magazynek.

Po zabiciu duce „pułkownik Valerio” wskakuje do lancii i pędzi do Dongo. Tam rozkazuje, by sporą grupę schwytanych przez partyzantów, do końca wiernych Mussoliniemu faszystów ustawić na skraju bulwaru, twarzą do jeziora. Osobiście wybiera spośród nich skazańców. Obok wysokich funkcjonariuszy reżimu, w rodzaju Alessandro Pavoliniego, sekretarza partii faszystowskiej, Paola Zerbino, ministra spraw wewnętrznych, Augusto Liveraniego, ministra łączności, skazuje na śmierć także brata kochanki Mussoliniego Marcello Petacciego i Bogu ducha winnego kapitana lotnictwa Pietro Calistriego. Wszystko po to by skazańców było 15 – tylu, ilu partyzantów przed 9 miesiącami rozstrzelali nieopodal faszyści.

Marcello Petacci przeskakuje barierkę i biegnie skrajem jeziora. Partyzanci Audisio paroma seriami kładą go trupem. Potem ustawiają się za plecami skazańców i zabijają ich seriami z pistoletów maszynowych. Ciała rozstrzelanych wrzucają na żółtą ciężarówkę i wiozą do Mediolanu. Po drodze partyzanci dorzucają zwłoki Mussoliniego i Clary Petacci. W Mediolanie czeka je opluwanie, masakrowanie i zawieszenie za nogi na jednym z placów przez żądny zemsty i igrzysk tłum.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

Tym razem nasz przewodnik po historii (W. Kalicki) zabiera nas do Nowej Huty, gdzie 27 kwietnia 1960 roku doszło do ogromnych zamieszek w obronie krzyża. Było wielu rannych, podobno były nawet ofiary śmiertelne, choć oficjalnie nigdy tego nie potwierdzono.

Tak wyglądały wypadki we wspomnieniu naszego autora:

O 8.00 pod drewnianym krzyżem stojącym na skwerku między ul. Marksa i Majakowskiego w Nowej Hucie zatrzymuje się ciężarówka. Z paki zsiada kilkunastu mężczyzn z łopatami i kilofami. Nie tracąc czasu, biorą się do podkopywania fundamentu 10-metrowego krzyża. Inni ściągają z ciężarówki na ziemię solidną linę.

Zdziwieni przechodnie zatrzymują się, pytają, co się dzieje. Robotnicy uwijają się jak w ukropie. Zatrzymuje się samochód. Kierowca pyta brygadzistę Józefa Solarza, co robią jego ludzie.

 „Musimy wykopać krzyż i zawieźć proboszczowi” – słyszy w odpowiedzi.

Drewniany krzyż stoi w miejscu, gdzie ma, a raczej miał, stanąć kościół.

Gdy władze rozpoczęły budowę Nowej Huty, o kościele dla jej mieszkańców nawet nie chciały słyszeć. Nowa Huta miała być nie tylko wzorcowym socjalistycznym osiedlem robotniczym, ale i klinem rozbijającym – w znakomitej większości antykomunistyczną – społeczność mieszkańców Krakowa. Dopiero odwilż w stosunkach państwo–Kościół po dojściu do władzy Gomułki dała nadzieję na budowę świątyni. Na przełomie lat 1956 i 1957 władze krakowskie zezwoliły na budowę i wskazały wstępną lokalizację kościoła – na terenie przyległym do skrzyżowania ul. Marksa i Majakowskiego. Pół roku później powstał Komitet Budowy Kościoła, który rychło zebrał pokaźną sumę ponad 2 mln zł. Na miejscu budowy parafianie postawili drewniany krzyż.

Ale ekipa Gomułki, gdy tylko poczuła się pewniej, zaostrzyła politykę wyznaniową.

Krakowskie władze najpierw postawiły kurii ultimatum: budowa dojdzie do skutku, jeśli zostanie odwołany niewygodny proboszcz parafii Bieńczyce ks. Stanisław Kościelny. Stawka była wysoka – ogromna rzesza wiernych nie mogła w nieskończoność pozostawiać bez kościoła parafialnego. Kuria ostatecznie wyraziła zgodę na objęcie parafii przez nowego proboszcza, ks. Mieczysława Satorę.

I tylko o to władzom chodziło.

Pół roku temu Wydział Architektury Prezydium Rady Narodowej Miasta Krakowa uchylił wcześniejszą decyzję o lokalizacji nowego kościoła. Komitet Budowy władze postanowiły pod byle pretekstem rozwiązać, a zebrane przezeń na budowę świątyni 2 mln po prostu zagrabić i przekazać na państwowy Fundusz Budowy Szkół. Na rogu Marksa i Majakowskiego zaś, na terenie oficjalnie noszącym miano pl. Teatralnego, zaplanowano wybudowanie szkoły tysiąclatki w ramach akcji „1000 szkół na tysiąclecie”. Na nic zdały się protesty i interwencje proboszcza Satory i krakowskiego wikariusza generalnego bp. Karola Wojtyły.

Tydzień temu Dyrekcja Budowy Osiedli Robotniczych jako inwestor szkoły tysiąclatki na terenie pl. Teatralnego zażądała od proboszcza Satory usunięcia drewnianego krzyża.

O co chodzi mężczyznom rozkopującym ziemię pod krzyżem, pierwsze orientują się kobiety. Kilka z nich podbiega do krzyża i mocno go obejmuje. Robotnicy kopią. Ktoś krzyczy: „Krzyż, krzyż wykopują!”. Podbiegają kolejni przechodnie. Większość to kobiety. Z zakupami, z dziećmi. W zamieszaniu rozlewa się mleko niesione przez nie w metalowych kankach, rozsypują się zakupy. Robotnicy z ponurą determinacją kopią dalej. Wreszcie krzyż zaczyna się chylić na bok. Robotnicy biorą się za linę, by ostatecznie wyrwać go z gruntu. Widząc to, kobiety rzucają w nich grudami ziemi i kamieniami. Robotnicy uciekają. Z okolicznych bloków wybiegają mieszkańcy i znów ustawiają krzyż.

W pobliżu pojawia się milicyjna nyska i kilka patroli funkcjonariuszy. Na razie stoją bezczynnie, obserwują rozgorączkowanych mieszkańców. W tłumie są urzędnicy dzielnicowej rady narodowej. Nawołują do rozejścia się. Mieszkańcy obrzucają ich epitetami, ale nikt nie robi im krzywdy.

Tymczasem komendant dzielnicowy MO alarmuje komendę wojewódzką milicji. Województwo reaguje błyskawicznie. Ok. 11.00 przed budynkiem rady narodowej w Nowej Hucie pojawiają się 2 plutony ZOMO.

Pod krzyżem jest już ponad 1000 osób. Ustawiają płonące świece, rzucają kwiaty i pieniądze na budowę kościoła. Wielu klęczy i śpiewa nabożne pieśni. Milicjanci stoją w pobliżu, ale nie interweniują. Nikt ich nie zaczepia. Urzędnicy rady narodowej ciągle przechadzają się w tłumie, wzywają do opamiętania się i rozejścia. Wreszcie ktoś z wiernych nie wytrzymuje i tłucze działacza dzielnicowego komitetu partii. Potem zdrowe cięgi obrywa jeszcze kilku innych partyjnych i tajniaków SB. Na ten widok ruszają się milicjanci. Podbiegają do bitych, osłaniają ich, pomagają wymknąć się z tłumu.

O 14.30 wierni atakują przeciskających się pod krzyż 2 oficerów milicji. Funkcjonariusze rzucają się do ucieczki. Kilkadziesiąt osób z kamieniami w rękach biegnie za nimi. Na pomoc ściganym wyjeżdża milicyjna nyska. Oficerowie wskakują do radiowozu i odjeżdżają w kierunku rady narodowej. Rozjuszeni ludzie ścigają nyskę aż do gmachu rady. Tam zatrzymują się przed samochodami z zomowcami przysłanymi przez komendę wojewódzką MO. Zaskoczony tłum nie atakuje, ale i nie ucieka. Po kwadransie pierwsi śmiałkowie sięgają po kamienie. Zomowcy wysiadają, formują szyk i ruszają na demonstrantów. Tłum ucieka, po chwili jednak wraca. O blachy samochodów ZOMO bębnią kamienie, pryskają szyby. Zomowcy znów ruszają do ataku. I tak kilka razy.

Tłum przed budynkiem rady narodowej rośnie błyskawicznie. Rośnie też determinacja demonstrantów. Gdy kilku złapanych mężczyzn zomowcy zamykają w nysce pod strażą jednego funkcjonariusza, zatrzymani biją go i uciekają.

Wśród demonstrantów krążą po cywilnemu tajniacy i robią zdjęcia. Inni tajniacy rozpuszczają pogłoskę, że to korespondenci zagraniczni fotografują. Dumni mieszkańcy uśmiechają się do obiektywów.

Kwadrans przed 16.00 2-tysięczny tłum otacza grupę zomowców przed budynkiem straży pożarnej. Przybywa odsiecz ZOMO i z trudem wyprowadza otoczonych z opresji. Milicjanci biją demonstrantów pałkami, rzucają w tłum pojemniki z gazem łzawiącym. W ich stronę lecą teraz już nie tylko przypadkowo znalezione kamienie, ale i potężne kostki brukowe wyrwane z nawierzchni ulic. Obrońcy krzyża mają pod ręką prawdziwy skład amunicji – w pierwszej godzinie zamieszek kierowca przejeżdżającej wywrotki zrzucił pod krzyżem wieziony gruz i brukowce, krzycząc przy tym: „Ludzie, krzyż wam zabierają, a wy co?”.

Ok. 16.00 zamieszki rozlewają się po całej Nowej Hucie. Demonstranci docierają na pl. Centralny, rozbijają budkę milicyjną, zatrzymują tramwaje i samochody w poszukiwaniu milicjantów. Znalezionych funkcjonariuszy biją i pędzą precz. Dzielnicowy Czesław Łakota umyka przed prześladowcami do cukierni. Tam, szachując ich wyciągniętym pistoletem, wzywa przez telefon pomoc. Demonstranci podpalają magazyn słodyczy, do którego ostatecznie wycofał się dzielnicowy. Milicyjna odsiecz przybywa w ostatniej chwili.

Do Nowej Huty napływają kolejne formacje milicji. Władze wysyłają do akcji żołnierzy miejscowego pułku KBW, blokują wszystkie drogi prowadzące do dzielnicy. Na wszelki wypadek żołnierze rozbrajają strażników przemysłowych Huty im. Lenina. Po 17.00 demonstranci pod naciskiem milicyjnych tyralier uciekają, by po chwili znów zebrać się i atakować kamieniami. Z okien i balkonów na zomowców lecą butelki i doniczki. Coraz więcej rannych, także ciężko, milicjantów odsyłanych jest do szpitala.

O 20.00 MO przystępuje do generalnego szturmu. 2-tysięczny tłum modlących się pod krzyżem atakowany jest przez ponad 300 funkcjonariuszy, w tym przez pluton milicjantów z psami i 2 armatki wodne. Mieszkańcy budują na ul. Majakowskiego barykadę z ławek. Bronią się kamieniami, butelkami. Jacyś desperaci wskakują na opancerzone samochody z armatkami wodnymi i szmatami usiłują zatkać szczeliny obserwacyjne. Słychać okrzyki: „Za wiarę! Za ojczyznę! Pachołki moskiewskie!”.

Coraz więcej demonstrantów jest wyłapywanych przez milicję, bitych, kopanych i wywożonych odkrytymi ciężarówkami do aresztu na Siemiradzkiego lub do więzienia na Montelupich. Aresztowani wykrzykują do przechodniów swoje adresy, śpiewają Boże coś Polskę i Mazurka Dąbrowskiego.

Po zmroku inicjatywę przejmują demonstranci. Atakują cegłami, kamieniami i wyrwanymi gdzieś żelaznymi prętami. Złapanych zomowców biją dotkliwie, rozbierają do rosołu.

Pod gmachem rady narodowej demonstranci obrzucają butelkami z benzyną wycofującą się z ul. Marksa kolumnę samochodów ZOMO. W ogniu staje milicyjny gazik. Zomowcy zaczynają strzelać w powietrze. Słysząc strzelaninę, milicjanci w innych miejscach ulicznych walk także sięgają po broń. Wszyscy wyposażeni są w ostrą amunicję.

O 21.30 dyrektor zakładów energetycznych dostaje od komendanta milicji polecenie wyłączenia zasilania linii tramwajowej do Krakowa. Wyłącza zaś prąd w całej Nowej Hucie.

W ciemnościach demonstranci przystępują do generalnego kontrataku. Wdzierają się do gmachu rady narodowej, podpalają go. Strażaków obrzucają cegłami. 2 milicjantów barykaduje się na trzecim piętrze. Coraz częściej słychać strzały. Kobiety opatrują rannych.

Po 23.00 postrzał w pierś dostaje 21-letni Jan Lis, pociski trafiają też inne ofiary.

Do Nowej Huty wjeżdżają kolejne oddziały milicji. Władze rzucają do akcji więcej żołnierzy KBW. Zwarte grupy walczących demonstrantów zostają rozbite dopiero koło północy. Największa, licząca 5 tys. ludzi, otaczała krzyż. Setki milicjantów i żołnierzy przeszukują dom po domu. Niezameldowanych straszliwie biją i aresztują.

Mimo wszystko w ciemnościach grupa kobiet trwa przy krzyżu. Modlą się, obejmują go. O 2.30 w nocy krzyż od świeczek zajmuje się ogniem. Kobiety gaszą pożar. Znowu trzymają się krzyża. Zomowcy biją je po palcach tak długo, aż wypuszczą go z rąk.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.