15 lutego 1898 roku wybuchł i zatonął w porcie w Hawanie amerykański krążownik pancerny USS Maine. To wydarzenie podsycane przez agresywną amerykańską prasę dało początek wojnie amerykańsko-hiszpańskiej, która rozpoczęła się dwa miesiące później. Spójrzmy na tę historię oczyma W. Kalickiego:

W ciemnościach zapadających nad portem w Hawanie na Kubie jaśnieje potężny kadłub amerykańskiego pancernika USS „Maine”. Okręt ma nietypowe barwy: na białym kadłubie jest tylko kilka niezbyt wielkich plam maskujących. „Maine” ze swymi działami kalibru 254 mm artylerii głównej i świetnie wyszkoloną, zdyscyplinowaną załogą jest dumą amerykańskiej floty. W pobliżu amerykańskiego pancernika, 200 m od jego prawej burty, kotwiczą hiszpański krążownik „Alfonso XII” i hiszpański statek „Lagazpi”. Niespełna 200 m za rufą „Maine” stoi amerykański statek handlowy „City of Washington”.

Pancernika strzeże pływająca wokół kadłuba łódka z uzbrojonymi marynarzami, na pokładzie rozmieszczone są silne warty. Grupa marynarzy na pokładzie „Maine” tęsknie wsłuchuje się w nadchodzące od nabrzeża dźwięki muzyki. Hawana pogrążona jest w szalonej zabawie karnawałowej. Ulicami ciągną korowody roztańczonych biesiadników w barwnych kostiumach i zabawnych maskach, w barach strumieniami leje się alkohol.

Dowódca „Maine” kmdr Charles Sigsbee siedzi w swojej kabinie i głowi się nad listem do żony. Przed wypłynięciem w morze znajoma żony wręczyła mu list od niej i poprosiła o przekazanie. Sigsbee wsadził kopertę do kieszeni i całkiem o niej zapomniał. List odkrył dopiero tu, w Hawanie. Uczciwy, prostolinijny komandor męczy się, wymyślając jakiś wiarygodny wykręt. Wreszcie zirytowany odkłada pióro, podchodzi do otwartego bulaja i słucha szalonej muzyki na nabrzeżu.

Tam, w barach i knajpkach, bawią się też ci, którzy spowodowali przybycie „Maine” do Hawany – amerykańscy dziennikarze.

Kuba jest od wieków kolonią hiszpańską, jednak ucisk kolonialnej administracji spowodował w ciągu ostatnich 20 lat falę buntów, poważnych zamieszek i dwa powstania zbrojne – w latach 1868 i 1895. Oba nieudane.

Stany Zjednoczone z uwagą śledzą sytuację na Kubie. Znaczna część plantacji i hoteli jest własnością amerykańską, ponadto obowiązująca w Stanach doktryna Monroe’a skłania Waszyngton do wyrwania spod władzy Hiszpanii wyspy odległej tylko o 90 km od Florydy. Powstanie sprzed 3 lat spowodowało na Kubie falę brutalnych represji. Hiszpański generał Valeriano Weyler zarządził „rekoncentrację”, czyli więzienie ludności wiejskiej, sprzyjającej powstańcom, w obozach koncentracyjnych. Okrucieństwa władzy kolonialnej są wodą na młyn 2, zaciekle ze sobą rywalizujących, wielkich amerykańskich wydawców prasy: Williama Randolpha Hearsta i Josepha Pulitzera. Obaj już od wielu miesięcy dążą do sprowokowania amerykańskiej interwencji na Kubie, ale to bardziej bezwzględny Hearst, który swoim pionierskim „Journal” wypromował nowy typ prasy brukowej, pozbawionej wszelkich zasad, gra pierwsze skrzypce w podżeganiu do wojny. Jego reporterzy wykreowali uwięzioną w hiszpańskim więzieniu, w niezłych warunkach, w wygodnej, dwupokojowej celi, 17-letnią rebeliantkę Evangelinę Cisneros na ofiarę udręczoną torturami, nieustannie zagrożoną brutalnymi gwałtami hiszpańskich żołdaków. Sprokurowaną przez Hearsta petycję o uwolnienie panny Cisneros podpisało ponad 200 tys. Amerykanek. W końcu jego reporterzy porwali ją z hawańskiego więzienia i zadbaną, świetnie prezentującą się dziewczynę tryumfalnie obwieźli w roli załamanej ofiary hiszpańskiego terroru po całych Stanach – wzywając, rzecz jasna, do interwencji zbrojnej na Kubie.

Hearst najgłośniej wzywał też do wysłania do Hawany amerykańskiego okrętu wojennego, by chronił tam amerykańskich obywateli i ich interesy. Prezydent McKinley wyekspediował tam pod koniec stycznia najlepszy okręt U.S. Navy: USS „Maine”.

George Rea i Harry Scovel ze swoją żoną Frances popijają drinki w barze przy parku Centralnym. Obaj są dziennikarzami znanymi ze skłonności do skrajnego ryzyka. Rea pracuje dla „New York Herald”, Scovel dla Pulitzerowskiego „Worlda”. Rea jest wytrawnym reporterem. Jako jeden z nielicznych z obecnych na Kubie amerykańskich dziennikarzy nie jest skrajnie cyniczny i stronniczy. W swej niedawno wydanej książce o Kubie i w bieżących korespondencjach broni Hiszpanów przed zarzutami popełniania masowych zbrodni na cywilnych Kubańczykach, choć i on nie pozostawia suchej nitki na hiszpańskiej polityce „rekoncentracji” ludności wiejskiej.

Scovel wraz z powstańcami przemierzył Kubę wzdłuż i wszerz, przez pół roku towarzyszył w dżungli oddziałowi gen. Maximo Gomeza i opisywał na łamach „Worlda” jego powstańczą epopeję. Rozwścieczone hiszpańskie władze wyrzuciły go z wyspy. Potem nielegalnie przedostał się na Kubę, ale został schwytany przez hiszpańskich żołnierzy w chwili, gdy w biurze telegraficznym próbował nadać swoją korespondencję. Trafił do więzienia. Pulitzer wyczuł szansę na wielki skandal – „World” zorganizował ogromną kampanię, by uwolnić Scovela. Ochotnicy pikietowali biura amerykańskiego Senatu, dziennikarze redagowali listy otwarte do polityków – a wszystko skrupulatnie relacjonował na pierwszej stronie „World”. W końcu pod naciskiem Waszyngtonu hiszpańskie władze na Kubie uwolniły Scovela i nawet pozwoliły mu pozostać na wyspie.

O 10.00 inny z amerykańskich dziennikarzy relacjonujących sytuację na Kubie, emerytowany oficer marynarki wojennej Walter Meriwether, wychodzi z baru i idzie do pałacu rządowego, gdzie mieści się biuro telegrafu. Znudzony, nadaje, jak w każdy wieczór bez sensacyjnych wydarzeń, telegram z jednym tylko słowem: „Tranquilo” (spokojnie).

Potem zapala cygaro i gapi się na piękną sylwetkę „Maine” majaczącą na czarnych wodach portu.

Kmdr Sigsbee o 21.40 z westchnieniem ulgi kończy wreszcie list do żony. Gdy wkłada go do koperty, silne szarpnięcie okrętem nieomal przewraca go na podłogę. Lekko oszołomiony, rusza do drzwi. Wtedy ogłusza go potężna eksplozja. Gaśnie światło, kapitańską kabinę wypełnia gęsty, gryzący dym. Wstrząs rzuca komandorem o ścianę. Sigsbee zrywa się w dzikiej, zwierzęcej panice. Po chwili jednak wraca mu zimna krew. Jest przecież oficerem, dowódcą, odpowiada za okręt i za ludzi na nim. Gdy wychodzi z kajuty na korytarz, okręt przechyla się na dziób. Dowódca „Maine” w ciemnościach dociera pochylonym korytarzem do dużego, wybitego przez eksplozję bulaja. Już chce nim wypełznąć za burtę, gdy dochodzi do wniosku, że opuszczenie okrętu w takim stylu jest poniżej godności oficera amerykańskiej marynarki wojennej. Po omacku trafia na błądzącego w ciemnościach marynarza i obaj znajdują drogę na pokład. Stoi tu już grupa zszokowanych oficerów. Okrętowy kapelan o. John Chidwick krzyczy do spanikowanych marynarzy na pokładzie, by wzywali Jezusa. Po chwili stentorowym głosem pośród huku eksplodujących pocisków z komór amunicyjnych „Maine” woła: „Rozgrzeszam cię! Rozgrzeszam cię!”.

Większość marynarzy miała swoje koje w dziobowej części okrętu, którą eksplozje zamieniły w ziejący ogniem i dymem krater. Ponad 200 z nich zginęło na miejscu. Wielu, ciężko poparzonych i rannych, zaplątało się w siatki hamaków, w których spali. Teraz, spętani, bezradni, czując, jak poziom wody w tonącym okręcie podnosi się, straszliwie krzyczą. Po chwili krzyki cichną.

Oficer dyżurny melduje dowódcy, że płonie znajdujący się w dziobowej części kadłuba magazyn najcięższych pocisków artyleryjskich kalibru 254 mm. Jakby na potwierdzenie jego słów kilka z nich kolejno eksploduje wewnątrz kadłuba. Potem eksplozje wyrzucają w powietrze, prócz metalowych i drewnianych części okrętu, także płonące pociski rozmaitych kalibrów. Eksplodują one w powietrzu, ponad wysokim na 50 m grzybem dymu i ognia wyrosłym nad pancernikiem.

Z brzegu wygląda to niemal jak karnawałowa iluminacja. Resztka załogi na pokładzie „Maine” zasypywana jest gradem odłamków. Nie działa system przeciwpożarowy, okręt szybko nabiera wody. Kmdr Sigsbee nakazuje opuszczenie „Maine”. Łodzie ratunkowe poszatkowane są odłamkami. Tylko 3 z nich nadają się do użytku. Z obu sąsiednich statków i z hiszpańskiego krążownika już płyną szalupy na ratunek. Hiszpańscy marynarze, nie bacząc, że ryzykują życiem, podpływają do płonącego wraka, wyciągają z wody zmasakrowane ciała Amerykanów.

Eksplozja wstrząsnęła miastem. W Hawanie gaśnie światło, na głowy bawiących się lecą płaty tynku z murów. Rea i Scovel najpierw rzucili się pod barowy stolik, potem pognali do portu. Przed bramą stoją hiszpańscy strażnicy, obaj dziennikarze kłamią, że są oficerami z „Maine” i już po chwili maszerują po nabrzeżu. Tylko jak dostać się w pobliże płonącego okrętu? Scovel dostrzega w doku łódkę z wioślarzami, do której wsiada szef hawańskiej policji płk José Paglieri. Obaj rozpoznają się w mgnieniu oka – niedawno Paglieri osobiście aresztował Scovela. Teraz jednak, w obliczu katastrofy, hiszpański pułkownik od razu zgadza się, oby obaj dziennikarze weszli do jego łodzi. Niedaleko od „Maine” odłamki eksplodującej w powietrzu amunicji stają się tak niebezpieczne, że hiszpańscy wioślarze odmawiają płynięcia. Paglieri bije ich po głowie laską, Scovel okłada innego kawałkiem liny okrętowej. Płyną dalej. Gdy wreszcie włącza się jakiś reflektor, obaj Amerykanie i hiszpański policjant dostrzegają, że dryfują w dywanie poszarpanych ludzkich ciał.

Kmdr Sigsbee jest przybity, ale zadziwiająco opanowany. Opuszcza okręt jako ostatni. „Maine” zanurzył się tak bardzo, że jego pokład zrównał się z lustrem wody. Dowódca robi tylko jeden krok, i już jest w szalupie.

Na brzegu najpierw idzie do swoich rannych marynarzy, układanych prowizorycznie jeden obok drugiego. Dodaje im otuchy. Hiszpanie dwoją się i troją, by ulżyć ich cierpieniom. Sigsbee płynie łódką na pokład „City of Washington” i tam, w kajucie kapitana, ołówkiem pisze depeszę do Waszyngtonu. Po chwili dopływa też łódka z płk. Paglierim i dwoma reporterami. Paglieri składa kmdr. Sigsbee kondolencje. Komandor kończy depeszę i wręcza ją Scovelowi, by ten wysłał ją do sekretarza amerykańskiej floty Johna Longa. Gdy reporter wychodzi z kabiny, Sigsbee zawraca go, odbiera depeszę i dopisuje jeszcze kilka zdań o heroicznej akcji ratunkowej hiszpańskich marynarzy. Dodaje też uwagę, by na stronę hiszpańską nie rzucać pochopnych oskarżeń o spowodowanie eksplozji.

Scovel i Rea pędzą do biura telegrafu w pałacu rządowym. Ustawiła się przed nim długa kolejka amerykańskich dziennikarzy chcących nadać swoje korespondencje, ale depesza kmdr. Sigsbee jest najlepszą przepustką. Scovel nadaje ją do Waszyngtonu, potem wysyła swoją korespondencję nabazgraną dosłownie w biegu. Hiszpański cenzor w Hawanie już dostał polecenie od przełożonych, by nie zezwalać na wysyłanie depesz z drastycznymi szczegółami katastrofy, ale sprytny Scovel przed kilku tygodniami załatwił sobie na lewo czysty blankiet telegraficzny z pieczątką cenzora. Trzymał ten skarb na wielką okazję, taką, jaka się właśnie nadarzyła. Nieocenzurowany tekst Scovela trafia do jego redakcji.

Następny nadaje ocenzurowaną depeszę Rea. Po nim reporter Associated Press. A potem hiszpańscy żołnierze zamykają biuro telegrafu.

O 1.30 w nocy posłaniec z depeszą budzi w Waszyngtonie sekretarza floty Longa. Natychmiast wydaje on polecenie, by pracownicy latarni morskiej na Florydzie bez zwłoki popłynęli do Hawany. Po chwili żąda, by zbudzono prezydenta McKinleya. Potem ubiera się i czeka w fotelu na dziennikarzy. Nie myli się. Pierwsi reporterzy dobijają się do drzwi jego domu w środku nocy.

Prezydent zostaje wyrwany ze snu przed 2.00 w nocy. Jest oszołomiony, ale szybko dochodzi do siebie. Od razu postanawia, że trzeba jakoś powstrzymać eskalację zarzutów pod adresem Hiszpanii, spacyfikować nieuchronną w Stanach żądzę odwetu i gorączkę wojenną.

Łatwo to planować, gorzej zrealizować. O 2.10 depesza o katastrofie trafia do redakcji „New York World”. Godzinę później gazeciarze już biegają po ciemnych ulicach Nowego Jorku z wydaniem nadzwyczajnym z nagłówkiem na 4 kolumny: „USS »Maine« eksplodował w porcie w Hawanie”. W ciągu tej godziny reporterzy zdążyli jeszcze napisać artykuł o samym okręcie i tekst o przebiegu jego służby pod amerykańską banderą.

Pulitzer wygrywa z Hearstem. Ale nie na długo.

Hearst wyjechał z redakcji do domu w nocy, przed dotarciem depeszy o katastrofie. Gdy ląduje ona na biurku redaktora wydania, ten natychmiast dzwoni do Hearsta. Boss pyta, co, prócz sprawy „Maine”, jest na pierwszej stronie. „Tylko inne ważne wiadomości” – odpowiada redaktor. „Nie ma żadnych innych wiadomości. Proszę umieścić tekst o »Maine« na całej pierwszej stronie. To będzie wojna!”.

I ma rację.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

12 lutego 1967 roku członkowie brytyjskiego zespołu rockowego The Rolling Stones wraz z przyjaciółmi urządzili sobie imprezę. Nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego gdyby nie najazd policji, który, jak się później okazało był wcześniej zaplanowany. Datę tę uważa się za początek wojny, jaką brytyjski establishment wydał ówczesnej młodzieży. W. Kalicki tak oto wspomina tamto wydarzenie:

O północy Acid King David (Kwasowy Król Dawid) z groteskowym namaszczeniem rozdaje bibułki nasączone LSD. Wygłasza przy tym pompatyczne pouczenie: „To jest Tao dwuetylowego kwasu lizergowego, kochani. Pozwólcie mu przemówić, niech was nauczy, jak wędrować przez Kosmos”. Nikt z częstowanych narkotykiem nie śmieje się jednak z tej napuszonej celebry – w końcu to Acid King rozdaje „kwas”, teraz to on jest tu najważniejszy.

W saloniku wiejskiej posiadłości Redlands w Sussex, niedawno kupionej przez Keitha Richardsa, gitarzysty zespołu The Rolling Stones, grupa młodych ludzi rozpoczyna trip, narkotykową podróż po zażyciu LSD. Oprócz gospodarza i Acid King Davida, czyli Kanadyjczyka Davida Schneidermanna, jest wokalista Rolling Stones Mick Jagger, jego dziewczyna Marianne Faithfull, przyjaciele Stonesów: Christopher Gibbs, Michael Cooper, Nicky Kramer i Robert Fraser. I jeszcze Mohammed, marokański służący Roberta Frasera. Parę godzin wcześniej Jagger i Richards skończyli nagranie w londyńskich Olimpic Studios, cała ta ekipa zapakowała się do pożyczonego mikrobusa i po 2 godzinach jazdy dotarła do Redlands. Plany na weekend były ambitne: degustacja prochów przywiezionych prosto z Kalifornii przez Schneidermanna oraz zwiedzanie turystycznych atrakcji, kamiennego kręgu w Stonehenge i rozmaitych ruin starych budowli.

Trip po kwasie serwowanym przez Schneidermanna kończy się po 5.00 nad ranem. Goście idą spać do 4 sypialni na piętrze. Keith Richards zasypia w fotelu w salonie.

O 9.00 budzą się Mick Jagger i Marianne Faithfull. Schneidermann podaje im herbatę i białą błyskawicę, wedle niego świetny gatunek „kwasu” robiący furorę w Stanach. Po zażyciu jej Marianne robi się trochę niedobrze. Jagger początkowo też nie czuje się po białej błyskawicy najlepiej. Schneidermann częstuje kolejnych chętnych. O 11.00 budzi się Keith Richards. W kuchni zastaje Schneidermanna i Mohameda. Reszta zasnęła po porannej dawce narkotyku. Richards wypija herbatę, bierze białą błyskawicę i wychodzi do ogrodu. Nieco później całe towarzystwo budzi się. Nastrój jest świetny – ani śladu po mdłościach, wszyscy czują się dobrze. Trip trwa. Tylko Michael Cooper jest ciut męczący. Gada bez sensu jak nakręcony.

W końcu wszyscy zbierają siły i ruszają na zaplanowaną wcześniej wycieczkę. Cel – dom Edwarda Jonesa w West Dean, w latach 30. milionera i mecenasa surrealistów, słynący z odjazdowego, surrealistycznego wyposażenia wnętrz. Za kierownicą mikrobusa siada Mohammed.

Na miejscu wycieczkę czeka wielkie rozczarowanie. Dom Jonesa jest zamknięty, nigdzie żywej duszy. Mohammed w poszukiwaniu atrakcji jeździ bez końca po okolicy. Pasażerów przeżywających trip niewiele to wzrusza. Wreszcie docierają nad morze. Wszyscy, jeszcze solidnie nakręceni, wybiegają na plażę. Jak dzieci cieszą się z widoku mew, krabów i muszelek, przewracają się, tarzają w piasku. Jest bardzo przyjemnie.

Do Redlands wracają dopiero o 18.00. Działanie narkotyku słabnie, zaczyna się łagodna faza kwasowego tripu. Mohammed przygotowuje na obiad jakąś marokańską potrawę. Niektórzy palą po obiedzie jointy. Keith Richards bierze kąpiel, przebiera się w świeżą koszulę. Kąpie się także Marianne Faithfull. Nie ma pod ręką czystej bielizny, owija się więc naga w futrzany dywanik i wraca do towarzystwa.

W salonie palą się kadzidełka. Telewizor jest ściszony; zanurzone w narkotycznym rauszu towarzystwo słucha muzyki z płyt The Who i Boba Dylana.

O 20.30 ktoś dobija się do wejściowych drzwi. Keith Richards otwiera i oczom nie wierzy: przed progiem kłębi się tłumek małych, śmiesznych ludzików w mundurach i płaszczach przeciwdeszczowych. Ale to nie są jednak stworki z głębin kwasowego tripu. Jeden z nich, w długim, jasnym płaszczu, robi krok do przodu. Z bliska okazuje się, że ma jednak normalne rozmiary, mało tego, jest nadinspektorem policji, nazywa się Gordon Dinley, a w ręku trzyma nakaz przeprowadzenia rewizji w Redlands.

Rozbawiony Richards otwiera szeroko drzwi. Do wnętrza wkracza 15 policjantów i 3 policjantki. Marianne Faithfull mocno zaciska powieki przekonana, że tupiący ogromniastymi buciorami intruzi to kreatury z narkotycznego snu, które – zignorowane – same znikną.

Ale policjanci nie znikają. Przeciwnie, stanowczo żądają, by wyłączyć adapter. Siedzący w salonie idą na kompromis: trochę ściszają muzykę. Mundurowi zaczynają myszkować za wszystkim, co przypomina narkotyki. Każdy pet, okruch popiołu i sprasowanego tytoniu, każdą fifkę pakują do foliowych torebek. Do znarkotyzowanego towarzystwa w saloniku z wolna dociera, co się tu dzieje. Sierż. John Challen w sypialni na piętrze znajduje zieloną aksamitną marynarkę, a w kieszeni trochę haszyszu i fiolkę z 4 pigułkami speedu. Schodzi do salonu i pyta, kto jest właścicielem marynarki i fiolki. Mick Jagger oświadcza, że to jego własność. Policjant nie ma pojęcia, jak wygląda haszysz, i kęs narkotyku z obrzydzeniem chowa z powrotem do kieszeni marynarki. Interesują go tylko pigułki. Jagger wyjaśnia, że przepisał mu je lekarz. Challen pyta o nazwisko. „Dr Dixon Firth, ale nie jestem pewien, czy to on dał mi receptę” – odpowiada wykrętnie Jagger i tłumaczy, że pozwalają one nie spać i długo pracować.

W kieszeni Roberta Frasera policjanci znajdują małe pudełeczko z 24 pigułkami farmaceutycznej heroiny brytyjskiej produkcji. Charakterystyczny akcent Frasera, absolwenta Eton, budzi u przeszukujących respekt. „Ależ proszę pana, czy naprawdę uważa pan to za konieczne?” – pyta Fraser policjanta, który znalazł pudełeczko i pakuje je do folii. „Bardzo pana przepraszam, sir. Na pewno wszystko się wyjaśni” – odpowiada stropiony policjant. Fraser tłumaczy, że to tabletki na cukrzycę. Mundurowi przepraszają go, ale zatrzymują jedną fiolkę: „Sir, to zwykła formalność”.

Z ramion Marianne ciągle zsuwa się futrzak. Policjantka Fuller prosi ją na górę. Chce przeprowadzić rewizję. Na schodach Marianne zrzuca futrzaka. Posągowo piękna blondynka z fantastycznym biustem woła do przyjaciół: „Oni chcą mnie zrewidować!”. Odpowiedzią jest wybuch śmiechu.

Na końcu policjanci obszukują Schneidermanna. Acid King David nie ma szans na ratunek – w jego marynarkę zawinięta jest nieduża aluminiowa walizeczka. Po otwarciu policjantom ukazuje się mnóstwo owiniętych alufolią paczuszek. Typowy neseser dealera narkotyków. Schneidermann tłumaczy idiotycznie, że jest filmowcem, a w alufolii są niewywołane rolki najnowszego filmu. I policjanci oddają mu nietkniętą walizeczkę!

Keith Richards włącza płytę Dylana Blonde on Blonde. Rewizja kończy się przy akompaniamencie zaśpiewu z głośnika: „Everybody must get stoned!”(Wszyscy muszą się najarać!).

Gdy za funkcjonariuszami zamykają się drzwi, goście Richardsa przytomnieją. Nastrój w salonie zrazu jest całkiem niezły. Nikt nie ma wątpliwości, że rewizja była bardzo pobieżna, a już pozostawienie walizeczki Schneidermanna wyglądało na numer z kiepskiej komedii.

Znarkotyzowani muzycy i przyjaciele Rolling Stones zrazu nie zdają sobie sprawy, że tego wieczoru nic nie było przypadkowe. Brytyjski establishment ruszył do generalnego starcia z kulturową rewolucją młodego pokolenia. Na początek: rozprawa z idolami młodzieży, gwiazdorami muzyki pop. Powód: narkotyki. Brukowiec „News of the World” o nakładzie 16 mln egzemplarzy parę tygodni temu rozpoczął cykl artykułów Pop Stars and Drugs (Gwiazdy popu i narkotyki). Przed tygodniem, w drugim tekście cyklu, opisano narkotykowe ekscesy kapeli The Moody Blues oraz muzyków grup Cream i The Who. I – Micka Jaggera. „News of the World” podał, że Jagger w trakcie rozmowy z dziennikarzami łykał tabletki z benzydyną, a potem poszedł zapalić haszysz. To była nieprawda i Jagger podał brukowiec do sądu o zniesławienie. W odpowiedzi redakcja błyskawicznie zmontowała prowokację. Wśród przyjaciół Jaggera i Richardsa deus ex machina zjawił się z walizeczką narkotyków Acid King Schneidermann i wyruszył z nimi do Redlands. Redakcja sama zawiadomiła policję o narkotykowej sesji w posiadłości Richardsa, a policja w czasie rewizji pod byle pozorem oszczędziła Acid Kinga.

O północy goście Richardsa zdają już sobie sprawę z powagi sytuacji. Pokazowy proces jest nieuchronny. Nikt się tylko nie domyśla, że szacownych sędziów od wszelkich narkotyków o wiele bardziej poruszy wizja pięknej, nagiej Marianne Faithfull na schodach.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

11 lutego 1858 roku miało miejsce pierwsze objawienie w Lourdes. Przypomina nam o nim W. Kalicki:

Dziś tłusty czwartek, dzień wolny od nauki. W ciemnej, wilgotnej izbie rodziny Soubirous w 4-tysięcznej mieścinie Lourdes we francuskich Wysokich Pirenejach rozrabia gromadka dzieciaków. Najstarsza Bernadetta ma 14 lat, najmłodszy Justin niespełna roczek. Trudno z nimi wszystkimi wytrzymać w ciasnocie – izba ma wymiary 4 na 5 m, prócz kufra i skrzyni, pełniącej także funkcję stołu, są tu 3 nędzne łóżka: rodziców, chłopców i dziewczynek. Choć to już 11.00, ojciec dziatwy François Subirous leży w małżeńskim łóżku. Dziś nie znalazł żadnej pracy. Jest głodny i nie chce tracić sił ruszaniem się po próżnicy. Na leżąco zresztą w pustym żołądku nie ssie tak dotkliwie.

Jeszcze parę lat temu François Soubirous prosperował całkiem nieźle: dzierżawił niewielkie młyny w okolicy, dochody pozwalały wynajmować skromne, ale schludne mieszkania. Po serii niepowodzeń finansowych Soubirous stoczyli się w otchłań wyrobniczej nędzy. Żyją z dorywczego pomagania rolnikom i komu tylko się da, mieszkają w ponurej, wilgotnej izbie na parterze dawnego lokalnego więzienia. Wynajmowane przez nich mieszkanie jest oddzielone od pracowni kamieniarskiej jedynie przepierzeniem z desek.

14-letnia Bernadetta jest grzeczną, pogodną dziewczynką. Opiekuje się własnym rodzeństwem, wysyłana jest przez matkę do pracy jako służąca i do opieki nad innymi dziećmi. Do szkoły prowadzonej przez siostry zakonne chadza rzadko. Z całej edukacji wyniosła raptem umiejętność zmówienia „Ojcze nasz”, „Zdrowaś Mario” i „Wierzę w Boga”, ale jest bardzo pobożna. Uwielbia budować miniaturowe ołtarzyki.

Jeśli już coś zwraca uwagę w tej dziewczynce, to osobliwa w jej wieku powaga, skłonność do zamykania się w sobie, częste milczenie.

Żona François Subirous Ludwika zbiera się do wyjścia po chrust, lecz wcześniej w progu zjawia się koleżanka jej córki Antoniny z klasy u sióstr zakonnych – Joanna Abadie. Dzieciaki przezywają ją w miejscowym narzeczu Baloum. Nad wiek silna i rozgarnięta Joanna pyta Ludwikę, dokąd idzie. Gdy dowiaduje się, że po chrust, natychmiast decyduje, że to ona wraz z obiema córkami Ludwiki, Antoniną i Bernadettą, przyniesie opał. Obie przytakują z radością – to okazja do wyrwania się z ciemnej i wilgotnej nory, co z tego, że na zimowe chłody. Matka przez chwilę oponuje – jest mglisto i zimno, Bernadetta, która cierpi na chroniczną astmę, od kilku dni ma katar, a żadne z dzieci nie ma ciepłej odzieży. W domu Soubirous jest jeden tylko połatany biały dziewczęcy kapturek i jedna para wełnianych pończoch.

Przeziębiona Bernadetta wkłada pończochy, wsuwa stopy w drewniane saboty, wdziewa kapturek. Jej siostra wkłada saboty na bose stopy. Bernadetta zabiera koszyk na stare walające się po polach kości. Skupują je okoliczni szmaciarze.

3 dziewczynki ruszają w stronę lasu. Mijają cmentarz, idą przez pola. Nad rzeką Gava spotykają staruszkę, mimo ziąbu piorącą jakieś łachmany. Kobieta radzi im, by poszły do posiadłości pana de Laffitte’a, który niedawno ścinał drzewa; na ziemi musiało zostać sporo gałązek. Obsadzoną topolami i bukami posiadłość otaczają wody Gavy i kanału młyńskiego zwanego Savy.

Dziewczynki nie znają tego terenu. Przy mostku zauważa je młynarz Nicolau, który jednak macha ręką na ich wyprawę. Dzieci nie są w stanie wynieść dużo chrustu. Wszędzie leżą suche gałązki. Antonina i Baloum zbierają je, ale Bernadetta chce iść dalej, w stronę wyniosłej skały zwanej w miejscowym dialekcie Massabielle. Niezbyt interesują ją gałązki, które pilnie podnoszą z ziemi siostra i jej koleżanka. Dziewczynki stają na brzegu kanału młyńskiego. Po jego drugiej stronie piętrzy się wielka, pokryta siatką głębokich rys i spękań Massabielle. W lecie skała porośnięta jest jeżyną, bluszczem i bukszpanem. Teraz, gdy krzaki nie mają liści, dobrze widać dużą, szeroką na 12 m grotę. Między grotą głęboką na 8 m a odległym o kilka metrów brzegiem kanału wystaje z piasku wielki płaski kamień.

Grota fascynuje dziewczynki. Młyn jest zepsuty i w kanale woda sięga zaledwie do kolan. Anotnina i Baloum zdejmują buty i przechodzą na drugi brzeg. Woda jest tak zimna, że płaczą. Bernadetta nie chce wejść do kanału. Pamięta, że mama zabroniła się jej przeziębić. Prosi Baloum, by ją przeniosła na ramionach. Baloum klnie jak szewc i odmawia. Bernadetta zwraca jej uwagę, by zachowywała się przyzwoicie zdejmuje saboty, pończochy i wchodzi do lodowatej wody. Na drugim brzegu, dygocąc cała z zimna, ubiera się.

Antonina i Baloum zaglądają do groty, po czym ruszają dalej brzegiem kanału w poszukiwaniu starych kości i gałązek. Bernadetta siada samotnie przed grotą. Obok groty znajduje się w skale owalna nisza porośnięta dużym krzakiem dzikiej róży. Dziewczynka już ma ruszać dalej, w ślad za siostrą i Baloum, gdy słyszy za sobą potężne uderzenie wiatru. Czyżby zbierało się na burzę? Obraca się i widzi, że gałęzie drzew są nieruchome. Gdy obraca się z powrotem w stronę groty, wydaje się jej, że poruszają się pędy jeżyn u jej wejścia. Ale tylko tam.

Bernadetta zdejmuje pończochy i szykuje się do przeprawy przez kanał z powrotem. Znów słyszy szum wiatru targającego gałązki. Zwraca się w stronę groty. Widzi, że gałązki krzaków i pędy jeżyn w skale powyżej groty poruszają się gwałtownie. Ale wokoło panuje idealny spokój.

Za gałązkami Bernadetta dostrzega nagle postać dziewczyny w długiej białej sukni, wyciągającej przed siebie ręce. Bernadetta przeciera oczy, ale zjawa nie znika. Przeciwnie, pozdrawia ją lekkim skinieniem głowy i rozkłada ramiona. Jak Najświętsza Maria Panna, której wizerunki Bernadetta tyle razy widziała na obrazkach w szkole u zakonnic.

Co się dzieje? Bernadetta boi się, chce zawołać siostrę i Baloum, ale w tym momencie wydaje się jej, że postać przed niszą uśmiecha się. Dziewczynka wyciąga z kieszeni różaniec i chce się przeżegnać, nie ma jednak siły. Ręka opada jej.

Postać spływa sprzed skalnej niszy i staje tuż obok Bernadetty. Dziewczynce wreszcie udaje się przeżegnać. Odmawia różaniec, ale co i rusz bystro przypatruje się postaci obok, tak bardzo przypominającej jej Najświętszą Pannę. Jej włosy zakrywa biały welon, tak długi, że sięga niemal do stóp. Pod szyją suknia ściągnięta jest sznureczkiem. Jego koniec zwisa wolno. Końce niebieskiego pasa sukni zwisają aż poza kolana. Na stopach niebieskookiej zjawy leżą żółte róże, a otacza ją złotawa chmura.

Bernadetta widzi, jak zjawa zdejmuje wiszący na jej prawym ramieniu wielki różaniec. Przesuwa paciorki koronki w tym samym rytmie, w jakim czyni to Bernadetta, ale jej usta pozostają nieruchome. Łańcuszek koronki jest żółty, paciorki zaś białe, wielkie. Jest cicho jak makiem zasiał.

Bernadetta kończy różaniec. Przeniknięta łagodnym światłem postać uśmiecha się do niej i znika.

Antonina i Baloum taszczą naręcza suchych gałęzi w stronę groty. Przez bezlistne krzaki dostrzegają sylwetkę klęczącej przed skalną niszą Bernadetty. Wołają do niej, ale dziewczynka nie reaguje. Jest jak skamieniała. Zirytowana Antonina rzuca w starszą siostrę kamykiem. Trafia ją w ramię. Musi boleć, ale Bernadetta nie porusza się. Dziewczynki są już przy niej. Ogarnia je przerażenie. Twarz Bernadetty jest woskowobiała, jak twarze zmarłych. Antonina boi się, że jej siostra umarła. Zaczyna płakać. Bystra Baloum rzuca jednak: „Gdyby była nieżywa, to by leżała”.

Antonina chce przejść przez kanał i pędzić do domu po pomoc. Już, już ma wejść do lodowatej wody, gdy Bernadetta jak gdyby nigdy nic wstaje z kolan.

 – Co ty robisz? – pyta ją siostra.

 – Nic.

 – Jakaś ty głupia! Modlić się tutaj?

 – Modlitwy są dobre wszędzie – odpowiada rezolutnie Bernadetta i nie czekając na dziewczynki, wchodzi do kanału. Tym razem wcale nie dygoce z zimna.

Po drugiej stronie kanału Baloum wyprzedza siostry i sama szybko idzie do swego domu. Bernadetta nie wytrzymuje i po drodze opowiada Antoninie o tym, co przeżyła.

Dziewczynki składają w korytarzyku chrust. Matka czesze Antoninę, która po cichu opowiada jej, co usłyszała od Bernadetty. Matka wpada w gniew, chwyta solidny kij, którym zwykle rozkłada kołdry przy ścieleniu łóżek, i sprawia każdej z dziewczynek potężne lanie. To najlepsze lekarstwo na jakieś tam zjawy! Antonina płacze, Bernadetta zacięcie milczy. Zrezygnowana matka tłumaczy jej, że musiała zobaczyć biały kamień. Bernadetta zaprzecza: „Nie, ona jest piękna”.

Ojciec przyłącza się awantury – a cóż to za głupstwa dzieciak zaczyna wymyślać?!

Na szczęście o 15.30 w mieszkaniu Soubirous pojawia się znów Baloum. Wszystkie 3 dziewczynki wychodzą, by sprzedać zebrane dziś kości szmaciarce Letchinie de Barraou. Dostają za nie 30 centymów, za które kupują funt chleba.

Podczas wieczornej modlitwy z oczu Bernadetty kapią łzy. Matka żąda, by przyrzekła jej, że już nigdy nie pójdzie do groty w skale Massabielle. Dziewczynka przyrzeka, ale czuje, że popędzi tam tak szybko, jak tylko możliwe. Już wie, że widzenie w skalnej niszy odmieniło jej życie. Następne widzenia odmienią oblicze Lourdes.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

Socjalistyczny charakter Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej, Polska Zjednoczona Partia Robotnicza jako "przewodnia siła polityczna społeczeństwa w budowie socjalizmu" oraz "nierozerwalna przyjaźń polsko-radziecka" - takie zmiany wprowadzono w konstytucji w połowie epoki gierkowskiej, a dokładnie 10 lutego 1976 roku. Jak to się działo przypomni nam dziś W. Kalicki:

Nieprzyjemny ranek. Mglisto, silny wiatr zacina mokrym śniegiem. Stanisław Stomma w niewesołym nastroju wchodzi do gmachu Sejmu. Dziś ma się odbyć głosowanie nad poprawkami do konstytucji PRL. Stomma wie, że wszyscy zagłosują za zmianami. Wszyscy, z wyjątkiem jego samego.

Stanisław Stomma jest katolickim działaczem społecznym z przedwojennym jeszcze stażem. Pod koniec lat 30. pracował w redakcji wydawanego przez krakowską kurię metropolitalną „Głosie Narodu”. Po wojnie współzakładał miesięcznik katolicki „Znak”, którego redaktorem był do roku 1953, od 1945 roku był też członkiem redakcji „Tygodnika Powszechnego”.

Stanisław Stomma, przedwojenny doktor praw, jest przenikliwym umysłem politycznym. Zaraz po klęsce wrześniowej zrozumiał, że kresy wschodnie są dla Polski stracone i nie pozostaje nic, jak tylko się z tym pogodzić. Od 1945 roku niezmiennie stoi na stanowisku, że realizm wymaga zaakceptowania dominacji komunistów w kraju, ale zarazem właśnie realizm wzywa do pracy u podstaw, by próbować ratować to, co najważniejsze: prawa wiernych i Kościoła oraz dorobek chrześcijańskiej cywilizacji i kultury.

W 1957 roku, na fali politycznej odwilży, Stomma wraz z kilkoma innymi działaczami katolickimi wszedł do Sejmu. Koło poselskie „Znak” przez 19 lat, pod kierownictwem Stommy, na ile to było możliwe, pełniło rolę konstruktywnej, acz z definicji symbolicznej opozycji w komunistycznym Sejmie. Gdy jednak trzeba było twardo protestować, posłowie „Znaku” nie wahali się ani chwili; w 1961 roku głosowali przeciw przejęciu przez państwo majątku kościelnego na Ziemiach Zachodnich, w 1968 roku z sejmowej trybuny sprzeciwili się antysemickiej i antyinteligenckiej nagonce władz PRL-u. Oni i tylko oni.

To posłowie „Znaku” – Konstanty Łubieński, Tadeusz Mazowiecki, Stanisław Stomma, Janusz Zabłocki i Jerzy Zawieyski pytali na Sali Sejmowej 10 kwietnia 1968 roku: „Co zamierza uczynić Rząd, aby powściągnąć brutalną akcję milicji i ORMO wobec młodzieży akademickiej i ustalić odpowiedzialność za brutalne potraktowanie tej młodzieży? Co zamierza Rząd uczynić, aby merytorycznie odpowiedzieć młodzieży na stawiane przez nią palące pytania, które nurtują też szeroką opinię społeczną, a dotyczą demokratycznych swobód obywatelskich i polityki kulturalnej rządu?”.

Rozpoczęła się bezlitosna napaść na posłów „Znaku”. Posunięto się do obelg, zniewag, pogróżek. Na tę napaść z godnością odpowiadał Jerzy Zawieyski, bronił aresztowanych studentów, opluwanych pisarzy, zmuszanych do emigracji Żydów.

W swoim dzienniku odnotował powściągliwie: „Mówiło mi się dobrze, mimo szmerów i przerywań galerii, na której siedzieli aktywiści partyjni”.

Tak naprawdę jednak na sali sejmowej tupano, śmiano się, gwizdano i walono w pulpity. Ten seans nienawiści trwał i trwał. A Jerzy Zawieyski trwał na trybunie i mówił, póki nie skończył. Trzeba go było podtrzymywać, gdy schodził z trybuny sejmowej.

Nigdy się już z tego nie podźwignął. Rok później dostał wylewu krwi do mózgu. Niemy, na wpół sparaliżowany, wydostał się ze szpitalnego łóżka, dowlókł do balkonu i runął z 4. piętra na bruk.

Ale dziś koło „Znak” to całkiem inna ekipa, niż przed laty. Bolesną pamięć o Zawieyskim, który od razu zyskał miano polskiego Rejtana, wsparł mocą swej poezji Wiktor Woroszylski:

 
Pan Rejtan

wsłuchany w sen wszystkiego

wstaje z niemocy Powstaje

nad nią Idzie przez labirynt

nocy ojczystej Staje nad krawędzią

której nazajutrz nie odgadnie nikt

i słucha drugich kurów i koszulę

po raz drugi rozdziera pan Rejtan umarły

 
Dziś czasy są jednak nie na rozdzieranie szat.

Stanisław Stomma, choć kołu przewodniczy, jest w nim osamotniony. 4 pozostałych posłów – Janusz Zabłocki, Konstanty Łubieński, Tadeusz Myślik i Wacław Auleytner – skłania się do bliższej współpracy z PZPR.

Gdy przed kilkoma tygodniami kierownictwo partii zapowiedziało rychłe wprowadzenie do konstytucji zmian, w tym zapisów, że PZPR jest kierowniczą siłą narodu, Polska jest państwem socjalistycznym, związanym sojuszem z ZSRR, zaś prawa obywateli mają być uzależnione od wypełniania przez nich obowiązków wobec socjalistycznego państwa, zaprotestował Episkopat oraz środowiska opozycyjnej inteligencji. Kluby Inteligencji Katolickiej domagały się od posłów „Znaku” głosowania przeciw poprawkom.

Pod wpływem krytyki władze wycofały się z najbardziej drastycznych zapisów zmian, m.in. zrezygnowały z uzależniania praw obywatelskich od wypełniania obowiązków.

Poza Stommą posłowie „Znaku” zdecydowali się ostatecznie głosować za poprawkami. Konstanty Łubieński postanowił nawet – mimo iż przed paru dniami Stomma przestrzegł go w liście, by tego nie czynił – poprzeć poprawki z sejmowej mównicy.

Posiedzenie Sejmu zaczyna się o 10.00 od sprawozdania Komisji Nadzwyczajnej dla przygotowania poprawek do konstytucji. Składa je przewodniczący komisji, a zarazem przewodniczący Rady Państwa Henryk Jabłoński.

Teraz czas na przemówienia w imieniu klubów poselskich oraz dyskusję.

Do głosu zapisało się 27 posłów. Przemówienie w tak ważnej dla władz partyjnych sprawie, i to pod okiem samego I sekretarza Edwarda Gierka, to wyborna okazja do popisania się wazeliniarską erudycją. Jedni posłowie, jak Stanisława Świderska z PZPR, dukają z kartki bełkotliwe komunały: „Polska Ludowa przyniosła kobiecie poczucie dumy narodowej, sprawiedliwość społeczno-klasową, stabilizację rodziny wolną od troski o niepewne jutro oraz pełnię praw obywatelskich”. Niektórzy, jak poseł Przyłuski z ZSL, bez żenady po prostu plotą od rzeczy: „Wiele problemów do rozwiązania stawia też przyspieszona mechanizacja i chemizacja rolnictwa, nowoczesna gospodarka wodna, weterynaria, wiejskie budownictwo i racjonalna gospodarka paszami. Rozwój gospodarki żywnościowej wymaga stałego dopływu fachowców. Sprawy te znajdują właściwe odzwierciedlenie w projekcie zmian konstytucyjnych”. Elita partyjnych posłów prześciga się w wychwalaniu osiągnięć Polski Ludowej i podkreślaniu, że zmiany w konstytucji, same w sobie wspaniałe, odzwierciedlają w istocie ogrom postępu w realnym budownictwie socjalizmu.

Stomma siedzi nieporuszony.

Gdy na mównicę proszony jest poseł Konstanty Łubieński z koła „Znak”, Stanisław Stomma wychodzi z sali na korytarz.

Po powrocie na salę, znużony wysłuchiwaniem partyjnej mowy-trawy Stomma zauważa, że I sekretarz Edward Gierek z ożywieniem rozmawia z sekretarzem KC PZPR, a zarazem posłem Stanisławem Kanią. Parę minut później do Stommy podchodzi jeden z urzędników administracji Sejmu i prosi go na korytarz – z katolickim posłem chce rozmawiać sekretarz Kania. Stomma natychmiast kojarzy zauważoną przez siebie rozmowę Kani z Gierkiem. Domyśla się, że sekretarz KC ma mu coś arcyważnego do zakomunikowania.

Na korytarzu Stanisław Kania nie owija niczego w bawełnę:

 – Słyszę głosy, że nie będzie pan głosował na zmianą konstytucji. Jeśli to prawda, sądzę, że byłoby dobrze, aby zechciał pan opuścić gmach Sejmu nie biorąc udziału w głosowaniu.

Sekretarz KC przekonuje Stommę, że opuszczenie Sejmu pozwoli mu zachować, jak stwierdza z lekkim przekąsem, „niezłomność przekonań”, a zarazem pozwoli uchwalić zmiany w konstytucji jednomyślnie, na czym władzom bardzo zależy.

Stomma odpowiada z rozwagą. Wyjaśnia, że nieprzerwanie od 19 lat jest w Sejmie i jego wyborcy mają pełne prawo wiedzieć, jakie stanowisko zajął on w tak ważnej kwestii. Nie może zatem przyjąć sugestii, by po prostu opuścić głosowanie. Nieobecność byłaby w jego przypadku aktem tchórzliwej ucieczki.

 – A zresztą, sprzeciw opinii jest tak szeroki i masowy, że niech przynajmniej jeden poseł będzie jego rzecznikiem – kończy Stomma.

Kania słucha ze spokojem.

 – No cóż, jak pan widzi, presji na nikogo nie wywieramy. Postąpi pan, jak sam uzna za słuszne. Ale chyba jest zrozumiałe, że krok pański będzie miał konsekwencje polityczne – kończy rozmowę.

Stomma doskonale rozumie, jakie to będą konsekwencje. Po dzisiejszym głosowaniu kończy się VIII kadencja Sejmu i tym samym skończy się jego działalność poselska. Nie ma co liczyć, że władze dopuszczą jego kandydaturę do wyborów.

Marszałek Sejmu Stanisław Gucwa poddaje pod głosowanie projekt zmian w konstytucji.

 – Kto jest za?

W górze las rąk.

 – Kto jest przeciw?

Nie widać ani jednej ręki.

 – Kto się wstrzymał?

Stanisław Stomma, z leciutko pochyloną, siwą głową, wysoko unosi prawą rękę. W niebywałej ciszy trzyma ją w górze przez dłuższą chwilę.

Jedna, jedyna ręka.

Posłowie siedzący w pobliżu Stanisława Stommy tkwią nieruchomo w fotelach. Żaden nie patrzy w stronę szczupłej postaci z podniesioną ręką.

Marszałek Sejmu ogłasza wynik głosowania.

Jest 16.25. Posłowie PZPR nieoczekiwanie wstają z miejsc i intonują „Mazurka Dąbrowskiego”. Po chwili przyłącza się do nich cała sala i galerie pełne zaproszonych gości. Śpiewa nawet obsługa techniczna Sejmu.

Marszałek Gucwa podsumowuje 4-letnią kadencję sejmową. W końcu Sejm podejmuje uchwałę o zamknięciu sesji w dniu dzisiejszym.

Mieczysław Rakowski, redaktor naczelny tygodnika „Polityka”, członek KC PZPR i poseł, głosował za poprawkami. Wieczorem Rakowski notuje w swoim dzienniku: „Posiedzenie Sejmu, na którym przyjęliśmy poprawki do konstytucji. Jabłoński, jako przewodniczący Komisji Nadzwyczajnej, złożył sprawozdanie. Kłamał jak pies, mówiąc, że dyskusja nad wprowadzonymi zmianami trwała 4 lata. Ciekawe gdzie? W prasie nie wolno było pisnąć ani jednego słowa na ten temat. Wszyscy, z wyjątkiem Stommy, który wstrzymał się od głosu, głosowali za przyjęciem poprawek. Podziwiam jego odwagę, tym bardziej, że został zaskoczony hymnem narodowym, który zaintonowali posłowie PZPR. Żeby pokazać, jacy jesteśmy patriotyczni. Ciekaw jestem, czy Stomma znajdzie się w nowym Sejmie. Znając tych moich demokratów, obawiam się, że nie raczą go zaakceptować. Jeśli do tego dojdzie, to z Sejmu zniknie ostatni człowiek, który w niektórych przypadkach miał odwagę powiedzenia NIE. Nie muszę dodawać, że gdy opuszczałem gmach Sejmu, to poza wielkim kacem moralnym niczego innego nie czułem. Polska dokonała dzisiaj kolejnego wielkiego kroku w kierunku umocnienia autorytarnych rządów. Żeby tylko to się kiedyś na nas nie zemściło”.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

9 lutego 1904 atakiem na Port Arthur rozpoczyna się wojna rosyjsko-japońska. To wydarzenie przypomina nam dziś W. Kalicki:

Jest północ 8 lutego. Przyjęcie wydane w Port Arthur przez wiceadm. Starka, dowódcę rosyjskiej Eskadry Oceanu Spokojnego, rozwija się wspaniale. Leją się strumienie szampana i wódki, goście pochłaniają ogromne ilości kawioru i przekąsek. Świetnego nastroju wiceadm. Starka nic nie jest w stanie zepsuć. Ani to, że kilkuletni spór Japonii z Rosją o wpływy w Mandżurii i Korei w opinii światowej dyplomacji wkrótce musi skończyć się wojną. Ani to, że wczoraj po południu Tokio zerwało negocjacje z Petersburgiem. Ani to wreszcie, że w Port Arthur od paru dni brakuje golibrodów; niemal wszyscy tutejsi mistrzowie brzytwy byli Japończykami, a od paru dni Japończycy pośpiesznie ewakuują się poza granice rosyjskiego imperium.

Rosyjskie pancerniki i krążowniki stoją na redzie niestrzeżone. Całe przygotowania wojenne ograniczyły się do przemalowania dziś krążowników z pokojowej białej barwy na oliwkową, wojenną.

Kwiat korpusu oficerskiego potężnej floty rosyjskiej stojącej na redzie pije, śpiewa, tańczy; do redy Port Arthur zaś skrycie zbliża się równie silna japońska Połączona Flota pod dowództwem adm. Heihahiro Togo. Japoński rząd i Admiralicja zdecydowały się zaatakować flotę rosyjską z zaskoczenia, bez wypowiadania wojny.

Japońskie niszczyciele skradają się w ciemnościach, zręcznie omijają rosyjskie okręty patrolujące. O 23.30 wystrzeliły pierwsze torpedy. Wybuchy targnęły potężnymi kadłubami pancerników „Retwizana”, „Cesariewicza” oraz krążownika „Pałłada”. Balujące dowództwo eskadry i wyżsi oficerowie w ogóle nie przejmują się eksplozjami na redzie – to na pewno jakieś manewry!

Atak torpedowców kończy się dopiero po północy, 9 lutego. Rosjanom dopisało szczęście – uszkodzenia 2 najnowszych pancerników i krążownika da się usunąć w ciągu kilkunastu tygodni.

Wiceadm. Togo nie daje za wygraną. Czeka tylko, aż wstanie świt. O 10.55, na czele swych pancerników podchodzi do redy Port Arthur i rozpoczyna morderczy ostrzał. Ale wiceadm. Stark już wytrzeźwiał po nocnym balu. Rusza w morze na czele swoich ciężkich okrętów. Zaciekła bitwa trwa niemal godzinę. Rosjanie uzyskują 38 trafień, Japończycy zaledwie 11. Wiceadm. Togo jak niepyszny wycofuje się spod Port Arthur.

Ale w koreańskim porcie Czemulpo, niedaleko od Seulu, Rosjanie nie mają szans. Koreański rząd ogłosił miasto i port strefą neutralną. Stacjonują tu, oprócz rosyjskiego krążownika „Wariag” i kanonierki „Koriejec”, także brytyjski krążownik HMS „Talbot”, francuski „Pascal”, włoski „Etna” oraz amerykańska kanonierka USS „Vicksburg”. Jeszcze wczoraj, 8 lutego, silny zespół japońskich krążowników i torpedowców pod dowództwem kontradm. Sotokichi Uriu wraz ze statkami wyładowanymi piechotą zbliżył się do redy Czemulpo. Łamiąc neutralność miasta i portu, wieczorem i nocą japońscy żołnierze wylądowali pod miastem.

O 8.30 japońskie statki transportowe i okręty zespołu kontradm. Uriu odchodzą z redy Czemulpo na morze. Desant 2,5 tys. żołnierzy piechoty, po zajęciu portu i pozostawieniu tam niewielkich sił, rusza na Seul. Kontradm. Uriu wysyła ultimatum skierowane do rosyjskiego dowódcy kmdr. Rudniewa. Wysyła je dziwną drogą. Najpierw ultimatum otrzymuje japoński konsul w Czemulpo, który następnie zjawia się z nim u konsula rosyjskiego. Carski dyplomata o 9.30 przekazuje je wreszcie na pokład rosyjskiego krążownika. Kontradm. Uriu oficjalnie zawiadamia o rozpoczęciu wojny i żąda, by „Wariag” i „Koriejec” do godz. 12.00 wyszły w morze. W przeciwnym razie eskadra japońska zaatakuje je na kotwicowisku o godz. 16.00. Pisma od japońskiego dowódcy otrzymują także dowódcy okrętów państw neutralnych. Kontradm. Uriu domaga się, by ich jednostki do godz.16.00 opuściły neutralny port, gdyż o tej porze zacznie się japoński atak.

Jest to niesłychane naruszenie prawa międzynarodowego. Dowódca brytyjskiego krążownika HMS „Talbot” kmdr Lewis Bayly znajduje się w niezbyt zręcznym położeniu. Z jednej strony Wielka Brytania jest w formalnym sojuszu z Japonią i brytyjski oficer nie powinien przysparzać kłopotów japońskiemu kontradmirałowi. Z drugiej jednak kmdr Bayly, któremu przysługuje tzw. starszeństwo wśród dowódców wszystkich okrętów stojących na redzie Czemulpo, nie może nie zareagować na łamanie prawa przez Japończyków. Znajduje jednak salomonowe wyjście. Zaprasza dowódców stacjonujących tu okrętów na naradę. Kmdr Marshall z amerykańskiego USS „Vicksburg” odmawia przybycia. Twierdzi, że musi ściśle przestrzegać zasad neutralności.

Narada okazuje się potulnym przyjęciem warunków japońskich. Wszyscy zgodnie oświadczają kmdr. Rudniewowi, że jeśli „Wariag” i „Koriejec” nie wypłyną w ciągu 2 godzin, krążowniki państw neutralnych opuszczą redę Czemulpo. Rosyjski dowódca prosi, by wobec łamania prawa międzynarodowego przez Japończyków okręty państw neutralnych eskortowały jednostki rosyjskie do granicy koreańskich wód terytorialnych, ale brytyjski oficer sprzeciwia się. Spotkanie kończy się uchwaleniem formalnego protestu, bez znaczenia dla schwytanych w potrzask okrętów rosyjskich.

Krążowniki japońskie dysponują 4 działami kalibru 203 mm, jednostki rosyjskie – tylko 2. Japończycy mają na pokładach 38 armat 152 mm, Rosjanie – zaledwie 13. Kmdr Rudniew nie ma ani jednego torpedowca, wiceadm. Uriu dysponuje aż 7. Co więcej, jego zespół ma kolosalną przewagę manewrową nad okrętami rosyjskimi, muszącymi przebijać się na otwarte morze wąskim torem wodnym.

Kmdr Rudniew wraca na pokład krążownika. Zwołuje naradę wojenną. Oficerowie są w bardzo bojowych nastrojach. Mimo miażdżącej przewagi wroga chcą siłą przebijać się do Port Arthur. A gdy nie uda się przebić – sami zatopią oba okręty. Załogi, gdy dowiadują się o decyzji oficerów, wiwatują z entuzjazmu. Wszyscy chcą się bić – aż do końca. Na przestarzałym „Koriejcu”, który ma jeszcze pomocnicze żagle, marynarze rąbią i zrzucają wysokie stengi i gafle masztów, by utrudnić Japończykom celowanie.

O 11.20 „Wariag” i „Koriejec” podnoszą kotwice i ruszają do boju. Na ich pokładach orkiestry grają marsze. Przepiękny widok płynących po honorową śmierć marynarzy porywa załogi okrętów włoskiego, francuskiego, amerykańskiego i nawet brytyjskiego. Marynarze za nic mają wcześniejsze kunktatorstwo swoich oficerów. Stają wzdłuż burt i żegnają Rosjan gromkimi „hurrraaa!”. Na włoskim krążowniku orkiestra zaczyna grać hymn rosyjski.

Z równym entuzjazmem szykują się do boju załogi okrętów japońskich. Wczoraj, w drodze do Czemulpo, krążownik „Takachiho” staranował wynurzającego się wieloryba. Marynarze biorą incydent za dobrą wróżbę. Krwawiący, zapadający się w otchłań pod dziobem japońskiego okrętu olbrzym symbolizuje dla nich Rosję.

Wiceadm. Uriu na widok ruszających do boju Rosjan podnosi na rejach swojego krążownika „Naniwa” sygnał „Proponuję poddać się bez walki”. Kmdr Rudniew nie reaguje. O 11.45 odległość między okrętami maleje do 8300 m. Jako pierwsze odzywają się działa krążownika „Asama”. Po 55 minutach walki „Wariag” płonie. Japońskie pociski rozbijają połowę jego artylerii, pomost bojowy, dalmierze, uszkadzają ster, przebijają kadłub poniżej linii wodnej. Ginie 32 marynarzy, niemal 200 jest rannych. „Koriejec” wysuwa się przed krążownik i ogniem dział osłania jego powrót do portu Czemulpo. Kmdr Rudniew, choć ranny w głowę, zarządza natychmiastowe gaszenie pożaru, naprawę uszkodzonych armat i urządzeń. Chce jak najszybciej znów wyjść w morze i wznowić walkę. Ale krążownik nabiera coraz więcej wody przez dziury po japońskich pociskach. Rośnie przechył na lewą burtę. Nie ma już mowy o drugiej bitwie. Kmdr Rudniew rozkazuje wysadzenie swych okrętów. O 15.55 potężny wybuch rozrywa przednią część kadłuba „Koriejca”. Odłamki lecą w głąb zatoki. Kmdr Bayly interweniuje u rosyjskiego dowódcy, by nie wysadzać krążownika; obawia się, że wybuch uszkodzi jego okręt. Rosjanie otwierają więc zawory w dnie. O 18.00 „Wariag” przewraca się na lewą burtę i osiada na dnie.

Okręty francuski, włoski i brytyjski przyjmują na pokład rosyjskich marynarzy. Amerykanin kmdr Marshall odmawia udzielenia pomocy – obsesyjnie zasłania się wymogami przestrzegania neutralności.

Dochodzi 20.00. Z pokładów obcych krążowników bohaterscy rosyjscy marynarze patrzą, jak tonie podpalony przez załogę rosyjski statek transportowy „Sungari”. Rozpaleni walką, oszołomieni przegraną, nawet nie przeczuwają, że dziś koniec caratu przybliżył się na wyciągnięcie ręki, a Japonia wkroczyła na drogę do mocarstwowości. Nie przypuszczają, że wkrótce obsypie ich deszcz Krzyży św. Jerzego, a oni sami przejdą do rosyjskiego panteonu.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

8 lutego 1923 roku – Archimandryta Paweł Łasztynenko – Smaragd dokonał udanego zamachu na prawosławnego metropolitę warszawskiego Jerzego Jaroszewskiego. Był to jeden najgłośniejszych zamachów politycznych w II RP. Powodem przeprowadzenia zamachu były dążenie metropolity do autokefalii – uniezależnienia Kościoła prawosławnego w Polsce od Rosyjskiej Cerkwi. Dzięki opisowi W. Kalickiego możemy przypomnieć tę zapomnianą historię:

Dochodzi 11.00, gdy przed budynkiem domu zakrystialnego cerkwi prawosławnej przy ul. Zygmuntowskiej nr 13 na warszawskiej Pradze wysiada z dorożki brodaty mężczyzna w średnim wieku. Przed bramą zatrzymuje go policjant – w tym domu mieszka prawosławny metropolita warszawski abp Jerzy, który obawiając się zamachu na swe życie, poprosił władze państwowe o ochronę. Odźwierny kiwa głową, że to swój, archimandryta Smaragd, i policjant wpuszcza przybysza do gmachu.

Archimandryta idzie od razu do sekretariatu i prosi o posłuchanie u arcybiskupa. Metropolita przed południem jest zajęty. Smaragd prosi więc o audiencję o 15.00 lub najwyżej 16.00, bo później nie zdąży na pociąg, Jerzy twardo odpowiada jednak, że to niemożliwe, że najwcześniej może przyjąć niezapowiedzianego gościa o 18.00. Smaragd zgadza się i wychodzi. Przysłuchujący się tej rozmowie 2 sekretarze abp. Jerzego diakon Szatecki oraz świecki sekretarz Kostecki oddychają z ulgą. Rozmowa była bardzo poprawna, wręcz grzeczna, a przecież wszyscy kapłani w polskiej Cerkwi wiedzą o konflikcie między metropolitą i archimandrytą.

Abp Jerzy – Jurij Jaroszewskij – jest z pochodzenia Ukraińcem, urodził się 51 lat temu w guberni podolskiej w rodzinie proboszcza parafii prawosławnej. Już w najmłodszych latach zdecydował się na życie kapłańskie. Kolejne szczeble w hierarchii rosyjskiej Cerkwi osiągał bardzo szybko – w wieku 31 lat został rektorem seminarium duchownego w Tule, a już 3 lata później odbyła się jego chirotonia, czyli udzielenie święceń, na biskupa kaszyrskiego. W 1910 roku został rektorem Petersburskiej Akademii Duchownej, obronił doktorat z homiletyki, pracował w komisji Cerkwi ds. dialogu z anglikanami.

W czasie I wojny światowej został biskupem mińskim i turowskim.

Po rewolucji lutowej wcale nie wykazywał entuzjazmu z obalenia caratu. Przez młodszych księży prawosławnych uznawany za stetryczałego biurokratę, nienadążającego za zmianami porewolucyjnego świata, latem 1917 roku wyjechał z Mińska na sobór rosyjskiej Cerkwi i już nie wrócił do swych rozgorączkowanych wiernych i kapłanów. Tuż po rewolucji bolszewickiej został wyniesiony do godności arcybiskupiej i wkrótce potem wyjechał na Chalki, najmniejszą, zamieszkiwaną zaledwie przez niespełna 200 osób wysepkę greckiego archipelagu Dodekanez na Morzu Śródziemnym. Tam w ciągu niespełna roku napisał po grecku kilka szkiców o najnowszych dziejach rosyjskiej Cerkwi.

Ale w 1919 roku znienacka wyruszył w pole. Dosłownie w pole – dołączył bowiem do wojsk białych i został biskupem eparchii charkowskiej, w granicach obszaru kontrolowanego przez oddziały kontrrewolucyjne.

Po zwycięstwie bolszewików zdołał ewakuować się z grupą księży prawosławnych z portu w Noworosyjsku. Przez Stambuł, Saloniki dotarł do Włoch, gdzie przyjął obowiązek zarządzania rosyjskimi parafiami prawosławnymi.

I właśnie we Włoszech wypatrzyła go dyplomacja odrodzonego państwa polskiego. Dla rządów II RP wyszukanie odpowiedniego kandydata na zwierzchnika Cerkwi w Polsce, kandydata, który przeprowadziłby uniezależnienie jej od Cerkwi rosyjskiej, miało pierwszorzędne znaczenie polityczne. Abp Jerzy zaś podczas sondażowych rozmów we Włoszech z wysłannikami polskiego rządu zadeklarował, że doprowadzi do usamodzielnienia prawosławia w Polsce od patriarchy moskiewskiego.

Zaraz po przyjeździe do Polski władze państwowe odsunęły od zarządzania diecezją chełmsko-warszawską biskupa grodzieńskiego Włodzimierza; tymczasowym biskupem chełmsko-warszawskim został Jerzy. W sprawie autokefalii abp Jerzy zrazu kluczył, ale w końcu, już po zakończeniu wojny polsko-bolszewickiej, w rozmowach w Moskwie z patriarchą moskiewskim i Wszechrusi Tichonem wystąpił o przyznanie polskiej cerkwi niezależności. Przekonywał Tichona, że tylko autokefalia Cerkwi w Polsce zapobiegnie konfliktom prawosławnych wiernych z państwem.

Patriarcha Tichon zgody na autokefalię nie dał, zatwierdził jednak Jerzego na diecezji chełmsko-warszawskiej. Arcybiskup krok po kroku, ze wsparciem rządu, parł do ustanowienia autokefalii. Część prawosławnych biskupów i duchownych uważała jednak, że usamodzielnienie Cerkwi w Polsce byłoby sprzeczne z prawem kanonicznym. Abp Jerzy przeciwników autokefalii zignorował, pośpiesznie wyświęcił na biskupa zwolennika autokefalii archimandrytę Aleksandra i zwoławszy sobór biskupów (w liczbie 3 zwolenników uniezależnienia Cerkwi w Polsce), doprowadził do formalnego złożenia wniosku o ustanowienie autokefalii w patriarchacie w Konstantynopolu.

Wśród prawosławnych księży w Polsce nie brakuje przeciwników polityki abp. Jerzego. Jednym z nich jest archimandryta Smaragd, Rosjanin Paweł Łatyszenkow, który otwarcie występuje przeciw arcybiskupowi. W zeszłym roku Smaragd miał zostać biskupem słuckim, ale chirotonię zablokował abp Jerzy. Pod pozorem porzucenia eparchii przez Smaragda metropolita suspendował archimandrytę. Smaragd później udowodnił, że mieszkał wtedy u chorego ojca, ale Jerzy swej decyzji nie zmienił.

O 19.00 archimandryta Smaragd znów zjawia się przed bramą domu przy Zygmuntowskiej. W sekretariacie abp. Jerzego Smaragd rozmawia dłuższą chwilę z oboma sekretarzami metropolity. Ze swego gabinetu wychodzi metropolita, prosi Smaragda do środka, zamyka drzwi na klucz. Zaniepokojeni sekretarze decydują się podsłuchać rozmowę przez drzwi, ale glosy metropolity i archimandryty są spokojne.

Mija godzina. W sekretariacie zjawia się metropolita wołyńsko-krzemieniecki abp Dionizy i pyta sekretarzy, czy mógłby rozmawiać z Jerzym. Kostecki puka i usiłuje wejść, ale drzwi są nadal zamknięte. Pyta więc przez nie, czy gość będzie przyjęty. Abp Jerzy także przez drzwi odpowiada, by Dionizy zaczekał w saloniku.

Sekretarz odprowadza abp. Dionizego do salonu gościnnego, sam zaś wraca do sekretariatu. Ledwie zaczyna przerwaną rozmowę z Szateckim, gdy za drzwiami gabinetu Jerzego rozlega się strzał. Po nim drugi. I jeszcze trzeci. Kostecki z diakonem Szateckim zrywają się na nogi. Drzwi gabinetu metropolity otwierają się. Z czerwoną jak burak twarzą wybiega z nich archimandryta Smaragd. Najwyraźniej z emocji traci orientację i wbiega do saloniku, w którym na rozmowę oczekuje abp Dionizy. Nie widzi drzwi wyjściowych i wraca do sekretariatu. Dostrzega Szateckiego i nagle ostro pyta:

 – A ty kto!?

I nie czekając na odpowiedź, woła:

 – Zabiłem metropolitę!

Smaragd robi jeszcze 2 kroki ku wyjściu, po czym opada na krzesło. Sekretarze i metropolita Dionizy wpadają do gabinetu gospodarza. Metropolita leży na podłodze, na boku. Z rany na skroni sączy się wąski strumyczek krwi.

Policjant sprzed bramy alarmuje pobliski posterunek na Wileńskiej 11. Niemal natychmiast przyjeżdżają zastępca komendanta warszawskiej policji Henryk Charlemagne i naczelnicy wydziału śledczego Sonneberg oraz Kurnatowski. Sędzia śledczy Jerzy Luksemburg zjawia się parę minut po policjantach. Podczas rewizji funkcjonariusze znajdują w kieszeni Smaragda potężny pistolet Steyr-Hahn. Zabójca strzelał 3 razy, trafił raz – w skroń.

Podczas przesłuchania Łatyszenko zeznaje, że zabił, bo metropolita go skrzywdził, suspendował na podstawie niesprawdzonych, fałszywych donosów. Skrzywdził też 4 archijerejów – dwóch z nich za drobne wykroczenia zmusił do wyjazdu z Polski.

O głównym sporze z ofiarą, o autokefalię Cerkwi w Polsce, zabójca wobec przedstawicieli władz państwowych przytomnie nawet się nie zająkuje.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

Historia, która wydarzyła się 5 lutego 1869 roku do dziś rozpala wyobraźnię wielu ludzi. Nieopodal miasteczka Dunolly w australijskim stanie Victoria, około 100 kilometrów od Melbourne, dwaj Kornwalijczycy – 32-letni John Deason35-letni Richard Oates – jak wielu podobnych im ludzi, szukali szczęścia. I można powiedzieć, że udało im się je znaleźć, choć oczywiście wszystko zależy od tego, jak definiuje się szczęście. Tym razem szczęście nazywało się „Welcome Stranger” (Witaj Nieznajomy) i ważyło ponad 70 kilogramów. Oto relacja W. Kalickiego:

Uderzający w twardą ziemię niedużym kilofem mężczyzna przypomina nieco bajkowego trolla: nieforemny kapelusz z opadającym, niezbyt szerokim rondem spoczywa na zbyt dużej, jak na dość szczupłe ciało, głowie. Dysproporcję tę podkreśla jeszcze zmierzwiona siwa broda. Mężczyzna ma na sobie sfatygowaną koszulę z odpiętym kołnierzykiem, a na niej nosi złachaną kamizelkę. Zwyczajne czarne spodnie opadają na zniszczone buty z mocnymi podeszwami.

John Deason od późnego ranka kopie kilofem między korzeniami drzewa eukaliptusowego. Po ostatnich burzach zazwyczaj suchy jak pieprz grunt w okolicach Czarnej Rafy, na złotonośnym polu Moliagul w dystrykcie Dunolly, w australijskiej prowincji Wictoria, 200 km na północny zachód od Melbourne, jest wilgotny, a liczne zagłębienia i doły wykopane przez poszukiwaczy złota pełne są wody. To dobry czas na wymywanie na wielkich sitach złotych okruszków z ziemi. Deason właśnie spulchnia ilastą czerwoną ziemię, by potem rzucać ją łopatą na sito i wymywać złoty urobek. 32-latek Deason jest Kornwalijczykiem, podobnie jak jego wspólnik i przyjaciel, o 3 lata starszy Richard Oates. Obaj przypłynęli do Australii przed 7 laty zwabieni sławą bogatych złóż złotonośnych Victorian Gold Fields w dystrykcie Dunolly. Gorączka złota zaczęła się na tych terenach już na początku lat 50. XIX wieku i trwała, nie słabnąc, przez całe lata 60. W tym czasie z pól Wiktorii wydobyto ogromną ilość – 1100 t – czystego złota. Tajemnicą poliszynela było jednak to, że wielu poszukiwaczy wolało nie zgłaszać władzom wydobytego przez siebie kruszcu i nie sprzedawać go po cenach oficjalnych działającym w hrabstwie Dunolly bankom. Brytyjska administracja kolonialna szacuje, że przynajmniej drugie tyle wydobytego złota poszukiwacze zataili przed nią. A to znaczy, że w ciągu 20 lat z aluwialnych gruntów Pól Wiktorii wydobyto grubo ponad 2 tys.  t kruszcu. Nie ogólna masa pozyskiwanego w Dunolly złota jednak najbardziej rozpalała i ciągle rozpala wyobraźnię poszukiwaczy, lecz liczba znalezionych tam samorodków. Ponad 1300 samorodków o wadze przynajmniej 600 g każdy – to rekord wśród aluwialnych pól złotonośnych na świecie. Wśród nich aż 400 samorodków ważyło przynajmniej 3 kg! Największy znaleziony na świecie samorodek wykopano 9 czerwca 1858 roku w Ballarat, w połowie drogi z Moliagul do Melbourne. Ważył 70 kg 30 dkg.

Na polach Wiktorii już od blisko 30 lat znalezienie wielkiego samorodka nie jest sensacją, lecz wydarzeniem na tyle częstym, że część poszukiwaczy w szczycie gorączki złota ograniczała się do polowania na wielkie kęsy żółtego metalu, zaniedbując mozolne przepłukiwanie ton ilastej gleby w poszukiwaniu złotego piasku.

Najlepsze czasy Pola Wiktorii mają jednak za sobą. Wydobycie kruszcu spada z roku na rok, znalezienie samorodków zgłaszane jest coraz rzadziej, a te wykopane bryłki kruszcu są coraz mniejsze. W dystrykcie Dunolly pozostało już niewielu z ponad 500 poszukiwaczy, którzy pracowali tu kilkanaście lat temu, w szczycie gorączki złota. Mimo to większość działek złotonośnych na polu Moliagul, które ma 3 mile długości i mniej więcej milę szerokości, jest ciągle obsadzona przez kilku, jak ich tu nazywają, prawdziwych twardzieli. Zwykle zarabiają na znalezionym złocie wystarczająco dużo, by wieść pracowite, ale wygodne życie. W latach 50. XIX wieku wszyscy poszukiwacze mieszkali w namiotach, ale teraz spora część z nich pobudowała na swoich działkach domy, niektóre całkiem spore; wielu założyło rodziny. Także Deason ma rodzinę – żonę i małego syna.

Murowany domek Deasona stoi na działce o powierzchni 300 stóp kwadratowych – to aż 3 połączone standardowe, 100-stopowe działki z czasów złotej gorączki. Teraz na większość z nich nie ma już chętnych. Oates ma działkę po sąsiedzku. Przez ich ziemie przechodzą tuż pod powierzchnią gruntu złotonośne żyły czerwonych iłów. Deason i Oates, gdy tylko padały deszcze, wypłukiwali złoto na swych gruntach. Gdy gdzieś w Dunolly znaleziono większy samorodek, ruszali tam do pracy w poszukiwaniu szczęścia. Podczas suszy, z pomocą żony Deasona, uprawiali warzywa na 80-akrowej działce rolnej Deasona niedaleko Moliagul.

Deason z rozmachem uderza kilofem w miękką ziemię.

Wraz ze wspólnikiem ma teraz chude miesiące. Od dawna nie znalazł choćby niewielkiego samorodka, ich oszczędności dawno się skończyły. Tydzień temu handlarz odmówił mu worka mąki na kredyt, a wczoraj inny handlarz odwiedził go w domu – tylko po to, by przypomnieć, że minął termin oddania mu kilku szylingów.

Wzruszywszy kilofem ilastą ziemię, Deason wybiera ją łopatą z bardzo długim styliskiem z dna głębokiej na mniej więcej 10 cali jamy. Potem płucze urobek na wielkim sicie prymitywnej maszyny płuczącej.

Deason pracuje w miejscu niezbyt obiecującym – od lat rozbijają tu namioty poszukiwacze złota.

Teraz Deason kopie pod wielkim eukaliptusem, dokładnie tam gdzie kilka lat temu jeden z poszukiwaczy próbował rozbić namiot, ale natrafił na coś twardego bardzo płytko w ziemi i uznawszy, że to kamień, przeniósł się z noclegiem parę metrów dalej.

Deason bierze zamach. Ostrze trafia – nie więcej niż 2 cale pod powierzchnią – na opór. Za drugim razem znów uderza w coś twardego. Trzecie uderzenie kilofem tuż obok kończy się tak samo.

 – Cholera, chciałbym, żeby to był samorodek – wzdycha Deason.

Potem klęka, ostrożnie rozgarnia tłustawą, wilgotną ziemię. Jego zgrubiałe od ciężkiej pracy dłonie ledwo wyczuwają jakieś ostre krawędzie. Między grudami iłu mocno błyska czyste złoto.

Deason sięga po kilof i wbija go w ziemię. Próbuje podważyć samorodek, ale nie ma siły. Zapiera się, wreszcie trzonek pęka z trzaskiem. Deason bierze solidny łom. Wbija go w grunt obok złotych błysków, rękami obkopuje bryłę złota. Gdy stwierdza, że ma ona co najmniej kilkanaście cali długości, robi mu się gorąco z wrażenia. W końcu zapiera się i wyrywa łomem samorodek na powierzchnię.

Jest ogromny, na oko ma z 0,5 m długości. Złoto jest gęsto przerośnięte kwarcem.

Deason woła syna, kręcącego się obok odległego o niespełna 70 m domu. Chłopak gapi się jak zahipnotyzowany na wielką bryłę. Ojciec wysyła go po wspólnika. Oates kopie ziemię do wypłukiwania kruszcu nieopodal, na swojej działce, nieco poniżej płuczki urobku. Przychodzi niezwłocznie. W milczeniu kontempluje wielkość i urodę znaleziska.

 – Co o tym sądzisz, Dick, jest to warte 5 tys. funtów? – pyta z nadzieją w głosie Deason.

 – Och, chyba bardziej z 2 tys. – odpowiada Oates, któremu wydaje się, że w bryle samorodka zdecydowanie przeważa kwarc.

Przybiega żona Deasona. Zachwyty trwają krótko. Znalezisko trzeba szybko ukryć. Na tych terenach jest mnóstwo facetów, którzy zrobiliby wszystko, by posiąść taki skarb. Parę strzałów ze strzelby załatwiłoby sprawę. Obaj wspólnicy jeszcze bardziej boją się licznych w tych stronach biednych robotników chińskich.

Po krótkiej naradzie Deason przyprowadza z domu ręczny wózek. Obaj mężczyźni z wysiłkiem dźwigają samorodek na wózek. Przykryte starą kurtką znalezisko wiozą do pobliskiego domku Deasona. Tam ustawiają przepiękny samorodek na palenisku, obkładają go suchym drewnem i rozpalają wielki ogień.

Dzień upływa im na dokładaniu drewna i popijaniu podłego lokalnego piwa – oszczędnie, bo z braku kredytu mają go niewiele, a za nic nie chcą zdradzić nikomu, co znalazł Deason.

Dochodzi 20.00, niebo powoli szarzeje. Obaj mężczyźni wygaszają ogień. Czekają jeszcze 2 godziny, by rozpalony samorodek wystygł. Potem obaj młotkiem i obuchem siekiery obtłukują zeń kwarc. Na spodzie samorodka tkwi w kwarcu kawał litego złota o wadze 58 kg. Obłupany kwarc zawiera mnóstwo sporych kęsów kruszcu. Wspólnicy przewożą nocą złotonośny kwarc samorodka do tzw. Baterii Udeya, gdzie wytapiają mnóstwo złota.

Jakimś cudem o znalezisku dowiadują się znajomi i sąsiedzi Deasona i Oatesa. Nocą przychodzą do domku kolejni goście. Upojeni sukcesem – bo nie odrobiną piwa – wspólnicy hojnie obdarowują przybyszów kawałkami złota z nieistniejącego już samorodka. Ktoś – właściwie nie wiadomo kto – mówi o nim Welcome Stranger: Witaj, Nieznajomy. Do rana nikt już nie nazywa znaleziska inaczej.

W końcu także Deason odkłada sobie na pamiątkę kawałek samorodka.

Gdy nazajutrz obaj sprzedają w banku wytopione złoto, okazuje się, że jest go 70 kg i 680 gramów – o 380 gramów więcej, niż zawierał złota Welcome znaleziony w Ballarat.

Największy znaleziony na świecie samorodek widziały tylko 4 osoby: John Deason, jego żona, John Oates i mały synek Deasonów.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

4 lutego 1930 roku doszło do poważnego kryzysu dyplomatycznego na linii Paryż – Moskwa. Powodem było tajemnicze zniknięcie rosyjskiego generała Aleksandra Kutiepowa, uczestnika wojny z Japonią i walk z bolszewikami. W chwili rozgrywania się wypadków, które przedstawia nam dziś W. Kalicki nie wiedziano jeszcze, że generała porwała grupa rosyjskiej policji politycznej, a swego żywota dokonał trzy miesiące później w moskiewskim więzieniu NKWD:

Paryscy roznosiciele prasy mają pełne ręce roboty. Wielu przechodniów kupuje naraz po 2 i po 3 różne tytuły. Od dawna już żadna sprawa nie wywoływała w Paryżu takich emocji jak tajemnicze zniknięcie gen. Kutiepowa. Został porwany przez czekistów czy może jednak wyruszył w tajnej misji do Związku Radzieckiego, by tam stanąć na czele antykomunistycznego powstania? Żyje czy został zamordowany?
Aleksander Pawłowicz Kutiepow był jedną z kluczowych postaci rosyjskiej emigracji politycznej na Zachodzie – kierował Rosyjskim Związkiem Ogólnowojskowym (ROWS), centralą jednoczącą rozmaite organizacje białogwardzistów marzących o obaleniu reżymu bolszewików.
Jako młody oficer brał udział w wojnie z Japonią w 1905 roku, podczas wojny światowej dosłużył się dowództwa pułku piechoty. Po wybuchu rewolucji bolszewickiej od razu wstąpił w szeregi kontrrewolucyjnej Armii Ochotniczej. Najpierw dowodził dywizją piechoty, a latem 1918 roku, gdy biali Rosjanie zajęli port Noworosyjsk, mianowany został gubernatorem generalnym obszaru Morza Czarnego. Potem dowodził korpusem w armii Denikina i bił się z bolszewikami na południu Rosji, w szeregach armii gen. Wrangla. Zasłynął osobistą odwagą; o jego talentach dowódczych mawiano już różnie. Po klęsce i ucieczce białych Rosjan Wrangla z Krymu gen. Kutiepow, wraz ze swoimi oddziałami, ewakuowany został w zimie 1920 roku do Turcji, na półwysep Gallipoli. W końcu, przez Bułgarię, trafił do Francji.
W Paryżu Kutiepow zorganizował i stanął na czele kombatanckiej organizacji „gallipolijczyków”, swoich byłych żołnierzy, którzy po klęsce Wrangla przeszli przez obóz na Gallipoli. Przed 2 laty, po śmierci gen. Wrangla, Kutiepow został szefem ROWS.
W liczącej 300 tys. białych Rosjan emigracji we Francji energiczny, przystojny, z posiwiałymi skroniami i przyczernioną brodą Kutiepow cieszył się opinią „żelaznego generała”, zdecydowanego na wszystko, przebiegłego konspiratora. W rzeczywistości był niepoważnym nieudacznikiem, żyjącym w świecie złudzeń. Gen. Korniłow mawiał o nim szyderczo, lecz trafnie, że był „człowiekiem o lwim sercu i baranim mózgu”. Reputację generała nadszarpnęła operacja „Trust”, gigantyczne przedsięwzięcie bolszewickich tajnych służb, nadzorowane przez Biuro ds. Dezinformacji OGPU (następcy osławionej Czeka), w którym zaangażowano ponad 5 tys. funkcjonariuszy i agentów. Zorganizowali oni fikcyjną Monarchistyczną Organizację Rosji Środkowej, rzekomo kierującą antybolszewickim podziemiem w Związku Radzieckim. Nawiązała ona kontakt z organizacjami białych Rosjan na Zachodzie i łudziła je informacjami o rychłym wybuchu powstania przeciw czerwonej władzy. Agenci „Trustu” przeniknęli do organizacji emigracyjnych i zdołali zwabić do ZSRR, w fikcyjnych tajnych misjach, wielu ich działaczy. W taki sposób ujęto w ZSRR i zamordowano najsłynniejszych tajnych agentów lat 20.: Borysa Sawinkowa i agenta brytyjskiego Sidneya Reilly’ego. Zwabiono także gen. Kutiepowa, który przed 4 laty potajemnie wyruszył z Paryża do ZSRR, by zreorganizować rzekomo istniejące tam rozległe podziemie zbrojne. Przestrzeżony tuż przed przekroczeniem sowieckiej granicy Kutiepow szczęśliwie wrócił do Francji.
Ani ta przygoda, ani ujawnienie przed 3 laty operacji „Trust” przez Moskwę i skompromitowanie w ten sposób nieudolnej, naiwnej, przeżartej przez agenturę OGPU białej emigracji niczego gen. Kutiepowa nie nauczyły. Owszem, nie krył obaw przed zamachem agentów Kremla na swoje życie i nie rozstawał się z ochroniarzami, wiernymi mu „gallipolijczykami”. Nie wierzył jednak, by sowieckie tajne służby mogły spenetrować jego otoczenie. Tymczasem OGPU zdołało zwerbować m.in. adm. Kryłowa, gen. Monksjewicza – którego następnie sowieccy agenci zamordowali – a nawet byłego szefa sztabu gen. Kutiepowa z lat wojny domowej, zaprzyjaźnionego z nim gen. Steifona.
Na nieszczęście dla Kutiepowa Moskwa widziała w nim groźnego przeciwnika, a nie bezsilnego, nieudolnego emigranta, jakim był w rzeczywistości. Rozkaz porwania i dostarczenia go na Łubiankę osobiście wydał Stalin. Plan akcji przygotował Jakow Izaakowowicz Sieriebrianski, szef Oddziału I Zarządu Zagranicznego OGPU, zwanego w czekistowskim żargonie „administracją zadań specjalnych”, czyli organizacją zabójstw za granicami ZSRR. Na miejscu, w Paryżu, akcję przygotował doświadczony oficer OGPU Siergiej Puzicki, który wcześniej brał udział w operacji „Trust”. Porwanie poszło jak z płatka. Przed 9 dniami zdradziecki gen. Steifon o 10.30 wywabił generała bez asysty ochroniarzy z domu przy ul. Rousselet. Steifon skłamał, że w rosyjskiej cerkwi niedaleko od domu Kutiepowa czeka na posłuchanie 2 emisariuszy antysowieckiego podziemia, którzy świeżo przybyli z Rosji. W rzeczywistości w szarej limuzynie czaili się rezydent OGPU w Paryżu Nikołaj Kuźmin i nielegał OGPU we Francji Andriej Fichner. Pomagał im autentyczny paryski policjant w mundurze, potajemny członek partii komunistycznej. Użycie do pomocy policjanta było pomysłem Sieriebrianskiego – w ten sposób przypadkowi świadkowie porwania byliby pewni, że obserwują aresztowanie w majestacie prawa przez francuską policję.
Akcja przebiegła sprawnie. Na ulicy Oudinot idącemu pieszo Kutiepowowi zajechały drogę duża szara limuzyna i mniejszy czerwony samochód. Generała po krótkiej szamotaninie obezwładniono i przewieziono do sowieckiej ambasady przy ulicy Grenelle. Stamtąd natychmiast wyruszono samochodem z uprowadzonym do portu w Breście, gdzie czekał już sowiecki statek handlowy. By zyskać na czasie i umożliwić bezpieczną podróż agentów, po południu Steifon zatelefonował do zaniepokojonej żony gen. Kutiepowa i obiecał, że dowie się, gdzie jest mąż – pod warunkiem że zachowa ona w tej sprawie całkowitą dyskrecję.
Szczęście opuściło porywaczy już na pokładzie statku. Zamroczony eterem gen. Kutiepow dostał zawału serca i zmarł.
Nie wie o tym prowadzący śledztwo najlepszy komisarz francuskiej policji politycznej François Bidet. Ale i tak do dziś zdołał zgromadzić imponującą wiedzę o przebiegu porwania. Sklepik z tytoniem, założony przed paroma miesiącami w pobliżu domu, gdzie mieszkał Kutiepow, przez nieznanych nikomu rosyjskich emigrantów, w dniu porwania został zlikwidowany. Właściciele znikli. Posługacz szpitalny Alzatczyk Steinmetz, trzepiąc dywan w oknie Szpitala św. Jana, zauważył, że przy brodatym mężczyźnie w kapeluszu, idącym ulicą Oudinot w stronę rosyjskiej cerkwi, zatrzymała się szara limuzyna. 2 pasażerowie z pomocą francuskiego policjanta ujęli mężczyznę, wepchnęli go do samochodu i wszyscy razem odjechali. Steinmetz zrazu nie zgłosił tego na policję, gdyż był przekonany, że aresztowania nieznajomego dokonała właśnie paryska policja.
Podobnie zareagował agent policji Chaveau, gdy krótko po 11.00 zobaczył w pobliżu pl. Vauban duży szary samochód prowadzony przez szofera, a w nim czterech gwałtownie szamoczących się mężczyzn. Jeden z nich, po cywilnemu, zatykał ręką usta mężczyźnie z czarną brodą. Chaveau nie zareagował, gdyż jednym z pasażerów przytrzymujących szarpiącego się brodacza był umundurowany francuski policjant. Tuż za limuzyną pędziło małe czerwone auto.
Chaveau dopiero dziś zgłasza się do komisarza Bidet i składa zeznania. Komisarz nie ma już cienia wątpliwości, że porwania dokonała jaczejka sowieckich agentów.
Wątpliwości w tej sprawie nie ma też prasa. Tylko komunistyczna „L’Humanité” drukuje sowieckie oświadczenia, próbuje zacierać ślady. Reporterzy pism „Echo de Paris”, „Ami du Peuple” i „Paris-Midi” prowadzą niezależne śledztwo dziennikarskie i ujawniają kolejnych agentów OGPU śledzących w ostatnich dniach Kutiepowa oraz świadków, którzy widzieli duży szary samochód z 4 pasażerami i małe czerwone auto jadące pośpiesznie w stronę północnego wybrzeża Francji.
Deputowani francuscy Taitenger i Scapri od rana domagają się w parlamencie, by rząd uchylił eksterytorialność sowieckiej ambasady przy ulicy Grenelle i dokonał tam rewizji. Emigracyjne pismo rosyjskie „Wozrożdienije” publikuje oświadczenie: „A więc władza sowiecka czyni gen. Kutiepowa swym zakładnikiem, a tym samym niejako oświadcza nam, że możemy wszystkich jej agentów zagranicznych również uważać za swych zakładników”.
Deklaracja „Wozrożdienija” wzbudza panikę przy ulicy Grenelle. Sowiecki ambasador Dowgalewski czym prędzej jedzie do premiera Tardieu i domaga się otoczenia gmachu ambasady kordonem uzbrojonej francuskiej policji. Na wieść o tej interwencji słynący ze zjadliwości prawicowy publicysta Léon Daudet oświadcza: „Jeżeli istnieją bandyci przebrani w mundury policjantów, to na ulicy Grenelle znajduje się przywódca tych bandytów, przebrany w mundur ambasadora”. Po tej ripoście panika przy ulicy Grenelle sięga zenitu. W oknach ambasady jej pracownicy z rewolwerami i latarkami w ręku wypatrują napastników. O zmroku gmach otaczają bojówki uzbrojonych członków francuskiej partii komunistycznej. Ale z wyjątkiem francuskiej prasy nikt ambasady nie atakuje.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

3 lutego 1558 roku na Sejmie w Piotrkowie poseł sandomierski Kietliński oddał Zygmuntowi Augustowi akt nieprawnie przywłaszczonej dzierżawy królewskiej. Jego śladem natychmiast poszli inni posłowie w większości protestanci - kalwini, jak Mikołaj Rej. Później z wielkim ociąganiem zrobili to senatorowie. Król podziękował za ten piękny uczynek obywatelski i nie przyjął aktów nadania. Senatorowie szybko sięgali po pergaminy a posłów sam król przymuszał do odbioru. Zygmunt August nie uważał, aby jego nadania były bezprawne. Szlachta tworząca ruch egzekucyjny uważała, że były bezprawne, bo choć nadane przez króla, to jednak bez wiedzy i zgody Sejmu. Nasza fantastycznie obywatelska ówczesna klasa średnia chciała naprawić wkradający się od jakiegoś czasu błędny proceder, aby wzmocnić władzę królewską czyli państwo. Historia zatacza koło. Ciekawe, czy ktoś z dzisiejszej średniej klasy wytknął by błąd rządzącym kosztem swoich przywilejów? W. Kalicki przypomina nam dziś tamto wydarzenie:

Rankiem do posłów na sejm zwołany do Piotrkowa przychodzą wojewoda sandomierski Wawrzyniec Spytek Jordan i kanclerz wielki koronny Jan Ocieski w towarzystwie wojewody poznańskiego Marcina Zborowskiego. Ocieski i Jordan to zaufani doradcy króla Zygmunta Augusta, szczodrze nagradzani przez monarchę licznymi nadaniami i przywilejami. Kanclerz przemawia do posłów w imieniu króla: przekonuje, iż główne postulaty posłów, jako to zacieśnienie unii z Litwą wedle żądań strony polskiej, kwestia respektowania swobód religijnych, wreszcie rewindykacja dóbr i przywilejów królewskich znajdujących się w nieprawnym posiadaniu osób prywatnych, muszą być odłożone do następnego sejmu. Reformatorsko nastawiona część szlachty od dawna już domaga się wykonania, czyli egzekucji, dawnych praw dotyczących tych kwestii. Król nie jest zainteresowany wykonaniem programu egzekucjonistów. Monarcha oparł się na nowej elicie władzy, którą przywiązuje do siebie licznymi nadaniami królewszczyzn. Nadawał je zresztą licznie i swym przeciwnikom, by ich przekupić, zwłaszcza w czasach swej walki o małżeństwo z Barbarą Radziwiłłówną.
Kanclerz Ocieski w imieniu monarchy wzywa posłów do zajęcia się raczej uchwaleniem podatku na wojsko niż roztrząsaniem, kto i jakie beneficja królewskie nieprawnie dzierży.
Odpowiada mu poseł ziemi sandomierskiej Kietliński. Twardo mówi on, że z takich przemówień jak kanclerza nie wyniknie nic dla Rzeczypospolitej dobrego, i wzywa ogół posłów: „Aby nas obwiniać [o szukanie bezprawnych majątków u innych, gdy samemu nie jest się bez winy] nie można było, dajmy im asumpt, czyniąc tak: jeśli jest między nami ktoś, kto wbrew prawu trzyma jakie majątki, chodźmy wszyscy z tym do króla, pana naszego, i oddajmy mu wszystko nieprawnie trzymane. I wezwijmy też panów z rady, aby uczynili to samo. Wszak nam obiecują i przysięgają, że nie chcą w tej sprawie szkodzić Rzeczypospolitej ani usprawiedliwiać swej nieprawości. Ujrzyjmy zatem, jak czynią to, co obiecali. A jeśli tak istotnie uczynią, egzekucja może się dokonać w kilka dni raptem”.
Na koniec Kietliński deklaruje: „A jeśli uczynią, jak powinni i obiecywali, wtedy o obronie granic radzić będziemy”.
Nikt nawet nie zamierza głosować nad wnioskiem Kietlińskiego. Posłowie wołają: „Tak! Tak! Zgoda! Chodźmy!”, wstają hurmą i idą do swych stancji po dawne nadania ziem dziś przez nich nieprawnie trzymanych. Nie mija czasu wiele, gdy tłum posłów wkracza do sali rady. Za stołem, w otoczeniu rady i senatorów, siedzi Zygmunt August. W imieniu posłów przemawia do monarchy Mikołaj Sienicki:
 „Nic innego w rządzeniu Rzecząpospolitą nie przeszkadza bardziej niźli łakomstwo tych, którzy dobra Rzeczypospolitej zabrali, choć wszędzie oni, także w radzie Waszej Królewskiej Mości, oświadczają, że dla dobra Rzeczypospolitej zwrócić je są gotowi. I oto my, osądziwszy się sami, co kto z nas wbrew prawu trzyma, przyszliśmy do Waszej Królewskiej Mości i zwracamy Rzeczypospolitej nieprawne przywileje jakie kto ma, składamy je u stóp Waszej Królewskiej Mości. A radzi jesteśmy, że to czynimy, bo wiemy, że w tym przypadku najtrudniej było o pierwszy krok. A mamy tę nadzieję, że inni, czy to z rady Waszej Królewskiej Mości, czy też ci, co tu prywatnie są obecni, kimkolwiek by byli, uczynią to co i my, zaraz, nie dając się w tym dziele napominać”.
Sienicki kończy przemowę zawoalowaną groźbą pod adresem tych obecnych na sali możnych, którzy by pójść w ślady posłów nie chcieli – czeka ich infamia.
Teraz po kolei posłowie podchodzą do stołu królewskiego. W ciszy jak makiem zasiał każdy głośno oświadcza, jakież to dobra ziemskie czy też myta, od przeprawy przez rzekę, grobli, mostu, z rogatek, ciągle nieprawnie dzierży. Poczem nieważne już nadanie składa na stole przed królem.
Na stole rośnie góra papierów. A wszystko odbywa się w ciszy, w niemym zadziwieniu tłumu świadków.
Przed królewskim stołem stają kasztelan krzywieński Marcin Zborowski, pan Herbutt, kasztelan lubaczowski i podkomorzy łęczycki Stanisław Lasocki. Zwracając swe kasztelanie i podkomorstwo, zgodnie trzej oświadczają, iż dobra, jakie teraz oddają, nie są bynajmniej trzymane bezprawnie, bo ich przodkowie otrzymali je za wielkie dla Rzeczypospolitej zasługi i krew dla niej przelaną. Wolą je wszakże oddać, gdy wolność Rzeczypospolitej tego wymaga.
Gdy już wszyscy posłowie swe papiery rzucili na stół i przyległe doń ławy, wstaje jeden z możnych panów, członek królewskiej rady, podskarbi koronny Stanisław Tarnowski. W ręku trzyma papiery z nadaniami, które do dziś dzierży. Tarnowski grzecznie dziękuje monarsze za wszystkie dobra i tyczące się ich dokumenty kładzie na stos podobnych im, choć wartością o wiele skromniejszych, papierów rzuconych przez posłów. Podskarbi dodaje jeszcze, że Bogu dziękuje, iż doczekał się takiego dnia, a posłom dziękuje za to, że dali asumpt do tak szlachetnych czynów.
Ledwie Tarnowski kończy, wstają inni z wielkich panów: senatorowie, arcybiskup, biskupi, wojewodowie, kasztelanowie. Każdy objaśnia wszem i wobec, jakie to dobra trzymane nieprawnie oddaje, po czym rzuca papier na stół przed królem. Wielu z możnych panów, czując już podczas wystąpień posłów niezwykłą podniosłość chwili, posłało sługi swe do kwater po stosowne dokumenty. Ci, którzy dokumentów z nadaniami na sejm nie przywieźli, wszem i wobec opowiadają o swych nieprawnie dzierżonych dobrach i przywilejach i deklarują, że niezwłocznie je zwrócą.
Wojewoda podolski i marszałek wielki koronny Jan Mielecki zwraca ogromnej wartości nadania otrzymane od siedzącego na sali Zygmunta Augusta – królewszczyzny i kilkanaście wiosek w województwach ruskim i podolskim. Król nigdy Mieleckiemu nie ufał – wyniesienie go na urząd marszałka wielkiego koronnego i nadania te były typowym posunięciem Zygmunta Augusta, mającym zneutralizować niezbyt chętnych mu wielkich panów.
Jan Mielecki, oddawszy teraz nienależne dobra królowi, prosi monarchę, by ten odebrał mu i województwo, i marszałkostwo, jeśli tylko uzna, że dzierży je niezgodnie z prawem. Potem Mielecki stawia przed obliczem Stanisława Augusta swego syna, który publicznie zwraca ekspektatywę, czyli obietnicę objęcia w przyszłości, na starostwo grodzkie.
Ale niejeden z możnych rzuca na ofiarny stos przed królem dokumenty pomniejszej wagi, skrzętnie pomijając najintratniejsze z dóbr, które winien oddać.
Gdy panowie z rady kończą zwracać swe nadania, dokumenty piętrzą się na stole przed królem, na sąsiednich ławach, a na podłodze ścielą się na kształt grubego dywanu.
Stanisław August siedzi nieporuszony. Gdy wystąpienia kończą się, wstaje i usuwa się z radą królewską radzić na stronie.
Po zakończeniu narady wolę Zygmunta Augusta oznajmia posłom kanclerz Jan Ocieski, jeden z większych beneficjentów wątpliwych nadań królewskich (jest on też kasztelanem bieckim, starostą generalnym krakowskim, starostą grodowym sądeckim, dzierżawcą tenuty olsztyńskiej i ziem w Samborskiem, nadto dzierży on miasteczka Dobczyce i Czarnogórę wraz z 15 przyległymi wioskami), a zarazem jeden z zagorzalszych przeciwników ruchu egzekucyjnego.
Kanclerz najpierw oznajmia, iż król wdzięczny jest posłom, że nie bacząc na osobiste i przodków swych zasługi, oddali swe przywileje, a przykładem swym do podobnego czynu panów z królewskiej rady przywiedli. Znak to, że odtąd posłowie i panowie zgodnie będą się starać o dobro Rzeczypospolitej, o zaniechanie czego jedni drugich wcześniej obwiniali, mówi w imieniu monarchy Ocieski. Ale – przechodzi do rzeczy kanclerz – mówi się już o zakończeniu tego sejmu, więc rzecz tak poważna na tym sejmie załatwiona być nie może. Zatem z polecenia króla dotychczasowi posiadacze niechaj swe dokumenty wezmą z powrotem.
Zachęceni przez króla możni panowie podchodzą do stosu dokumentów i żywo bobrują w papierach, szukając swoich nadań, dopiero co dumnie zwróconych. Co i rusz któryś z nich odchodzi uradowany z odzyskanymi drogocennymi a bezprawnymi darowiznami.
Ale posłowie są oburzeni.
 – Nie potośmy listy te przed Waszą Królewską Mość przynieśli, aby z nich tylko taka komedia być miała – grzmią.
Wielu posłów głośno woła, że zwróconych listów z przywilejami brać z powrotem nie będzie. Na to król sam pochyla się nad stosem papierów, przegląda je i wtyka do ręki byłym już właścicielom.
Gorący zwolennik egzekucji praw Ożarowski, który zwrócił przywilej na wieś Przybysławice, protestuje:
 – Wziąć mi, panie mój, gwałtem co możesz, ale dać mi gwałtem nic nie możesz.


Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

2 lutego 1709 roku załoga brytyjskiego statku Duke odnalazła na jednej z wysp archipelagu Juan Fernandez na Pacyfiku Alexandra Selkirka.
Selkirk mieszkał na wyspie Mas a Tierra od 1704 roku. Okoliczności pozostawienia tam Szkota przez załogę statku na którym służył były zgoła dziwaczne. Gdy w pod koniec 1704 roku galeon Cinque Ports zawitał na wyspę oddaloną o prawie 700 km od wybrzeży Chile, Selkirk oceniając stan techniczny jednostki na marny namawiał marynarzy do osiedlenia się na wyspie i wyczekiwania na inny statek. Marynarze wyśmiali Szkota, a kapitan statku zaproponował Selkirkowi pozostanie na wyspie. Uparty marynarz przystał na propozycję. Załoga statku zostawiła mu niewielkie zapasy w postaci muszkietu, prochu oraz podstawowych narzędzi.
Selkirk wykorzystując swoje umiejętności i pozostawione narzędzia zdołał przeżyć na wyspie 4 lata. Jego postać stałą się inspiracją dla Daniela Defoe. Obecnie wyspa na której mieszkał Szkot nosi nazwę Robinson Crusoe.
Statek Cinque Ports zatonął miesiąc po opuszczeniu wyspy Mas a Tierra. Większość marynarzy zginęła.
W. Kalicki tak opisuje to wydarzenie:

Pierwszy oficer Thomas Dover gromkim głosem wykrzykuje w ciemnościach komendy. Opadają kolejne żagle, wreszcie z łoskotem idzie za burtę kotwica. Piękny okręt „Duke”, mający 320 t wyporności i niosący 30 dział, zatrzymuje się u wejścia do jednej z zatoczek wyspy Mas a Tierra. Za nim zatrzymują się mniejszy, 260-tonowy „Duchess”, uzbrojony w 26 dział, i bryg „Marquis”. „Duke” jest okrętem flagowym brytyjskiej wyprawy korsarskiej dowodzonej przez kpt. Woodesa Rogersa.

Kpt. Rogers w zeszłym roku otrzymał list kaperski od Pierwszego Lorda Admiralicji, zezwalający mu na atakowanie okrętów Hiszpanii i Francji. Z tymi państwami Anglia toczy właśnie wojnę. Oba korsarskie okręty ufundowane zostały przez spółkę akcyjną prywatnych angielskich inwestorów. Połowę łupów dostaną finansiści, drugą połowę będą mogły podzielić między siebie załogi.

Woodes Rogers to znany żeglarz i korsarz, ale najsłynniejszym w morskim światku uczestnikiem wyprawy jest nawigator William Dampier. Korsarstwem trudni się od 30 lat, lecz nieobce są mu pasje naukowe i literackie. W czasie korsarskich rejsów, prócz polowania na wielki łup, lubił zapuszczać się na nieznane morza w poszukiwaniu nieodkrytych lądów; nawet w najtrudniejszych warunkach systematycznie prowadził osobisty dziennik podróży. W 1683 roku w składzie korsarskiej załogi opłynął przylądek Horn i brał potem udział w napadach na hiszpańskie porty w Peru, Panamie i Meksyku. Potem popłynął na Ocean Spokojny i przez Mariany, Filipiny i Moluki w roku 1688 dotarł do północno-zachodnich wybrzeży Australii. Skłócony z załogą, został w końcu wysadzony przez kamratów na wyspach Nikobarach. Stamtąd przedostał się do Azji, gdzie wiódł bajkowe życie awanturnika. W końcu wrócił do Anglii, gdzie swe przygody opisał w pamiętnikach New Voyage the World. Bardzo poczytnych pamiętnikach. Tak bardzo, że angielska Admiralicja w 1699 roku powierzyła mu misję poszukiwania nieznanego jeszcze, wielkiego lądu na Morzach Południowych. Na statku „Roebuck” opłynął Przylądek Dobrej Nadziei, dopłynął do wybrzeży Australii, odkrył tam Zatokę Rekinią i grupę wysp, którą nazwał, oczywiście, Archipelagiem Dampiera. Potem popłynął wzdłuż wybrzeży Nowej Gwinei i stwierdził, jako pierwszy zachodni żeglarz, że Nowa Brytania oddzielona jest od niej cieśniną. Cały czas, rzecz jasna, prowadził osobisty dziennik podróży. Wrócił do Londynu po 4 latach i zaraz zasiadł do spisywania dzieła Voyage to New Holland. Odniosło jeszcze większy sukces. Dampier wezwany został przed oblicze królowej Anny. Pierwszy Lord Admiralicji przedstawił go jako najwybitniejszego współczesnego żeglarza i nawigatora. Najjaśniejsza Pani przez kilka godzin słuchała opowieści Dampiera o nieznanych morzach i lądach. Oba jego dzieła, pełne fascynujących informacji o nieznanej zamorskiej faunie, florze i minerałach, cieszyły się wielką poczytnością.

Nic więc dziwnego, że kapitan Woodes Rogers powierzył mu funkcję pilota i kartografa swej kolejnej korsarskiej wyprawy.

Brytyjscy korsarze wyruszyli latem zeszłego roku z Anglii na „Duke” i „Duchess”, by na wodach Pacyfiku łupić hiszpańskie statki przewożące cenne metale z kopalń w Chile, Peru i Meksyku. Świadectwem ich pierwszego sukcesu jest bryg „Marquis” – niedawno korsarze zdobyli go od Hiszpanów.

Wyspa Mas a Tierra to jedna z 3 niedużych wysp Juan Fernandez, leżących samotnie na Pacyfiku, ok. 640 km na zachód od portu Valparaiso w środkowym Chile. Odkrył je przed 1,5 wiekiem hiszpański żeglarz Juan Fernandez, ale do dziś nie są zamieszkane. Od stulecia te 3 wyspy są ulubionym schronieniem piratów i korsarzy. W zacisznych zatokach można bezpiecznie, w samotności odpocząć i naprawić uszkodzone okręty. W lasach jest dość dobrego drewna na naprawy kadłubów i masztów, dość świeżej wody i dość świeżego mięsa. Pełno tu ptactwa i dzikich kóz, potomstwa zwierząt pozostawionych ongiś przez marynarzy.

Ale dzisiejszej nocy kpt. Rogers, pierwszy oficer Dover i nawigator William Dampier patrzą na Mas a Tierra z niepokojem. Na bezludnej wyspie płonie w ciemnościach ognisko. To mogą być tylko wrodzy Hiszpanie albo konkurencyjna wyprawa piratów. Tak źle, i tak niedobrze. Szczupły, żylasty kpt. Rogers decyduje się pozostać na kotwicy do rana. Gdy wstaną poranne mgły, „Duke” i „Duchess” będą miały sporą przewagę nad okrętami cumującymi w głębi zatoczki. Korsarskie załogi dostają zakaz używania ognia, by do świtu przeciwnik nie zdołał się przygotować do walki.

W kapitańskiej kajucie Rogers, Dover i Dampier nad szklaneczką grogu deliberują, kto może palić ognisko na bezludnej wyspie. Dampier jest pewien, że nikt tu nie mieszka na stałe. Wyspę Mas a Tierra zna dobrze – jest tu już 2. raz. Przed 4 laty z okładem, w 1704 roku, dowodził statkiem korsarskim „Cinque Ports”. Z Anglii płynął dookoła Przylądka Horn na Pacyfik, by tam łupić bogate statki Hiszpanów. Ale Horn to trudny orzech do zgryzienia nawet dla doświadczonych żeglarzy. „Cinque Ports” 3 razy usiłował opłynąć straszliwy, smagany huraganami przylądek i 3 razy wichury spychały poturbowany okręt na Atlantyk. Co trzeci marynarz rozchorował się wtedy na szkorbut, jeden zmarł. 28-letni pierwszy oficer Aleksander Selkirk ostrzegał Dampiera przed buntem, ale ten, żądny łupów, zaatakował drogę na Pacyfik raz jeszcze. I udało się. Pokiereszowany „Cinque Ports” dowlókł się do wysp Juan Fernandez. Wszyscy oczekiwali paru tygodni odpoczynku i przeprowadzenia remontu pokiereszowanego okrętu. Niespodziewanie Dampier zarządził wyjście w morze. Doświadczony, choć młody żeglarz Selkirk obawiał się, że w takim stanie rejs skończy się katastrofą. Zażądał, by wysadzono go na bezludnej wyspie Mas a Tierra. Sprawę postawił jasno: woli poczekać na kolejnych angielskich korsarzy, nawet i parę tygodni, i zabrać się z nimi, niż z Dampierem iść na dno Pacyfiku. Dampier nie lubił Selkirka, więc z ulgą zgodził się. Selkirk zabrał rusznicę, trochę prochu, kul, maczetę, nóż, woreczek tytoniu, kociołek, swoje instrumenty nawigacyjne, Biblię i trochę książek. Od tego czasu, opowiada kpt. Rogersowi nad szklanką grogu William Dampier, na pewno dawno już ktoś Selkirka stąd zabrał.

Wstaje świt. Aleksander Selkirk czujnie budzi się w swej chacie na Mas a Tierra. Zbudował ją przed 4 laty i 4 miesiącami, tuż po zejściu na ląd z pokładu „Cinque Ports”, z pni drzewa pieprzowego. Pokrył ją długą suchą trawą, wytrzymującą najtęższe burze. Selkirk zrzuca z siebie tuzin kotów, wstaje z posłania. Gdy zaczął poznawać wyspę, okazało się, że prócz zdziczałych kóz żyją tu inni zdziczali zbiegowie z hiszpańskich statków: szczury i koty. Selkirk wyścielił chatę skórami upolowanych kóz, ale nie mógł spać. Nocą szczury obgryzały mu palce u nóg. Zwabił więc kozim mięsem i oswoił tuzin kotów – odtąd miał ze szczurami spokój. I wreszcie miał jakieś towarzystwo. By nie oszaleć z samotności, ze swoimi kotami i oswojonymi później kozami prowadził rozmowy, a nawet nocne tańce w świetle księżyca.

Selkirk pałaszuje śniadanie: owoce i kozie mleko. Dzięki tej diecie przez 4 lata schudł, nabrał siły i wulkanicznej energii. Nigdy nie zachorował. Wychodzi na brzeg i zamiera. Po raz pierwszy od 4 lat i 4 miesięcy widzi na morzu statek. Wpatruje się i dostrzega angielską flagę. Jak szalony biegnie na wzgórze i wymachuje rękami. Na widok człowieka na brzegu kpt. Rogers poleca spuścić na wodę szalupę. Marynarze dopływają do brzegu, niepewnie wychodzą na ląd. Są wstrząśnięci widokiem odzianego w skóry dzikusa powiewającego półmetrowej długości brodą i włosami. A jeszcze bardziej szokuje ich powitanie przez tego barbarzyńcę: mówi trochę nieskładnie, niezdarnie, ale po angielsku! Oficerowie i marynarze oglądają ze zdumieniem gospodarstwo Selkirka, wysłuchują jego nieporadnych opowieści. Przez te lata zapomniał wielu słów. Kapitan chce uzupełnić zapasy i zarządza polowanie na dzikie kozy. Niespodzianka: Selkirk biegnie za nimi w laskach tak szybko, że marynarze i ich psy łowcze padają ze zmęczenia.

Wieczorem Selkirk i Dampier, otoczeni rojem korsarzy, wspominają dzieje sprzed 4, z okładem, lat. Selkirk odwykł od rumu i po pierwszej szklance język całkiem się mu plącze. Żeglarze kiwają głowami: dziwna historia, ale piratom i korsarzom nie takie się przecież dziwy przydarzają. Nikomu nie przechodzi nawet przez myśl, że po powrocie do Anglii przygody Selkirka opisze zawodowy literat.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.