18 stycznia 1385 roku był ważnym dniem dla księcia litewskiego Władysława Jagiełły. Zanim jednak został królem Polski musiał poprosić o rękę Jadwigę Andegaweńską. To właśnie wydarzenie przypomina nam dziś W. Kalicki:

Przez zaśnieżony dziedziniec Wawelu dostojnie kroczy grupa kilkudziesięciu mężczyzn odzianych w długie, podszyte suknem futra, futrzane szuby i takież czapy. To poselstwo wielkiego księcia litewskiego Jagiełły. Przewodzi mu Skirgiełło, starszy brat Jagiełły, od wielu lat jego zaufany poplecznik i doradca. W dżungli sprzecznych interesów i nieustannie zmienianych sojuszy, dzielących władców litewskich księstw i ksiąstewek, Skirgiełło i Jagiełło są przykładem wyjątkowej lojalności braterskiej i rodowej. Jagiełło przed 8 laty usunął swojego brata przyrodniego Andrzeja z księstwa połockiego i powierzył je Skirgielle. Gdy połoccy Rusini zbuntowali się przeciw pogańskiemu wtedy jeszcze Skirgielle, Jagiełło oddał bratu na karną ekspedycję przeciw Połocczanom wszystkie swoje wojska. Przed 3 laty Skirgiełło objął po stryju Kiejstucie, za śmierć którego był odpowiedzialny, księstwo trockie i został drugą po Jagielle osobą na Litwie. Trochę koniunkturalnie, by obłaskawić Połocczan, ochrzcił się w obrządku wschodnim i otrzymał imię Iwan. Jagiełło, który pozostał poganinem, ufa starszemu bratu bez zastrzeżeń, wtajemnicza w swoje sekretne plany, powierza trudne, poufne misje.

Misja, z którą Skirgiełło przybył na Wawel, jest bodaj najtrudniejszą ze zleconych przez wielkiego księcia. Brat ma zdobyć dla ponad 30-letniego Jagiełły rękę 11-letniej królowej Polski Jadwigi Andegaweńskiej.

Kroczącemu po śniegu wawelskiego dziedzińca Skirgielle towarzyszą Iwan Borys Olgimuntowicz, książę Holszan i wielkorządca wileński Hanko. To najlepsi, najzręczniejsi i najbardziej zaufani wysłannicy, jakich Jagiełło mógł znaleźć. Wszyscy są chrześcijanami, cóż, że obrządku prawosławnego, każdy z nich ma niemałą ogładę dworską nabytą w wielu podróżach i wielkie doświadczenie dyplomatyczne. Hanko na przykład nieraz pośredniczył w rokowaniach Jagiełły z zakonem krzyżackim.

3 posłów otacza orszak bojarów i dworzan wielkoksiążęcych. Uginają się pod ciężarem skrzynek i koszy z darami dla oblubienicy Jagiełłowej i dla możnych panów polskich.

Wspaniałe dary dla Jadwigi to nie tylko próba zjednania sympatii dziewczynki – one należą się Jadwidze jako monarchini. Przed 3 miesiącami Andegawenówna została na Wawelu koronowana na króla Polski.

Poselstwo zmierza wśród szpalerów pomniejszych polskich dworzan do sali, w której oczekuje go siedząca na tronie królowa Jadwiga w otoczeniu najważniejszych panów i urzędników koronnych. Są wśród nich biskup krakowski Jan Radlica, kasztelan krakowski Dobiesław z Kurozwęk, młody wojewoda Spytek z Melsztyna, podskarbi koronny Dymitr z Goraja, wielkorządca Sędziwój, kasztelanowie, ludzie Kościoła, najznaczniejsi, dzierżący grody rycerze.

Jadwiga, dziewczynka nad wiek poważna i roztropna, z godnym spokojem czeka na wysłanników Jagiełły. Zna cel ich misji, ale zabiegów posłów pogańskiego księcia nie ma zamiaru traktować poważnie. Mniejsza już o to, że dla 11-letniej dziewczynki mężczyzna z okładem 30-letni wydawać się może nieledwie starcem; w rodzie Jadwigi mężczyźni umierają bardzo młodo i dla Andegawenówny litewski książę bardziej wydać się może kimś stojącym nad grobem niż u progu życia.

Królowa Polski dziewosłębów litewskich nie traktuje serio, bo czuje się żoną innego.

Przed 7 laty, w czerwcu 1378 roku, przed ołtarzem w kościele w Hainburgu na pograniczu austriacko-węgierskim stanął 8-letni Wilhelm, najstarszy syn księcia austriackiego Leopolda III, i 4-letnia Jadwiga, córka Ludwika Andegaweńskiego, króla Węgier i Polski. To był sukces Leopolda – ród Habsburgów nie mógł się równać powagą i wpływami z domem Andegawenów.

Małżeństwa dynastyczne paroletnich dzieci, małżeństwa pro futuro, nie są w Europie rzadkością. I rodzice, i Kościół widzą w nich raczej rodzaj zobowiązujących zaręczyn. Pełnoprawnymi małżonkami poślubione dzieci stają się dopiero po nocy poślubnej, do której, w zgodnej opinii, zdolni są chłopcy 14-letni, dziewczęta zaś o 2 lata młodsze. Kościół w małżeństwie dzieci nie widzi prawdziwie świętego sakramentu – jego zerwanie pociąga za sobą tylko lekką pokutę.

No i wypłatę odszkodowań, niemal zawsze zapisanych w kontrakcie małżeńskim.

Ojcowie Jadwigi i Wilhelma zobowiązali się wypłacić małżonkom po 200 tys. złotych florenów. To bardzo poważne sumy.

Jadwiga traktuje swój dziecięcy ślub z wielką powagą nie tylko dlatego, że później rodzice obojga nieraz go uroczyście potwierdzali. I nie tylko z racji swej pobożności. Przed przybyciem do Polski spotykała się często z Wilhelmem, bawiła się z nim, polubiła chłopczyka i przywykła do jego towarzystwa.

Heroldowie wprowadzają posłów litewskich. Przybysze zbliżają się do tronu. Zamiast jednak, europejskim zwyczajem, przyklęknąć w geście powitania osoby królewskiej, na modłę wschodnią padają na kolana i chylą czoła ku podłodze. Jadwiga pozostaje nieporuszona.

Ale Skirgiełło i jego towarzysze poruszeni są bardzo. 11-letnia królowa w niczym nie przypomina dziecka, to raczej rozkwitająca już piękność. Jest smukła, wysoka, wyższa od litewskich książąt i bojarów. Przepiękne, regularne rysy, ciut ciemniejsza, śródziemnomorska karnacja przyciągają oczy zachwyconych mężczyzn.

Litwini uroczyście składają dary. Lśni złota bizantyjska biżuteria i ozdoby, skrzą się szlachetne kamienie. Jagiełło gra o wielką stawkę i nie oszczędzał na darach.

Jego sytuacja jako władcy jest nie do pozazdroszczenia. Wielkie Księstwo Litewskie to federacja kilkudziesięciu mniejszych księstw, których władcy, nie bacząc na łączące ich – często bliskie – więzy pokrewieństwa, intrygują przeciw sobie, walczą ze sobą, ba, na pomoc wzywają wrogów Litwy, z Krzyżakami na czele. Przed 3 laty sam Jagiełło, przyciśnięty przez zakon, musiał zawrzeć z nim upokarzający rozejm, w którym zrzekał się części Żmudzi i obiecał rychło przyjąć chrzest. W domyśle – z rąk Krzyżaków. Sytuacja otoczonych przez wrogów Litwinów jest tak rozpaczliwa, że poważnie przemyśliwują o porzuceniu ziemi ojców i przeniesieniu całego ludu w dogodniejsze, bezpieczniejsze miejsce.

Połączenie Litwy z Polską w jednej chwili przemieniłoby Litwę ze zwierzyny łownej w łowczego. Dla Jagiełły to gra o wszystko. Gra z dodatkową nagrodą – młodziutką żoną z wielkiego zachodniego rodu, o której urodzie krążą entuzjastyczne opowieści.

Królowa ceremonialnie przyjmuje podarunki. Teraz Litwini wręczają dary najważniejszym polskim wielmożom. Z większością z nich wysłannicy Jagiełły w ciągu ostatnich 2 lat prowadzili sekretne rozmowy i wiedzą, że małopolscy panowie żywo sprzyjają pomysłowi ochrzczenia Jagiełły, ślubu z Jadwigą i przyłączenia jego Litwy do Królestwa Polskiego, ale w polityce darów i upominków nigdy za mało. Znów błyszczą złote ozdoby, mienią się cenne, rzadkie futra.

Czas na przemówienie Skirgiełły:

 „Już to wielu cesarzów, królów i książąt chrześcijańskich starało się i pragnęło zawrzeć sojusz dozgonnego pokrewieństwa z wielkim książęciem Litwy, Jagiełłą Olgierdowicem. Wszakże dopiero osobie waszego królewskiego majestatu zachował Bóg wszechmogący osiągnienie tego zamiaru. Przeto ze względu na tak zbawienne zrządzenie tajnych wyroków Bożych racz Wasza Miłość Królewska przyjąć pomienionego wielkiego księcia Litwy za małżonka swojego. Co gdy pożądanym uwieńczone zostanie skutkiem, urośnie stąd obficie chwała Boża, korzyść duszna, cześć ludzka i potęga królewska. Wielki książę Jagiełło wraz ze wszystkimi braćmi swoimi, jeszcze dotąd nieochrzczonymi, tudzież z wszystką szlachtą i ziemianami swych krajów od najwyższego do najmniejszego, chce, pragnie i życzy sobie przyjąć wiarę katolicką w św. Kościele rzymskim. Nad którym to dziełem, jak powiedziano, pracowało wielu cesarzów i książąt przeróżnych, lecz nie mogło po dziś dzień zdążyć do celu. Aż dopiero Waszej Królewskiej Miłości zachował Bóg wszechmogący tę sławę. Zaczem tym większą jawność i pewność swoich oświadczyn przyrzeka tenże wielki książę Jagiełło użyć wszystkich swoich skarbów ku odzyskaniu uszczerbków państw obojga, tak Polski, jako i Litwy, jeżeli Wasza Królewska Mość oddasz mu swoją rękę. Podobnież przyrzeka tenże wielki książę Jagiełło wypłacić sumę dwakroć stu tysięcy florenów, umówioną tytułem zakładu między najjaśniejszą królową węgierską, matką Waszego Królewskiego Majestatu z jednej, a książęciem rakuskim z drugiej strony. Przyrzeka też i obowiązuje się wielki książę Jagiełło odzyskać własnym kosztem i trudem wszelkie straty i uszczerbki Korony Polskiej, przez kogokolwiek oderwane i zagarnięte. Dalej przyrzeka wielki książę uwolnić wszystkich chrześcijan, w szczególności ludzi obojej płci, uprowadzonych zwyczajem wojennym z ziemi polskiej, tak iżby każdy i każda z nich mógł i mogła dokądkolwiek powrócić z Litwy. Na koniec przyrzeka tenże wielki książę Jagiełło wcielić swoje litewskie i ruskie ziemie na wieczne czasy do Korony Państwa Polskiego”.

Panowie małopolscy otaczający tron królowej słuchają Skirgiełły z widocznym zadowoleniem. Warunki zamęścia dyskretnie wynegocjowano już wcześniej, ale miło je usłyszeć raz jeszcze w oficjalnej mowie przed majestatem monarchini.

Jadwiga pozostaje nieporuszona. Odpowiedź ułożyła zawczasu z pomocą swych doradców, życzliwych osobie Wilhelma. Królowa poważnie oznajmia, iż będąc zaślubioną z księciem Wilhelmem, winna dochować mu wiary. Ale nawet gdyby chciała przychylić się do życzenia wielkiego księcia, nie uzyska na to zgody swej matki królowej Elżbiety, związanej dawnymi paktami z domem Habsburgów. Ślub z Jagiełłą postawiłby królową Elżbietę w sytuacji wiarołomcy. Tego zaś Jadwiga uczynić matce nie może i nie chce. Zatem – konkluduje dyplomatycznie 11-letnia monarchini – rozmowy o ewentualnym zamęściu winni litewscy posłowie prowadzić z matką, królową Elżbietą.

Jadwiga jest wielce zadowolona ze swej przebiegłej odpowiedzi. Pewna jest, że matka odprawi posłów litewskich i dotrzyma zobowiązań.

Jeszcze bardziej zadowolony jest Skirgiełło. Europejskie dwory nie doceniają litewskich elit, ich operatywności, zręczności i energii. Skirgiełło przez swych informatorów już się zwiedział, że węgierscy wielmożowie i królowa Elżbieta popadli w konflikt z jej drugim zięciem Zygmuntem Luksemburskim, zaręczonym z siostrą polskiej królowej węgierską królową Marią. Zygmunt musiał opuścić Węgry. Królowa matka Elżbieta poczuła się zwolniona ze zobowiązań wobec Habsburgów i nawet poczęła szukać nowego męża dla Marii. W tej sytuacji Elżbieta chętnie daje ucha opowieściom o wielkich korzyściach z zamęścia Jadwigi za wielkiego księcia litewskiego. Jadwiga jest samodzielną monarchinią, małżeństwo nie ujmie jej znaczenia ani powagi. Za to przyłączenie wielkiego księstwa do jej państwa to wielka gratka. A już ochrzczenie za sprawą ożenku i władcy, i licznego pogańskiego ludu tuż za granicami chrześcijańskiego świata opromieni sławą nie tylko Jadwigę, ale i cały dom Andegawenów.

Z posłuchania litewskich posłów wszyscy w wawelskiej sali są bardzo zadowoleni. Tylko Jadwiga nie wie, że sama wpadła w uszykowaną przez siebie pułapkę.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

15 stycznia 1919 roku – dzień, w którym w Berlinie zamordowano działaczy socjaldemokratycznych Karla Liebknechta i Różę Luksemburg. Jak do tego doszło? Przypomni W. Kalicki:

Niewielki oddział cywilów z karabinami na ramieniu zatrzymuje się przed reprezentacyjną, zwieńczoną neogotyckimi sterczynami bramą kamienicy przy Mannheimerstrasse 43 w Wilmersdorf, zamożnej, mieszczańskiej dzielnicy Berlina. To członkowie dzielnicowej straży obywatelskiej. Przed kilkoma godzinami któryś z mieszkańców Wilmersdorfu rozpoznał wchodzącego do kamienicy przywódcę niemieckich komunistów dr. Karola Liebknechta.

Dochodzi godz. 21.00, gdy patrol rozpoczyna przeszukanie kamienicy. Po sprawdzeniu parteru żołnierze pukają do mieszkania kupca Markussona na I piętrze. Żądają dokumentów wszystkich obecnych. Fałszywe papiery, które przed chwilą przyniósł komunista Wilhelm Pieck, na nic się dr. Liebknechtowi nie przydają. Strażnicy rozpoznają go i aresztują. Zatrzymują także Piecka.

W innym pokoju zastają ciemnowłosą kobietę. Jej ciemne oczy są podkrążone, ściągnięta twarz zdradza wielkie zmęczenie. Kobieta leży w łóżku i czyta Fausta Goethego. Strażnicy rozpoznają w niej Różę Luksemburg. Kobieta zaprzecza, podaje dokumenty na inne nazwisko. Strażnicy polecają jej ubrać się.

Gdy Róża Luksemburg ubiera się, część strażników wyprowadza dr. Liebknechta z mieszkania i prowadzi go do hotelu Eden, kwatery rządowej Gwardyjskiej Dywizji Kawalerii, która przed tygodniem pacyfikowała robotnicze powstanie w Berlinie.

Przed Edenem strażnicy przekazują dr. Liebknechta wartownikom w stalowych hełmach. Żołnierze prowadzą go do kpt. Waldemara Pabsta, który pyta o nazwisko. Zatrzymany stwierdza stanowczo, że nie jest dr. Karolem Liebknechtem, ale na stole przed Pabstem leży fotografia. Oficerowie nie mają wątpliwości, kto przed nim stoi.

O 9.30 ochotnicy straży dzielnicowej wyprowadzają z mieszkania przy Mannheimerstrasse Różę Luksemburg. Aresztowana zabiera ze sobą małą damską torebkę i kilka książek zawiniętych w papier. Wśród nich jest Faust.

Mieszkanie kupca Markussona było ostatnią kryjówką dwojga sławnych rewolucjonistów. Róża Luksemburg, córka zamożnego żydowskiego kupca drzewnego z Zamościa, już jako uczennica warszawskiego gimnazjum należała do nielegalnego kółka socjalistycznego związanego z partią Proletariat. Potem, jako najważniejszy ideolog Socjaldemokracji Królestwa Polskiego i Litwy, zasłynęła zaciekłymi polemikami z niepodległościową orientacją PPS. Dla niej walka o wolną Polskę mogła jedynie odciągnąć polskiego robotnika od udziału w powszechnej rewolucji proletariackiej. Od przełomu wieków związała się z niemieckim ruchem robotniczym. W Socjaldemokratycznej Partii Niemiec uważano ją za jednego z najlepszych mówców politycznych. Ciągle na lewym, rewolucyjnym skrzydle SPD, ciągle w sporze z partyjną prawicą, pisała artykuły, rozprawy teoretyczne, przemawiała. Po wybuchu wojny światowej została skazana na więzienie za propagandę antymilitarystyczną. Wtedy politycznie zbliżyła się do wybitnego działacza lewicy SPD Karola Liebknechta, który jako jedyny poseł w Reichstagu miał odwagę głosować przeciw kredytom wojennym dla cesarskiego rządu.

Przed dwoma miesiącami koniec wojny i upadek cesarstwa otworzył przed Luksemburg i Liebknechtem bramy więzień. Oboje natychmiast zjawili się w Berlinie, oboje rzucili się w wir przygotowań do rewolucji. Ale gdy w Kilonii wybuchła rewolucja marynarzy, w Berlinie prawicowi socjaldemokraci opanowali rady robotnicze i żołnierskie i zapobiegli walkom. Przed dwoma tygodniami Luksemburg i Liebknecht założyli Komunistyczną Partię Niemiec. Tydzień później komuniści próbowali wywołać w Berlinie powstanie, ale socjaldemokratyczny rząd wezwał wojsko, które je szybko i krwawo stłumiło.

Ostatni tydzień Róża Luksemburg i Karol Liebknecht spędzili, ukrywając się w mieszkaniach przyjaciół i pisząc artykuły do komunistycznej „Rote Fahne”. Odrzucili propozycje ucieczki za granicę, choć wywiadowcy policji deptali im po piętach. Nie mieli złudzeń co do swego losu. Na berlińskich murach od kilku dni pojawiały się plakaty podpisane „żołnierze frontowi”, wzywające do rozprawy z komunistami: „Zabijcie ich przywódców! Zabijcie Karola Liebknechta! Wtedy zdobędziecie spokój, pracę i chleb”.

Krótko po 21.30 kpt Pabst melduje swoim zwierzchnikom z dowództwa Gwardyjskiego Korpusu Gwardii o aresztowaniu Liebknechta. Potem wzywa kapitana marynarki Horsta von Plugk-Harttunga, jednego z oficerów pełniących nocną służbę w sztabie dywizji kawalerii. Poleca mu odwieźć dr. Liebknechta do więzienia śledczego w Moabicie i dodaje, że gdyby, co jest właściwie pewne, aresztowany próbował rzucić się do ucieczki, należy go zastrzelić. Kpt. Plugk-Harttung rozkazuje wyznaczyć kilku żołnierzy eskorty i podstawić samochód pod boczne wejście do Edenu, od Kurfuerstendamm. Wraca do pokoju, w którym oficerowie kawalerii przesłuchują Liebknechta. Gdy poleca aresztowanemu, by wyszedł wraz z nim, kpt. Pabst mówi z naciskiem: „Zatem wiecie, jaki to ważny transport. Znacie wasze obowiązki i waszą odpowiedzialność”.

Na parterze gromadzą się hotelowi goście. Wszyscy już wiedzą o aresztowaniu Liebknechta. Tłumek ok. 30 podekscytowanych członków straży dzielnicowej tkwi przed głównym wejściem do hotelu. Eskorta żołnierzy wyprowadza Liebknechta z Edenu wejściem bocznym. Przed drzwiami stoi jedynie szpaler żołnierzy w hełmach i z karabinami. Dr Liebknecht przechodzi przez ten szpaler do samochodu osobowego. Gdy schyla się i zamierza wsiąść, jeden z żołnierzy, strzelec Runge, uderza go kolbą w głowę. Żołnierze wciągają oszołomionego Liebknechta do samochodu. Wsiadają też 3 oficerowie i jeden ze strzelców. Auto natychmiast rusza, ale na stopień wskakuje odziany w długi futrzany płaszcz jeden z ochotników straży Wilmersdorfu, Edwin von Rzewuski. Z całej siły uderza pięścią zakrwawioną głowę dr. Liebknechta i z okrzykiem tryumfu zeskakuje w biegu. Potem z dumą pokazuje zakrwawioną rękę innym ochotnikom straży.

Szofer nie jedzie w kierunku Moabitu, lecz w przeciwnym kierunku, potem zaś skręca w lewo, w nieoświetloną uliczkę Der Grosse Weg nad Neue See, Jeziorem Nowym, w parku Tiergarten. Tam samochód zatrzymuje się. Kierowca twierdzi, że auto zepsuło się. Oficerowie polecają Liebknechtowi wysiąść. Wysiada z trudem, powoli. Kpt. Pflugk-Harttung pyta Liebknechta, czy dojdzie pieszo do nieodległej Charlottenburger Chaussee. Zakrwawiony dr Liebknecht odpowiada, że da radę. Po 20 krokach Pflugk-Harttung strzela mu w głowę z bliskiej odległości. Potem do leżącego oddają po jednym strzale pozostali oficerowie. Kpt. Pflugk-Harttung odwozi zwłoki do kostnicy pogotowia ratunkowego i stwierdza, że to zwłoki nieznanej ofiary znalezionej przez żołnierzy na mieście. Mordercy wracają do Edenu.

Gdy żołnierze wyprowadzają Karola Liebknechta bocznym wyjściem z hotelu, wejściem głównym kilku ochotników straży obywatelskiej wchodzi, prowadząc Różę Luksemburg. Przesłuchuje ją także kpt. Pabst. Na pytanie, czy jest Różą Luksemburg, zatrzymana odpowiada: „Proszę, niech pan sam rozstrzygnie”. Pabst stwierdza, że sądząc z fotografii, Róża Luksemburg to właśnie ona. Luksemburg odpowiada obojętnie: „Jeśli pan tak uważa”. Kpt. Pabst wzywa por. Vogla i chwilę z nim konferuje. Róża Luksemburg nie ma złudzeń, jaki czeka ją los. Ze swojej paczki książek wyjmuje Fausta i zaczyna czytać II część.

Po dłuższej chwili Pabst z wymownym spojrzeniem przekazuje aresztowaną por. Voglowi. Róża Luksemburg kończy lekturę, zabiera torebkę, paczkę książek i schodzi otoczona kilkoma żołnierzami prowadzonymi przez Vogla. Na parterze jeden z oficerów sztabu dywizji kawalerii kpt. Petri krzyczy na jej widok: „Zatłuczcie tę świnię!”. Róża Luksemburg wychodzi przez obrotowe główne drzwi Edenu. Na warcie przed wejściem nadal stoi strzelec Runge, ten sam, który uderzył kolbą Liebknechta. Tłumek ochotników straży obywatelskiej Wilmersdorfu obrzuca aresztowaną wyzwiskami. Runge wyjmuje magazynek, obraca karabin i z pełnego rozmachu uderza Różę Luksemburg w tył głowy. Drugi raz uderza z całej siły w czoło leżącej. Zamierza się trzeci raz, ale strzelec Dreger mówi: „Przestań, wystarczy”. 2 żołnierze wloką bezwładne ciało do samochodu i sadzają na tylnym siedzeniu. Z tłumu strażników obywatelskich znów wyskakuje von Rzewuski w futrzanym płaszczu i znów wskakuje na stopień jadącego samochodu. Tym razem bije pięścią w bezwładną głowę Róży Luksemburg. Po przejechaniu 100 m por. Vogel, który stoi na lewym progu samochodu, wyjmuje pistolet i usiłuje strzelić w głowę Róży Luksemburg. Pistolet jest zabezpieczony i strzał nie pada. Vogel miota się, odbezpiecza broń i strzela ofierze w skroń.

Nad Kanałem Landwehry por. Vogel poleca kierowcy zatrzymać się: „Tu tę Luksemburg wyładujemy”. Z pomocą żołnierza przenosi zwłoki w krzaki. W tym momencie w ciemnościach rozlega się okrzyk: „Stać, bo strzelam!”. Na moście jest wojskowy patrol. Vogel podchodzi do mostu, coś wyjaśnia. Po powrocie poleca 2 swoim żołnierzom wrzucić ciało Róży Luksemburg do kanału.

Gdy druga ekipa morderców wraca do hotelu, oficerowie dyżurni wesoło opijają, jak mówią, załatwienie tych „czerwonych świń”. Z rąk do rąk podają sobie trofeum: pantofel Róży Luksemburg, który zsunął się ze stopy, gdy wleczono ją do samochodu.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

14 stycznia 1858 nieudany zamach na francuskiego cesarza Napoleona III Bonaparte. To wydarzenie przypomina nam dziś W. Kalicki:

Poranne paryskie gazety donoszą, że dziś wieczorem galowe przedstawienie Wilhelma Tella w operze zaszczycą cesarz Napoleon III i jego małżonka cesarzowa Eugenia. Wczesnym wieczorem przed odświętnie udekorowanym gmachem opery zjawia się honorowa asysta: oddział doboszów gwardii oraz szwadron kawalerii w galowych mundurach. Przed wejściem rozwinięto reprezentacyjny czerwony dywan. Pogoda jest piękna, niemal wiosenna i krótko po 19.00 przed operą gęstnieje potężny tłum gapiów. Wśród czekających na przybycie cesarskiej pary jest mnóstwo kobiet i dzieci. Porządku pilnują dziesiątki strażników miejskich. W tłumie uwija się też mnóstwo agentów tajnej policji po cywilnemu, którymi dyskretnie dyryguje komisarz Hyrvoix, dobroduszny, zażywny jegomość wyglądający na karczmarza.

Potężna obstawa policyjna towarzyszy każdemu publicznemu pojawieniu się cesarza, gdyż od 10 lat z okładem rozmaici rewolucjoniści uporczywie organizują nań zamachy. Osobliwie zaś rewolucjoniści włoscy, obwiniający Napoleona III o lekceważenie, wręcz zdradę, włoskich dążeń do wyzwolenia spod dominacji austriackiej i zjednoczenia podzielonego kraju. Polityczni emigranci z Włoch od dawna gromadzili się w Londynie. Tam też powstawały kolejne plany zamachu, jeszcze w czasach gdy dzisiejszy cesarz był prezydentem Francji. Po tzw. spisku Białej Królowej z 1852 roku, rozbitym przez francuską policję, która aresztowała aż 19 zamachowców, przyszedł czas na spisek marsylski: 2 niedoszłych zamachowców ze stowarzyszenia Niewidzialnych skonstruowało z 250 strzelb machinę szybkostrzelną. Francuska policja rozprawiła się na czas z konspiracją marsylską i z kolejnym spiskiem grupy zwanej Hipodromem, która zamierzała zastrzelić cesarza w trakcie wyjazdu na wyścigi konne; skazano później 21 niedoszłych zamachowców.

Przed 2 laty Napoleon III z trudem uniknął śmierci. Niepozorny, 32-letni Włoch Giovanni Pianori, obwiniający cesarza o zdradę włoskich marzeń o niepodległości i zjednoczeniu, starannie przygotował się do zamachu. Porządnie przestudiował tryb życia Napoleona III i odkrył, że codziennie po 16.00 jeździ on konno w towarzystwie adiutanta i stajennego po Polach Elizejskich. Pianori pod obszernym płaszczem ukrył kurtkę innego koloru, a pod kapeluszem kaszkiet i ostrą brzytwę. Po zastrzeleniu cesarza zamierzał podczas ucieczki porzucić płaszcz, kapelusz, błyskawicznie ściąć swą długą brodę i tak zmieniony, zmylić pościg. Strzelił do cesarza 2 razy z pistoletów, ale chybił. Gdy celował z trzeciego pistoletu, obalił go na ziemię agent policji Alessandri, dla swej nieustępliwości zwany Buldogiem. Pianori został zgilotynowany, ale zaraz potem wykryto potężną bombę w wagonie kolejowym, którym cesarz miał pojechać do Tournai. A pół roku temu policja aresztowała Paolo Tibaldiego, Włocha zarabiającego na życie jako optyk. U niego i jego wspólników znaleziono skrzynię pełną sztyletów i pistoletów.

Mimo tych doświadczeń cesarz Napoleon III ostentacyjnie lekceważy zamachowców. Uważa, że ci z bombami i pistoletami nie są groźni, niebezpieczni mogą być tylko ci, którzy atakują sztyletem.

Ale w Anglii kolejny zamachowiec, Felice Orsini, zaprojektował bomby o straszliwej sile rażenia. 39-letni, niezwykle przystojny włoski rewolucjonista, przyjaciel Hercena, nieustraszony, bezwzględny bojownik o wolność swojego kraju, jest znany w całej Europie. Jego życie to pasmo spisków, walk, odsiadek w więzieniach i zuchwałych ucieczek. Walczył w obronie Republiki Rzymskiej. Aresztowany przez Austriaków i uwięziony w twierdzy w Mantui, uciekł dzięki zakochanej w nim damie, która dostarczyła pilnik do przepiłowania krat w oknie celi. Linę długości 30 m, niezbędną do opuszczenia się z więziennej wieży, sam uplótł z prześcieradeł.

Orsini uwierzył, że zabicie Napoleona III wywoła rewolucję we Francji. Rewolucyjny Paryż zaś wedle jego marzeń będzie musiał poprzeć włoską niepodległościową rewolucję. W Londynie Orsini zwerbował Giuseppe Pieriego, byłego żołnierza Legii Cudzoziemskiej i znanego anarchistę w jednej osobie, który dla potrzeb spisku przybrał nazwisko d’Andreas i podawał się odtąd za poddanego niemieckiego. Kolejnego kompana, francuskiego chirurga i dziennikarza Bernarda, karanego w Paryżu za przestępstwa polityczne, znalazł Orsini w jednej z londyńskich kawiarni. Czwarty spiskowiec, Włoch Gomez, też był ongiś żołnierzem Legii Cudzoziemskiej. Teraz w spisku udaje Anglika o nazwisku Swiney. Carlo di Rudio, z patrycjuszowskiej rodziny wydalonej za spiskowanie z Wenecji, przyłączył się do zamachowców z braku pieniędzy. Orsini kupił mu ubranie i kapelusz. Di Rudio przybrał nazwisko Da Silva i podaje się za komiwojażera.

Pewien Anglik nazwiskiem Allsop skontaktował Orsiniego z angielskim inżynierem w Birmingham, który wyprodukował dla niego 10 połówek korpusów bomb. Po skręceniu śrubami i napełnieniu prochem 5 bomb różnych rozmiarów było gotowych do użycia.

Tydzień temu spiskowcy przewieźli swój arsenał przez Brukselę do Francji. Celnikom wyjaśniono, że korpusy bomb to części do prototypowego aparatu gazowego. Policja belgijska rozpoznała jednak Pieriego i zaalarmowała francuską ambasadę, że ten znany anarchista zmierza do Paryża.

W Paryżu Orsini, podając się za angielskiego kupca Thomasa Allsopa, wynajął mieszkanie w domu nr 10 przy ulicy Mont Thabor. Pieri i Di Rudio zatrzymali się w hotelu France et Champagne, Gomez zaś – w hotelu Saxe-Cobourg. W następnych dniach Orsini wysuszył proch, zmontował bomby i ułożył precyzyjny plan zamachu.

Zegar na wieży wybija wpół do dziewiątej. Coraz wyraźniej słychać stukot kopyt. Podniecony tłum faluje, ludzie przeciskają się na siłę w stronę jezdni. Jako pierwsi skręcają w ulicę Le Pelletier konni gwardziści. Prezentują się wspaniale w galowych mundurach, z obnażonymi szablami lśniącymi w blasku iluminacji na gmachu opery i gazowych latarń na chodniku. Za gwardzistami jedzie otwarty powóz z oficerami gwardii, za nim zaś, otoczony przez pluton lansjerów i resztę gwardzistów, zamknięty powóz z parą cesarską.

Napoleon III, wyraźnie zmęczony i senny, milcząc, patrzy na wiwatujące tłumy usiłujące przecisnąć się bliżej powozu. Cesarzowa Eugenia, w białej sukni, z diademem na swych wspaniałych włosach, wygląda prześlicznie. Siedzi wyprostowana, na lewo i na prawo rozdaje skinienia głowy. Cesarskiej parze towarzyszy w powozie gen. Roguet.

Agent tajnej policji Hebert nagle zauważa w tłumie twarz opisaną w tajnym raporcie francuskiego ambasadora w Belgii. Podchodzi do Giuseppe Pieriego, chwyta go i wyciąga z ciżby gapiów. Pieri ma przy sobie pakiet owinięty czarną szmatą. W środku agenci policji znajdują bombę. Z kieszeni Pieriego wyciągają pistolet i sztylet. Jeden z zamachowców jest unieszkodliwiony.

Ani strażnicy, ani też tajni agenci Hyrvoix nie zauważają jednak 3 młodych ludzi, którzy energicznie przepychają się przez tłum w stronę orszaku. Pozostali spiskowcy zajmują miejsca wyznaczone im przez Orsiniego. Obecność kobiet i dzieci na chodniku ich nie wzrusza.

Pierwszy rzuca bombę Antonio Gomez. Jeden z dwóch największych pocisków konstrukcji Orsiniego eksploduje przed cesarskim powozem w chwili, gdy orszak skręca ku wejściu do opery. Potężny wybuch zrywa ze ścian opery iluminację, gasi uliczne lampy gazowe. W ciemnościach słychać przeraźliwe krzyki rannych i kwiczenie koni.

Druga bomba, ciśnięta przez Carla Rudio, eksploduje po lewej stronie powozu. Chwilę później wybucha trzeci pocisk, z tych najmniejszych, rzucony przez Orsiniego pod powóz. Brygadier Alessandri (ten sam, który jako Buldog przed dwoma laty uratował cesarza na Polach Elizejskich) w ciemnościach woła: „Sire! Sire!”. Szarpie drzwiczki cesarskiego powozu. Uszkodzone odłamkami zawiasy rozpadają się i drzwiczki lecą na trotuar. Napoleon III siedzi w dziwnej pozycji, odchylony w tył, w generalskim kapeluszu wciśniętym głęboko na oczy. Nie jest ranny, ma tylko drobne skaleczenie na policzku i na nosie, ale spory odłamek przeszył jego kapelusz na wylot. Cesarzowa jest śmiertelnie blada, białą suknię ma zachlapaną krwią, ale także nie odniosła obrażeń. Na jej sukni jest krew zmasakrowanych lansjerów z eskorty. Gen. Roguet, który siedzi naprzeciw cesarza, broczy z rany szyi.

Po dłuższej chwili ktoś zapala latarnie gazowe. W ich świetle widać, jak straszliwą hekatombę sprawiły bomby Orsiniego. W operze i sąsiednich budynkach wyleciały wszystkie szyby. Wokół powozu leży 8 zabitych. Rannych jest kilkudziesięciu cywilów, w tym 21 kobiet i dzieci, oraz 13 lansjerów, 11 strażników miejskich i 21 policjantów. Przeraźliwie rżą 24 poharatane konie. Jednemu z rumaków zaprzężonych do powozu cesarskiego wybuch urwał łeb.

Brygadier Alessandri, brocząc obficie z 3 ciężkich ran, pomaga wysiąść z powozu cesarzowi, potem Eugenii. Cesarzowa prosi go, by kazał się opatrzyć, ale brygadier odmawia i odprowadza ją w stronę reprezentacyjnego czerwonego dywanu przed wejściem do opery. Ranni i poturbowani lansjerzy, chwiejąc się, tworzą szpaler, by zaoszczędzić Eugenii widoku krwi i zmasakrowanych ciał. Któryś z wojskowych dopytuje się głośno, czy cesarzowa nie jest ranna. „Nie zajmujcie się nami, to jest nasz zawód. Myślcie o rannych” – odpowiada Eugenia. Napoleon spokojnie wydaje rozkazy, by w pierwszej kolejności zbierano rannych.

Nadbiegają pierwsi lekarze. Właściciele pobliskich aptek otwierają je i wydają bandaże. Szefowie policji obawiają się, że w tłumie mogą czaić się kolejni zamachowcy, i nalegają, by cesarska para schroniła się w gmachu opery. Gdy Napoleon III z Eugenią wchodzą do sali, publiczność wstaje z miejsc i wita ich niekończącą się owacją. Cesarzowa w białej sukni poplamionej żołnierską krwią wygląda olśniewająco. Spektakl tak bardzo podoba się parze cesarskiej, że wraca ona do pałacu tuileryjskiego dopiero pół godziny przed północą.

Eksplozje ogłuszają także zamachowców. Odłamek rani Orsiniego w głowę. W ciemnościach, w kłębach prochowego dymu i ogólnym zamęcie nikt nie zauważa, że broczący krwią młody mężczyzna przed chwilą rzucił bombę. Orsini dyskretnie upuszcza na chodnik zawiniątko z drugą bombą i swój zakrwawiony rewolwer. Pełni współczucia gapie odprowadzają rannego do pobliskiej apteki. Po opatrzeniu rany konsekwentnie udający Anglika Orsini każe fiakrowi wieźć się do mieszkania przy ulicy Mont Thabor.

Ogłuszony wybuchem, przerażony potworną masakrą niewinnych gapiów Gomez chowa się do restauracji Broggiego przy operze, znanej z bankietów po spektaklach. Jest w szoku: śmiertelnie blady, przeraźliwie trzęsie się i wygaduje coś bez sensu. Z włoskim akcentem. To budzi podejrzenia obecnych w restauracji, którzy wzywają policjantów. Gomez chowa swój rewolwer pod półką, ale ktoś dostrzega to. Policjanci aresztują go.

Przesłuchiwany tuż po zamachu Pieri szybko przyznaje się, że mieszkał z Rudiem w hotelu France et Champagne. Pół godziny po eksplozjach bomb policja wkracza do hotelu. Do swego pokoju wkrótce potem wraca Rudio, który nie ma pojęcia o wpadce Pieriego. Policja ma w rękach trzeciego zamachowca.

Intensywnie przesłuchiwany jest także Gomez. Utrzymuje, że nazywa się Swiney i jest uczciwym angielskim kupcem handlującym piwem. Aby się uwiarygodnić, podaje nazwę hotelu, w którym się zatrzymał: Saxe-Cobourg. Policja udaje się tam. Ktoś z obsługi przypomina sobie, że pana Swineya niedawno odwoził do hotelu pan Morand, mąż konsjerżki z kamienicy nr 10 przy ulicy Mont Thabor.

Coraz bardziej osaczany podczas przesłuchania Gomez znów usiłuje się uwiarygodnić i znów popełnia błąd. Zeznaje, że jego angielski pryncypał nazywa się Allsop. A właśnie niejaki Allsop wynajmuje mieszkanie w kamienicy Morandów!

O 4.00 policjanci w towarzystwie Moranda wdzierają się do mieszkania wynajmowanego przez owego Allsopa. Wyrwany ze snu, ranny w głowę Orsini przytomnie obstaje, że jest poddanym angielskiej królowej i uczciwym kupcem. Ale komisarze policji są pewni, że mają w ręku zamachowca. Orsini, choć zdaje sobie sprawę, że najpewniej czeka go gilotyna, jest spokojny. Z godnością wychodzi z mieszkania wraz z policjantami.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

12 stycznia 1948 roku w Mińsku za przyczyną Stalina pozbyto się dwóch niewygodnych osób. Zrobiono to w iście sowiecki sposób. W. Kalicki tak opisuje te wydarzenia:

Jest ciemno, mroźnie, porywisty wiatr przenika do kości nielicznych przechodniów. Ulice Mińska białoruskiego są zasypane śniegiem. Samochód osobowy z kolumny transportowej ministerstwa bezpieczeństwa państwowego Białoruskiej Socjalistycznej Republiki Radzieckiej, na cywilnych numerach, zatrzymuje się w ustronnym zaułku, obok 2 czekających mężczyzn. Auto prowadzi po cywilnemu st. lejtn. białoruskiego bezpieczeństwa Borys Aleksiejewicz Krugłow, obok niego siedzi zastępca szefa II Głównego Zarządu MGB płk Fiodor Grigoriewicz Szubnikow. Stojący w śniegu mężczyźni to dyrektor artystyczny Państwowego Teatru Żydowskiego, narodowy artysta ZSRR i przewodniczący Żydowskiego Komitetu Antyfaszystowskiego Sołomon Michoels oraz Władimir Gołubow-Potapow, teatrolog, członek moskiewskiej organizacji sowieckiego Związku Pisarzy. Obaj mężczyźni wsiadają do auta. Gołubow-Potapow przedstawia Michoelsowi płk. Szubnikowa jako swego przyjaciela inż. Siergiejewa. Szubnikow wylewnie ściska dłoń Michoelsa. Krugłow rusza. Jadą dość długo, poza miasto, czego nieznający Mińska, zabawiany rozmową Michoels nie dostrzega przez oblodzone szyby. Wreszcie auto wjeżdża na obszerną posesję dużej podmiejskiej daczy. „No, jesteśmy na miejscu” – stwierdza Krugłow. Są na miejscu. Nie jest to jednak wiejski dom inż. Siergiejewa, lecz służbowa dacza szefa bezpieczeństwa państwowego Białorusi Ławrientija Fomicza Canawy.

Michoels, urodzony jako Szlojme Wowsi w Dźwińsku na Łotwie, studiował za młodu prawo na uniwersytecie w Piotrogrodzie, ale w 1918 roku porzucił uczelnię i wstąpił do żydowskich warsztatów teatralnych prowadzonych przez Aleksandra Granowskiego, który próbował w sowieckiej Rosji stworzyć narodowy teatr żydowski w języku jidysz. 2 lata później warsztat przeniesiony został do Moskwy, gdzie stał się zaczynem Państwowego Teatru Żydowskiego. Polityka Lenina wspierania mniejszości narodowych w ZSRR pozwoliła w latach 20. na rozwój kultury żydowskiej, w tym i teatru. Michoels w kilka lat stał się gwiazdą teatru w języku jidysz, a jedną z jego ówczesnych najgłośniejszych kreacji była rola mleczarza Tewje w scenicznej adaptacji prozy Szolema Alejchema. W 1928 roku Michoelsa mianowano dyrektorem Teatru Żydowskiego. Jako szef teatru dbał o wystawianie nieznanych dzieł klasyki kultury jidysz i wybitnych przekładów światowych arcydzieł na jidysz.

W drugiej połowie lat 30. kariera i życie Michoelsa były zagrożone. Z jednej strony utrzymywał on bliskie stosunki towarzyskie z wybitnymi przedstawicielami sowieckiej inteligencji – zwłaszcza z Izaakiem Bablem – którzy padli ofiarą wielkiego terroru lat 30. Z drugiej zaś, dwie najwybitniejsze interpretacje sceniczne Szekspira autorstwa Micholsa, Król Lear i Ryszard III, tylko bardzo prymitywne umysłowości mogły interpretować jako apoteozę stalinizmu. W istocie były to przenikliwe studia absolutnej tyranii. Stalin zaś z pewnością nie był dyktatorem prymitywnym, a do sztuki przywiązywał wielkie znaczenie. Wystawiania sztuk Szekspira zabronił.

Michoels przetrwał lata terroru, być może także dlatego że jego brat prof. Wowsi był osobistym lekarzem Stalina.

W latach II wojny światowej Michoels poparł Stalina w walce z faszystowskimi Niemcami; nie miał złudzeń co do losu Żydów pod rządami III Rzeszy. W 1942 roku przyjął nominację na przewodniczącego Żydowskiego Komitetu Antyfaszystowskiego. Nie przeszkadzało mu, że sekretarzem i szarą eminencją Komitetu został Szachne Epszetejn, funkcjonariusz sowieckiego wywiadu.

W czasie II wojny światowej Komitet wydawał w jidysz gazetę „Ejnikajt”, firmował wydawnictwo żydowskie, zalewał prasę prokomunistyczną na Zachodzie tonami propagandowych artykułów.

W 1943 roku Michoels i jeden z jego zastępców, Fefer, wyjechali w wielką podróż propagandową na Zachód. Odwiedzili Stany Zjednoczone, Meksyk, Kanadę, Wielką Brytanię i Palestynę. Spotkali się z Albertem Einsteinem, Tomaszem Mannem, liderem ruchu syjonistycznego Chaimem Weizmannem.

Złożyli świadectwo o eksterminacji Żydów przez III Rzeszę, przekonując zarazem, że w ZSRR antysemityzm został zupełnie wykorzeniony.

Z tej formy ich aktywności władze sowieckie były zadowolone.

Podświadome wrażenie
Gorzej wypadła ocena działalności Komitetu w samym ZSRR. Michoels dążył bowiem do przekształcenia go w reprezentację społeczności żydowskiej w miejsce zlikwidowanego w latach 30. Jewkomu – komisariatu ds. żydowskich, i Jewsekcii – sekcji żydowskiej partii komunistycznej. Sygnałem, że zaczynają się problemy, stał się zakaz publikacji w Moskwie sztandarowego wydawnictwa Komitetu – Czarnej księgi zbrodni nazistowskich na ludności żydowskiej. Amerykańskie wydanie Czarnej księgi ukazało się w 1946 roku, lecz bez przedmowy Einsteina i mocno ocenzurowane. Wydanie sowieckie, którego redaktorami byli Ilja Erenburg i Wasilij Grossman, nie ukazało się nigdy. Zarzut główny brzmiał: „Czytelnik podświadomie odnosi wrażenie, że Niemcy prowadzili wojnę z ZSRR wyłącznie po to, by zniszczyć Żydów”.

Nie przeszkodziło to jednak w wykorzystywaniu publikacji przez prokuraturę sowiecką podczas procesu norymberskiego.

Innym problemem w relacjach z władzami stała się idea powołania na Krymie autonomicznej republiki żydowskiej. Z błogosławieństwa Mołotowa Michoels i Fefer rozmawiali z przywódcami Żydów amerykańskich. Uzyskali deklarację wsparcia ze strony szefa organizacji pomocowej Joint Jamesa N. Rosenberga, który upatrywał w tym projekcie alternatywę wobec osadnictwa żydowskiego w Palestynie. W połowie lutego 1944 roku Komitet wystąpił do Stalina o utworzenie Żydowskiej SRR na Krymie. Sprawa nie wyszła poza rozmowy gabinetowe, chociaż, jak późnej zeznawali uczestnicy narad, rozdzielono już stanowiska we władzach republiki. Stalin traktował jednak problem instrumentalnie – chciał pomocy od diaspory żydowskiej. „Memoriał krymski” miał natomiast fatalne skutki dla jego autorów – w 1952 roku stał się głównym dowodem na „agenturalną działalność” działaczy Komitetu.

Niezadowolenie władz wywołała również aktywność Michoelsa w sprawie przejawów antysemityzmu na wyzwolonych terenach ZSRR, głównie na Ukrainie i Krymie. Chodziło o politykę kadrową władz oraz sprawę mieszkań. We wrześniu 1945 roku w Kijowie pracownik ministerstwa bezpieczeństwa Ukraińskiej SRR Josif Rozensztejn zastrzelił 2 pijanych czerwonoarmistów, którzy wcześniej go pobili. Jeden z żołnierzy usiłował odzyskać mieszkanie, które jego matka zasiedliła po ewakuowanych na początku wojny mieszkańcach narodowości żydowskiej. Złość wyładował na przypadkowej osobie „o fizjonomii Żyda”.

Zajścia wywołały oburzenie wielu osób narodowości żydowskiej. W piśmie do Stalina i Berii kilku byłych żołnierzy frontowych oskarżyło miejscowe władze partyjne o wzniecanie nastrojów antysemickich i realizację polityki usuwania osób narodowości żydowskiej z urzędów. Ówczesny I sekretarz partii na Ukrainie Nikita Chruszczow tłumaczył się, że nie jest nacjonalistą ukraińskim i nie realizuje antysemickiej polityki. Stalin mu nie uwierzył. W marcu 1947 roku szefem komunistów ukraińskich został Łazar Kaganowicz, który pełnił tę funkcję w czasie Wielkiego Głodu. Teraz miał zająć się walką z burżuazyjnymi nacjonalistami nie tylko ukraińskimi, lecz również żydowskimi.

Zlecenie
Na przełomie listopada i grudnia zeszłego roku Stalin wezwał do siebie ministra bezpieczeństwa państwowego Związku Radzieckiego Wiktora Abakumowa i jego pierwszego zastępcę Siergieja Iwanowicza Ogolcowa. Pod koniec rozmowy Stalin nieoczekiwanie polecił Abakumowowi, by w stosunku do przewodniczącego Michoelsa przeprowadzić koniecznie specjalne działania, i w tym celu należy zainscenizować wypadek samochodowy. Samego Michoelsa gensek określił jako przywódcę żydowskiej konspiracji nacjonalistycznej, prowadzącej w Związku Radzieckim wrażą robotę pod dyktando Amerykanów. Na początku stycznia tego roku Michoels wyjeżdżał służbowo do Mińska. Jest przecież członkiem Komitetu Nagród Stalinowskich, zaś w tym roku przegląd zgłoszonych do tego wielkiego w ZSRR wyróżnienia zespołów teatralnych odbywa się w Mińsku. Abakumow zdecydował, że likwidacja Michoelsa ma się odbyć właśnie w Mińsku.

W nocy z 6 na 7 stycznia wyjechała samochodem z Moskwy do Mińska grupa funkcjonariuszy mających zorganizować likwidację: Fiodor Grigoriewicz Szubnikow, płk organów transportowych MGB Wasyl Jewgieniewicz Lebiediew i st. lejtn. Krugłow. Wszyscy trzej są byłymi współpracownikami Pawła Anatoliewicza Sudopłatowa, szefa I Biura Specjalnego ds. Dywersji i Wywiadu w MGB. Podwładni Sudopłatowa nie tylko organizowali w czasie wojny partyzantkę i dywersję przeciw hitlerowskim Niemcom i Japonii, ale rozwijali też nowe techniki uśmiercania przeciwników, zwłaszcza za pomocą nietypowych bomb, trucizn i aparatów do ich aplikowania.

Szczegółowy plan zamordowania Michoelsa ułożyli w Mińsku Szubnikow, Lebiediew, Ogolcow i szef białoruskich organów Canawa. Aby wykluczyć możliwość ujrzenia jakiegokolwiek fragmentu tej operacji przez osoby postronne, urzędowi zamachowcy ustalili, że Michoelsa trzeba zaprosić, za pośrednictwem agentury MGB, na nocne spotkanie z jakimś znajomym, podstawić samochód z kierowcą MGB do hotelu, w którym aktor się zatrzymał – po to by wyeliminować udział świadka, szofera urzędowej limuzyny oddanej w Mińsku do dyspozycji Michoelsa. Samochodem MGB należy przewieźć go do podmiejskiej daczy Canawy. Tam Michoelsa zlikwidować, a zwłoki wywieźć nocą na jakąś mało uczęszczaną, dochodzącą do hotelu ul. Mińska, tam rozjechać je ciężarówką i porzucić. Taki scenariusz miał uprawdopodobnić wrażenie, że nocą pijany Michoels, znużony całodniowymi bankietami, wyszedł przejść się i wpadł pod ciężarówkę, a jej przerażony kierowca uciekł.

Zaproszenie Michoelsa na nocne spotkanie za pośrednictwem agentury oznaczało jedno – zaproszenie go przez Gołubowa-Potapowa, który od dłuższego już czasu nie odstępował wielkiego aktora o krok. Michoels jest bardzo osamotniony w dżungli stalinowskich rozgrywek i chętnie toleruje Gołubowa-Potapowa u swego boku, zwłaszcza że krytyk jest Żydem. Aktor nie jest świadom, że Gołubow-Potapow to tajny współpracownik MGB i na polecenie organów rozpracowuje go.

Ba, ale likwidacja Michoelsa oznacza automatycznie zdekonspirowanie zabójstwa przed Gołubowem-Potapowem, który wie bardzo dużo o wzmożonej ostatnio inwigilacji aktora. Naradzający się u Canawy funkcjonariusze zadzwonili do Abakumowa i poprosili o zgodę na likwidację także krytyka, w ramach tego samego wypadku drogowego. Abakumow zgodę wyraził.

Samochód z Michoelsem i Gołubowem-Potapowem wjeżdża na teren daczy Canawy. Szubnikow udający inż. Siergiejewa prowadzi gości do salonu.

Gdy tylko goście zasiadają do stołu, Szubnikow wychodzi do sąsiedniego pokoju i dzwoni ze specjalnego, bezpiecznego telefonu do dyżurującego w siedzibie MGB w Mińsku Ogolcowa z meldunkiem, że ofiary są w daczy. Ogolcow zaraz dzwoni przez chroniony telefon WeCze do Moskwy, do Abakumowa, ten zaś natychmiast łączy się przez speclinię ATS z Kremlem, ze Stalinem.

Abakumow po chwili wydaje przez telefon rozkaz, by przystąpić do likwidacji obu gości.

Szubnikow inscenizuje serdeczne powitanie toastem szklanką wódki. To część planu MGB – ofiary mają sprawiać wrażenie, że pod koła ciężarówki wpadły po pijanemu. Rozpuszczony w alkoholu środek oszałamiający obezwładnia Gołubowa-Potapowa, jednak Michoels, pijący skromniej, pozostaje w miarę przytomny. Gdy do saloniku wchodzi ukryty w sąsiednim pokoju Lebiediew, zaś Gołubow-Potapow zdradza objawy odurzenia, Michoels pojmuje, że zbliża się jego koniec. Usiłuje wstać, jakoś bronić się, ale cios kolbą pistoletu w czoło tuż przy skroni kończy niezborne próby ratunku. Oprawcy wyprowadzają pod ręce Gołubowa-Potapowa i Michoelsa na drogę do daczy, uruchamiają stojącą tam ciężarówkę z taboru białoruskiego MGB. Najpierw pod koła porządnie rozpędzonej ciężarówki wrzucają ciągle żywego Gołubowa-Potapowa, potem tak samo rozjeżdżają Michoelsa. Zmasakrowane trupy wrzucają na ciężarówkę i jadą do Mińska. Szubnikow znów dzwoni z meldunkiem do Ogolcowa, ten zaś łączy się z Abakumowem, który chwilę później melduje o postępach akcji Stalinowi. Na drodze obok budowy nowej linii tramwajowej, między ul. Swierdłowa i Garbarnia, tuż obok zbombardowanego i ciągle nieodbudowanego stadionu „Dynama”, niedaleko hotelu, w którym zatrzymał się Michoels, agenci układają zwłoki obu ofiar tak, jakby uderzyła w nie rozpędzona ciężarówka. Potem wracają do garaży białoruskiego ministerstwa bezpieczeństwa, zmywają pakę samochodu.

O 7.10 idący do pracy mińszczanie trafiają na leżące twarzami do ziemi, lekko przyprószone śniegiem trupy 2 mężczyzn. Wokół nich jest mnóstwo krwi. Wezwani milicjanci stwierdzają, że zwłoki nie zostały obrabowane – znajdują przy nich portfele z dokumentami i sporą gotówką oraz zegarki na rękach. Michoels ma ciągle drogi złoty zegarek. Gdy funkcjonariusze stwierdzają tożsamość zmarłych, natychmiast zawiadamiają zwierzchność. Na miejscu zbrodni błyskawicznie zjawiają się dygnitarze z białoruskich władz, republikańskiego ministerstwa bezpieczeństwa i mińskiego zarządu milicji. Wezwani anatomopatolodzy stwierdzają, że Michoels i Gołubow-Potapow mają połamane żebra, a krytyk dodatkowo ma złamaną w łokciu prawą rękę.

Ślady opon według śledczych nie pozostawiają wątpliwości – obu uderzyła jadąca z dużą prędkością ciężarówka.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

11 stycznia 1944 – egzekucja Galeazza Ciana – włoskiego polityka, czołowego działacza ruchu faszystowskiego i zięcia Benito Mussoliniego. Oto przebieg wydarzeń w relacji W. Kalickiego:

dy mija północ, Galeazzo Ciano, były minister spraw zagranicznych faszystowskich Włoch, a ciągle jeszcze zięć duce, wodza włoskiego faszyzmu, Benito Mussoliniego w celi więzienia w Weronie wyciąga z ukrycia fiolkę z cyjankiem potasu. Zgryza szkło fiolki, połyka truciznę. Po półgodzinie Ciano rozczarowany pojawia się na więziennym korytarzu – cyjanek nie zadziałał. Niedoszły samobójca nie zdaje sobie sprawy, że Hildegard Burkhardt Beetz, młoda, piękna Niemka, żona lotnika Luftwaffe walczącego na froncie wschodnim, podmieniła przekazaną jej przez włoskiego lekarza truciznę i wręczyła mu nieszkodliwy roztwór chloranu potasu. Beetz, agentka Służby Bezpieczeństwa SS, została niedawno skierowana przez swych zwierzchników do inwigilowania Ciana. Generałowie SS nie przewidzieli tylko jednego – że przystojny kobieciarz Ciano uwiedzie Beetz, która zacznie walczyć o jego życie, a także o życie żony Ciana Eddy. Ale uczucia Beetz mają też nieoczekiwany skutek. Agentka podmieniła fiolki, by przedłużyć życie ukochanego choć o te parę godzin. Rankiem Ciano zostanie rozstrzelany.

Droga Galeazza Ciana, hrabiego di Cortellazzo, syna sławnego dowódcy włoskiej marynarki wojennej z lat wojny światowej admirała Constanza Ciana, do celi śmierci zaczęła się na początku lat 20. Jeszcze jako nastolatek przystąpił do raczkującego ruchu faszystowskiego, w którym od razu zajął uprzywilejowaną pozycję – jednym z założycieli włoskiej partii faszystowskiej był bowiem jego ojciec. W wieku lat 19 Galeazzo wziął udział w słynnym marszu na Rzym Mussoliniego, a jako 22-latek, po krótkiej przygodzie jako dziennikarz prasy faszystowskiej, dostał nominację na konsula faszystowskich Włoch w Rio de Janeiro. Potem były placówki dyplomatyczne w Pekinie i Szanghaju. Przepustką do wielkiej faszystowskiej polityki stało się małżeństwo hrabiego Ciana z Eddą Mussolini, córką duce. Zięć Mussoliniego w wieku 33 lat został ministrem spraw zagranicznych. Inteligentny, cyniczny, żądny władzy Ciano zrazu optował za sojuszem teścia z Hitlerem i imperialną ekspansją Włoch – we włoskiej inwazji na Etiopię w latach 1935–1936 Galeazzo wziął osobisty udział jako dowódca eskadry bombowców (ta wyprawa była zresztą w znacznej mierze propagandową hecą). Ciano ochoczo poparł zajęcie Albanii i atak na Grecję, ale już po podbiciu przez III Rzeszę Francji zaczął potajemnie dystansować się od polityki Hitlera. I od wiernego Führerowi swego teścia. W 1942 roku Ciano podjął próby tajnych rokowań pokojowych z aliantami, m.in. z pomocą polskich książąt Sapiehów. W lipcu zeszłego roku, podczas posiedzenia Wielkiej Rady Faszystowskiej, Ciano poparł wniosek Dino Grandiego, by odsunąć Mussoliniego od władzy. Uwięzionego Mussoliniego uwolnili jednak niemieccy spadochroniarze, zaś Ciano, który nie zdawał sobie sprawy, jak bardzo jest we Włoszech znienawidzony, zagrożony aresztowaniem przez nowy włoski rząd marsz. Badoglia, uciekł z rodziną do III Rzeszy. Hitler jednak zgodził się wydać Ciana włoskim faszystom rządzącym jeszcze z łaski Niemiec na północy Włoch.

Poprzedniego dnia, po pokazowym procesie, Ciano i 4 inni byli faszystowscy hierarchowie, sędziwy De Bono, Marinelli, Gottardi i Pareschi, oskarżeni przez swych dawnych kamratów o zdradę, zostali skazani na śmierć.

Krótko po 9.00 na korytarzu pojawia się kilku włoskich cywilów i funkcjonariuszy policji. Policjanci skuwają kajdankami ręce skazanych. Idą gęsiego, za spowiednikiem Wielkiej Rady Faszystowskiej don Chiotem, w stronę bramy wyjazdowej.

Jest zimo, mglisto, na bruku leży gruba warstwa szronu. Ulice Werony są puste. Ciężarówka wyjeżdża przez starą miejską bramę Porta Catena i zatrzymuje się przy strzelnicy fortu Procolo. Spomiędzy resztek śniegu sterczą badyle zeschłych chwastów. Pierwszy schodzi z paki marsz. De Bono. Jest tylko w garniturze i czarnym kapeluszu, lekko drży z chłodu. Jako drugi zeskakuje na trawę Ciano. W długim jasnobeżowym płaszczu i jasnym kapeluszu wygląda bardzo elegancko. Po nim wysiada pozostałych 3 skazańców. Marinelli nie jest w stanie opanować się, z nerwów dygoce, nogi odmawiają mu posłuszeństwa. Policjanci wloką go za ręce na miejsce egzekucji.

W obniżeniu terenu, przed niewysokim ziemnym wałem pełniącym funkcję kulochwytu, za którym stoi mur strzelnicy, ustawiono stare, chybocące się krzesła – oparciami w stronę muru.

Kilkanaście kroków przed krzesłami stoi 30 włoskich policjantów w krótkich zimowych zielonych kurtkach i czarnych czapkach. Dowodzi nimi szef faszystowskiej policji w Weronie Nicola Furlotti. Tuż po I wojnie światowej był jednym z założycieli Czarnych Koszul, paramilitarnych bojówek Mussoliniego, ale potem, w latach 20., popadł w niełaskę i powrócił do gry dopiero teraz, w dniach rozpadu faszystowskiego reżymu. Tuż obok stoi kilkunastu włoskich oficjeli oraz drugie tyle Niemców – większość to oficerowie SS, jest też paru hitlerowskich dyplomatów, wojskowy fotoreporter. Ten ostatni nerwowo kręci się wokół krzeseł, mierzy coś światłomierzem i wyraźnie jest niezadowolony. Niskie chmury i mgliste powietrze źle wróżą jakości zdjęć z egzekucji.

Ciano zachowuje zimną krew.

Zamienia parę słów z odmawiającym modlitwę marsz. De Bono. Obaj proszą dowodzącego egzekucją Furlottiego, by pozwolił im stanąć twarzą w twarz z plutonem egzekucyjnym. Furlotti odmawia.

 – Wedle prawa to pańskie krzesło, marszałku – mówi Ciano do De Bono, wskazując krzesło pierwsze z prawej.

De Bono całkiem serio odpowiada, że nie wierzy, by w podróży, w którą za chwilę skazańcy zostaną wyprawieni, prestiżowe pierwszeństwo miało jakiekolwiek znaczenie. Ale zajmuje miejsce na krześle na prawym skraju, plecami do plutonu egzekucyjnego i widzów. Obok niego energicznie siada Ciano. Stare, koślawe krzesło skrzypi, przechyla się i Ciano ląduje w oszronionej trawie. Podnosi się sam, ustawia krzesło i siada, tym razem ostrożnie.

Policjanci przywiązują ręce skazańców do oparć krzeseł. Ciano wykrzykuje:

 – No i kto by to przypuszczał!

Nie chce, by założono mu opaskę na oczy. Don Chiot w długiej czarnej pelerynie obchodzi unieruchomionych skazańców i szepce im słowa absolucji in articulo mortis. Ciano dziękuje mu i prosi, by duchowny zadbał o trójkę jego dzieci.

Gdy wiążą Marinellego, Ciano krzyczy, by tego nie robili, bo to zbrodnia. Robi się nerwowy, bez przerwy obraca się do tyłu, kołysze na krześle.

 – Uspokój się, stary, zobaczysz, że to nic takiego – mówi do niego szyderczo jeden z policjantów z plutonu egzekucyjnego.

Na rozkaz Furlottiego policjanci z karabinkami Carcano małego kalibru ustawiają się mniej więcej 10 m za plecami siedzących skazańców, w 2 rzędach. Ci z pierwszego rzędu klękają. Policjanci podzieleni są na 5 szóstek – każda ma strzelać do jednego skazanego. Jest 9.20. Gdy Furlotti daje komendę, by odbezpieczyć broń, z krzesła zrywa się Gottardi i krzyczy:

 – Niech żyje duce! Niech żyją Włochy!

 – Niech żyją Włochy! – wołają też Pareschi i De Bono.

Ciano, gdy tylko słyszy komendę: „Ognia!”, przez prawe ramię odwraca twarz w stronę plutonu egzekucyjnego. Policjanci strzelają niecelnie, małokalibrowe pociski, nawet trafiając, nie zadają śmiertelnych ran. 4 skazańców pada wraz z krzesłami na trawę, Pareschi siedzi na krześle nieporuszony. Część policjantów repetuje karabinki i chaotycznie strzela dalej do Pareschiego i leżących.

Ciano dostaje 5 postrzałów, ale żyje i jest przytomny.

 – Pomocy! Pomocy! – chrypi.

Furlotti wyciąga z kabury pistolet. Na jego znak kilku policjantów także sięga po broń krótką. Furlotti podbiega do Ciana i z bardzo bliska strzela mu w skroń. Inni dobijają 4 pozostałych.

3 niemieccy oficerowie podchodzą i z bliska przyglądają się twarzy martwego Ciana – chcą mieć pewność, że to on.

Don Chiot przykrywa jego ciało płaszczem. Więzienny lekarz bada ciała skazańców i woła, że niektórzy z nich żyją – można wyczuć puls. Furlotti wraca pod nasyp i każdemu strzela jeszcze raz w głowę.

Oficerowie SS patrzą na to wszystko z niesmakiem. To ma być egzekucja!? Cóż to za chaotyczna rzeźnia! Typowo włoska niekompetencja!

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

31 grudnia 1943 roku powstała w Warszawie Krajowa Rada Narodowa jako alternatywa polskiego rządu na uchodźstwie. Późniejsza nasza historia pokazała, że ta właśnie alternatywa okazała się być tą właściwą. W. Kalicki tak opisuje tamte wydarzenia:

Wczesnym wieczorem Antoni Korzycki, konspiracyjny działacz radykalnego odłamu ruchu ludowego, spotyka się z Polą Ester ze Związku Robotników Żydowskich. Udając parę, idą na ul. Twardą. Do 20.00, o której zaczyna się godzina policyjna, zostało niespełna półtorej godziny.
Dokładnie o wyznaczonej porze Korzycki z Elster wchodzą do zdewastowanej kamienicy nr 22. Idą na 2. piętro. Drewniane schody skrzypią niemiłosiernie. Korzycki puka do mieszkania nr 14. Otwiera gospodarz, warszawski rymarz Czesław Blicharski, członek Polskiej Partii Robotniczej. Korzycki wita się z nim serdecznie – wcześniej już bywał w jego mieszkaniu na zebraniach konspiracyjnych.
W dużym pokoju za stołem siedzi Bolesław Bierut „Janowski” w towarzystwie oficerów ochrony Gwardii Ludowej: Jerzego Fonkowicza „Andrzeja” i Zbigniewa Dłubaka „Bogdana”.
Co parę minut pojawiają się kolejni konspiratorzy. Przed 20.00 przychodzi ostatni, dziewiętnasty. Podziemny komunistyczny parlament może przystępować do obrad.
Sekretarz KC PPR Władysław Gomułka zdecydował się powołać namiastkę kadłubowego parlamentu, gdyż komunistyczna konspiracja w Polsce znalazła się w niebezpiecznej próżni. Konspiracja wierna rządowi w Londynie szykuje się do przejmowania władzy administracyjnej po wkroczeniu Armii Czerwonej. W Moskwie zaś Stalin przymierza się do utworzenia z przebywających w ZSRR polskich komunistów zalążka przyszłej władzy w Warszawie – Polskiego Komitetu Narodowego. Powstanie Krajowej Rady Narodowej, podziemnego parlamentu kontrolowanego przez PPR, dałoby krajowym komunistom mocny atut w walce o władzę – także wobec Kremla.
Tylko skąd wziąć reprezentację posłuszną PPR?
Z kłopotu tego KC PPR wybrnęło zręcznie, do swoich delegatów dopraszając działaczy Robotniczej Partii Polskich Socjalistów, 2 radykalnych ludowców ze Stronnictwa Ludowego oraz kilkoro sympatyków komunizmu, których z racji zawodu mianowano przedstawicielami spółdzielców, lekarzy, inteligencji pracującej, nauczycieli, a nawet oficerów, jak to określono w partyjnych papierach, „byłego wojska polskiego”.
Na zebranie na Twardej ze względów bezpieczeństwa nie przyszło 12 członków „parlamentu”, w tym Gomułka. Przygotowaniem zebrania i zapewnieniem bezpieczeństwa zajmuje się Marian Spychalski „Marek”.
Na stole w dużym pokoju gospodyni rozkłada talerze z kanapkami, szklanki z kompotem, kieliszki. Panowie ustawiają rządki butelek monopolowej wódki. Gdyby przypadkowo trafili tu policjanci lub żandarmi, zastaliby typową scenerię noworocznej biesiady. Inscenizacja ta ma jednak słabą stronę. Panów jest 4 razy więcej niż pań. W składzie komunistycznego parlamentu prócz Poli Elster są też przedstawicielka Związku Walki Młodych, członkini PPR Helena Jaworska „Janta” oraz Halina Kuczkowska „Halina” i Janina Święcicka „Alina”, obie z RPPS, obie formalnie reprezentujące spółdzielców.
Gdyby doszło do wsypy, oficerowie ochrony „Andrzej” i „Bogdan” mają na czele kilku przydzielonych im doświadczonych gwardzistów z GL stawić zbrojny opór.
Spychalski zrobił wszystko, by nawet w razie policyjnego nalotu i strzelaniny uczestnicy zebrania mieli szansę ujść cało. Michał Motylewski, elektryk spod Rawy Mazowieckiej, tuż przed godziną policyjną uszkadza instalację elektryczną i wygasza latarnie uliczne w całym kwartale. W ciemnościach trudniej będzie znaleźć adres i łatwej zgubić ścigających Niemców. Kilku gwardzistów zajmuje pozycje na klatce schodowej.
Krótko po 20.00 Bierut rozpoczyna posiedzenie.
Zebrani wstają i oddają cześć poległym w walce z okupantem. Potem Bierut odczytuje referat sekretarza KC PPR Gomułki Walka i samoobrona narodu w związku z terrorem okupanta. Gomułka postuluje, by wszystkie siły społeczne i polityczne w okupowanej Polsce zjednoczyły się pod kierownictwem KRN. To figura czysto retoryczna, konspiracja komunistyczna przy podziemiu londyńskim wygląda jak zabiedzony kot przy tygrysie.
Po wysłuchaniu referatu zaczynają się przemówienia. W końcu Bierut zarządza ślubowanie członków KRN. Potem obecni uchwalają statut i Deklarację KRN. Idzie to sprawnie, bo wszystkie dokumenty polityczne zostały już wcześniej przygotowane przez organizatorów.
Po 23.00 przerwa na kanapki i toasty. Tylko tańców brak.
Po złożeniu sobie wzajem życzeń noworocznych Bierut zakazuje dalszych toastów i wznawia obrady. Wódka jednak zrobiła swoje. Jeden z dyskutantów domaga się odłożenia sprawy powołania Armii Ludowej do czasu skonsultowania się z lewicową Polską Armią Ludową, która ma wejść w skład AL. Bierut jest wściekły – utworzenie AL to kluczowy punkt programu zebrania. Gromi niefortunnego wnioskodawcę tak ostro, że ten pospiesznie wycofuje swój postulat.
Do rana zebrani jeszcze wiele razy podnoszą ręce. Przegłosowują przygotowane wcześniej przez KC PPR dekrety, wybierają prezydium KRN, z Bierutem na czele.
Zebranie kończy się o świcie. Teraz można dopić wódkę. Członkowie KRN kończą bal i pojedynczo ruszają w miasto.


Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

30 grudnia 1905 – carska Rosja, rewolucja trwa już miesiąc, a tego właśnie dnia wybucha robotnicze powstanie w Moskwie. Oto przebieg wypadków na podstawie relacji W. Kalickiego:

O świcie dowodzony przez płk. Rimana pluton egzekucyjny żołnierzy semenowskiego pułku gwardii, przysłanego na rozkaz cara z Petersburga do Moskwy, wyprowadza z aresztu w budynku stacji Moskwa-Gołutwin na Kolei Kazańskiej maszynistę Uchtomskiego. Ten były podoficer carskiej armii jest znakomitym kolejarzem. Poprzedniego dnia dowodzona przez płk. Rimana kompania semenowców otoczyła stację i zastawiła pułapkę na pociągi podmiejskie dowożące do Moskwy robotników i urzędników z podmoskiewskich osiedli i miasteczek. Uchtomski, rano prowadzący pociągi do Moskwy, wieczorem zaś jadący na prowincję, od kilku dni dowoził w swoim składzie na Dworzec Kazański kilkudziesięciu uzbrojonych powstańców. Po całym dniu walk wsiadali oni do pociągu prowadzonego przez Uchtomskiego i wracali do domów, by kolejnego ranka, wyspani i nakarmieni, z browningami pod pazuchami jechać na front powstania.

Poprzedniego dnia Uchtomski w ostatniej chwili przytomnie zorientował się, że na stacji Gołutwin jest zasadzka, dodał pary i pociąg odjechał dziurawiony kulami dziesiątek żołnierzy. Wieczorem jednak, gdy wracał po dniu powstańczych walk, został w pociągu rozpoznany i aresztowano go.

Cesarstwo rosyjskie od roku trawią płomienie rewolucji. Zaczęło się niespełna 12 miesięcy temu od „krwawej niedzieli” – masakry przez wojsko gigantycznej, pokojowej manifestacji robotników Petersburga prowadzonej przez popa Hapona. Pod kulami sołdatów zginęło niemal tysiąc manifestujących, rannych było dużo więcej. Odpowiedzią rewolucjonistów był udany zamach Iwana Kalajewa stryja cara Mikołaja II – wielkiego księcia Siergieja Aleksandrowicza. Kalajewa powieszono już tydzień po zamachu, a nowy generał-gubernator stołecznego Petersburga, dotychczas szef policji w Moskwie, gen. Dmitrij Trepow wydał sławny rozkaz do policji wysłanej do rozpędzania robotniczych demonstracji: „Nabojów nie żałować!”.

Przez cały 1905 rok cesarstwo stało się areną gorączkowej walki z władzą. Na wsi rosyjscy chłopi podpalali dwory. Rosyjscy robotnicy w setkach miast imperium ogłaszali strajki, wychodzili na ulice, masakrowani przez policję i żandarmerię, ustawiali barykady, chwytali za rewolwery. W Petersburgu powstała Rada Delegatów Robotniczych, namiastka drugiej, obok carskiej, władzy. Zradykalizowali się inteligenci – najsilniej ogarnięci rewolucyjną gorączką, rzucali bomby w terrorystycznych zamachach na przedstawicieli władzy, znakomita większość na wiecach i zgromadzeniach żądała zwołania Zgromadzenia Narodowego i wprowadzenia monarchii konstytucyjnej zamiast samodzierżawia. Powstańcze w istocie walki ogarnęły kresy imperium – od Królestwa Polskiego i Pribałtyki po Syberię, Kaukaz, środkową Azję.

Po miesiącach manifestacji, ulicznych walk, ofiar car zmiękł. Mikołaj II podpisał 17 października manifest, który nadawał ograniczone swobody obywatelskie i zwoływał Dumę – pierwszy rosyjski parlament.

Ale do spełnienia żądań robotników ciągle jeszcze było daleko. Miesiące strajków, pochodów, starć z policją zamiast spektakularnego zwycięstwa przyniosły robotnikom w końcu znużenie i zniechęcenie.

9 grudnia ochrana aresztowała przewodniczącego petersburskiej Rady Delegatów Robotniczych, a tydzień później większość członków RDR. Ocaleli z policyjnego pogromu członkowie Rady wezwali robotników do strajku powszechnego. W Petersburgu znużenie ciągłymi strajkami i zamieszkami ulicznymi było tak wielkie, że kolejne fabryki i zakłady stawały powoli, z ociąganiem, a do protestu przystępowały tylko części załóg.

W Moskwie od początku było inaczej. Już 21 grudnia stanęła większość wielkich fabryk; strajkowało 130 tys. robotników. Urzędnicy zarządu gminnego i ziemstw zawiesili pracę, nie kursowały tramwaje elektryczne, zamknięto biura pocztowe, teatry i wszystkie drukarnie, więc też nie ukazał się żaden dziennik. Z jednym wyjątkiem – zecerzy uwięzili wydawcę pisma „Russokoje Słowo” i sami wydali pierwszy numer gazety robotniczej z rewolucyjnymi odezwami. Wieczorem miasto pogrążyło się w ciemnościach – stanęła elektrownia.

2 dni później rozpędzany przez Kozaków tłum robotników wzniósł na Twerskiej barykadę ze słupów telegraficznych, sań, wyrwanych z murów bram i jakichś skrzyń. Kozacy ostrzelali ją z karabinów, robotnicy odpowiedzieli ogniem rewolwerów. Po południu piechota i kawaleria zdobyły plac. Wieczorem tłum zbudował na rogu Sadowej i Twerskiej potężną barykadę, którą wojsko przejęło w nocy, po zaciekłych walkach. Nazajutrz w robotniczych dzielnicach zaczęły tworzyć się uzbrojone drużyny powstańcze. Ich członkowie, zwani powszechnie „drużynnikami”, wieczorem zdobyli 2 wielkie sklepy z bronią w centrum miasta. Na ul. Sadowej robotnicze barykady wojsko rozbijało ogniem z armat. Na pl. Strastnoj żołnierze ostrzeliwali z dział kamienice. 25 grudnia drużynnicy uderzyli na największy moskiewski sklep broni Brabetza; wojsko odparło ich ogniem karabinów maszynowych. Na Łobkowskiej wojsko otoczyło ponad 300 cywilów, w znacznej części kobiet, i otwarło do nich ogień z armat i karabinów maszynowych.

Wedle rozporządzeń moskiewskiego generał-gubernatora wiceadm. Dubasowa wojsko bez ostrzeżenia otwiera ogień do każdej grupy liczącej więcej niż 2 przechodniów. Obowiązuje godzina policyjna. Już nie tylko strzał z okna, ale nawet czerwona flaga powodują ostrzał kamienicy z armat.

Coraz liczniejszy moskiewski garnizon zdobył i spacyfikował większość dzielnic miasta. Trzyma się już tylko ostatnia powstańcza reduta – robotnicza dzielnica Preśnia.

Ustawiony przed plutonem egzekucyjnym maszynista Uchtomski wygłasza płomienną mowę. Wzywa kilkunastu żołnierzy, by strzelając do niego, pamiętali o krzywdzie ludu, w którego się przecież wywodzą. Płk Riman daje rozkaz: „Ognia!”. Pada salwa. Uchtomski przewraca się, ale jest jedynie ranny. Tylko jeden żołnierz z całego plutonu doborowego gwardyjskiego pułku, żelaznej podpory tronu, skierował broń w pierś maszynisty. Płk Riman podchodzi do rannego i dobija go strzałem z rewolweru w głowę.

Gdy żołnierze płk. Rimana rozstrzeliwują kolejnych ze 150 zatrzymanych robotników i powstańców – konających osobiście dobija pułkownik – 10 kompanii pułku semenowskiego i cały pułk ładogski, ściągnięty poprzedniego dnia carskim rozkazem z Polski, otaczają w porannej szarówce Preśnię. Artylerzyści rozstawiają na ulicach i placach baterie dział polowych, na skrzyżowaniach sołdaci układają się za tarczami maszynowych maksimów.

Poprzedniego dnia te same oddziały usiłowały zdobyć Preśnię z marszu, ale zostały przepędzone przez powstańców.

Dowodzący operacją dowódca pułku ładogskiego płk Min daje rozkaz do otwarcia ognia. Kanonada trwa 6 godzin. Tylko podczas pierwszej godziny armaty wystrzeliwują ponad 400 pocisków. Tuż przed południem poprzez dymy i zgliszcza kilka tysięcy żołnierzy rusza do natarcia. Wśród obrońców zdecydowanie przeważają eserzy, zwolennicy Partii Socjalistycznych Rewolucjonistów. Kilku preśnieńskich drużynników, w tym Michaił Frunze, po latach zrobi karierę w partii bolszewickiej. Wyróżniający się dowódca powstańczych drużyn Piotr Załomow stanie się prototypem bohatera powieści Maksyma Gorkiego Matka, Pawła Własowa.

Wiele domów preśnieńscy drużynnicy zamieniają w twierdze. Walczą w nich do ostatka. Żołnierze rozbijają ogniem armat i podpalają wielki, 5-piętrowy dom Kurnowa. Większość obrońców ginie w płomieniach. Ranni i poparzeni dobijani są przez sołdatów na miejscu. Obowiązuje rozkaz dowodzącego szturmem płk. Mina: „Nie aresztować, postępować bezwzględnie”.

Gorzej idzie elitarnym pułkom ze zdobywaniem dużych fabryk bronionych przez kilkuset powstańców. Poddają się nieliczne, zwłaszcza te, w których spory odsetek załogi stanowią kobiety i nieletni. Jedną z nich jest fabryka mebli Nikołaja Schmidta. Żołnierze doprowadzają Schmidta przed oblicze płk. Mina. Pułkownik żąda, by podał on nazwiska robotników uczestniczących w powstaniu i wskazał schowki z bronią. Szmidt odmawia. Ciężko pobity, trafia do więzienia, żołnierze ostrzeliwują z armat i podpalają fabrykę.

Po całym dniu walk żołnierze w zapadających ciemnościach docierają wreszcie do murów wielkiej fabryki Prochorowa, najważniejszej reduty powstańczej w Preśni. W głębokim śniegu odprzodkowują kilkadziesiąt armat. Za radą właściciela część robotników udaje się z białymi chorągwiami do płk. Mina i prosi go, by nie strzelać do hal fabrycznych, w których schroniły się kobiety i dzieci z połowy dzielnicy. Pułkownikowi bardzo zależy na szybkim zwycięstwie – wszak w tradycyjnym kalendarzu do końca roku pozostał tylko jeden, jutrzejszy dzień. Wyraża zgodę. Gdy niedługo przed północą żołnierze wkraczają do fabryki, dziesiątki powstańców uciekają po dachach hal na teren sąsiedniej cukrowni i tam budują umocnienia.

Płk Min rozkazuje artylerzystom otworzyć ogień na hale. Fabryka Prochorowa płonie jak pochodnia, podobnie jak większa część zabudowy Preśni. Łuna oświetla Moskwę jak w czasie wielkiego pożaru po wkroczeniu wojsk Napoleona.

 – Jakby napadli na nas Francuzi – mówią moskwianie na rozświetlonych łuną ulicach.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

28 grudnia 1890 roku - Masakra nad Wounded Knee – ostatnie duże starcie zbrojne pomiędzy armią Stanów Zjednoczonych Ameryki a Indianami Wielkich Równin. Tak wyglądały wypadki w relacji W. Kalickiego:

Jak okiem sięgnąć, biało. Śnieg zdążył przyprószyć wigwamy Siuksów. Indianie rozstawili je wczoraj na żądanie amerykańskich kawalerzystów. To miejsce nazywa się Wounded Knee (Zranione Kolano). W obozowisku jest 230 kobiet i dzieci, mężczyzn zaś tylko 120. Każde wyjście z wigwamów przypomina im, że są kimś pomiędzy jeńcami a internowanymi. Obozowisko otoczone jest przez 7. Pułk Kawalerii USA, liczący niemal 500 żołnierzy. Kawalerzyści wycelowali w wigwamy 4 lekkie armaty Hotchkissa.

O 8.00 żołnierze wkraczają do obozu Siuksów. Żądają, by Indianie oddali broń palną. W wigwamach trwają gorączkowe narady. Szaman zwany Żółtym Ptakiem radzi, by nie poddawać się; kule kawalerzystów nie zrobią wojownikom Siuksów krzywdy, bo odbiją się od magicznych koszul. Indianie noszą uszyte przez ich kobiety wdzianka z materiału zrabowanego białym żołnierzom. Wierzą, że pokryte piórami orła i metalowymi ozdobami magiczne koszule odbiją każdą kulę skierowaną w pierś właściciela.

Niektórzy z Indian niechętnie, ale jednak oddają swoje strzelby.

2 żołnierzy podchodzi do Indianina trzymającego w rękach broń. Czarny Kojot jest głuchy, nie rozumie, co się do niego mówi. Gdy żołnierz zabiera mu jego nowiutki karabin, Czarny Kojot wyrywa go.

350 zabiedzonych, schorowanych Siuksów obozujących pod przymusem w Wounded Knee to niedobitki dumnego plemienia Dakota-Teton, zwanego też Lakota, panującego w drugiej połowie XVIII wieku nad wielkimi amerykańskimi nizinami między Missouri i Górami Skalistymi. W wieku następnym biali osadnicy systematycznie zajmowali ziemie Siuksów. Wielki wódz Czerwona Chmura, mądry, przenikliwy polityk, w 1865 roku doprowadził do zawarcia układu swego ludu z rządem Stanów Zjednoczonych. Waszyngton zagwarantował granice tzw. terytoriów indiańskich. Ale w 1871 roku poszukiwacze złota znaleźli na Czarnych Wzgórzach w Dakocie Południowej, świętej ziemi Siuksów, bajeczne pokłady złota. Tam gdzie dotąd w spokoju mieszkały duchy przodków, tysiące awanturników ryły złotodajne szyby, chlały w knajpach, kasynach i burdelach. Czerwona Chmura pojechał do Waszyngtonu, przemawiał przed Kongresem, rozmawiał z politykami. Na próżno. Biali nie mieli zamiaru dotrzymać układu. Zdesperowani Indianie ogłosili świętą wojnę. Przed 14 laty nad rzeką Little Big Horn dowodzeni przez Siedzącego Byka, wycięli w pień ekspedycyjny oddział gen. George’a Custera. Sam Custer stracił nie tylko życie, ale i skalp.

Nie mogąc pokonać Indian w otwartej walce, Amerykanie uciekli się do sprawdzonych metod – zawarli z nimi kolejne układy pokojowe, których nie dotrzymali. Rok po roku odbierali Siuksom kolejne prawa, kolejne ziemie, zabijali kolejnych niewygodnych wodzów.

Odpowiedzią bezbronnych, poniżonych Indian był taniec ducha. Szaman imieniem Wovoka ogłosił, że miał widzenie. Stara, zbrukana ziemia zostanie wkrótce zniszczona, a na nowej Indianie będą mogli żyć jak w czasach ich pradziadów. Apokalipsę starej ziemi zaś przeżyją tylko ci, którzy wykonywać będą taniec ducha i związane z nim ceremonie. Indiański mesjanizm Wovoki był ruchem pokojowym, ale gdy dotarł do Lakotów w Dakocie Południowej, szybko stał się dla nich podnietą do kolejnej świętej wojny z białymi. Urzędnicy federalni mieli w rezerwatach wielu szpiegów i dowiedzieli się o nowym ruchu. Miesiąc temu zakazali tańca ducha w rezerwacie Siuksów. Ale Indianie tańczyli nadal. Wezwano wojsko – słynny 7. Pułk Kawalerii USA, odtworzony po wycięciu go w pień pod Little Big Horn.

Wtedy wodzowie Krótki Byk i Siedzący Niedźwiedź powiedli swoich zwolenników w północno-zachodni narożnik rezerwatu Pine Ridge. Stamtąd wezwali do siebie Siedzącego Byka, legendarnego pogromcę Custera. Ale przed 2 tygodniami rannego w nogę Siedzącego Byka i jego 17-letniego syna zmasakrowali indiańscy renegaci, oficerowie rządowego Biura ds. Indian. Płk William F. Drum dowodzący oddziałami w forcie Yates odebrał 12 grudnia rozkaz gen. Milesa, by „zabezpieczyć osobę Siedzącego Byka”. Nazajutrz tuż przed świtem oddział 43 kolaborujących z białymi indiańskich policjantów otoczył zbudowaną z belek chatę Siedzącego Byka. Ubezpieczał go ukryty milę dalej szwadron rządowej kawalerii. Dowodzący oddziałem indiańskich policjantów por. Głowa Byka zastał wodza Siedzącego Byka śpiącego na podłodze chaty.

 – Jesteś moim więźniem. Musisz iść ze mną do Agencji – powiedział Głowa Byka, budząc sławnego wodza.

Siedzący Byk ziewnął i poprosił policjanta, by osiodłał mu konia – sam był przecież ranny.

Gdy obaj wyszli z chaty, przed wejściem oczekiwał ich już tłum blisko 200 indiańskich tancerzy duchów. Jeden z nich zawołał do Głowy Byka: „Myślisz, że go zabierzesz? Nie zrobisz tego!”.

Siedzący Byk zatrzymał się, ale Głowa Byka i jego pomocnik Czerwony Tomahawk popychali go w stronę osiodłanego konia. Jeden z tancerzy duchów, Złap Niedźwiedzia, odrzucił koc i wyciągnął strzelbę. Od razu strzelił i trafił Głowę Byka w bok. Wtedy Czerwony Tomahawk strzelił Siedzącemu Bykowi w głowę i zabił go na miejscu. Przbycie odwodu kawalerii zamieniło masakrę indiańskich policjantów w wybijanie do nogi tancerzy duchów.

Dowodzący wojskiem gen. Nelson Miles, weteran walk z Indianami, postanowił aresztować także wodza Lakotów Wielką Stopę, który ze swoimi zwolennikami żył gdzieś nad Rzeką Czejenów w Dakocie Południowej. Ale Wielka Stopa, mimo że ciężko chory na zapalenie płuc, ruszył ze swoimi ludźmi w drogę do Pine Ridge na spotkanie z innymi wodzami. Czuł się zagrożony przez armię i liczył na ich mediację w rozmowach z rządem federalnym. Wczoraj jednak grupa Wielkiej Stopy została przechwycona przez oddział kawalerzystów i doprowadzona do obozowiska 7. Pułku w Wounded Knee. Dowódca płk James W. Forsyth polecił im rozbić obóz pod flagą pokoju, a swoim oficerom wydał rozkaz rozbrojenia Indian nazajutrz wczesnym rankiem.

Karabin wyrywany Czarnemu Kojotowi przez 2 kawalerzystów wypala w powietrze. Obaj żołnierze nie namyślają się długo – spod pachy, z 2 kroków, strzelają do Indianina. Słysząc to, zaczynają strzelać żołnierze otaczający obozowisko. Ogień armat masakruje Indian. Mimo wszystko, ginąc, bronią się. Wielka Stopa, trafiony kilka razy, upada w śnieg. Podbiega doń córka, podnosi ojca. Wtedy oboje dostają kilka śmiertelnych postrzałów z najbliższej odległości. Na wielkim mrozie ciała sztywnieją niemal natychmiast. Wielka Stopa zamarza w pozycji, w jakiej dźwigała go ze śniegu córka.

Żołnierze strzelają z bliska do uciekających spod ognia mężczyzn, kobiet, dzieci. Po półgodzinie w śniegu leży 246 zabitych Lakotów. Kawalerzystów ginie 25, w większości od chaotycznego ognia swoich kolegów w mundurach. Kończy się ostatnia w Stanach Zjednoczonych walka z Indianami. Lekarz wojskowy dr Charles Eastman ogląda pobojowisko i siada nad notatnikiem: „To było straszne, potworne, niewiarygodne. Widziałem grupy leżących kobiet i dzieci, pomordowanych. Niektóre młode dziewczęta miały twarze zakryte szalami – myślę, że zrobiły to same, widząc zbliżających się z bronią żołnierzy i nie chcąc zaglądać śmierci w oczy. Daleko od obozu znalazłem dwoje maleńkich dzieci, jedno miało chyba roczek, dalej troje innych twarzami do ziemi, a około 30 jardów od nich leżała kobieta. Wszyscy byli zarąbani”.

7. Pułk Kawalerii wziął haniebny odwet za przegraną bitwę pod Little Big Horn

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

24 grudnia 1944 roku – dzień a w zasadzie noc tragiczna dla mieszkańców Łozowej – wsi położonej w ówczesnym powiecie tarnopolskim. Tej tragicznej nocy banderowcy z UPA zamordowali 130 jej mieszkańców. Oto relacja W. Kalickiego:

Dochodzi wieczór, ale we wsi Łozowa w powiecie tarnopolskim nikt nie myśli o spaniu. Dorośli mieszkańcy są zaniepokojeni, rozważają, co przyniesie najbliższa przyszłość. Prawdę mówiąc, mają powody nie do niepokoju, ale do strachu, wielkiego strachu.

Wszyscy już wiedzą przecież o masowej rzezi Polaków, zgotowanej przez ukraińskich nacjonalistów, wespół z ukraińskimi sąsiadami ofiar, latem zeszłego roku na Wołyniu. Nikt w Łozowej nie ma pojęcia, że półtora roku temu Ukraińcy wymordowali ponad 60 tys. polskich Wołyniaków, ale wszyscy dorośli mieszkańcy wiedzą, że napastnicy otaczali wtedy wołyńskie wsie i zabijali pospołu Polaków, ich ukraińskich małżonków – małżeństw mieszanych nie było tam wcale mało – a nawet rdzennych Ukraińców, nieskoligaconych z Polakami, którzy sprzeciwiali się tym straszliwym zbrodniom.

Krew Polaków leje się już nie tylko na Wołyniu, ale i po sąsiedzku. Późną jesienią, już po zbiorach, mordercy napadli na gospodarstwo Michała Snihura na kolonii koło pobliskiej wsi Stechnikowce – zabili jego żonę i 2 córki. Snihur ocalał, mało tego, widział twarze morderców. To byli jego znajomi spod Łozowej – Ukraińcy Wasyl Kłos i Bohdan Cybulski.

 – No, zaciukali obie Snihurowe, ale nas zostawią w spokoju, my nikomu nic nie zawiniliśmy – powtarzali wtedy ludzie w Łozowej. Nikt nie łączył tej zbrodni z ulotkami, jakie we wsi ktoś porozrzucał latem, zaraz po tym jak przeszedł front: „Lachy, wynoście się za Sian z naszej ziemi – inaczej czeka was śmierć”. „Sian” to ukraińska nazwa rzeki San.

Łozowianie nie wpadają w panikę, bo nie wierzą, że ktoś im zrobi krzywdę. We wsi, liczącej teraz, po wojnie, niemal 800 mieszkańców, w kilkunastu domach mieszkają rodziny ukraińskie, ale co trzecia rodzina polska jest spokrewniona z Ukraińcami. Tutejszym polskim chłopom nie sposób zrozumieć, że ukraińscy nacjonaliści mogą napaść na Łozową – przecież z ich rodakami Polacy żyją tu bez konfliktów. 4 dni temu prawosławni łamali się we wsi katolickim opłatkiem z polskimi krewnymi i przyjaciółmi – jak zawsze w Wigilię, od wielu już lat.

Mieszkańcy Łozowej czują się bezpiecznie także dlatego, że w ich wiosce stacjonuje oddział kilkudziesięciu uzbrojonych czerwonoarmistów. Sowieccy piechurzy mają niezłe rozeznanie w sytuacji, sami wiedzą, że pierścień Ukraińskiej Powstańczej Armii zaciska się wokół Łozowej, ale od paru dni zuchowato zagadują do gospodarzy, że miejscowym nic nie grozi, bo już oni w razie jakiegoś napadu popędzą banderowców precz.

Dlatego tutejsi, wbrew rozsądkowi, ignorują napad upowców, przed 4 dniami, w katolicką Wigilię, na odległą o 15 km od Łozowej wioskę Ihrowica, w której bestialsko wymordowali oni blisko 90 polskich mieszkańców.

Dlatego udają łozowianie, że nic nie wiedzą o pojawieniu się ostatnio w sąsiedzkich wioskach Stechnikowce i Dubowce w sumie ponad 100 obcych ludzi.

Dlatego we wsi nie zorganizowano samoobrony, choć w wielu chałupach gospodarze chowają poniemiecką broń i amunicję. Wielu z nich jednak nie potrafi porządnie strzelać.

Dlatego nikt nie reaguje, gdy dziś, parę razy, przejeżdża galopem przez Łozową Bohdan Cybulski. Jeździ konno między Szlachcińcami i Kurnikami, gdzie też od rana gromadzą się obcy. A przecież wszyscy tu wiedzą, kim jest Cybulski i co zrobił w domostwie Snihura.

I dlatego też nikt się nie przejmuje, gdy do Staszka Pączyka i jego brata Franka przychodzi Ukrainiec z nieodległych Kurnik, Piotr Chomicki, i ostrzega ich, że dziś Łozowa ma być napadnięta.

Nikt dziś ze wsi nie ucieka, tylko niektórzy z gospodarzy kładą się spać w ubraniach.

Jeśli nawet zasypiają, wieczorem budzi ich silny wybuch w odległym od wsi o 2 km lesie Czahary. Wszyscy zostają w domach, tylko niektórzy gospodarze czuwają na zewnątrz.

Dochodzi 23.00. Od południa, drogą od Szlachcińców, skrada się po cichu spora grupa ludzi. Zatrzymują się jakieś 200 m od pierwszych domostw Łozowej. Zza krzaków obserwuje ich kilku łozowskich Polaków, w tym 2 Józefów: Zarudzki i Cieśla. Patrzą, co się szykuje, ale alarmu, nie wiedzieć czemu, nie podnoszą.

Wieś śpi.

Banderowcy wdzierają się do domu Bronisława Mościpana na skraju Łozowej. Siekierami, nie wszczynając alarmu, mordują śpiące babcię i matkę Mościpana.

Noc już jest głęboka, gdy drogą od Kurnik zbliża się do wsi druga, jeszcze większa grupa Ukraińców.

Mieszkańców Łozowej zrywa z posłań bicie kościelnego dzwonu. Karol Mazurkiewicz orientuje się, że dzieje się coś złego, biegnie do kościoła i bije na alarm. Obudzeni Polacy próbują chować się na strychach, w oborach, nieliczni uciekają w mrok.

Gdy napastnicy od strony Kurnik dochodzą do skraju Łozowej, wystrzeliwują czerwoną rakietę. W odpowiedzi ci czający się od strony Szlachcińców wystrzeliwują rakietę zieloną. Obie grupy, w sumie dobrze ponad 600 napastników, wkraczają do wsi. Rzeź Łozowej zorganizowała sotnia Ukraińskiej Powstańczej Armii „Burłaky” pod dowództwem Iwana Szymczyszyna „Czornego”. Jej matecznikiem jest powiat skałacki. Przed wojną Szymczyszyn służył w Wojsku Polskim. W 1940 roku zbiegł spod okupacji sowieckiej do Niemiec, gdzie przeszedł szkolenie dywersyjne. W 1941 roku służył w niemieckim batalionie „Nachtigal”, który dokonał w Lwowskiem wielu masowych zbrodni na Żydach i Polakach.

Na czele napastników idą ostrzelani banderowcy z Wołynia i ze Skałatu. Niektórzy jadą konno. Oni mają broń. Z nimi idą też miejscowi, najczęściej bez karabinów, za to z siekierami, widłami, sierpami, młotkami. Trochę z tyłu jedzie kilkadziesiąt furmanek pełnych młodych ukraińskich kobiet z sąsiednich wsi – po pogromie mają zbierać i wywieźć łupy.

Niektórzy napastnicy, przede wszystkim ci z Wołynia, ze Skałatu, są zagubieni. Banderowscy organizatorzy pogromu – część z nich rozjeżdża się po mrokach napadniętej wsi konno – wskazują im chałupy. Kilku, kilkunastu bandytów wali kolbami i siekierami w drzwi, wybija okna, wrzeszczy, żeby mieszkańcy wyszli na zewnątrz. Rzecz jasna, nikt nie wychodzi. Wtedy napastnicy wyważają drzwi i w środku zaczyna się straszna rzeź.

Tych Ukraińców, którzy przyszli z sąsiednich wsi, nikt kierować nie musi. Sami napadają na bogatsze polskie domostwa – albo wybierają takie, z których mieszkańcami mieli kiedyś zatargi.

Przez wieś niesie się straszny krzyk ludzi szlachtowanych siekierami, tłuczonych na śmierć młotkami, dźganych widłami.

W środku wsi zbiega się kilkunastu gospodarzy i starszych chłopaków. Część z nich ma broń, pochowaną od czasu przejścia frontu. Kłócą się, co robić, jak się bronić. Nikt nie zdobywa się na to, by krzyknąć: „Ja tu dowodzę!”.

W końcu rozchodzą się, zdezorientowani, zrezygnowani, do swoich obejść. Tylko Adam Garbas i Antoni Drop, obaj uzbrojeni – Antek ma nawet ruską pepeszę – wściekli na nieporadność swych ziomków, ruszają w stronę obejść Jana i Antoniego Cieślów. Tam kwaterują sowieccy żołnierze. Obaj łozowianie nie wiedzą, że po pierwszych strzałach zakwaterowani we wsi czerwonoarmiści, którzy jeszcze za dnia butnie ogłaszali, że biorą tutejszych Polaków w opiekę, dali jak jeden mąż nogę do okopów wokół pobliskiego mostu. Stamtąd histerycznie strzelają na postrach – po próżnicy, bo ukraińscy napastnicy nie mają zamiaru atakować uzbrojonych żołnierzy. Garbas i Drop przed obejściem Cieślów dostrzegają żołnierza w sowieckim mundurze.

 – Towariszcz, we wsi banderowcy! – wołają.

Towariszcz mierzy do nich z mosina i rozkazuje:

 – Łożyś! Kładź się!

Garbas i Drop karnie kładą się na ziemi. Rzekomy sowiecki bojec, a naprawdę upowiec w mundurze czerwonoarmisty, morduje ich 2 strzałami w głowę.

Po prawdzie, banderowcy boją się jednak kogo bądź, byle tylko miał w ręku broń i strzelał.

Michał Snihur, któremu banderowcy na kolonii koło Stechnikowców zamordowali jesienią żonę i 2 córki, tej nocy śpi w Łozowej u swej siostry Ołenki. Snihur po zamordowaniu żony i córek zaopatrzył się w karabin. Teraz wychodzi przed dom i strzela do każdego cienia majaczącego w mroku. Bandyci omijają chałupę Ołenki z daleka.

Feliks Kłos i jego 2 sąsiedzi, Franciszek Stocki i Franciszek Dubiel, mają sowiecki karabin snajperski SWT i 2 mausery. Wychodzą przed domy i strzelają do Ukraińców. Niezbyt celnie, ale to wystarczy – napastnicy omijają ich obejścia. Do tej reduty przekrada się coraz więcej polskich rodzin – tu są naprawdę bezpieczne.

Niektórych łozowian ratuje zimna krew. Gdy mordercy dobijają się do chałupy Polki Pauliny Kanasowej, gospodyni zza zawartych drzwi przekonuje ich po ukraińsku, że jest Ukrainką, a jej 2 synów przed wojną siedziało w polskim obozie w Berezie Kartuskiej – jeden z nich zmarł w Berezie, drugi służy w UPA. Na szczęście napastnicy nie są miejscowi, nie znają Kanasów i ich nadzwyczajnego przywiązania do polskości. No i w zamęcie nocnej rzezi zapominają zapytać o hasło.

Dzisiejszej nocy tajne hasło „ćwiach” to przepustka do życia. Wcześniej banderowcy przekazali je swoim zaufanym rodakom w Łozowej. Kto go nie zna, dostaje kulę albo idzie pod siekierę, choćby był najczystszej krwi Ukraińcem. Hasła nie dostał – znaczy żyje za blisko z Polakami.

Władomirko Markowicz z Czernichowiec hasło, rzecz jasna, zna. Gdy mordercy wybijają już szyby w domu jego ciotki Anny Dubiel, w którym tej okropnej nocy jest także jego synowa Sabina, Wołodymirko wyłamuje się z szyków i w ostatniej chwili ratuje kobiety.

Wasyl Bałaban stoi w bramie obejścia swojej teściowej Nastki Anczurowskiej i powtarza „ćwiach” jak pacierz. Mordercy idą szukać innych ofiar.

Syn jednej z trzech sióstr Dropówien, Polek, zamężnej z Ukraińcem, ratuje ciocię Marię po mężu Zagrobelną. U drugiej cioci banderowcy mordują jej męża Tomasza Cieślę, a w obejściu wujka Dropa zarzynają jego żonę, 2 córki i 2-letnią wnuczkę.

Hasła nie zna żona Kiriłła Diaczuna, rodowita Ukrainka. Nie zna, więc choć błaga o życie, banderowcy mordują i ją, i jej synów – chłopca 15-letniego, jego o 8 lat młodszego braciszka i roczne niemowlę.

Dla banderowskich zbrodniarzy mieszane małżeństwo to nie ułaskawienie polskiego współmałżonka, ale wyrok śmierci na współmałżonka ukraińskiego. Bandyci dobijają się do drzwi Ukraińca Stefana Płaksa, ożenionego z Polką Anną Starycką.

Płaks nie otwiera.

 – Otwieraj, my od ciebie nic nie chcemy, przyszliśmy po nią – krzyczą napastnicy.

Gospodarz rozwiera drzwi, staje w progu.

 – Jak chcecie przejść, to po moim trupie – odpowiada dumnie.

Bandyci strzelają mu w czoło. W tym czasie jego żona szczęśliwie ukrywa się w gospodarstwie.

U nieobecnego w domu Pawła Kowala banderowcy zabijają matkę gospodarza, biją jego żonę, Ukrainkę. Katowana kobieta przewraca się tak zręcznie, że nakrywa ciałem małe dziecko. Dzięki temu mordercy nie zabiją go, chwytając za nóżki i rozbijając główkę o framugę – jak półroczne niemowlę w domu Władysława Makucha.

Osłaniająca swym ciałem dziecko Kowalowa widzi, że wśród ukraińskich kobiet plądrujących dom jest jej rodzona siostra.

Za mordercami postępują grupy rabusiów. Kobiety biorą ubrania i sprzęty kuchenne, mężczyźni wypędzają konie i bydło ze stajni i obór, szlachtują świniaki i tusze wrzucają na wozy. Bandyci nawołują się – zaraz podpalą wieś.

W nieodległych Szlachcińcach słychać najpierw nocne bicie w dzwon, potem strzały i straszliwe krzyki mordowanych. Na szlachcinieckiej stacji kolejowej dyżur tej nocy pełni Polak z Łozowej Władysław Kanas. Od razu pojmuje, co się dzieje, i dzwoni do zawiadowcy stacji w Zbarażu. Zawiadowca pędzi do dowódcy stojącego na stacji sowieckiego pociągu pancernego. Ten się ociąga – nie ma rozkazu. Dopiero na wieść, że banderowcy atakują też stacjonujących w Łozowej czerwonoarmistów, pociąg rusza, zaś ze Zborowa wymaszerowuje oddział sowieckiej piechoty. Starcza, że niedaleko Łozowy pancerka oddaje na wiwat parę strzałów armatnich i kilka serii z maksimów, by spanikowani ukraińscy napastnicy rzucili się do ucieczki ze wsi. Ale ścigać ich już Rosjanie nie mają zamiaru.

Wstaje świt. Przed chałupami i w obejściach leży 130 zamordowanych.

Nielicznych zabitych napastników nie widać – kamraci unieśli ich ze sobą.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

23 grudnia 1953 roku został rozstrzelany Ławrientij Beria radziecki działacz komunistyczny pochodzenia gruzińskiego, zbrodniarz komunistyczny, szef NKWD, który był w znacznym stopniu odpowiedzialny za „wielkie czystki” okresu stalinowskiego. Jeden z głównych wykonawców zbrodni stalinowskich. Bezpośrednio odpowiedzialny za mord polskich oficerów w Katyniu. Oto przebieg wypadków w ujęciu W. Kalickiego:

Były szef NKWD Ławrentij Pawłowicz Beria, aresztowany na Kremlu pół roku temu, może posmakować, jaki los wcześniej zgotował setkom tysięcy swych ofiar.

W stosunku do nich jest i tak w luksusowej sytuacji. Po aresztowaniu nie był torturowany ani bity. Najpierw osadzono go w więzieniu Lefortowo, ale wkrótce, ze względów bezpieczeństwa, został przewieziony do podziemnego bunkra sztabu dowództwa Moskiewskiego Okręgu Wojskowego przy ul. Komisariackiej, niedaleko od brzegu rzeki Moskwy. Uwięziono go tam w pojedynczej celi. Zajmuje się nim mjr Chiżniak, komendant sztabu obrony przeciwlotniczej Moskwy. Chiżniak osobiście odpowiada za bezpieczeństwo więźnia. Sam gotuje i zanosi mu jedzenie, co godzina wchodzi do celi i sprawdza, co się z Berią dzieje.

Za zgodą przełożonych Chiżniak dostarczył Berii papier i ołówek. W ciągu kilku dni po osadzeniu w bunkrze były szef NKWD napisał 3 listy do najwyższych władz partyjnych świadczące, że przeszedł w celi drogę większości swych dawnych ofiar – od szoku po aresztowaniu, przez nadzieję, że w gruncie rzeczy pobyt w celi to pomyłka, że wystarczy ogólna samokrytyka, by wyjść na wolność, po paraliżujący strach, gdy staje się jasne, że na końcu może być tylko egzekucja.

Żonę Berii Nino i 28-letniego syna Sergo najpierw zatrzymano w areszcie domowym w podmoskiewskiej daczy, potem osadzono w 2 różnych więzieniach, Lefortowie i Butyrkach.

Krótko po aresztowaniu Berii zaczęło się polowanie na jego współpracowników i protegowanych. Większości z nich polecono, wedle najlepszych wzorców z czasów beriowskiego NKWD, najpierw samodzielne opisanie zbrodni swojego pryncypała. Jeśli opisy te okazywały się nieprzydatne dla aktu oskarżenia Berii, ich autorzy trafiali do więzień. Ostatecznie wraz z Berią przed Kolegium Specjalne Sądu Najwyższego ZSRR trafili wysocy funkcjonariusze Ministerstwa Spraw Wewnętrznych: Kobułow, Mierkułow, Dekanozow, Mieszkow, Włodzimirski, Goglidze.

Tydzień po aresztowaniu Berii odbyło się tajne plenum KC, na którym zwycięzcy – Malenkow, Chruszczow i Mołotow – przekonywali członków KC o konieczności uwięzienia go. Chcąc ratować skórę, do pogromców Berii dołączyli na plenum jego najbliżsi zausznicy – wszyscy zgodnie go potępili, dorzucając kolejne oskarżenia. Komitet Centralny jednogłośnie uchwalił rezolucję wzywającą do usunięcia Berii z partii i postawienia go przed sądem za przestępstwa kryminalne.

Sąd ten skomponowany został osobliwie. Przewodniczącym Kolegium Specjalnego Sądu Najwyższego ZSRR został marsz. Iwan Koniew, członkami zaś: dowódca Moskiewskiego Okręgu Wojskowego gen. Kirił Moskalenko, pierwszy zastępca ministra spraw wewnętrznych K. Łuniew, przewodniczący Wszechzwiązkowej Rady Związków Zawodowych Nikołaj Szwernik, przewodniczący Rady Związków Zawodowych Gruzińskiej SRR M. Kuczawa, pierwszy zastępca przewodniczącego Sądu Najwyższego ZSRR E. Zejdin, sekretarz komitetu partyjnego obwodu moskiewskiego N. Michajłow, przewodniczący sądu miejskiego w Moskwie L. Gromow. Nie jest to zatem ani trybunał wojskowy, w skład którego musieliby wchodzić oficerowie, ani właściwa instancja radzieckiego sądu cywilnego. Gen. Moskalenko brał aktywny udział w aresztowaniu Berii, potem nadzorował śledztwo, by w końcu go osądzić. Tylko 2 członkowie Kolegium Specjalnego są prawnikami.

Po tym jak podczas lipcowego plenum KC oskarżono Berię o szpiegostwo w latach 20. na rzecz burżuazyjnego gruzińskiego rządu musawatystów oraz o konsekwentną działalność kontrrewolucyjną, jest jasne, że wyrok może być tylko jeden – kara śmierci.

Przed tygodniem moskiewskie gazety nieoczekiwanie doniosły, że prokurator generalny ZSRR zakończył półroczne śledztwo i przekazał akt oskarżenia w sprawie Berii i jego 6 pomocników do Sądu Najwyższego. Zarzucono im m.in. współpracę z musawatystami, usiłowanie sparaliżowania systemu kołchozowego, sianie nienawiści wśród narodów ZSRR, udział w kontrrewolucyjnym spisku. O głównej winie oskarżonych, masowych represjach wobec obywateli ZSRR, oskarżenie milczało. W akcie wspomniano raptem o zamordowaniu Ordżonikidzego i czekisty Kiedrowa.

Beria i kompani osądzeni mieli być zgodnie z kodeksem postępowania karnego z 1934 roku, który w przypadkach „terroryzmu” wykluczał obecność na sali rozpraw oskarżonego i jego obrońców.

Proces trwał 6 dni.

Wczesnym popołudniem członkowie Kolegium Specjalnego zatwierdzają wyroki śmierci i opuszczają budynek sztabu Moskiewskiego Okręgu Wojskowego. W 4 narożnikach rozległego wewnętrznego dziedzińca stoją czołgi w pełnej gotowości bojowej. Strzegą niewielkiego, niepozornego pagórka w rogu dziedzińca – wejścia do wielkiego schronu, w którym więziony jest Beria.

Z zewnątrz budynek sztabu chroniony jest przez zmotoryzowany pułk piechoty.

Gen. Moskalenko wzywa do siebie mjr. Chiżniaka. Rozkazuje mu pojechać do domu Berii na ul. Kaczałowa 28, róg Wspólnego Zaułka, i przywieźć dla niego nowy, świeży garnitur oraz czystą koszulę i bieliznę. Chiżniak zastaje tam jedynie opiekującą się domem kobietę. Przedstawia się, wyjaśnia, po co przyjechał. Kobieta daje mu elegancki czarny garnitur i komplet bielizny osobistej.

Chiżniak wraca do bunkra dowództwa obrony Moskwy.

Gen. Moskalenko rozkazuje mjr. Chiżniakowi przygotowanie drewnianej tarczy i metalowego kółka, do którego ma być przywiązany Beria. 2 stolarze zbijają z grubych desek prostokątną tarczę o wymiarach 2 na 3 m. Żołnierze pod kierunkiem Chiżniaka ustawiają ją w bunkrze. W jej środek wkręcają stalowe kółko.

Teraz kolejne polecenie szefa – trzeba natychmiast dostarczyć do bunkra płachtę brezentu i mocny sznurek.

Jest już dobrze po 19.00, gdy Chiżniak dostaje polecenie przebrania Berii w nową bieliznę i garnitur. Więzień domyśla się, że egzekucja jest już bliska. Chiżniak chowa stary szary garnitur. Po egzekucji ma go spalić. Rozkazy przełożonych są czytelne – po Berii nie powinna zostać żadna pamiątka związana z jego ostatnimi godzinami.

O 19.50 żołnierze prowadzą skutego Berię do głównej sali. Kat sowieckiej Rosji i połowy Europy trzyma się dobrze. Jest blady, nerwowy tik szarpie mu prawą połowę twarzy, ale poza tym całkowicie panuje nad sobą. Na sali są już gen. Moskalenko, jego I zastępca gen. Paweł Fiodorowicz Baticki, adiutanci obu generałów, kilku wyższych oficerów Moskiewskiego Okręgu Wojskowego i generalny prokurator ZSRR Rudenko. Przepisy wymagają obecności przy egzekucji lekarza, który powinien urzędowo potwierdzić zgon skazanego, ale żadnego medyka tu nie ma.

Chiżniak przywiązuje Berię do tarczy. Chce przewiązać mu oczy żołnierskim ręcznikiem.

 – Po co zawiązujesz?! Niech to widzi na własne oczy! – krzyczy gen. Baticki i występuje nieco przed stojącą w niewielkiej odległości grupkę oficerów. Wyciąga z kabury niemiecki trofiejny pistolet Parabellum i bez ceregieli strzela Berii prosto w twarz. Do martwego Berii po kolei strzelają z bliska pozostali oficerowie.

Chiżniak z pomocą żołnierzy zawija zwłoki w brezent, obwiązuje sznurkiem. Żołnierze wynoszą je z bunkra i ładują do samochodu, który odwozi je do krematorium.

Gen. Baticki spisuje jednozdaniową oficjalną notatkę o wykonaniu wyroku. Oprócz niego podpisują ją Rudenko i gen. Moskalenko.

Pół godziny później inna ekipa przystępuje do rozstrzeliwania reszty skazanych: Kobułowa, Mierkułowa, Dekanozowa, Mieszika, Włodzimirskiego i Goglidzego.

Ta egzekucja także bardziej przypomina mafijne porachunki niż wykonanie wyroku najwyższego sądu światowego mocarstwa. Do skazanych strzelają z pistoletów pierwszy zastępca ministra spraw wewnętrznych ZSRR Łuniew i zastępca głównego prokuratora wojskowego ZSRR Kitajew. Łuniew jako członek Kolegium Specjalnego Sądu Najwyższego najpierw 6 ludzi Berii skazał na śmierć, a potem osobiście rozstrzelał. Podczas tej egzekucji obecni są 3 generałowie, Getman, Bakieejew i Sopilnik, ale oni tylko przyglądają się rozstrzeliwaniu. Łuniew przed wojną był zaledwie naczelnikiem działu kadr w Ministerstwie Przemysłu Tekstylnego; po wojnie, podczas której jakimś cudem wywinął się od służby na froncie, został zastępcą działu kadr w moskiewskim komitecie partii komunistycznej. Tam zauważył go Malenkow i awansował na szefa działu administracyjnego. Po aresztowaniu Berii Malenkow przeforsował kandydaturę tego podrzędnego aparatczyka na stanowisko pierwszego ministra spraw wewnętrznych ZSRR, odpowiedzialnego za ochronę rządu. Teraz Łuniew z pistoletem w ręku spłaca dług wdzięczności.

Uczestnicy egzekucji spisują jeszcze jednozdaniowy protokół wykonania wyroku śmierci, który podpisuje lekarz.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.