22 grudnia 1894 rok. Fałszywie oskarżono francuskiego oficera pochodzenia żydowskiego Alfreda Dreyfusa o zdradę stanu. Choć później go zrehabilitowano to jednak niesmak pozostał. W. Kalicki tak wspomina tamte mało chlubne wydarzenia:

Ktoś puka do drzwi. Przynosi 2 dokumenty. Robią one na sędziach piorunujące wrażenie

Przed bramą pałacu przy Cherche-Midi, w którym znajduje się paryski sąd wojskowy, stoi gęsty, podwójny szpaler żołnierzy uzbrojonych w karabiny z nasadzonymi bagnetami. Jest wczesne popołudnie, zimno, leje jak z cebra.

Na ulicy kłębią się tłumy paryżan. Nikt nie stoi, wszyscy pospiesznie maszerują w różne strony, zawracają i pędzą z powrotem. To skutek zakazu wystawania na ulicy Cherche-Midi obowiązującego dziś od godz. 13.00. Policjanci odpędzają przechodniów od wielkiej bramy gmachu sądu. Ok. 17.00 w pobliskiej kawiarni, w której zebrali się sprawozdawcy sądowi, rozchodzi się plotka, że rozprawa skończyła się i sąd wojskowy poszedł na finalną naradę. Tłumek dziennikarzy wypada z kafejki i biegnie w stronę bramy. Policjanci każą im odejść, ale reporterzy targują się. W końcu dostają zgodę na pozostanie, do czasu otwarcia bramy, między dwoma szpalerami wojska. Dziennikarze negocjują dalej i po półgodzinie dowiadują się, że na ogłoszenie wyroku mogą czekać na wewnętrznym dziedzińcu, przed schodami prowadzącymi do sali obrad.

Nagle rozlega się komenda: „Odsunąć wszystkich!”. Szerokimi kamiennymi schodami schodzi kordon gwardzistów, torując drogę oskarżonemu otoczonemu przez 4 żołnierzy. Kpt. Alfred Dreyfus, dość wysoki, szczupły, jest bardzo blady i wyraźnie garbi się. Przez dziedziniec eskorta przechodzi tak szybko, że zmusza Dreyfusa do biegu.

Wszystko zaczęło się przed 3 miesiącami. Francuska sprzątaczka w niemieckiej ambasadzie w Paryżu, niejaka pani Bastian, opłacana przez francuski kontrwywiad, znalazła w koszu na śmieci list napisany przez anonimowego francuskiego oficera. Autor oferował niemieckiemu attaché wojskowemu płk. Schwartzkoppenowi 5 tajnych dokumentów, w tym notatkę o hamulcu hydraulicznym do dział 120 mm i najnowszy podręcznik nauki strzelania dla artylerii polowej. Kontrwywiad, ukrywający się pod szyldem „Sekcji statystyki”, zacieśnił krąg podejrzanych do oficerów sztabu generalnego. Ale który z nich zdradził? Kontrwywiad dedukował: to musi być artylerzysta, bo sprzedaje głównie dokumenty dotyczące artylerii, i zarazem stażysta w sztabie generalnym, bo tylko stażyści mają dostęp do innych wydziałów sztabu. Winnego znajduje się szybko: kpt. Alfred Dreyfus. Oficer artylerii, stażysta w sztabie generalnym. Co go obciąża? Po pierwsze – Żyd. Żydzi to, jak każdemu uczciwemu oficerowi wiadomo, naturalni zdrajcy ojczyzny. Po wtóre – pochodzi z zajętej przez Niemcy Alzacji. Często jeździ tam do rodziny. Po trzecie – zna kilka języków obcych, w tym niemiecki. Po czwarte – jest zdolny, pracowity, zabiega o awans, ignoruje zaś typowe rozrywki oficerów sztabu: karty, wino i wieczorne gadanie o polityce.

No i dowód kluczowy – list znaleziony w koszu niemieckiego attaché. Wedle śledczych charakter pisma jego autora był identyczny z charakterem pisma Dreyfusa.

Prowadzący na początku śledztwo mjr du Paty de Clam wciskał Dreyfusowi do ręki rewolwer i usiłował zmusić go do samobójstwa. Dreyfus odtrącił broń, zapewniał, że jest niewinny. Eksperci grafolodzy w swych opiniach podzielili się – jedni za autora listu uważali Dreyfusa, inni twierdzili, że to niemożliwe. Ale francuscy dygnitarze wojskowi potrzebowali szybkiego sukcesu – Dreyfusa postawiono przed trybunałem wojskowym.

Rozprawa rozpoczęta przed 3 dniami była niebywałą farsą. Jej przebieg zaraz na początku został utajniony. Oskarżyciel stwierdził, że nie ma pojęcia, dlaczego kpt. Dreyfus miałby zdradzić, ale że zdradził, to rzecz pewna. Jedynym dowodem oskarżenia była kartka papieru znaleziona przez sprzątaczkę w niemieckiej ambasadzie. Ale 2 z 5 przesłuchiwanych ekspertów grafologii wykluczyli oskarżonego jako autora listu. Dreyfusa obciążali świadkowie oskarżenia, w większości oficerowie kontrwywiadu. Najważniejszy, mjr Henry z „Sekcji statystyki”, stwierdził, że od osoby zasługującej na zaufanie dowiedział się, iż jeden z oficerów sztabu generalnego jest szpiegiem. Wezwany przez adwokata do ujawnienia informatora, zasłonił się tajemnicą wojskową. Obecny na sali płk Picquart z kontrwywiadu wiedział, że tą „godną zaufania osobą” jest osobnik całkiem niewiarygodny, hiszpański dyplomata opłacany przez francuski wywiad, ale zataił to.

Jest sporo po 17.00. Trybunał naradza się. Wojskowi sędziowie mają spore wątpliwości co do winy Dreyfusa. Zanosi się na uniewinnienie oskarżonego. Wtem ktoś puka do drzwi. To mjr du Paty de Clam. Przynosi pismo od ministra wojny do przewodniczącego trybunału. Na kopercie dopisek: „Otworzyć w czasie narady sądu”. W środku 2 dokumenty, mające potwierdzić winę Dreyfusa. Pierwszy to przechwycony przez wywiad list attaché Schwartzkoppena, w którym pisze on o jakiejś „kanalii D.”, szpiegu, który zaczął żądać zbyt wiele. Schwartzkoppenowi chodzi o niemieckiego agenta Dubois, ale minister dołącza osobistą notatkę: „Fakty, o których wspomina ten list, mogą odnosić się do kapitana Dreyfusa”. Drugi dokument to przechwycona depesza włoskiego attaché w Paryżu Panizzardiego. Przechwycona i cynicznie sfałszowana przez francuski kontrwywiad tak, by świadczyła o winie Dreyfusa.

Dokumenty ministra robią na sędziach piorunujące wrażenie. Prezes trybunału płk Maurel stwierdza, że o ich istnieniu nie może się dowiedzieć ani oskarżony, ani jego adwokat. To niebywałe bezprawie, ale żaden z sędziów nie protestuje. Trybunał kończy obrady.

Na korytarzu żołnierze gwardii sprawdzają skrupulatnie przepustki i rewidują każdego wchodzącego. Woźny pojedynczo wpuszcza korespondentów na salę rozpraw, niedużą, na planie kwadratu, zastawioną ławeczkami i mnóstwem niskich drewnianych barierek. Na niewielkim podwyższeniu znajduje się nakryty zielonym suknem stół sędziowski. Na prawo – niewielka trybunka dla obrońcy. Po lewej – stół oskarżyciela i sekretarza trybunału. Między miejscami dla świadków a ławkami publiczności stoi szereg żołnierzy gwardii, dzierżących karabiny z bagnetami. Jedynymi ozdobami ponurej sali są wielki piec i ogromne płótno wiszące za stołem sędziowskim. Na czarnym tle wymalowano na nim Ukrzyżowanego.

Punktualnie o 19.00 drzwi sali narad otwierają się. Woźny wzywa donośnym głosem: „Baczność! Prezentuj broń!”. Wchodzą sędziowie. Pierwszy – prezes trybunału płk Maurel. Po jego prawej stronie zasiada płk. Echemann ze 154. Pułku Piechoty, po lewej – płk Florentin ze 113. Pułku. Dalej płk Patron z pułku 154., płk Gallet z 5. Pułku Strzelców Konnych, kpt Roche z 39. Pułku Piechoty i kpt Freysttveter z piechoty marynarki wojennej. Potem miejsca zajmują oskarżyciel, mjr Brisset, sekretarz Valecalle i jeden z najlepszych francuskich obrońców – mecenas Demange. W sali sądu jest bardzo duszno. Odczytanie werdyktu trybunału w zgodzie z przepisami następuje pod nieobecność oskarżonego. Płk Maurel donośnym głosem ogłasza: „Wyrok!”. Członkowie trybunału kłaniają się. Przewodniczący oznajmia, że trybunał wojenny, po zbadaniu sprawy przy drzwiach zamkniętych oraz po otrzymaniu od przewodniczącego pytania, czy kpt. Alfred Dreyfus winien jest sprzedania mocarstwu zagranicznemu, lub jego pełnomocnikom, dokumentów dotyczących obrony narodowej, jednogłośnie orzekł winę podsądnego. W zupełnej ciszy płk Maurel wylicza paragrafy, na mocy których zapadł wyrok. I to już wszystko. Dziennikarze pospiesznie wybiegają do swych redakcji. Nieliczni zatrzymują się na dziedzińcu. O 19.15 zaczyna się ceremonia odczytania wyroku oskarżonemu. Wedle tradycji winna odbyć się w obecności oddziału wojska. Podoficer ustawia pluton piechoty pod bronią, oficer dyżurny doprowadza kpt. Dreyfusa. Siąpi, nieliczne lampy gazowe słabo rozjaśniają zimowe ciemności. Sekretarz Valecalle odczytuje wyrok: degradacja i bezterminowe zesłanie do zamorskiej twierdzy. Dreyfus wysłuchuje wyroku w milczeniu i bez słowa pozwala się wyprowadzić do więzienia.

Na ulicy tłum rozchodzi się. Ktoś krzyczy: „Śmierć zdrajcy!”, ktoś zauważa: „Koniec sprawy”. Nikt nie przeczuwa, że to dopiero początek.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

21 grudnia 1927 roku – to dzień wielkiej straty dla kultury polskiej. Spłonęła rodowa siedziba Tarnowskich -zamek w Dzikowie (Dzików obecna dzielnica Tarnobrzega). Tarnowscy gromadzili w zamku wielkie zbiory dzieł sztuki, bibliotekę i archiwum. Część z tych zbiorów udało się uratować. W. Kalicki tak relacjonuje to wydarzenie:

Fala okropnych mrozów skuła Europę. W Rzymie śnieg sięga do kostek, a w Nicei i Cannes, niemal 1,5 m; palmy na nadbrzeżnych bulwarach uginają się pod białymi czapami. W Polsce wskutek potężnych mrozów Wisła, od Krakowa aż do Gdańska, skuta jest 20-centymetrową skorupą lodu, ale w Polsce południowej i centralnej za dnia odnotowano wczoraj w miarę znośne −23 stopnie Celsjusza.

W starych murach należącego do rodu hrabiów Tarnowskich zamku w Dzikowie pod Tarnobrzegiem jest straszliwie zimno i nie ma wody – rury wodociągowe zamarzły kilka dni temu.

Pan na Dzikowie hrabia Zdzisław Jan Tarnowski bawi akurat w swojej kamienicy w Krakowie, ale w zamku mieszka jego 90-letnia matka hrabina Zofia z Zamoyskich Tarnowska.

Po południu w piecu centralnego ogrzewania dzikowskiego zamku lądują kolejne łopaty węgla. Wszystko na nic. Lód nadal zatyka rury wodociągowe, szczególnie na nieogrzewanym strychu. Późnym wieczorem służba zaczyna rozgrzewać lampami benzynowymi zamarznięte rury. W końcu pracownicy pojmują, że tego dnia udrożnić się ich nie da, i idą spać.

Zaraz po północy służący obchodzi cały zamek. Niczego niepokojącego nie zauważa. Tymczasem w stropie strychu od kilku już godzin niepostrzeżenie tli się zaprószony podczas rozgrzewania rur ogień. Strop żarzy się jak torfowisko – nie widać płomieni ani nawet nie czuć dymu.

Zamek, skarbnica narodowej kultury, zasypia. Od czasu gdy w roku 1522 Jan Spytek Tarnowski z Wielowsi kupił Dzików od Andrzeja Ossolińskiego z Ossolina, ród Tarnowskich zbudował na miejscu starego dworu solidnie ufortyfikowany zamek i wypełnił go bajecznymi skarbami. W bibliotece jest ponad 30 tys. woluminów, w tym takie narodowe cymelia jak najstarszy druk krakowski z roku 1475, Statuty Łaskiego z 1506 roku, najrzadsze wydania Reja, Paprockiego, Orzechowskiego, prócz tego ponad 250 najstarszych druków polskich, zachowanych tylko w jednym, dzikowskim egzemplarzu. Większość kolekcji obrazów znajduje się teraz w domu hrabiego Tarnowskiego w Krakowie, ale w zamku pozostały imponujące zbiory archiwaliów, cennych mebli i narodowych pamiątek.

 – Panie profesorze, pali się! – woła służąca o 3.00 w nocy, budząc mieszkającego w zamku, wraz z rodziną, bibliotekarza Michała Marczaka. Niezależnie od pracy w zamku uczy on też w gimnazjum w odległym o 2 km Tarnobrzegu; stąd wszyscy w Dzikowie tytułują go profesorem.

Michał Marczak w jednej chwili odziewa się i biegnie do piętrowej sali biblioteki. Ogień niby jest jeszcze daleko – płoną strychy i dach zamku – ale lada chwila może ogarnąć wysoki strop sali. Profesor odnajduje klucze do 3-kondygnacyjnych szaf bibliotecznych, szamoce się z nimi, usiłując dopasować do zamków. Wokół niego zbierają się zamkowi służący. Bibliotekarz woła, by wyjmowali stare księgi i wynosili z zamku, ale większość służących ratuje to, co dla nich jest wartościowe – krzesła, lampy, nawet popielniczki. Na szczęście, usłyszawszy alarm, przybywają mieszkający w Dzikowie uczniowie Marczaka. Sprawnie wynoszą księgi wskazywane przez profesora.

Na schodach za głównym wejściem do sali bibliotecznej pojawia się ogień. Tamtędy przejść już nie sposób. Marczak kieruje uczniów, dźwigających wydobyte z szaf inkunabuły, do obu bocznych drzwi do biblioteki. Na dworze chłopcy rzucają drukowane skarby na zasypany śniegiem gazon.

Jakby mało było kłopotu z ogniem w głównych drzwiach, pod ciężarem wspinających się do górnych półek uczniów łamie się jedyna sosnowa drabinka biblioteczna. Gimnazjaliści czepiają się framug, otwartych drzwiczek bibliotecznych i wspinają do najwyższych kondygnacji, skąd zrzucają książki. Pod sufitem czuć, jak z każdą chwilą robi się coraz goręcej.

Do zamku zbiegają się z pomocą prawie wszyscy mieszkańcy Dzikowa. Prof. Wyrostek, zajmujący się w zamku opracowywaniem archiwum majątkowego, ratuje 90-letnią hrabinę Zofię Tarnowską. Wyrwana ze snu starsza pani straciła w dymie orientację i właśnie szła przez amfiladę pokoi ku głównemu źródłu pożaru.

Straż pożarna z Dzikowa zjawiła się po pierwszych alarmach, jednak wszystkie hydranty przeciwpożarowe pałacu są zamarznięte. Zdesperowani strażacy usiłują wnosić na piętro śnieg, ale to tylko pogarsza sytuację – ogień nie maleje, za to parkiety stają się niebezpiecznie śliskie.

Marczak ocenia, że jego uczniowie świetnie radzą sobie z ratowaniem książek, i na czele paru gimnazjalistów biegnie do swej pracowni, by ratować owoc 10-letniej pracy – katalogi zbiorów dzikowskich. Instruuje chłopców, jak mają wynosić karty katalogowe, po czym wraca do głównej sali bibliotecznej.

W zamku gaśnie światło. Salę biblioteczną rozświetlają jedynie buzujące pod zamkniętymi głównymi drzwiami płomienie oraz spadające za oknami żagwie. W ciemnościach cały czas ratuje książki 18 osób, w większości uczniowie, ale także oficer por. Mastalski oraz Alfred Freyer, 26-letni syn koniuszego dóbr dzikowskich. Freyer jest bożyszczem kibiców lekkiej atletyki, ośmiokrotnym mistrzem kraju na długich dystansach, z maratonem włącznie; 14 razy bił rekordy Polski, jest największą nadzieją na olimpijskie złoto.

W końcu pęka nadpalony od góry sufit biblioteki, podmuch spadającego stropu wyrzuca Marczaka do sąsiedniego pokoju. Gimnazjaliści Krasoń i Lewek cucą profesora i boczną klatką wyprowadzają na dwór. Z 18 pracujących w sali bibliotecznej osób tylko 6 wypełza spod płonących gruzów, 4 wyciągają jeszcze ich towarzysze. Młodszemu z braci Gilów tląca się belka przygniata nogi. Por. Mastalski usiłuje dźwignąć ją, ale to niemożliwe. Ktoś wpada na pomysł, by chłopcu odrąbać nogi i choć ratować mu życie, ale nigdzie nie można znaleźć siekiery. Gil woła, by go zostawić, by reszta uciekała z sali.

Po chwili płonące belki zasypują go, cichnie jego krzyk. Pod płonącymi gruzami ginie 8 osób, w tym Alfred Freyer, 3 uczniów gimnazjalnych – panna Kocznerówna, Gil i Mastalerczyk – córka nauczycielki, 3 robotników dóbr dzikowskich. Kilkoro rannych, w bardzo ciężkim stanie, zabiera do szpitala w Tarnobrzegu karetka.

10 minut po runięciu stropu w sali bibliotecznej wali się sufit w pokoju z katalogami. Michał Marczak próbuje jeszcze ratować bezcenne zamkowe archiwum i na czele kilkorga uczniów włamuje się do sali. Uczniowie bohatersko wynoszą z otoczonej płomieniami sali prastare rękopisy. Zabierają także rzeźbę Berniniego. Po chwili interweniuje jednak komendant policji – z dachu nad archiwum lecą już płonące deski. Jeszcze parę minut i cały zamek, ciągle pełen bezcennych skarbów i narodowych pamiątek, płonie jak stodoła.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

18 grudnia 1976 roku wolność odzyskał Władimir Bukowski, rosyjski pisarz i obrońca praw człowieka. Zgniłby pewnie w radzieckich więzieniach gdyby nie to, że sowieccy dysydenci chcieli uwolnić chilijskiego działacza komunistycznego Luisa Corvalana. W Kalicki opisuje jak doszło do tej wymiany:

Północ chyba już dawno minęła, a Władimir Bukowski ciągle nie może zasnąć. Leży na pryczy w celi moskiewskiego więzienia Lefortowo i rozpamiętuje zdarzenia minionego dnia.

Coś takiego nie przytrafiło się chyba żadnemu sowieckiemu więźniowi. A Bukowski na sowieckich więzieniach zna się jak mało kto. Już w 1959 roku 17-letniego Wołodię wyrzucono ze szkoły za udział w wydaniu rękopiśmiennego samizdatu. 4 lata później skazano go na 2 lata więzienia za próbę wydania zakazanej książki. Trafił wtedy przymusowo do szpitala psychiatrycznego. W 1965 roku, zaraz po wyjściu na wolność, przeprowadził demonstrację w obronie dysydentów Andrieja Siniawskiego i Julija Daniela; znów został uwięziony w szpitalu psychiatrycznym.

Po wyjściu na wolność natychmiast zorganizował protest w obronie innego dysydenta, Aleksandra Ginzburga. Za to trafił do obozu karnego. W 1971 roku, mimo protestów na Zachodzie, został skazany za działalność antysowiecką na 7 lat więzienia i 5 lat zsyłki. W sowieckich więzieniach i psychuszkach spędził w sumie 12 lat.

Poprzedniego dnia Bukowskiemu, siedzącemu w celi nr 10 specjalnego więzienia dla politycznych we Władymirze, nagle kazano zabrać wszystkie rzeczy i w towarzystwie oficerów KGB po cywilnemu wsadzono do mikrobusa. W kapciach.

 – Buty nie będą potrzebne – usłyszał od obstawy.

W czasie jazdy zastanawiał się, czy nie zostanie zastrzelony „podczas próby ucieczki”, ale dowieziono go całego i zdrowego do moskiewskiego więzienia Lefortowo. Tam odebrano mu więzienny drelich i wydano nowy garnitur. Wkładając marynarkę, Bukowski zauważył, że metka jest francuska.

Gdy mikrobus ze skutym kajdankami Bukowskim jechał do Moskwy, na drugiej stronie globu, w Chile, na lotnisku w Santiago, agenci tajnej policji usunęli wszystkich widzów z tarasu widokowego. Pod ich eskortą do rejsowego samolotu niemieckiej Lufthansy wsiadł z żoną Luis Corvalan, sekretarz generalny KC Komunistycznej Partii Chile – od zamachu stanu gen. Pinocheta więziony i torturowany.

Bukowski siedzi na pryczy, pali papierosa za papierosem. Ciągle nie może pojąć, o co chodzi w tym nagłym przewiezieniu go do Lefortowa, a potem w przymusowej zamianie więziennego waciaka na garnitur z francuską metką. Gdy zmęczony układa się wreszcie do snu, strażnik z hałasem uchyla klapę w drzwiach i woła:

 – Pobudka!

Bukowski rozmyślał całą noc.

Zaraz po śniadaniu strażnik komenderuje:

 – Zbierać się na spacerek!

Z oddziałowym idą do tzw. przejściówki, na oddział, gdzie przyjmuje się nowych więźniów. Po drodze Bukowski upomina się o jakieś palto, bo poprzedniego dnia zabrano mu więzienny waciak. Oddziałowy jest milutki niczym kelner:

 – Zaraz, zaraz, niech pan idzie ze mną, będzie paletko.

I rzeczywiście – w przejściówce leżą już na stole nowe palto i kapelusz. Więzień wkłada palto. Wtem oddziałowy doskakuje do niego, wykręca ręce do tyłu i zatrzaskuje na nich kajdanki. Bukowski instynktownie rzuca się w bok. To stary trik oprawców w sowieckich więzieniach. Zakładają więźniom amerykańskie automatyczne kajdanki, które przy każdym szarpnięciu zaciskają się mocniej, sprawiając straszliwy ból, a potem biją ofiarę. Ale tym razem nic z tego.

 – Spokojnie, spokojnie, tak trzeba – uspokaja oddziałowy. I nie bije. Z przymilnym uśmiechem wiąże na szyi Bukowskiego krawat, zapina na nim palto. W końcu wkłada mu na głowę kapelusz. Zadowolony, przygląda się swojemu dziełu:

 – Ot, jak elegancko.

Wystrojonego więźnia wyprowadza na dwór. Przed budynkiem czekają już mikrobus, którym Bukowski wczoraj przyjechał do Moskwy, i grupka kagebistów po cywilnemu. Bukowski nie ma pojęcia, że to nie są zwykli funkcjonariusze. Wczorajsze przewiezienie go z więzienia we Władymirze do moskiewskiego Lefortowa to pierwsza akcja nowo utworzonej jednostki do zadań specjalnych KGB – Alfa.

Kagebiści są uprzedzająco uprzejmi. Co rusz pytają, czy kajdanki nie uwierają: „Jak się zacisną, proszę powiedzieć”.

Po półtorej godziny jazdy mikrobus zatrzymuje się przy jakimś wielkim, ośnieżonym polu. To lotnisko wojskowe. Jest 9.00. Kagebiści nie pozwalają więźniowi wyjść, ale sami ciągle wyskakują na zewnątrz rozprostować nogi. Bukowski odnosi wrażenie, że na coś czekają. Wsiada jeden z eskortujących go oficerów.

 – No tak. Wsadzimy was do samolotu. Polecą z wami wasza matka, siostra, siostrzeniec – mówi.

Bukowski sam się sobie dziwi: ta szokująca nowina nie jest dla niego wstrząsem ani nawet zaskoczeniem. Tak jakby podświadomie się tego spodziewał. Wysiada. Oczy bolą od światła odbitego od śniegu. Po miesiącach spędzonych w ciemnej celi wzrok odzwyczaił się od normalnego oświetlenia. Z rękami skutymi na plecach niezdarnie wchodzi po trapie do pasażerskiego samolotu. W kabinie pasażerskiej nie ma żywego ducha. Bukowski siada w fotelu, obok sadowi się tuzin kagebistów obstawy. Prosi ich, by zdjęli mu kajdanki, ale naczelnik grupy odpowiada, że na razie nie wolno. Bukowski prosi o papierosa. Naczelnik jest łaskawy: „Dajcie mu zapalić”. Jeden z kagebistów wkłada więźniowi do ust papierosa, zapala. Potem co chwila wyjmuje papierosa i strząsa popiół.

Po papierosie – niespodzianka. Zdenerwowani oficerowie wyprowadzają Bukowskiego z powrotem na trap. Jego matka, węsząc jakiś podstęp, odmawia wejścia do samolotu, póki nie zobaczy syna. Więzień wraca z eskortą na tył samolotu. Na pokład kagebiści wprowadzają matkę, siostrę, wnoszą na noszach chorego siostrzeńca Miszę. Oficer siedzący po prawej ręce Bukowskiego zabawia go opowieściami o katastrofach lotniczych.

Po starcie w przedniej części kabiny wybucha dzika awantura. Matka Bukowskiego dowiedziała się jakoś, że syn jest nadal skuty.

 – Jesteście przestępcy, bandyci po prostu, nawet tu, w samolocie, się nad nim pastwicie! – krzyczy.

Naczelnik prosi ją, by się opanowała, w końcu dla świętego spokoju zgadza się, by mogła podejść do Władimira. Od niej Bukowski dowiaduje się, że mają być wymienieni w Szwajcarii na więzionego przez gen. Pinocheta chilijskiego komunistę Luisa Corvalana.

Od lat na Zachodzie protestowano w obronie Bukowskiego, na Wschodzie zaś – w obronie Corvalana. Wreszcie pomysł wymiany ich, zgłoszony przez sowieckich dysydentów z Komitetu Helsińskiego i Grupy Inicjatywnej Obrony Praw Człowieka, podchwyciła amerykańska administracja. Pinochet zgodził się od razu, Kreml zastanawiał się ponad pół roku.

Bukowski pyta kagebistę, jakim prawem jeszcze jest skuty. Przecież leci na wolność. Oficer krzywi się:

 – No dobrze, powiem wam. Nadal jesteście więźniem.

Bukowski nie daje się zbić z pantałyku. Nie po tylu latach składania protestów i skarg w sowieckich więzieniach.

 – A co zrobicie, gdy już przelecimy nad sowiecką granicą? Czy nad Austrią też będę więźniem? – pyta.

Stropiony oficer idzie do kabiny pilotów i przez radio konsultuje się z Moskwą. Wraca z decyzją: „Zdejmijcie mu kajdanki”. A więźnia surowo napomina, by się zachowywał właściwie. Kagebista rozkuwa Bukowskiego i pokazuje mu kajdanki: „Nawiasem mówiąc, są amerykańskie”.

20 minut później do kabiny wchodzi szef obstawy i uroczyście informuje Bukowskiego:

 – Przekroczyliśmy granicę sowiecką i mam obowiązek oświadczyć panu oficjalnie, że został pan wydalony z terytorium ZSRR.

 – Ma pan jakiś dekret, postanowienie? – pyta wydalony.

Oficer wyjaśnia, że niczego takiego nie ma. Bukowski dopytuje się, co w takim razie z jego wyrokiem. Czy pozostałych do odsiadki 6 lat zostało uchylonych? Nie, wyrok pozostaje w mocy, wyjaśnia oficer.

 – Zatem jestem więźniem na wakacjach? – pyta ironicznie Bukowski.

Oficer uśmiecha się kwaśno:

 – Niby tak. Otrzyma pan sowiecki paszport ważny na 5 lat. Nie zostaje pan pozbawiony obywatelstwa.

Bukowski pojmuje, że nawet na gruncie sowieckiego prawa wyekspediowanie go do Szwajcarii jest całkowitą samowolą, ale już tego nie komentuje.

Samolot zniża lot. Za chwilę wyląduje na lotnisku w Zurychu. Kagebiści z ożywieniem komentują ciągnące się po horyzont dzielnice willowe: „Co się dziwić, tu sami prywaciarze”.

Bukowski świetnie rozumie ich radosne podniecenie – po uwolnieniu go ruszą do szwajcarskich sklepów po świąteczne zakupy dla swoich żon i dzieci. Taka okazja w tym fachu nie przydarza się często.

Samolot ląduje, kołuje pod budynek lotniska. Nagle jak spod ziemi pojawiają się samochody pancerne, wybiegają szwajcarscy żołnierze. Kordon otacza maszynę Aerofłotu. Kagebiści są wściekli: „No tak, koniec. Nawet na lotnisko nie wyjdziesz”.

Podjeżdża karetka. Sanitariusze zabierają nosze z siostrzeńcem Miszą, siostrę Bukowskiego i odjeżdżają do szpitala. Teraz zaczyna się ostatnia odsłona wymiany więźniów. Sowieckie politbiuro przez pół roku starannie opracowywało każdy jej szczegół. Moskwie bardzo zależało na stworzeniu pozorów, że nie jest to wymiana, lecz niezależne, jednoczesne ich uwolnienie. Dlatego odrzuciła propozycję Amerykanów, by Bukowskiego i Corvalana wymienić na berlińskim moście Glienicke, tradycyjnym miejscu nocnych, amerykańsko-sowieckich wymian ujętych szpiegów i innych więźniów.

Bukowski z matką wychodzą z samolotu. Pod trap podjeżdża samochód sowieckiego ambasadora. W tym czasie do stojącego w oddali samolotu Lufthansy zbliża się samochód ambasadora chilijskiego. Corvalan z żoną wsiadają do niego. Teraz podjeżdża limuzyna ambasadora USA Daviesa. Corvalan z żoną przesiadają się z samochodu chilijskiego do amerykańskiego, a ten odwozi ich do samolotu, którym przyleciał Bukowski. Gdy drobna postać Corvalana niknie w drzwiach, Bukowski z matką przesiadają się do samochodu ambasadora Daviesa, który odwozi ich do budynku lotniska. Czeka tam już tłum dziennikarzy. Przed paroma kwadransami Corvalan odmówił udziału w konferencji prasowej. Powiedział tylko, że nie interesuje go żaden Bukowski, interesuje go tylko los Chile.

Na pierwsze pytanie Bukowski odpowiada w błyskach fleszów:

 – Cieszę się, że dwaj więźniowie odzyskali dziś wolność.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

17 grudnia 1903 roku – dzień, w którym bracia Wright zmienili świat. W swoim zestawieniu istotnych wydarzeń w historii świata W. Kalicki nie mógł pominąć tego wydarzenia:

Poranek nie jest przyjemny. Lodowaty wiatr z północy wieje z prędkością 12 m/s. Bracia Wilbur i Orville Wright budzą się skostniali w baraku na wydmach w pobliżu niewielkiej miejscowości Kitty Hawk w hrabstwie Dare w Karolinie Północnej. Stojące obok baraku wiadra z niezbędnym na wydmach zapasem wody dziś pełne są lodu. Stanowczo nie są to warunki do podjęcia pierwszego w dziejach ludzkości lotu machiną napędzaną silnikiem. Bracia Wright aż do 10.00 pozostają w prymitywnym living room swojego baraku. W metalowej beczułce po karbidzie rozpalają ognisko i starają się rozgrzać. Ale o 10.00 pogoda nie jest ani o jotę lepsza. Święta obiecali zaś spędzić w rodzinnym domu. Jeśli nie dziś, to próbę lotu podjąć będą mogli dopiero na wiosnę.

Bracia zastanawiają się nad warunkami lotu. W tak silnym wietrze ich samolot może zostać poderwany przez podmuch wysoko w górę, a wtedy upadek może się skończyć śmiercią. Ale z drugiej strony, pod silny wiatr maszyna powinna łatwiej wystartować, a i lądowanie pod wiatr na piaskach wydm, na płozach, powinno być łatwiejsze.

Bracia wywieszają znak – białą flagę – i ściągają w ten sposób umówioną pomoc, ratowników z pobliskiej stacji ratownictwa nadbrzeżnego: Kill Devil J. Danielsa, W. Dougha i A. Etheridge’a, a także W. Brinkleya z Manteo oraz Johnny’ego Moore’a, chłopaka pracującego na nieodległej farmie. Z ich pomocą ustawiają w odległości 100 kroków od baraku, pod wiatr, stalową szynę startową o długości 14 m. Szynę powlekają smarem. Potem z drewnianego hangaru wyciągają dzieło swego życia – samolot „Flyer I” (Lotnik I).

Wcześniej Wilbur i Orville utrzymywali się z rozmaitych zajęć. Wydawali tygodnik drukowany na własnoręcznie skonstruowanej prasie. Prowadzili warsztat naprawy rowerów. I czytali wszystko, co dotyczyło latania, zwłaszcza doniesienia o lotach szybowcowych Otto Lilienthala. W 1899 roku postanowili skonstruować maszynę cięższą od powietrza, która poleci napędzana własnym silnikiem. Najpierw przestudiowali wszystkie doniesienia o próbach lotów w Ameryce i w Europie. W następnym roku przenieśli się do Kitty Hawk. Wybrali to miejsce ze względu na wysokie wydmy, z których można było dokonywać lotów ślizgowych. Tam skonstruowali prymitywny szybowiec do badań i eksperymentalnych lotów. Pokrycie skrzydeł z satyny uszyła im żona zaprzyjaźnionego mieszkańca Kitty Hawk. Po skończonych lotach satynę lojalnie oddali właścicielce, która uszyła z niej sukienki dla swych córeczek.

Bracia Wright zawsze byli twardymi i honorowymi facetami. Mieszkali w Kitty Hawk w fatalnych warunkach, w namiocie zasypywanym piaskiem wydm, często przymierając głodem. Dopiero po roku postawili przy wydmie drewniany barak. Odmawiali przyjęcia pomocy finansowej od znajomych, a wszystkie pieniądze z warsztatu rowerowego wydawali na badania lotnicze. Krok po kroku odkrywali podstawowe prawa lotu i zachowania się konstrukcji lotniczych w powietrzu. Dla zbadania rozmaitych profili skrzydeł sami zbudowali z desek prototyp tunelu aerodynamicznego. Ma niecałe 2 m, napędzany jest starym wentylatorem z dołączonym doń silnikiem samochodowym. Wypróbowali w nim 200 modeli rozmaitych kształtów skrzydeł.

Kolejny szybowiec skonstruowali w zeszłym roku, uwzględniając wyniki prób modeli w swoim tunelu aerodynamicznym. Ale nowy model płatał im w powietrzu psikusy. Walcząc z jego narowami, w nocy 2 października 1902 roku odkryli, że do sterowania niezbędny jest pionowy ruchomy ogon połączony linkami z mechanizmem wichrującym skrzydła. Tej nocy wynaleźli uniwersalną zasadę sterowania maszynami powietrznymi.

Nie mieli jednak silnika. Rozesłali do producentów silników spalinowych na całym świecie listy z zapytaniem, czy mogą dostarczyć im silnik o mocy 9 KM, ważący nie więcej niż 82 kg, a przy tym niewywołujący wibracji. Nikt takiego silnika nie produkował.

Zbudowali go więc sami. Projekty części rysowali kredą na podłodze baraku. Na starej tokarce i wiertarce wytoczyli wał korbowy, blok i tłoki. W sześć tygodni skonstruowali silnik, który ważył założone 82 kg. Miał 12 KM.

Potrzebowali jeszcze śmigieł. I znów uratowała ich genialna intuicja. Po prostu założyli, że śmigło jest wirującym skrzydłem. Badania modeli śmigieł wystruganych z drewna w ich tunelu aerodynamicznym potwierdziły, że mieli rację. Do napędu śmigieł użyli łańcuchów rowerowych i kół zębatych z zapasów swego warsztatu. Umocowane z tyłu skrzydeł śmigła miały pchać samolot.

Pozostało już tylko zbudowanie dwupłatowca. Zaczęli od nazwy „Flyer I”. Budowali go przed sklepem rowerowym w rodzinnym Dayton. Analizowali każdy szczegół konstrukcji i sprawdzali na pomniejszonym modelu w swoim tunelu aerodynamicznym. Ażurową drewnianą konstrukcję skrzydeł znów oblekli muślinem – tym razem z obu stron, z góry i od spodu. Skrzydła usztywnili linkami naciągowymi. By mieć pewność, że nie zawiodą, wykosztowali się na najlepsze linki wielożyłowe firmy Roebling, takie same, jakich użyto do budowy mostu w Brooklynie. Silnik ulokowali poziomo, żeby zmniejszyć opór powietrza. Prawe skrzydło, na którym leży silnik, dla zachowania równowagi przedłużyli o 10 cm. Również dla zmniejszenia oporu powietrza pilot ma leżeć w specjalnym uchwycie na dolnym płacie.

Z powodu kłopotu ze stabilnością dodatkowo zastosowali wymyślone przez siebie małe skrzydełko, znajdujące się przed skrzydłami i pilotem.

Niedawno bracia zmontowali w swej małej bazie w Kitty Hawk przywiezionego w skrzyniach „Flyera I”. Podczas prób nieustannie coś się w ich machinie psuło. Wreszcie przed 3 dniami bracia rzucili monetę. Padło na starszego Wilbura. Za sterami zasiadł po raz pierwszy. Po odpaleniu silnika ściągnął stery zbyt mocno i „Foyer I” poderwał się w górę na 5 m, po czym zarył w piach, łamiąc sobie płozy. To nie był lot kontrolowany, lecz trwający tylko 3 s żabi skok.

Naprawa potrwała 2 dni.

Orville i Wilbur odpalają silnik. „Flyera I” trzyma na uwięzi mocna lina. Młodszy, Orville, zdejmuje melonik i wkłada skórzaną obcisłą czapeczkę z daszkiem. Pod szyją zapina ją na agrafkę. Bracia długo ściskają sobie ręce na pożegnanie. Orville wczołguje się na samolot i kładzie w uchwycie dla pilota. Reszta ekipy chóralnym okrzykiem dodaje mu odwagi. O 10.35 jeden z ratowników zwalnia cumę i „Flyer I” rusza po szynie. Pod wiatr leci tak wolno, że Wilbur, podtrzymujący prawe skrzydło, jest w stanie nadążyć, biegnąc obok maszyny. Na końcu szyny startowej „Flyer I” unosi się w powietrze. Jeden z ratowników robi w tym momencie zdjęcie. Samolot jest nadmiernie wrażliwy na ruchy sterem wysokości. Niemający wyczucia Orville ściąga ster zbyt nerwowo. Samolot w ciągu 12 s przelatuje dystans 100 kroków, uderza w wydmę i łagodnie zsuwa się po jej zboczu.

Bracia Wright i ich pomocnicy przenoszą ważącego 250 kg „Flyera I” z powrotem na szynę startową. Wszyscy co chwila chowają się do baraku, by choć trochę się ogrzać. O 11.20 Orville startuje. Wiatr jest trochę słabszy i choć lot trwa o sekundę krócej, samolot pomyślnie ląduje o 25 m dalej.

Po 20 minutach „Flyer I” jest gotowy do 3. lotu. Za sterami siada Wilbur i wyrównuje wynik brata z poprzedniego lotu. Nagły podmuch wiatru obraca „Flyera I”, który zawadza o wydmę prawym skrzydłem.

Dokładnie w południe Wilbur startuje do 4. dziś lotu. Tuż po starcie maszyną rzuca w powietrzu, ale po 30 m pilot wyrównuje lot. W ciągu 59 s Wilbur Wright przelatuje niespełna 300 m. Nagle w silniejszym podmuchu wiatru maszyna traci stabilność i uderza w wydmę. Straty nie są wielkie – raptem złamana przednia płoza. Ale kolejny podmuch wiatru podrywa samolot z piasku. Bracia Wright i ratownicy z Kill Devil przytrzymują dziób i ogon, wiatr przewraca jednak maszynę, która przygniata Danielsa. Jego obrażenia nie są groźne, poraniły go tylko łańcuchy napędowe, niestety motor „Flyera I” jest uszkodzony, łańcuchy powyginane, żebrowania kadłuba połamane. Naprawa potrwa wiele tygodni. Ale to bez znaczenia. Liczy się tylko fakt, że po raz pierwszy człowiek wzbił się w powietrze machiną napędzaną silnikiem.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

16 grudnia 1922 roku ginie od kul zamachowca pierwszy prezydent II Rzeczypospolitej Gabriel Narutowicz. Wybory wygrał zaledwie tydzień temu. Pięć dni temu został zaprzysiężony a dwa dni przed śmiercią sam Józef Piłsudski przekazał mu władzę. W swojej krótkiej kadencji zdążył podjąć tylko jedną merytoryczną decyzję. Współcześnie bardzo narzekamy na poziom politycznej debaty. Mamy jednak szczęście, że nie żyjemy w realiach przedwojennej Warszawy. W. Kalicki przypomina nam dziś to wydarzenie:

Mimo mrozu i śniegu na ulicach prezydent Rzeczypospolitej Gabriel Narutowicz wyjeżdża późnym rankiem z Belwederu reprezentacyjnym, otwartym powozem. Ma na sobie ciepłe futro, niezbędne w tych okolicznościach. Towarzyszą mu szef kancelarii cywilnej Stanisław Car i adiutant por. Ignacy Sołtan.

6 dni, które upłynęły od wyboru prezydenta, to najgorszy czas w życiu Gabriela Narutowicza. Już w dniu wyboru endecja zorganizowała manifestację protestacyjną z udziałem gen. Józefa Hallera. 2 dni później, w dniu zaprzysiężenia prezydenta, narodowcy zorganizowali w Warszawie masowe zamieszki. Endeckie bojówki sprawdzały legitymacje idących do Sejmu posłów – tych z lewicy lżyły, biły i zawracały z drogi. Bojówkarze obrzucili jadącego do Sejmu prezydenta kulami śniegu i bryłkami zamarzniętego błota. Policja nie interweniowała nawet wtedy, gdy uzbrojeni pepeesowcy ruszyli swoim posłom na odsiecz i na pl. Trzech Krzyży starli się z także uzbrojonymi bojówkarzami prawicy. W strzelaninie zginął robotnik, zwolennik PPS, ranni byli po obu stronach. Zamieszki nie ukróciły kampanii prawicy przeciw prezydentowi. Czołowi publicyści: Antoni Sadzewicz w „Gazecie Warszawskiej”, Stanisław Stroński w „Rzeczpospolitej” i Władysław Rabski w „Kurierze Warszawskim”, pisali o Narutowiczu jako „żydowskim elekcie”, „zaporze” i „zawadzie”.

Powóz rusza w stronę rezydencji prymasa kard. Aleksandra Kakowskiego. Prezydent jedzie do prymasa z oficjalną rewizytą.

W czasie jazdy adiutant prezydenta por. Sołtan przypomina, że do otwarcia dorocznego Salonu Towarzystwa Zachęty Sztuk Pięknych pozostały niespełna 2 godziny. Kancelaria prezydenta otrzymała od Zachęty zaproszenie na otwarcie Salonu, ale Narutowicz dotąd nie zdecydował się, czy się tam pojawi. Prezydent także teraz waha się. W końcu pyta por. Sołtana, czy Józef Piłsudski, jako naczelnik państwa, bywał na otwarciu Salonów. Porucznik wyjaśnia, że bywał, choć nie było to regułą.

 – Wobec tego jedziemy do Zachęty! – decyduje Narutowicz.

Kurtuazyjna rozmowa z prymasem jest dość przyjemna, wizyta przeciąga się. O 11.55 prezydent żegna się z gospodarzem. Prezydencki powóz rusza w stronę pobliskiej Zachęty.

W jej hallu już od 11.30 publiczność czeka na otwarcie wystawy. Tuż przed 12.00 stojący na schodach artysta malarz i urzędnik Jan Skotnicki spostrzega wchodzącego do gmachu Eligiusza Niewiadomskiego. To barwna postać: malarz, krytyk sztuki, zagorzały zwolennik endecji. Carska ochrana w 1901 roku osadziła go na parę miesięcy w Cytadeli. Po wojnie zgłosił się do kontrwywiadu. Wszędzie węszył komunistyczne spiski, więc został zwolniony. Bił się jako ochotnik w wojnie bolszewickiej, krótko był wysokim urzędnikiem Ministerstwa Kultury. Niewiadomski jest ceniony jako artysta, krytyk, nawet jako ministerialny urzędnik, ale powszechnie nielubiany za oschłość, arogancję i porywczy charakter. Ma na koncie napaść i pobicie redaktora „Gazety Porannej” Przemysława Mączyńskiego.

Niewiadomski z charakterystyczną dla siebie bezceremonialnością przedziera się przez tłum eleganckich gości, przeciska przez grupę stojących przy schodach dyplomatów. Wchodzi na schody, wita się ze Skotnickim i pyta, na kogo wszyscy tak czekają. Skotnicki wyjaśnia, że wszyscy czekają na prezydenta.

Krótko po 12.00 Gabriel Narutowicz wysiada z powozu przed gmachem Zachęty. W westybulu wita się z prezesem Kozłowskim, premierem prof. Julianem Nowakiem, ministrem oświecenia publicznego prof. Kumanieckim.

Eligiusz Niewiadomski spogląda ze schodów na dół, uśmiecha się zjadliwie i pyta Skotnickiego: „To ten jest Narutowicz?”.

Skotnicki potwierdza i prosi go, by usunął się na bok, stoi bowiem obok wstęgi otwarcia, którą ma przeciąć prezydent.

Niewiadomski obchodzi wstęgę i szybkim krokiem idzie do sal wystawowych. Nikogo to nie dziwi, jest przecież jednym z pięciu członków komitetu organizacyjnego tej wystawy. Zresztą wcześniej wstęgę ominęło kilkunastu malarzy wystawiających obrazy na Salonie. Jest w zwyczaju Salonów, że artyści oczekują na publiczność przy swoich dziełach.

Prezydent Narutowicz dziękuje za powitanie. Prezes Zachęty przestrzega, że w salach wystawowych jest zimno. Narutowicz decyduje się nie zdejmować futra. Przecina wstęgę i na czele orszaku oficjeli wchodzi na wystawę. Po jego lewej ręce kroczy prezes Zachęty, po prawej – premier prof. Nowak i Jan Skotnicki. Z tyłu – poseł amerykański i szef protokołu dyplomatycznego Stefan Przeździecki. Prezes Kozłowski udziela wyjaśnień. W pewnej chwili zauważa, że równie dobrze przewodnikiem mógłby być premier Nowak, wybitny znawca malarstwa. W trakcie oglądania pierwszych obrazów do prezydenta podchodzi poseł angielski Max-Mueller. Przeprasza Narutowicza, że z powodu choroby nie mógł być obecny w Zamku Królewskim na uroczystości przedstawienia korpusu dyplomatycznego nowo wybranej głowie państwa. Max-Mueller składa prezydentowi gratulacje.

 – Dziękuję, ale raczej kondolencje mi się należą, panie pośle – odpowiada Narutowicz po angielsku, z wyraźną nutą melancholii.

Po obejrzeniu obrazów na pierwszej ścianie Narutowicz zwraca uwagę na płótno Bronisława Kopczyńskiego na ścianie przeciwległej. Przedstawia ono gmach Zachęty ze stojącym przed nim sznurem pojazdów. Narutowicz żartuje, że pewnie w tej chwili Zachęta wygląda tak jak na obrazie.

Prezydent przechodzi do następnego obrazu, Szronu Teodora Ziomka. Rozlegają się, jeden po drugim, 3 stłumione ni to detonacje, ni to trzaski. Skotnickiemu wydaje się, że dochodzą z sąsiedniej sali. Wspina się na palce i woła, by zamknąć drzwi. Kątem oka dostrzega, jak Narutowicz patrzy na niego ze zdumieniem, chwieje się i upada na podłogę. Tuż przed upadkiem prezydenta chwytają Skotnicki i Przeździecki, trochę amortyzują uderzenie ciała o parkiet. Narutowicz patrzy na nich gasnącym wzrokiem, w milczeniu.

Stojący parę kroków za Narutowiczem malarz Edward Okuń spostrzega, że do prezydenta strzelał z tyłu Eligiusz Niewiadomski. Chwyta zamachowca za rękę z małokalibrowym browningiem i odbiera mu broń. Niewiadomski nie stawia oporu.

Jan Skotnicki i Stefan Przeździecki pospiesznie przenoszą prezydenta na kanapę stojącą pod ścianą.

W sali rozlegają się rozdzierające szlochy pań. Poseł Max-Mueller mdleje. Nadbiegają 2 lekarze obecni wśród gości. Dr Śniegocki i dr Rostkowski, widząc, że nogi Narutowicza zwisają z kanapy, polecają przenieść go na podłogę. Jan Skotnicki zdejmuje z Narutowicza futro i podkłada nieprzytomnemu pod głowę. Gdy rozpina jego kamizelkę, dostrzega na koszuli 3 małe czerwone plamy.

Blady Niewiadomski stoi nieruchomo pośrodku sali. Adiutanci prezydenta odprowadzają go na kanapę, na której przed chwilą leżał ranny Narutowicz. Stają ciasno przy zamachowcu gotowi obezwładnić go przy próbie ucieczki, ale ten siedzi nieruchomo.

Przerażony premier Nowak ukradkiem ucieka z sali.

Na parterze wybucha panika. Tłum gości napiera na drzwi wejściowe. Portier zamyka je na klucz.

Brat malarza Stanisława Witkiewicza pyta zamachowca:

 – Jak mogłeś podnieść rękę na pierwszego obywatela Polski?

 – Za pieniądze żydowskie wybranego! – krzyczy Niewiadomski.

Głowę prezydenta podtrzymuje klęcząca na podłodze poetka Kazimiera Iłłakowiczówna. W czasie wojny była sanitariuszką, ale jej pomoc na nic się nie zdaje. Narutowicz kona. Obecny wśród zwiedzających ks. Malinowski udziela prezydentowi absolucji in articulo mortis.

Dr Łepkowski, zastępca szefa kancelarii cywilnej, rzuca się do telefonu, by wezwać pogotowie. Telefony nie działają. Widząc to, piłsudczyk Marian Zyndram-Kościałkowski, major WP, redaktor „Polski Zbrojnej”, wybiega do miasta w poszukiwaniu sprawnego telefonu. Przed Zachętą natyka się na tłumek zwolenników endecji, z gen. Józefem Hallerem na czele.

 – Krew ta spada na pańską głowę!!! – krzyczy Kościałkowski. Słyszy to spieszący do Zachęty komisarz policji i chce Kościałkowskiego aresztować. Ten jednak okazuje policjantowi gwarantującą nietykalność legitymację poselską i biegnie do gmachu sztabu generalnego.

Do sali, w której leżą zwłoki prezydenta, wchodzi wezwany po zamachu p.o. ministra spraw wewnętrznych Ludwik Darowski. Skotnicki pyta go, czy posłano już po marszałka Sejmu Macieja Rataja, który w tej sytuacji jest konstytucyjnym następcą prezydenta. Minister wyjaśnia, że posłano, ale marszałek będzie mógł objąć rządy jedynie na podstawie urzędowego aktu zgonu prezydenta.

Chwilę później przyjeżdża karetka pogotowia. Młody lekarz pogotowia spisuje akt zgonu. Urzędnicy państwowi obecni przy zmarłym uświadamiają sobie, że właśnie ma miejsce demonstracyjny pogrzeb robotnika zabitego przed pięcioma dniami w pepeesowskim pochodzie na pl. Trzech Krzyży. Wszyscy zdają sobie sprawę, że wiadomość o zamordowaniu prezydenta może sprowokować tłumy idące w kondukcie do wzięcia krwawego odwetu na endecji. Minister Darowski poleca przeciąć kable telefoniczne w Zachęcie, nadal nikogo nie wypuszczać z gmachu, zwłoki zaś dyskretnie wywieźć w karetce pogotowia. Nieoczekiwanie młody lekarz staje okoniem – regulamin pogotowia nie zezwala na przewóz zmarłych.

 – Ależ panie, to są zwłoki prezydenta Rzeczypospolitej! – mówi podniesionym tonem Skotnicki.

 – Przewożenia zwłok prezydenta regulamin też nie przewiduje – odpowiada uparty doktor.

 – Bałwan! – wrzeszczy Skotnicki. Adiutanci prezydenta rekwirują lekarzowi nosze, a jego samego przeganiają precz. Potem wzywają otwarte lando z Belwederu oraz reprezentacyjny szwadron szwoleżerów.

Ciało prezydenta przenoszą do landa ministrowie Darowski, Car i członkowie komitetu Zachęty. Tam okrywają je biało-czerwonym sztandarem. Lando w otoczeniu szwoleżerów jedzie wolno, pośród prószącego śniegu, do Belwederu. Przechodnie na Nowym Świecie i w Alejach Ujazdowskich zatrzymują się, zdejmują nakrycia głowy.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

15 grudnia 1944 zaginięcie, a najprawdopodobniej śmierć Glenna Millera słynnego amerykańskiego muzyka jazzowego. Oto przebieg wypadków według W. Kalickiego:

Pogoda jest obrzydliwa: pada, mgła, nisko wiszące chmury, temperatura 1 stopień C. Jak to w Wielkiej Brytanii w grudniu. Na niewielkim lotnisku wojskowym Twinwood mechanicy kończą przygotowywać do lotu niewielki jednosilnikowy górnopłat UC-64 Norseman o numerze bocznym 44-70 285, należący do amerykańskich sił powietrznych. Samolot może zabrać na pokład 9 osób i jest używany przez amerykańskie lotnictwo jako maszyna łącznikowa, coś w rodzaju powietrznej taksówki. To dobra konstrukcja, ma jednak pewną wadę, dotkliwą zwłaszcza tu, w Europie, w zimie – nie ma instalacji przeciwoblodzeniowej.

Tego dnia norseman pilotowany przez chorążego lotnictwa Johnny’ego Morgana ma polecieć do niedawno wyzwolonego spod hitlerowskiej okupacji Paryża z zaledwie 2 pasażerami. Obaj są już na trawiastej płycie lotniska.

Płk Norman F. Baesell leci do Paryża na polecenie swojego zwierzchnika gen. Goodricha, by skombinować na święta parę skrzynek francuskiego szampana.

Drugi pasażer, szczupły mężczyzna w jasnych lotniczych spodniach, skórzanej kurtce pilotce i okularach, przyjechał wojskowym jeepem z odległej o kilka kilometrów XIX-wiecznej rezydencji Milton Ernest Hall, która od niespełna 2 lat wykorzystywana jest przez amerykańskie siły powietrzne w Wielkiej Brytanii jako hotel dla pilotów i lokalne centrum dowodzenia.

Przybyłym z Milton Ernest Hall pasażerem jest wybitny i szalenie popularny w Stanach muzyk jazzowy Glenn Miller.

Jest puzonistą, aranżerem, kompozytorem i liderem jazzowego Army Air Force Band. Cała Ameryka zna i kocha jego wielkie przeboje: Moonlight Serenade, Pennsylvania 6-5000, Chattanooga Choo Choo, A String of Pearls, Tuxedo Junction czy Little Brown Jug.

Sukces osiągnął Miller dopiero w 1939 roku, gdy miał 35 lat. Wcześniej szło mu kiepsko. Prawdę mówiąc, uchodził za urodzonego pechowca. Grywał już jako nastolatek (i już pod drugim imieniem Glenn, bo imienia Alton, wynalazku rodziców, nie cierpiał) – w wieku 11 lat za pieniądze zarobione na dojeniu krów kupił swój pierwszy puzon. Za młodu przewinął się przez sporo kapel, ale w żadnej nie zagrzał miejsca. Na studiach na Uniwersytecie Colorado w Boulder też nie, wylano go za brak postępów w nauce. Ale bo też Glenn skoncentrowany był na postępach w grze na puzonie i postępach w romansie z koleżanką z roku – urodziwą Helen Burger. No i w najważniejszych sprawach należyty postęp w końcu osiągnął. Z Helen ożenił się w 1928 roku.

Puzon też ostatecznie mu uległ. Po latach bezowocnego grania w zespołach innych liderów, po rozpadzie pierwszego własnego zespołu Glenn zrozumiał, że musi dorobić się oryginalnego, niepowtarzalnego dźwięku tego instrumentu. Ćwiczył i próbował miesiącami, aż wreszcie udoskonalił odkrywczy koncept, by klarnet grał linię melodyczną z saksofonem tenorowym, trzymającym tę samą nutę, podczas gdy trzy inne saksofony harmonizowały w graniu pojedynczej oktawy.

To było to. Wiosną 1938 roku, gdy jego kapela grała w kasynie w New Rochelle w Nowym Jorku, przyszło 1800 słuchaczy. Rok później tygodnik „The Time” napisał, że „w każdej z 300 tys. szaf grających w USA, w których jest od 12 do 24 płyt, dwie do sześciu, to płyty Glenna Millera”.

Płyta 1730702254 Tuxedo 1730702254 Junction sprzedała się w 115 tys. egzemplarzy. W 1939 roku Miller i jego band zagrali w Carnegie Hall, a w roku następnym Glenn zarobił bajeczną sumę 800 tys. dolarów. Na początku wojny Miller był bogaty, zagrał w filmach z Sonją Henie, był bożyszczem młodych Amerykanów, ale nie stracił poczucia humoru.

 „Inspiruje mnie patrzenie ze sceny na siedem tysięcy kołyszących się głów. Zwłaszcza że z każdego tysiąca zarobionego na biletach dostaję 600 dolców” – powiedział dziennikarzowi.

W 1942 roku Miller postanowił włączyć się do amerykańskiego wysiłku wojennego. Miał 38 lat i nie przyjęto go do armii. Poprosił brygadiera Charlesa Younga, by pozwolono mu poprowadzić jazzowy zespół grający dla żołnierzy na froncie. Przed 2 laty trafił do niewielkiej tanecznej kapeli sił powietrznych Rhythm-Aires. Był popularny, ale gdy zaczął przerabiać wojskowe marsze i inne szacowne militarne standardy na kawałki jazzowe, Amerykanie w mundurach oszaleli na jego punkcie. Na początku tego roku Miller dostał zgodę na skompletowanie 50-osobowego jazzowego Army Air Force Band, z którym do wczoraj zagrał dla amerykańskich żołnierzy stacjonujących w Anglii ponad 800 koncertów.

Gdy zapadła decyzja o zorganizowaniu koncertu świątecznego w Paryżu, było oczywiste, że muzycy i ich sprzęt odlecą z najbliższego lotniska polowego. Wczoraj jazzmani zapakowali się do transportowych dakot i odlecieli do Francji. Miller postanowił, że poleci sam dzień później. Na szczęście trafił mu się lot płk. Baesella po szampana.

Na lotnisko odwozi Millera jego osobisty asystent Don Haynes. Miller jest zdenerwowany, bardzo nie lubi latać. A teraz dodatkowo niepokoi go fatalna pogoda. Johnny Morgan jest doświadczonym pilotem i niepokoje Millera zbywa: „Powinno być dobrze”. Jednak Miller nakręca się coraz bardziej. Dopytuje Morgana, czy aby na pewno samolot jest bezpieczny. Po chwili przypomina sobie o spadochronach.

 – Gdzie, do cholery, są spadochrony?! – krzyczy. To już za dużo dla wyluzowanego płk. Baesella.

 – Jakie to ma znaczenie? Chcesz żyć wiecznie, Miller? – odpowiada.

Muzyk uspokaja się trochę. Obaj pasażerowie wspinają się do kabiny i zajmują miejsca. Don Haynes, który do Francji ma lecieć dopiero jutro, macha ręką do Millera:

 – Szczęśliwego lądowania i powodzenia! Zobaczymy się jutro w Paryżu!

 – Dzięki, Haynes! Będziemy go potrzebować – odkrzykuje Miller.

Morgan dodaje gazu i norseman po krótkim rozbiegu podrywa się i szybko niknie we mgle.

Na dużej wysokości nad kanałem La Manche leci znad Francji w kierunku Wielkiej Brytanii formacja 138 brytyjskich bombowców Avro Lancaster. Wskutek trudnych warunków atmosferycznych odwołano ich rajd na Niemcy. Pilotom nie uśmiecha się jednak lądowanie z lukami pełnymi bomb. Akurat nad kanałem chmury i mgła się rozstępują i lotnicy mogą bezpiecznie zrzucić bomby do morza. Fred Shaw, bombardier, z ulgą zwalnia niebezpieczny ładunek. Zwłaszcza cieszy się, że pozbywa się z luku tzw. ciasteczka, ciężkiej bomby burzącej o wadze 4 tys. funtów. Shaw z nudów patrzy w ślad za opadającymi w wody kanału bombami. Nagle z przerażeniem dostrzega sylwetkę małego jednosilnikowego samolotu na minimalnej wysokości. Nie jest jednak w stanie mu się przyjrzeć – „ciasteczko” eksploduje po uderzeniu w fale. Słup wody podnosi się w górę i pochłania samolocik. Gdy opada, z góry widać tylko spienione morze. Po samolocie ani śladu.

Shaw mówi reszcie załogi przez interkom o tym, co widział. Wszyscy dochodzą do wniosku, że lepiej o sprawie milczeć, jeśli nie chce się mieć poważnych kłopotów.

W Paryżu na wojskowym lotnisku Amerykanie bez skutku czekają na przylot Millera i płk. Baesella. W obsłudze lotniska ciągle kołacze nadzieja, że norseman wylądował gdzieś awaryjnie. Z każdą godziną nadzieja ta jednak maleje.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

14 grudnia 1911 roku Roald Amundsen zdobył biegun południowy. Oto relacja W. Kalickiego:

4 mężczyzn budzi się w niezbyt wielkim spiczastym namiocie. Przez chwilę leżą jeszcze odrętwiali w grubych śpiworach. Potem jeden po drugim wysuwają się z ciepłych kokonów. Spali, nie zdejmując futrzanych kurt ani polarnych butów. Namiot wypełnia straszliwy smród. Od 2 miesięcy żaden z nich się nie mył. Każdy z nich cierpi na bolesne, ropiejące otarcia skóry na całym ciele, spowodowane przez zesztywniałą od brudu wełnianą bieliznę. Noszą ją, bez zmiany, pod wełnianą i futrzaną odzieżą wierzchnią. W czasie marszu mróz trzyma brud w ryzach, ale w nocy, rozgrzani w śpiworach, zaczynają potężnie śmierdzieć.

Towarzysze norweskiego odkrywcy Roalda Amundsena podczas wyprawy na wciąż dziewiczy biegun południowy muszą zapomnieć o higienie. Jedyny zabieg higieniczny, którego dokonują podczas tego marszu, to podstrzyganie bród. Tak zadecydował Amundsen. Zabrał nawet w drogę maszynkę fryzjerską. W długich brodach szybko rosną sople lodu powodujące bolesne naderwania włosów i zapalenia skóry. Krótki zarost zaś, niczym futro zwierząt, całkiem nieźle chroni twarze od odmrożeń.

Zabranie ciężkiej maszynki fryzjerskiej zamiast lekkich nożyczek to tylko jeden ze znaków, że w tej wyprawie władcą absolutnym jest 39-letni Amundsen.

Od młodzieńczych lat marzył o wielkich odkryciach na terenach polarnych. Najpierw pracował na pokładzie statku handlowego w Arktyce, potem zaciągnął się jako pierwszy oficer na „Belgicę”, pierwszy statek, który u schyłku zeszłego wieku przezimował w Arktyce. W 1903 roku Amundsen dokonał wyczynu, o którym marzyły pokolenia żeglarzy. Na malutkim, lecz krzepkim statku „Goya” z 6-osobową załogą przepłynął Przejście Północno-Zachodnie, przesmyk arktyczny łączący Europę z Azją na północ od kontynentu północnoamerykańskiego.

Wtedy wzrok Amundsena spoczął na niezdobytym dotąd biegunie północnym.

Amundsen wymusił na sławnym norweskim polarniku Fridtjöfie Nansenie wypożyczenie jego statku „Fram”, przystosowanego do dryfowania w lodach. Na „Framie” miał zbliżyć się do bieguna północnego tak dalece, jak tylko to możliwe, a resztę drogi przejść na nartach po stałym lodzie polarnym. Żywność i sprzęt miały pociągnąć eskimoskie psy na saniach.

Nieoczekiwanie jednak porucznik marynarki amerykańskiej Robert Peary i drugi Amerykanin Frederick Cook 7 kwietnia 1909 roku zdobyli biegun północny. Dla żądnego sławy Amundsena była to klęska. Także finansowa – aby sfinansować wyprawę na biegun północny, Norweg zaciągnął duże pożyczki i zastawił swój dom. Długi zamierzał oddać z dochodów z książek i odczytów po zdobyciu bieguna.

Amundsen w tajemnicy postanowił, że zamiast północnego zaatakuje biegun południowy. Dlatego też zaokrętował na „Frama” 100 grenlandzkich psów pociągowych, które – gdyby naprawdę zamierzał, tak jak ogłosił, płynąć wokół Afryki do Cieśniny Beringa, a stamtąd maszerować po lodzie na północ – łatwo można było kupić na Alasce albo na wschodnich krańcach Syberii.

W sierpniu 1909 roku norweska wyprawa pożeglowała na „Framie” na południe.

Amundsen postawił wszystko na jedną kartę. Nie bacząc, że w stronę Antarktydy płynie już z zamiarem zdobycia bieguna południowego brytyjska wyprawa Roberta Falcona Scotta, w tajemnicy przed Nansenem, przed norweskim parlamentem i rządem, także przed sponsorami, którzy jego wyprawę na biegun północny sfinansowali, skierował się w stronę Antarktydy. Kalkulował, że jeśli jako pierwszy zdobędzie biegun południowy, nikt nie będzie go pytał o nadużycie zaufania.

Załogę o zmianie celu wyprawy poinformował dopiero na Maderze.

Stamtąd też wysłał depeszę do Scotta z wiadomością, że staje z nim do rywalizacji o zdobycie bieguna południowego.

Na Antarktydzie Amundsen założył obóz w Zatoce Wielorybów, Scott zaś w zatoce McMurdo, po przeciwnej stronie Morza Rossa. Pierwsze miesiące obu ekspedycjom zajęło zakładanie coraz odleglejszych od nadmorskich obozowisk składów z zapasami żywności i nafty. Podczas jednej z tych wypraw Amundsen wpadł w panikę – porzucił swych zmęczonych towarzyszy i sam jako pierwszy wrócił do bazy. Nawet gdy odpoczął, nie ruszył po nich z powrotem. Gdy właściwie skazani na zagładę polarnicy nadludzkim wysiłkiem uratowali się i wypomnieli mu niegodne zachowanie, Amundsen zachował się jeszcze podlej – wyrzucił ich z grupy mającej szturmować biegun.

Tylko karność członków wyprawy i wielki autorytet Amundsena uratowały ekspedycję od buntu i rozpadu.

Rywalizacji ze Scottem Amundsen podporządkował wszystko, łącznie ze strategią marszu. Udało mu się wyruszyć z 3 doświadczonymi polarnikami: 40-letnim Helmerem Juliusem Hanssenem, 37-letnim Olafem Bjaalandem i 35-letnim Sverre Helge Hasselem – na 10 dni przez startem wyprawy brytyjskiej. Myśl o możliwości przegranej ze Scottem doprowadzała go na skraj paranoi. Norwegowie lepiej od Brytyjczyków jeździli na nartach, ich psy lepiej sprawdzały się od szetlandzkich kucyków Scotta. Motorowe sanie Brytyjczyków wszyscy znający jako tako Antarktydę uznawali za niewypał, ale Amundsen zakazał rozmów o nich. Na sam dźwięk słowa „motor” wpadał w szał, krzyczał, groził pobiciem.

4 wędrowcy na spirytusowym prymusie gotują czekoladę. Gorąca czekolada w namiocie to najwspanialsza chwila każdego dnia. Wszyscy są straszliwie zmęczeni, wygłodzeni, odwodnieni. Pragnienie doprowadza ich niemal do szaleństwa. Śnią o strumieniach pełnych wody, o górskich wodospadach, opowiadają sobie, jak smakuje woda z jeziora, a jak z rzeki. Za dzbanek ciepłej wody do picia każdy z nich oddałby wiele, bardzo wiele.

Po śniadaniu trzeba wyjść na zewnątrz, na trzydziestokilkustopniowy mróz. Dziś to straszliwa męka. Każdy z polarników ma na prawym policzku potężny, sączący się krwią i surowicą strup. Ostatnio przez 3 dni musieli maszerować w śniegowej burzy. Wiatr dął niezmiennie z prawej strony. Gnane wichurą płatki śniegu i drobinki lodu jak tarka ścięły skórę z ich prawych policzków.

Jeden z Norwegów otwiera konserwę i wydziela kilkunastu wychudzonym, słabym psom mikroskopijne porcje mięsa.

Teraz pora wypróżnić się. Na Antarktydzie to wielka sztuka. Wszyscy długo ćwiczyli siusianie i kucanie za potrzebą na 40-stopniowym mrozie, w podmuchach lodowatej wichury. Każdy ruch musi być precyzyjny, chwila nieuwagi może kosztować paskudne odmrożenia.

Czas ruszać. Biegun jest tuż-tuż.

Idą przez rozległą lodową równinę. 4 polarników powoli maszeruje obok sań, nerwowo pogania psy. Nikt nie chce dać po sobie poznać, jak bardzo jest zdenerwowany. A może Scott ich jednak wyprzedził? A jeśli za chwilę ujrzą brytyjską flagę, namiot i uśmiechniętych, triumfujących, przeklętych Anglików?

Nagle Amundsen zauważa, że jeden z psów z uwagą zaczyna węszyć w kierunku południa. Amundsen wpada w dziką wściekłość. Usiłuje uderzyć zwierzę kijkiem narciarskim, potem podbiega, kopie je i depcze.

Zmasakrowany pies nie przestaje. Teraz i inne psy zwracają nozdrza w tamtą stronę. Bjaaland podchodzi do zwierzęcia pobitego przez Amundsena, drapie je za uchem, odwraca jego łeb na północ, prosi:

 – Nie rób mi tego, nie rób.

Ale pies ciągle usiłuje wywęszyć coś na południu. Czyżby jednak…

Bjaaland wpada we wściekłość, wyzywa psa, wrzeszczy, że za to durne węszenie zatłucze na śmierć.

Norwegowie patrzą z napięciem w kierunku południa. Oczy mają zaczerwienione od wichru i ostrego światła. Co chwila któremuś wydaje się, że dostrzega ciemny punkt, ale to tylko złudzenie, tylko wzrok odmawia posłuszeństwa. Nie widać nic prócz idealnej błękitnawej bieli.

Ruszają dalej. Po godz. 13.00 graniczące z histerią napięcie powoli ustępuje. Z obliczeń Amundsena wynika, że idąc swoim normalnym tempem, powinni dotrzeć dziś na biegun ok. godz. 15.00. Już blisko, bliziutko i na szczęście nic nie zakłóca idealnej bieli równiny i ciszy przestworzy.

Co chwila spoglądają na przyrząd zamocowany na saniach wskazujący przebytą drogę. O 15.00 wszyscy jak jeden mąż krzyczą: „Stać!”.

To tu.

Są sami.

Pierwsi. Anglicy przyjdą po nich.

Patrzą wokół siebie oszołomieni, jakby przebudzeni z wielkiego snu. Bieguna nie ma, to tylko punkt na mapie. Nic, żadna zmarszczka, żaden ślad nie zakłócają idealnie równego obrusa śniegu.

W pierwszym odruchu rzucają się po przytroczoną do sań norweską flagę na drzewcu. We czterech, przeszkadzając sobie wzajem, wbijają ją w lód, umacniają linkami.

W milczeniu ściskają sobie dłonie. Przez chwilę jak dzieci lepią śnieżki i obrzucają się nimi, ale zaraz przestają. Tyle tygodni marzyli o tej chwili, a teraz nie potrafią się cieszyć. Z powagą informują siebie nawzajem, że wykonali kawał dobrej roboty. I tyle.

Z ulgą wracają do swych niezmiennych, rutynowych obowiązków. Rozbijają namiot, karmią psy, rozpalają prymus i gotują wieczorną gorącą czekoladę.

Amundsen oznajmia, że równinę wokół bieguna nazwał Równiną Króla Haakona VII. Potem zarządza wyjątkowy, świąteczny obiad – każdy dostanie dziś po malutkim kawałku podgrzanego foczego mięsa.

Rano wszyscy czterej rzucają się do pomiarów. Amundsen chodzi bardziej milczący niż zwykle. Wreszcie odkrywa karty. Nie można ryzykować, by ktokolwiek mógł im później zarzucić, że nie byli dokładnie na biegunie. Trzeba wyznaczyć jego położenie tak precyzyjnie, jak to tylko możliwe. Amundsen poleca 3 swoim podwładnym, by natychmiast ruszyli na nartach w 3 kierunkach. Nie wolno im zabrać ani śpiworów, ani namiotów, tylko przyrządy pomiarowe. Gdy oddalą się o 20 km, mają przeprowadzić pomiary, a potem obejść obóz wielkim łukiem. Wszystko po to by choć jeden z Norwegów na pewno okrążył obszar, na którym leży biegun.

Hanssen, Hassel i Bjaaland słuchają w milczeniu. Świetnie wiedzą, że jeśli zerwie się śnieżyca, zginą.

Ruszają bez pożegnań.

Co godzinę przeprowadzają pomiary. Gdy wracają, okazuje się, że w tym czasie Amundsen, drżącą ze zmęczenia ręką, napisał 2 listy. W pierwszym zawiadamia norweskiego króla Haakona VII o zdobyciu bieguna. Drugi list zaadresowany jest do Scotta. To wykalkulowana obelga, wręcz tortura dla angielskiego konkurenta. Amundsen z pozorną uprzejmością stwierdza, że w drodze powrotnej czyha nań wiele niebezpieczeństw i wszystko może się zdarzyć, więc na wszelki wypadek prosi Scotta, by zabrał list do Haakona i przekazał norweskiemu monarsze. Oczywiście Amundsenowi nie chodzi o przekazanie ostatnich słów najbliższym. Wtedy zaadresowałby przecież list do swego brata Leona, który wspiera go we wszystkich wyprawach. Ten list ma upokorzyć, skompromitować rywala, nad którym już przecież odniósł zwycięstwo. Jeśli Scott nie zabierze go, to straci twarz. Jeśli zabierze i odda Haakonowi, stanie się piewcą triumfu Amundsena.

Oba listy w skórzanym woreczku Amundsen kładzie w namiocie, który Norwegowie, odchodząc, pozostawią na biegunie.

Na koniec prawdziwe święto funduje kolegom Bjaaland. Z zakamarków swego futra wyciąga przemycone przez całą Antarktydę pudełko cygar. Wszyscy zaciągają się z rozkoszą. Dym wypełnia namiot wśród lodowych pustkowi.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

11 grudnia 1913 roku to finał najgłośniejszej kradzieży XX wieku. W tym właśnie dniu odzyskano Mona Lisę – najsłynniejszy obraz Leonarda da Vinci, a W. Kalicki opisuje to tak:

Dwaj eleganccy dżentelmeni w ciemnych garniturach siedzą w biurze znanego florenckiego antykwariatu Galleria d’Arte Antica e Moderna. Gościem właściciela szanowanego marszanda Alfreda Geriego jest prof. Giovanni Poggi, od niedawna dyrektor sławnej Galerii Uffizi. Mija 15.00. Z każdą minutą obaj panowie są coraz bardziej zdenerwowani. Mężczyzna, na którego czekają, poprzedniego dnia zapowiedział Geriemu, że zjawi się o 15.00 i pokaże mu najsłynniejszy obraz świata, Monę Lisę Leonarda da Vinci.

Niemal 2,5 roku temu, w poniedziałek 22 sierpnia 1911 roku, w paryskim Luwrze odkryto, że najsłynniejsze dzieło Leonarda zostało skradzione. Śledztwo wyjaśniło niewiele. Nieznany sprawca, doskonale orientujący się w obyczajach panujących w ponoć najlepiej strzeżonym spośród francuskich muzeów, po prostu zdjął obraz ze ściany, wyjął go z ram, sforsował boczne, nieużywane drzwi i wyniósł arcydzieło zawinięte w płótno. Kradzieżą pasjonowała się cała Europa. Francuska prasa prześcigała się w rzucaniu podejrzeń: raz bulwarówki donosiły, że złodzieje z pewnością byli Niemcami, innym razem, że kradzieży dokonano na zlecenie słynnego amerykańskiego milionera Johna Pierponta Morgana. Płótno Leonarda zniknęło bez śladu.

Przed niespełna 2 tygodniami do antykwariatu Alfreda Geriego nadszedł list podpisany przez jakiegoś Vincenza Leonardiego z propozycją sprzedaży Mony Lisy. Leonardi pytał w nim, ile florencki antykwariusz mógłby zapłacić za skradzione arcydzieło. Geri uznał, że list napisał ktoś umysłowo chory, ale na wszelki wypadek zasięgnął opinii prof. Poggiego. Ten doradził, by podtrzymać kontakt, i Geri odpisał na poste restante, że jeśli obraz jest autentyczny, gotów jest zapłacić każdą cenę. Tajemniczy Leonardi najpierw wezwał Geriego na rozmowę do Paryża, a gdy antykwariusz odmówił, nieoczekiwanie zaproponował w kolejnym liście, że osobiście zjawi się 10 grudnia w jego biurze. I rzeczywiście się zjawił. Niski, szczupły, ciemnowłosy mężczyzna z małym wąsikiem zażądał za Monę Lisę pół miliona franków. Geri zgodził się, ale pod warunkiem że nazajutrz obraz obejrzeć będzie mógł jego ekspert. Spotkanie wyznaczono na godz. 15.00.

Leonardi zjawia się w biurze antykwariatu spóźniony o kwadrans. Geri przedstawia mu prof. Poggiego. Po chwili 3 panowie udają się pieszo do zapuszczonego, taniego hoteliku Tripoli-Italia. To przystań robotników, drobnych handlarzy, nieudanych artystów i osobników utrzymujących się z niejasnych źródeł. Portier podejrzliwie taksuje zatem 2 eleganckich gości prowadzonych przez lokatora, którego stać było jedynie na wynajęcie najtańszego pokoiku – malutkiej klitki na mansardzie 3. piętra.

Pokój nr 20 jest zagracony. Rozmaite utensylia malarskie świadczą, że lokator jest związany ze sztuką. Leonardi wyciąga spod łóżka dużą płaską drewnianą skrzynię. Pomalowana jest białą olejną farbą i zamknięta na zwykłą kłódkę. Leonardi bez pośpiechu otwiera kłódkę: skrzynia pełna jest pomazanych palet, niezbyt czystych pędzli malarskich, tubek po farbach i werniksie, malarskich szablonów ze skóry, poplamionych olejnymi farbami gałganów. W tym kłębowisku tkwi owinięta poplamionym ubraniem roboczym mandolina. Leonardi wykłada zawartość skrzyni. Gdy oczom jego gości ukazuje się puste dno, obaj nagle czują, że nieznajomy Włoch nabił ich w butelkę. Ale nie – Leonardi manipuluje przy dnie walizki, unosi je i ze skrytki wyjmuje duży, płaski przedmiot owinięty miękkim czerwonym aksamitem. Bez słowa podaje go prof. Poggiemu. Dyrektor Galerii Uffizi rozwija aksamit i ukazuje się wyraźny kształt ramy starannie owiniętej w papier i oklejonej lnianymi taśmami. Teraz Poggi nie potrafi ukryć zdenerwowania. Ręce mu drżą, gdy przecina taśmy i odwija papier. Gdy obraz ukazuje się oczom Geriego i Poggiego, obaj wydają unisono bezwiedne okrzyki. To naprawdę wygląda na Monę Lisę! Goście oglądają odwrocie. Są tam wszystkie znaki, które powinny się znajdować na arcydziele Leonarda: pieczęć Luwru z koroną, burbońskimi liliami i inicjałami M.R. oznaczającymi muzea królewskie oraz numer katalogowy 316.

Ba, ale co teraz? Geri i Poggi nie ustalili zawczasu, jak mają się zachować, gdy tajemniczy Leonardi pokaże im prawdziwą Monę Lisę. Jeden fałszywy krok może wzbudzić u Leonardiego podejrzenia i skradzione arcydzieło zniknie. Więcej nawet, gdyby dziwny posiadacz obrazu nabrał wobec antykwariusza i dyrektora podejrzeń, ich życiu może zagrażać niebezpieczeństwo.

Pierwszy odzyskuje zimną krew prof. Poggi. Z udaną obojętnością proponuje – jakby było to coś najzupełniej oczywistego – że w tej sytuacji zabiera obraz do Uffizi, by tam przeprowadzić fachowe badania i ewentualnie potwierdzić autentyczność dzieła. Ku jego zdziwieniu Leonardi bez chwili wahania wyraża zgodę. Z powrotem zawija obraz w aksamit i uprzejmie proponuje, że oszczędzi im fatygi i sam odniesie Monę Lisę do Uffizi.

Wszystko idzie jak z płatka do chwili, gdy 3 panowie zjawiają się obok portierni na parterze. Czujny portier zatrzymuje ich i podejrzliwie dopytuje się, co tam dźwigają. Rad nierad, Leonardi rozwija aksamit i pokazuje Monę Lisę. Portier badawczo, podejrzliwie wpatruje się w płótno Leonarda. W końcu mówi: „Nie, ten obraz w hotelu nie wisiał. Możecie iść”.

W Galerii Uffizi Poggi i Geri odbierają obraz z rąk Leonardiego i obiecują mu, że nazajutrz po południu zjawią się u niego w hotelu z pieniędzmi. Leonardi, o dziwo, nie chce gwarancji ani pokwitowań.

Gdy tylko wychodzi z gmachu Uffizi, prof. Poggi zawiadamia policję i rezydującego w Rzymie generalnego dyrektora Komisji Sztuki i Starożytności Corrada Ricciego. Potem wraz z Alfredem Gerim uważnie ogląda obraz. Na szczęście nie widać uszkodzeń mechanicznych płótna, odprysków farby, śladów zanieczyszczeń, insektów ani grzybów.

Gdy obaj wybawcy Mony Lisy z ulgą stwierdzają, że obraz jest w doskonałym stanie, florencka policja puka do drzwi pokoju nr 20 w hotelu Tripoli-Italia. Jego lokator nie stawia oporu. Policjanci rewidują pokój, zabierają wszystkie przedmioty, które mogą łączyć się ze sprawą Mony Lisy. Natychmiast po aresztowaniu Leonardiego przesłuchuje osobiście prefekt florenckiej policji.

 – Naprawdę nazywam się Vincenzo Perugia – oznajmia zatrzymany. Jest malarzem, specjalizuje się w lakiernictwie. Próbował sił jako artysta, ale w końcu na życie zarabiał jako rzemieślnik. Przed 6 laty wyruszył z rodzinnej miejscowości Dumenza w świat za chlebem. W końcu, przed paru laty, trafił do Paryża.

Gdy prefekt pyta, jak obraz trafił w ręce ubogiego lakiernika, Perugia milknie na dłuższą chwilę. Ale w końcu przyznaje się: „No tak, ja jestem rzeczywiście tym, który go zrabował”. Wyjaśnia, że podczas pobytu w Paryżu zatrudnił się w Luwrze jako dekorator i często oglądał arcydzieło Leonarda.

 – Pewnego dnia, gdy stałem przed obrazem, obudziła się we mnie myśl, że zwrócenie Włochom tego arcydzieła byłoby pięknym czynem. Porwanie obrazu nie nastręczało większych trudności, gdyż w Luwrze nie było surowego nadzoru. Wystarczyło wybrać moment, gdy sala była pusta. Najpierw sprawdziłem, w jaki sposób obraz był umocowany, i stwierdziłem, że wystarczy jeden prosty chwyt, aby go zdjąć. Wkrótce powziąłem decyzję. Udałem się do Luwru, gdzie spotkałem przy pracy kilku zaprzyjaźnionych ze mną malarzy dekoratorów i przez pewien czas spokojnie z nimi rozmawiałem. Potem wykorzystałem dogodny moment, by się niepostrzeżenie oddalić, i wszedłem wprost do sali, w której wisiała Mona Lisa. Sala była pusta. W mig zdjąłem obraz ze ściany – opowiada z niejaką dumą przebieg kradzieży.

Prefekt indaguje Perugię o motywy rabunku. Złodziej ciągle wraca do sprawy włoskich arcydzieł, które per fas et nefas trafiły do paryskich muzeów, i użala się nad ograbieniem włoskich zbiorów. Opowiada, że najpierw planował ukraść kilka dzieł Mantegny, ale w końcu zdecydował się na płótno Leonarda.

 – Próby sprzedania obrazu były zbyt niebezpieczne i wkrótce przestałem o nich myśleć – zeznaje nieoczekiwanie. Ale już po chwili zaprzecza, że ukradł z chęci zysku. Próbę sprzedaży Geriemu skradzionego dzieła z tupetem nazywa wynagrodzeniem za niebezpieczeństwa podczas kradzieży. Ale ta chytra linia obrony odwołująca się do narodowych uczuć Włochów ma słaby punkt. W zarekwirowanych w hotelu Tripoli-Italia papierach złodzieja są notatki dowodzące, że już przed 3 laty, na wiele miesięcy przed kradzieżą, Perugia gromadził adresy bogatych amerykańskich, niemieckich i włoskich kolekcjonerów, którym zamierzał zaoferować obraz Leonarda. Na szczęście Mona Lisa była zbyt sławnym dziełem, by ktokolwiek zaryzykował jej kupno.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

10 grudnia 1956 roku doszło do antysowieckich zamieszek na ulicach Szczecina. Ówczesne władze określiły je jako „chuligańskie wybryki”, ale historia jest bardziej obiektywna. W. Kalicki przypomina nam dziś te wydarzenia:

Na rogu al. Wojska Polskiego i pl. Przyjaźni Polsko-Radzieckiej w Szczecinie, przed winiarnią Mascotte, zatacza się obywatel. Pomocnik murarski Stanisław Bartosik popijanie rozpoczął dziś już wczesnym popołudniem. Teraz, o 18.30, jest w świetnym humorze. Ledwie wychodzi delikatnym zygzakiem z Mascotte i przyjaźnie zagaduje najbliższych przechodniów, zauważają go 2 milicjanci. Szer. Władysław Kurkowski i kprl Matyszek z Kompanii Operacyjnej Komendy Miejskiej MO wracają po służbie do domu. Na widok nietrzeźwego obywatela odzywają się w nich dusze służbistów i natychmiast przystępują do legitymowania. Mężczyzna bez protestu podaje dokumenty. Milicjanci postanawiają doprowadzić Bartosika do najbliższego komisariatu MO, ale to kawał drogi – dokładnie 1200 m. Zatrzymany, zamiast dziarsko maszerować do paki, powłóczy nogami, marudzi, opóźnia pochód. W końcu zaczyna się użalać: „Za co mnie zamykacie? Za to, że jestem Polakiem? Zawsze piłem i będę pił!”. Im żałośniej zawodzi nietrzeźwy pomocnik murarski, tym więcej przechodniów zatrzymuje się w pobliżu. Milicjanci idą z Bartosikiem na postój taksówek. Ale taksówki stoją na postojach tylko w filmach; w Szczecinie na postoju czeka dziś jedynie kolejka niedoszłych pasażerów. Jeden z milicjantów idzie do budki telefonicznej, by wezwać samochód pogotowia MO. Telefon działa, jednak dyżurny milicyjnego pogotowia ma złe wieści: wszystkie samochody są w mieście. Trzeba czekać.

Na postój zajeżdża w końcu taksówka. Milicjanci zajmują ją poza kolejnością. Coraz więcej przechodniów przystaje i przysłuchuje się żałosnym okrzykom zatrzymanego. Atmosfera w mieście jest napięta. Nadzieje na odwilż polskiego Października coraz wyraźniej są płonne: w zeszłym miesiącu milicja i wojsko brutalnie rozpędziły manifestacje i lokalne zamieszki w Płocku, Warszawie, Olecku i Bydgoszczy. Tematem dnia ciągle jest dramatyczna sytuacja po stłumieniu antykomunistycznego i antysowieckiego powstania na Węgrzech: trwają tam aresztowania, Budapeszteńska Rada Robotnicza proklamowała na jutro i pojutrze strajk generalny, a w odpowiedzi promoskiewski rząd Jánosa Kádára zerwał wszystkie połączenia telefoniczne Węgier z zagranicą. O tym wszystkim informuje nawet „Trybuna Ludu”.

Szer. Kurkowski wpycha Bartosika na tylne siedzenie, wsiada i usiłuje zamknąć drzwi. W tym momencie z tłumu wyskakuje mężczyzna i chwyta za drzwiczki. Grupa młodzieży otacza taksówkę, uderza dłońmi w karoserię, woła: „Puśćcie go! Za co go zamykacie?!”.

Szer. Kurkowski wysiada i wzywa tłum do rozejścia się. W odpowiedzi ktoś krzyczy: „Bić blacharzy!”.

Kilku mężczyzn chwyta szer. Kurkowskiego, szarpie nim. Kurkowski resztką sił przytrzymuje kaburę, którą usiłują odpiąć rozwścieczeni przechodnie.

Tłum przewraca na bok taksówkę z taksówkarzem, zatrzymanym i drugim milicjantem.

15-letni na oko chłopak, widząc nadjeżdżający tramwaj linii nr 1, woła: „Zatrzymamy tramwaj!”, i staje na szynach. Gdy motorniczy wyhamowuje, ktoś z tłumu oblegającego przewróconą taksówkę wskakuje do tramwaju, wypędza pasażerów. Tłum wybija szyby w przepełnionym tramwaju, zrywa kable. Tory są zablokowane. Pasażerowie „jedynki” dołączają do zbiegowiska. Za „jedynką” z konieczności zatrzymują się kolejne tramwaje. Z jednego z nich wysiada powracający ze służby milicjant chor. Stychlarz i próbuje osłaniać przewróconą taksówkę. Przyłącza się do niego przechodzący obok inny milicjant, ppor. Matuszewski.

Do tłumu podjeżdża pędem milicyjny gazik. Stychlarz i Matuszewski z pomocą kaprl. Matyszka wyszarpują Stanisława Bartosika z przewróconej taksówki. Wpychają go do gazika i czym prędzej odjeżdżają.

Mija 19.00. Ulice w centrum miasta należą bezapelacyjnie do demonstrantów. Szczecinianie wołają: „Milicja morduje ludzi! Bić blacharzy!”.

Tłum liczy już 3 tys. osób. Część demonstrantów rusza w stronę I. Komisariatu MO. 3 milicjantów barykaduje się wewnątrz. Skutecznie. Demonstranci usiłują wyważyć drzwi, ale nie dają rady. Sfrustrowani, wybijają tylko szyby. O 19.30 druga grupa manifestantów dociera pod budynek Komendy Dzielnicowej MO Śródmieście. Ale i tu szturm pali na panewce.

Mężczyzna, który pierwszy szarpnął drzwi zajętej przez milicjantów taksówki, staje na podmurówce i woła: „Bracia rodacy! Idziemy na więzienie, tam są nasi koledzy, trzeba ich wypuścić!”. Tłum rusza pod więzienie. Drogę zagradza mu kilku oficerów milicji pod wodzą zastępcy komendanta wojewódzkiego MO kpt. Ruminkiewicza, ale demonstranci rozpędzają ich bez trudu.

W komitecie wojewódzkim PZPR i komendzie wojewódzkiej MO panika. O 19.20 dowódca lokalnego pułku Korpusu Bezpieczeństwa Wewnętrznego otrzymuje rozkaz wysłania żołnierzy na odsiecz oblężonemu więzieniu. Spanikowani funkcjonariusze partyjni wydają polecenie doraźnego zorganizowania milicji studenckiej i rzucenia jej przeciw demonstrantom. Kilka grup aktywistów studenckich rusza z akademików w stronę centrum. Na jedną z nich wpada kolumna ciężarówek z żołnierzami KBW, jadąca w stronę więzienia. Cywile maszerujący w zwartym szyku? Żołnierze KBW bez namysłu obrzucają studenckich aktywistów granatami z gazem łzawiącym, tłuką ich kolbami karabinów.

Tymczasem nad tłumem szturmującym więzienie pojawia się transparent z protestem przeciw sowieckiej agresji na Węgrzech, ale to wszystko, na co stać demonstrantów. Ich kolejne szturmy są nieporadne i więzienni strażnicy odpierają je z łatwością.

80 żołnierzy KBW desantuje się przed więzieniem z ciężarówek. Ich dowódca jest jednak niewolnikiem regulaminów. Zamiast z marszu rzucić żołnierzy do ataku i rozproszyć zaskoczonych cywilów, ustawia podwładnych w porządny dwuszereg. Zaskoczenie z powodu pojawienia się regularnej jednostki wojskowej mija i demonstranci spokojnie mogą wydłubywać z jezdni kostki brukowe. Gdy kompania KBW rusza do natarcia, zatrzymuje ją lawina kamieni. Demonstranci otaczają żołnierzy i atakują stojące za nimi ciężarówki. Przed całkowitą klęską ratuje KBW pojawienie się oddziału transporterów opancerzonych. Tłum przed więzieniem rozprasza się.

Ale na odtrąbienia zwycięstwa przez władze jest jeszcze za wcześnie. Część demonstrantów wybija szyby w nieodległym gmachu prokuratury, reszta znów zbiera się w alei Wojska Polskiego.

O 21.30 sekretarz komitetu wojewódzkiego PZPR wydaje KBW rozkaz zabezpieczenia najważniejszych obiektów w mieście. Ale dowódca KBW nie ma pojęcia, że w Szczecinie jest konsulat ZSRR. O 23.00 duża grupa demonstrantów rusza z alei Wojska Polskiego w stronę sowieckiego konsulatu przy ul. Piotra Skargi. Na widok kilkutysięcznego tłumu 2 milicjantów strzegących konsulatu zmyka ile sił w nogach. Demonstranci wdzierają się do budynku, demolują go, palą jakieś papiery. Gdy transportery opancerzone KBW docierają na Piotra Skargi, niemal pusty konsulat wygląda, jakby przeszedł przezeń huragan. Żołnierze zatrzymują tylko tuzin maruderów spośród demonstrantów.

Miasto jest w rękach szczecinian. Ulicami przeciągają pochody skandujących: „Żądamy podwyżki płac! Bić blacharzy! Pracy i chleba! Wolność dla Węgier!”. O północy milicja i KBW zyskują przewagę nad demonstrantami. Ich grupki są coraz mniejsze, coraz szybciej rozpraszane są przez mundurowych. I coraz więcej cywilów z kajdankami na rękach trafia do milicyjnych nysek i na wojskowe ciężarówki. O 2.00 w nocy komuniści znów panują w Szczecinie.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

9 grudnia 1922 roku Gabriel Narutowicz został pierwszym prezydentem II Rzeczypospolitej. Jak do tego doszło opowiada W. Kalicki:

Przed gmachem Sejmu już przed 8.00 gromadzi się tłum. Ton nadają studenci prawicowych korporacji akademickich i sympatycy Narodowej Demokracji. Wszyscy czekają na wejściówki.

O 9.00 jest już jasne, że dodatkowych wejściówek nie będzie, ale tłum czeka.

W Sejmie wre jak w ulu. Za kilka godzin po raz pierwszy Zgromadzenie Narodowe wybierze prezydenta niepodległej Rzeczypospolitej. Posłowie i senatorowie zapamiętale dyskutują w kuluarach.

Jest nad czym debatować. Po wyborach parlamentarnych, które odbyły się miesiąc temu, żadne z ugrupowań nie zdobyło w Sejmie zdecydowanej większości. Nie widać także zdecydowanego faworyta w wyborach prezydenckich. Przed 5 dniami naczelnik państwa Józef Piłsudski nieoczekiwanie ogłosił, że nie będzie ubiegał się o ten urząd. Piłsudski, którego misja jako naczelnika skończy się z chwilą wybrania prezydenta, stwierdził, że konstytucja przyznaje głowie państwa zbyt małe kompetencje.

Marszałek dyskretnie popierał kandydaturę przywódcy PSL „Piast” Wincentego Witosa, ale ten pomysł jest już nieaktualny. Prezes PSL „Wyzwolenie” Stanisław Thugutt podczas dramatycznej nocnej rozmowy z Witosem w mieszkaniu redaktora „Kuriera Porannego” Ludwika Fryzego odmówił zgody na proponowany przez gospodarza układ „wasz prezydent, nasz premier” – Witos na prezydenta, Thugutt na premiera. Thugutt przestraszył się, że autorytet Witosa jako prezydenta przyciągnie chłopów z „Wyzwolenia” do „Piasta”.

Tego ranka w Sejmie nikt nie ma pojęcia, czym skończą się głosowania.

O 9.30 PSL „Wyzwolenie” zaprasza na spotkanie przedstawicieli wszystkich partii lewicowych oraz „Piasta”. Szybko jednak okazuje się, że jakiekolwiek porozumienie w sprawie wspólnej kandydatury na prezydenta jest niemożliwe. Poseł Jędrzej Moraczewski z PPS proponuje, by po 11.00 spotkali się wyłącznie posłowie klubów lewicy i mniejszości narodowych.

O 11.00 klub posłów żydowskich ogłasza, że skoro nie został osobno, zaproszony przez Moraczewskiego, to nie weźmie udziału w spotkaniu lewicy i wystawi dziś własną kandydaturę. Posłowie mniejszości żydowskiej zamierzają zgłosić kandydaturę – jak sami mówią, „demonstracyjną” – prof. Jana Badouin de Courtenay, wybitnego językoznawcy, wolnomyśliciela i pacyfisty. Do koniecznych dla zgłoszenia 50 głosów brakuje posłom żydowskim jednak 6. Poseł Thon rusza do klubu posłów białoruskich, by uzyskać brakujące głosy.

O 11.15 zaczyna się konferencja klubów lewicy. Po półgodzinie chaotycznej dyskusji staje się jasne, że wspólnego kandydata nie będzie. Kluby postanawiają głosować na swoich kandydatów. PPS na zasłużonego działacza socjalistycznego Ignacego Daszyńskiego. Narodowa Partia Robotnicza, podobnie zresztą jak PSL „Piast” – na Stanisława Wojciechowskiego, współzałożyciela PPS, który później z partią socjalistyczną zerwał i poświęcił się organizowaniu spółdzielczości.

PSL „Wyzwolenie” decyduje się głosować na prof. Gabriela Narutowicza.

Urodzony w szlacheckiej rodzinie na Żmudzi (dalekie powinowactwo łączy go z Józefem Piłsudskim), od 20. roku życia przebywał Narutowicz w Szwajcarii. Na politechnice w Zurychu został profesorem inżynierii wodnej. W Szwajcarii, a od 1911 roku także na ziemiach Polski, zaprojektował szereg zapór i elektrowni wodnych. W 1920 roku wrócił do kraju. Rychło został przewodniczącym Państwowej Rady Odbudowy, potem ministrem robót publicznych i w końcu – spraw zagranicznych. Narutowicz słynie z powagi, godności i uczciwości.

Narada stronnictw lewicy i mniejszości kończy się jedynie postanowieniem, że w kolejnych turach głosowań kluby lewicy opowiedzą się solidarnie za tym z kandydatów, który w pierwszej turze uzyska najwięcej głosów.

Na prawicy panuje zamęt nie mniejszy niż na lewicy. Marszałek Sejmu Wojciech Trąmpczyński nieoczekiwanie oświadcza, że rezygnuje z kandydowania, i prosi, by posłowie „bloku narodowego” głosowali na hrabiego Maurycego Zamoyskiego. To zadziwiający zwrot sytuacji. Politycy prawicy powinni przecież rozumieć, że kandydatura wielkiego posiadacza ziemskiego, ordynata zamojskiego hrabiego Zamoyskiego nie ma w Zgromadzeniu Narodowym szans, gdyż jest nie do przyjęcia dla obu partii ludowych. W kuluarach dezorientacja i podniecenie posłów wszystkich klubów sięgają zenitu.

O 12.05 rozlegają się dzwonki wzywające na salę obrad.

Tuż przed wejściem szefowie klubów mniejszości żydowskiej, niemieckiej i białoruskiej zawiadamiają swych posłów, by w pierwszym głosowaniu wpisywali na karty nazwisko prof. Badouin de Courtenay.

O 12.10 marszałek Maciej Rataj ujmuje laskę i ogłasza: „Otwieram posiedzenie Zgromadzenia Narodowego”.

Loże dyplomatyczna i dla publiczności pękają w szwach.

Po wyborze sekretarzy i złożeniu ślubowania przez 4 posłów i 2 senatorów, którzy tego obowiązku dotąd nie dopełnili, marszałek wzywa do składania kandydatur. Do sejmowej trybuny podchodzą przedstawiciele klubów poselskich z kartkami. Po chwili marszałek oficjalnie ogłasza, że kandydatami są Jan Badouin de Courtenay, Ignacy Daszyński, Gabriel Narutowicz, Stanisław Wojciechowski i Maurycy Zamoyski.

Sekretarz poseł Sołtyk odczytuje regulamin głosowania. W tym czasie urzędnicy biura sejmowego ustawiają 2 urny wyborcze na zdobnych kolumnach poniżej trybuny.

O 12.17 sekretarz Sołtyk zaczyna odczytywać imienną listę uprawnionych do głosowania. Pierwszy wrzuca kartę do urny senator Ernest Adam. Głosowanie trwa nieco ponad kwadrans.

Podczas liczenia głosów posłowie i senatorowie szczelnie wypełniają sejmowy bufet i korytarze. W kuluarach krąży plotka, że prawica jednak poufnie dogadała się z „Piastem” i prezydentem będzie hrabia Zamoyski. Korespondent Associated Press nie chce dać się ubiec konkurencji i zagrywa va banque – wysyła do Stanów depeszę, że prezydentem został Zamoyski.

O 14.05 dzwonki wzywają na salę. Sekretarz poseł Sołtyk odczytuje wyniki. Głosowało 541 posłów i senatorów. Głosów nieważnych oddano 4, ważnych – 541. Wymagana bezwzględna większość – 271 głosów. Zamoyski otrzymał 222 głosy; Wojciechowski – 105, Badouin de Courtenay – 103, Narutowicz – 62, Daszyński – 69.

Marszałek Rataj ogłasza, że nikt nie uzyskał wymaganej większości, i zarządza drugie głosowanie.

Socjaliści i posłowie mniejszości narodowych do ostatniej chwili gorączkowo naradzają się na korytarzu. PPS decyduje się przerzucić swe głosy na Wojciechowskiego, mniejszości zaś na Narutowicza.

W drugim głosowaniu hrabia Zamoyski dostaje 228 głosów, Wojciechowski – 152, Narutowicz – 151, Daszyński – 1, Badouin de Courtenay – 10.

Znów nikt nie ma koniecznej większości. Zgodnie z regulaminem Zgromadzenia Narodowego, z gry odpada Ignacy Daszyński.

Trzecie głosowanie kończy się o 16.15. Hrabia Zamoyski znów ma 228 głosów. Wojciechowski – 150, Narutowicz – 158. Najmniej, bo tylko 5 głosów, uzyskuje Badouin de Courtenay i teraz to on odpada.

Czwarte głosowanie kończy się o 17.30. Pół godziny później sekretarz poseł Sołtyk ogłasza, że Zamoyski otrzymał 224 głosy, Narutowicz – 171, zaś Wojciechowski 146. Elektorzy z podnieceniem komentują wyniki głosowania. 4 posłów prawicy musiało przerzucić swe głosy na Narutowicza! Także 4 głosujących wcześniej na Wojciechowskiego teraz poparło Narutowicza.

Marszałek Rataj stwierdza, że wymaganej większości znów nikt nie uzyskał i z kolejnego głosowania odpada Stanisław Wojciechowski.

Piąte, rozstrzygające starcie zaczyna się o 18.30.

PPS decyduje się poprzeć Narutowicza.

Liczenie głosów przedłuża się. Posłowie prawicy skandują: „Wynik! Wynik!”.

Marszałek Rataj wyjaśnia, że głosy już policzono, ale komisja spisuje jeszcze oficjalny protokół. Wreszcie są wyniki: Zamoyski – 227 głosów, Narutowicz – 289.

Posłowie „Piasta” i NPR w tej rundzie w większości głosowali za Narutowiczem, ale wielu z nich oddało białe kartki.

Głos zabiera marszałek Rataj: „Na podstawie tego wyniku głosowania stwierdzam, że bezwzględną większość otrzymał pan Gabriel Narutowicz, i ogłaszam, że pan Gabriel Narutowicz został wybrany prezydentem Rzeczypospolitej”.

Rozlegają się oklaski. Prawa strona sali siedzi nieruchomo.

Na wieść o wyborze Narutowicza tłum sympatyków endecji stojący przed Sejmem skanduje: „Nie chcemy takiego prezydenta! Nie znamy go! Precz z Żydami!”. Ktoś wspina się na podmurówkę i gardłuje nad głowami: „Nie chcemy prezydenta wybranego głosami Żydów, Niemców i innych mniejszości!”.

Przed 21.00 na Krakowskim Przedmieściu i na Nowym Świecie zbiera się demonstracja zwolenników Narodowej Demokracji. Kilka tysięcy ludzi przechodzi pod Sejm i dalej, w Aleje Ujazdowskie, przed mieszkanie idola prawicy gen. Józefa Hallera. Tłum wiwatuje na jego cześć.

Haller nie daje na siebie długo czekać. Zjawia się wśród manifestantów i przemawia: „Rodacy i towarzysze broni! Wy, nie kto inny, swoją piersią bohaterską osłanialiście, jakby twardym murem, granice Rzeczypospolitej, rogatki Warszawy. […] W dniu dzisiejszym Polskę tą, o którą walczyliście, sponiewierano. Odruch wasz jest wskaźnikiem, iż oburzenie narodu, którego jesteście rzecznikiem, rośnie i wzbiera, jak fala”.

Odpowiedzią są chóralne okrzyki: „Precz z Żydami!”, „Precz z prezydentem!”.

Kilkunastu rozhisteryzowanych demonstrantów rzuca się całować dłonie Hallera.

Tłum rośnie z minuty na minutę. Po przemówieniu gen. Hallera demonstracja przechodzi na ul. Zgoda, przed redakcję prawicowej „Gazety Warszawskiej”. Poprzedniego dnia, na pierwszej stronie, w redakcyjnym komentarzu przed wyborem prezydenta „Gazeta” grzmiała o możliwej koalicji lewicy i posłów mniejszości narodowych: „Państwo polskie stoi dziś wobec nowej, niemal jawnej i otwartej próby inwazji żydowskiej”. Teraz do tłumu przemawia redaktor „Gazety” Mieczysław Trajdos. Po nim głos zabiera poseł endecki Antoni Sadzewicz. Narutowicza nazywa on „żydowskim elektem”, a wynik wyborów – potwornością.

W końcu Sadzewicz wzywa tłum do rozejścia się i wznowienia demonstracji nazajutrz, ze zdwojoną siłą.

Inny pochód sympatyków endecji maszeruje w tym czasie przed gmach Ministerstwa Spraw Zagranicznych, w którym do niedawna urzędował Gabriel Narutowicz. Kordon policji zatrzymuje demonstrację.

Policja nie jest jednak w stanie powstrzymać jeszcze jednej endeckiej demonstracji, która dociera pod okna redakcji „Kuriera Porannego”. Prawica oskarża ostatnio „Kurier” o sympatie dla mniejszości narodowych i socjalistów. 5-tysięczny tłum krzyczy: „Precz z Żydami! Precz z żydowskim prezydentem!”. Policja rozprasza tłum. Demonstranci umawiają się na następny dzień.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.