Historia

24 kwietnia Włodzimierz Kalicki przypomina o tragicznym wydarzeniu, które 45 lat temu miało miejsce w Sztokholmie w niemieckiej ambasadzie:

Późny ranek. W federalnym więzieniu Stammheim w Stuttgarcie ekipa robotników nieśpiesznie wznosi ostatnie metry masywnej ściany. Wewnątrz więziennych murów zbudowana została odosobniona hala, w której wkrótce zacznie się proces ponad 20 niemieckich terrorystów z grupy kierowanej przez Andreasa Baadera i Ulrike Meinhof. Czasu do rozpoczęcia procesu nie zostało wiele, więc ramię w ramię z murarzami uwijają się akustycy, regulujący już urządzenia nagłaśniające. Pomiędzy pracującymi przechadzają się policjanci z pistoletami maszynowymi pod pachą. Władze zarządziły nadzwyczajne środki ostrożności, bo i niezwyczajni przestępcy mają być tu sądzeni.

Pod koniec lat 60. młodzieżowa rewolta ogarnęła pół świata. Polityczne i obyczajowe protesty pokolenia 20-latków wstrząsały dziesiątkami, setkami miast po obu stronach żelaznej kurtyny. Jedne z najgwałtowniejszych miały miejsce w Berlinie Zachodnim. Elity polityczne Republiki Federalnej, lękające się wystawienia zachodnioniemieckiej demokracji na próbę przez radykalne protesty młodego pokolenia, zareagowały wściekłą przemocą. Demonstrujących studentów policja biła i aresztowała, na oślep, bez powodu. Policjant zastrzelił biorącego w demonstracji studenta Benno Ohnesorga, a sąd ostentacyjnie uwolnił funkcjonariusza od winy i kary. W tym klimacie radykalni aktywiści młodzieżowej rewolty: Ulrika Meinhof, Andreas Baader, Jan-Carl Raspe, Gudrun Ensslin, postanowili protestować – przede wszystkim przeciw wojnie w Wietnamie – czynnie. W kwietniu 1970 roku Baader i Ensslin podpalili 2 domy towarowe. Baader został aresztowany, ale Ulrike Meinhof zorganizowała uwolnienie go siłą z więzienia. Baader zbiegł na wolność, na miejscu napadu pozostał ciężko ranny policjant. W maju skrajnie radykalizująca grupa, którą Ulrike Meinhof nazwała Rote Armee Fraktion (Frakcją Czerwonej Armii), dokonała zamachów na 2 bazy amerykańskie w USA w Niemczech oraz na wydawnictwo Springera. Zginęło w nich 5 osób, 17 odniosło rany. Miesiąc później niemiecka policja aresztowała czołówkę RAF, w tym Baadera i Meinhof. Ale na wolności pozostali zdeterminowani, nieznani ich towarzysze. W lutym 1974 roku uprowadzili przewodniczącego CDU w Berlinie Petera Lorenza. Władze RFN przystały na żądania porywaczy i wymieniły uwięzionych 6 terrorystów na Lorenza. W więzieniach pozostało jeszcze 26 członków RAF, w tym Andreas Baader i Ulrika Meinhof.

Dochodzi południe. W Stammheim robotnicy kończą wreszcie stawiać mur. W niemieckiej ambasadzie w Sztokholmie kłębi się tłum interesantów, głównie Szwedów i Niemców. Jest tu teraz dobrze ponad 100 osób. 6 młodych Niemców wkracza do wydziału konsularnego. To 23-letni Siegfried Hausner, piroman, który już w szkole majstrował bomby, a potem działał w lewackim Kręgu Pracy Techniki Wybuchowej Socjalistycznego Kolektywu Partyjnego w Heidelbergu; 29-letnia Hanna-Elise Krabbe, która jako studentka też przeszła przez Socjalistyczny Kolektyw Partyjny SPK, 31-letni członek SPK Lutz Taufer, 23-letni urzędnik pocztowy Karl-Heinz Dellwo, 29-letni organizator protestów studenckich Bernhard-Maria Roessner i 29-letni syn milionera Ulrich Wessel. Przybysze wyciągają z toreb pistolety maszynowe i materiały wybuchowe. Terroryzują pracownika ambasady, o którym wiedzą, że ma klucze do górnych kondygnacji budynku. Napastnicy zatrzymują 11 osób, w tym ambasadora Stoeckera i attaché wojskowego ppłk. barona von Mirbacha, i zaczynają strzelać w powietrze. Tłum interesantów i reszta urzędników w panice rzucają się do ucieczki. 11 zakładników terroryści wiążą, kneblują i układają na podłodze trzeciego piętra ambasady. Kilkanaście minut później zjawia się szwedzka policja i obsadza parter. Jeden z napastników żąda, by policja natychmiast wycofała się, i grozi rozstrzelaniem attaché wojskowego. Ale policja nie opuszcza dolnych kondygnacji ambasady.

Kanclerz Helmut Schmidt, na wieść o ataku na ambasadę, natychmiast powraca do swego gabinetu w bońskim pałacu Schaumburg. Prezydent Walter Scheel skraca oficjalną wizytę we Francji, z Nadrenii-Westfalii przylatuje minister spraw zagranicznych Hans-Dietrich Genscher.

O 13.17 w sztokholmskim biurze niemieckiej agencji prasowej DPA odzywa się telefon. Jeden z okupantów ambasady wygłasza komunikat: „Komando »Holger Meins« wzięło do niewoli członków ambasady, aby uwolnić jeńców w Niemczech Zachodnich. Jeżeli policja zaatakuje, budynek zostanie wysadzony za pomocą 15 kg dynamitu”. (Meins był anarchistą, który po długotrwałej głodówce zmarł niedawno w zachodnioniemieckim więzieniu). Terroryści RAF nie blefują: instalują materiały wybuchowe w pokoju ambasadora Stoeckera i układają kabel zapłonowy pod dywanem. Wkrótce potem znów żądają wycofania policji – w ciągu 2 minut. Policja pozostaje na miejscu.

Terroryści rozkazują baronowi von Mirbach zejść piętro niżej. Gdy attaché ze związanymi rękami wchodzi do przedsionka, strzelają z góry. W plecy. Pociski trafiają Andreasa von Mirbacha w głowę, w plecy i w nogę. Po długiej zwłoce terroryści zezwalają na wyniesienie ofiary. 2 szwedzcy policjanci rozebrani do kaleson na znak, że nie są uzbrojeni, zwlekają von Mirbacha na parter. Wkrótce potem attaché umiera.

Jest 15.30, gdy w biurze DPA znów dzwoni telefon. Jeden z napastników przekazuje oficjalne żądania: wypuszczenie 26 terrorystów RAF, pozostających w niemieckich więzieniach, w tym Andreasa Baadera, Ulrike Meinhof, Gudrun Ensslin i Jana-Carla Raspego.

Wieczorem zbiera się niemiecki sztab kryzysowy: członkowie rządu federalnego, premierzy rządów krajowych, szefowie wszystkich, także opozycyjnych, partii politycznych. Kanclerz Schmidt stwierdza: „Cały mój instynkt mówi mi, że nie wolno nam ustąpić”. Wszyscy są za. O 19.00 kanclerz telefonicznie informuje o decyzji premiera Olofa Palmego. Ruszają przygotowania do planowanego na północ szturmu. Dodatkowi snajperzy zajmują pozycje, skrycie podjeżdża samochód pancerny z miotaczem gazu usypiającego K-62. O 22.30 jeden z okupujących ambasadę pyta o attaché gospodarczego. Podnosi się dr Hillegaart. Terroryści wyprowadzają go i przy oknie strzelają doń 3 razy. Zwłoki attaché zwisają z okna.

13 minut przed północą – godziną ataku – w ambasadzie rozlega się silny wybuch. To napastnicy przez nieuwagę detonują swój ładunek. Podmuch rzuca otaczających budynek policjantów na ziemię. Płomienie ogarniają trzecie piętro. Siła wybuchu wyrzuca przez okno na trawnik jednego z terrorystów. W ciągu paru minut umiera. 2 inni napastnicy RAF też wylatują przez okna, ale, choć ranni, żyją. Z morza płomieni wyłania się ciężko poparzony ambasador Stoecker, któremu udało się uwolnić z więzów. Za nim idzie 3 napastników. Porzucili broń i udają zakładników, ale policja rozpoznaje ich i aresztuje. Straż pożarna, przygotowana do asekurowania szturmu o północy, błyskawicznie wdziera się na płonące piętro i ratuje resztę poranionych, poparzonych zakładników.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

23 kwietnia, ale dokładnie 1023 lata temu miało miejsce tragiczne wydarzenie, które tak to opisuje W. Kalicki:

Trzej misjonarze budzą się tuż przed świtem. Są zmarznięci. Spali pod gołym niebem na niewielkiej leśnej polanie. Na szczęście nie są głodni. Wczoraj wieczorem kierujący ich wyprawą biskup czeskiej Pragi Wojciech zebrał w lesie zioła i grzyby, które upiekli w popiele ogniska i zjedli przed zaśnięciem.

Radzim, zwany inaczej Gaudentym, przyrodni brat Wojciecha, pyta go, czy może opowiedzieć swój sen.

 – Powiedz, jeśli coś masz – odpowiada Wojciech.

Gaudenty opowiada zatem:

 – Widziałem na środku ołtarza złoty kielich, i to do połowy napełniony winem, lecz nikt go nie pilnował. Otóż gdy chciałem napić się wina, zaszedł mi drogę sługa ołtarza i z jakąś władczą powagą sprzeciwił się memu zuchwałemu zamysłowi, ponieważ ani mnie, ani żadnemu człowiekowi nie może na to pozwolić, gdyż wino dla ciebie jest zachowane na dzień jutrzejszy jako mistyczne pokrzepienie. Przy tych jego słowach pierzchnął sen z mych oczu, a drżące ze strachu członki zdrętwiały.

Wojciech zauważa:

 – Mój synu, oby Bóg dał pomyślny obrót temu widzeniu! Na złudnym śnie nikt nie powinien polegać.

A przecież cała ta misyjna wyprawa oparta jest na złudnym śnie.

Długa, kręta droga wiodła syna czeskiego księcia Sławnika, udzielnego pana na Libicach, do puszczy nad bałtyckim brzegiem krainy pogańskich Prusów. W roku 956, gdy Wojciech urodził się, potęga pana na Libicach chyliła się ku upadkowi. W X wieku dominującą pozycję w Czechach zdobyła rządząca w Pradze dynastia Przemyślidów. W budowanym przez nich nowoczesnym, scentralizowanym państwie, które podbiło Śląsk, ziemię krakowską i oparło swe granice aż na Bugu, jak zadra w sercu tkwiło niezależne księstwo Sławnika.

Ukochany syn Sławnika Wojciech od najmłodszych lat przeznaczony był do stanu duchownego. Pięknego, wybitnie inteligentnego chłopca wysłał Sławnik na nauki do sławnej z wysokiego poziomu szkoły katedralnej w Magdeburgu. Po śmierci ojca, Wojciech trafił w szeregi kleru katedry w Pradze. Jak większość księży na dworze pierwszego praskiego biskupa Dytmara, żył hucznie. Nawet bardziej niż jego koledzy w sutannach, bo rychło zasłużył sobie na miano miles deliciosus (rycerz rozkoszny).

Odmieniła Wojciecha śmierć biskupa. Od zwłok Dytmara odszedł nowy człowiek: pełen Bożej bojaźni, odwrócony od uciech doczesnych, zaprzątnięty myślami o zbawieniu duszy własnej i dusz bliźnich.

Książę praski Bolesław II doprowadził do wyboru Wojciecha na biskupa Pragi. Prawo kanoniczne wymagało, by biskup miał co najmniej 30 lat, Wojciech zaś miał lat 27. Mimo wszystko Bolesław II postawił na swoim: biskupem Pragi został syn znienawidzonego przez niego księcia Sławnika. Wierni w Pradze rychło znienawidzili bp. Wojciecha, który domagał się porzucenia wielożeństwa, potępiał powszechne podczas postu obżarstwo i zabawy. Bolesław II zniechęcił się do swego protegowanego, gdyż Wojciech namiętnie zwalczał sprzedaż chrześcijańskich niewolników kupcom arabskim i żydowskim, z którego to procederu praski książę czerpał wielkie zyski. Młody biskup był całkiem osamotniony – ufać mógł jedynie wiernemu bratu przyrodniemu Radzimowi – Gaudentemu.

Przed 9 laty Wojciech nie wytrzymał wrogości otoczenia i uciekł z nim z Pragi do Włoch.

Książę praski o Wojciechu nie zapomniał. Bolesław II obawiał się rosnącej potęgi polskiego władcy Mieszka I. A jeszcze bardziej coraz wyraźniejszej współpracy księcia Sobiesława Sławnikowica z rosnącym w siłę polskim państwem. Bolesław II ściągnął do Pragi bp. Wojciecha Sławnikowica, by mieć go na oku. Wojciech długo jednak w swym biskupstwie nie wytrzymał. Stanął w obronie życia cudzołożnej żony jednego z czeskich możnowładców, ale mimo to zazdrosny mąż wywlókł ją sprzed ołtarza i zamordował. Wtedy Wojciech po raz drugi uciekł z Pragi.

Niedługo potem ludzie Bolesława II napadli podstępnie na Libice, puścili je z dymem, a potomków Sławnika, którzy schronili się w mury kościoła, wyrżnęli przed ołtarzem. Ocalał tylko Sobiesław, który przeszedł na służbę polskiego władcy.

Wojciech znów uciekł z Pragi. Papież Grzegorz V na prywatnej audiencji zwolnił go z powinności powrotu do diecezji, o ile biskup ruszy nawracać pogan.

Padło na Prusów. Kolejny polski władca Bolesław Chrobry chętnie otoczył misję Wojciecha opieką. Liczył, że nawrócone Prusy wpadną mu w ręce. Wojciech wraz z bratem Gaudentym i polskim duchownym Boguszą, pod osłoną wojów Chrobrego, dotarli do Gdańska. Tam ochrzcili tłumy pogan. I na tym sukcesy się skończyły.

Na ziemie Prusów misjonarze dotarli łódką, bez eskorty. Wojciech chciał nawracać dobrym słowem, nie przemocą. Pierwsze spotkanie z mieszkańcami ubranego w liturgiczne szaty, nieustannie śpiewającego psalmy Wojciecha zakończyło się smutno: jeden z Prusów uderzył go wiosłem w plecy. Później 3 misjonarze stanęli przed wiecowym sądem w Truso, ważnym grodzie targowym Prusów. Wyrok wiecu oznaczał klęskę misji: wędrowcy mieli być wypędzeni z ziemi pruskiej, w razie powrotu zaś – dać głowę. Prusowie wywieźli ich łódką poza swoją zachodnią granicę.

Podczas 5-dniowego postoju w lesie Wojciech rozpamiętywał przyczyny porażki. W końcu zdecydował się wrócić do Prus, kontynuować misję. Było jasne, że ryzykuje własną głową, a może i życiem wszystkich 3 misjonarzy. Jedyną szansą było udanie się do grodu, w którym nikt ich nie znał i nie wiedział o wyroku w Truso. Wojciech wybrał gród Cholinum.

Przed 5.00, o wschodzie słońca, Gaudenty odprawia na łące modły brewiarzowe – godziny kanoniczne. Wojciech uczestniczy w nich w pełnym stroju biskupim. Potem zdejmuje ornat i w szatach biskupich prowadzi swych towarzyszy przez graniczną rzekę w stronę Cholinum. Misjonarze śpiewają psalmy. W południe Gaudenty odprawia mszę na jednej z leśnych polan. Bp Wojciech przyjmuje komunię św. Wreszcie 3 wędrowców dociera do pruskiego grodu. Cholinum otoczone jest bardzo głębokim rowem. Panuje w nim głęboki półmrok. Wojciech podchodzi do bramy, uderza pastorałem w jej skrzydło i woła:

 – Otwieraj, odźwierny! Chce wejść wysłaniec Króla chwały, Król zaś sam włada wszystkimi mocami, kieruje i rządzi machiną wszechświata!

Pruski strażnik nie widzi stojącego w półmroku fosy przybysza, więc odpowiada wyniośle:

 – Nie jest naszym zwyczajem wpuszczać tu pierwszego lepszego, lecz cofnij się i pokaż na wyniosłym pagórku, który leży naprzeciw grodu, żebyśmy zobaczyli, kim jesteś. Wtedy dopiero zwierzchność grodu zapewne nie wzbroni ci wstępu.

Bp Wojciech i jego współbracia cofają się na niewielki wzgórek. Ujrzawszy charakterystyczną postać biskupa w rytualnych szatach, z włochatą mitrą na głowie, jeden ze strażników Cholinum krzyczy głośno, przenikliwie. Ten człowiek był w Truso podczas sądu nad misjonarzami. W mig u bramy zbiegają się mieszkańcy, mężczyźni i kobiety, i przekroczywszy fosę, wspinają się na pagórek. Otaczają Wojciecha, mniej zważając na niezbyt różniących się od nich wyglądem, bo odzianych w burawe szaty zakonne, Gaudentego i Boguszę. Prusowie na wyprzódki wypytują Wojciecha, kim jest i skąd przybywa. Zanim biskupowi udaje się jednak cokolwiek wyjaśnić, ten z Prusów, który wie o wyroku ciążącym na Wojciechu, woła, że dziwacznie odziany przybysz jest niebezpiecznym czarnoksiężnikiem, który ma władzę sprawiania niszczących powodzi.

Mieszkańców Cholinum ogarnia wściekłość. Wyzywają przybysza, szturchają go. Ktoś sięga po kamień, uderza Wojciecha. Po chwili na głowę i barki biskupa spada coraz więcej ciosów rąk uzbrojonych w polne kamienie. Wojciech stoi dzielnie i modli się. Wie, że gdy upadnie, już po nim. W końcu Prusowie uznają, że niebezpieczny przybysz dostał wystarczającą lekcję, i wracają do grodu.

Zakrwawiony Wojciech, wspierany przez Gaudentego i Boguszę, z trudem schodzi z pagórka. 3 misjonarzy powoli oddala się na zachód od nieprzyjaznego grodu. Wojciech, idąc, odmawia modlitwy za zmarłych, zakłada na ramiona stułę. Bogusz odwraca się w stronę Cholinum i dostrzega 8 zbrojnych strażników grodu ścigających ich śpiesznym marszem. Skraj gęstej puszczy jest o rzut kamieniem, można by ratować się ucieczką. Wojciech nie chce jednak uciekać. Odmawia modlitwy i czeka. Strażnicy dopadają go, przewracają na ziemię. Jeden z napastników uderzeniem ciężkiego topora ścina głowę biskupa.

Gaudenty i Bogusza uciekają ile sił w nogach w stronę puszczy. Nikt ich jednak nie ściga. Wściekłość Prusów skierowana jest jedynie przeciw Wojciechowi, którego uznali za niebezpiecznego wroga.

Gdy obaj misjonarze szczęśliwie chowają się w lesie, Prusowie nabijają głowę Wojciecha na wysoki pal, ciało zaś wloką do pobliskiej rzeczki i wrzucają w jej nurt. Potem, wznosząc wesołe okrzyki tryumfu, wracają do grodu.

Przerażeni Gaudenty i Bogusz ostrożnie ruszają na zachód, w stronę ziem kontrolowanych przez Bolesława Chrobrego, z wieścią o męczeństwie Wojciecha.

 

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

Włodzimierz Kalicki w swej książce „Zdarzyło się na 22 kwietnia przywołuje wydarzenie z 1915 roku. Oto ono:

Na froncie niemiecko-francuskim pod Ypres dzień jest ciepły i słoneczny. Stłoczeni w podmokłych okopach żołnierze francuskiej brygady wojsk kolonialnych dowodzonej przez płk. Mordacqa, w znakomitej większości Algierczycy, z rozkoszą wygrzewają się w słońcu. Po drugiej stronie frontu nie dzieje się nic niepokojącego. Przed południem niemiecka artyleria ostrzeliwuje Ypres i drogi dojazdowe, ale ogień szybko cichnie.

Na stanowisku dowodzenia niemieckiego 35. Gazowego Pułku Inżynieryjnego ulokowanym w Stampoot kilku oficerów i mężczyzna po cywilnemu od rana usiłuje odgadnąć po ruchach gałązek krzaków i drzew, skąd wieje wiatr.

Cywil w binoklach to jeden z najwybitniejszych niemieckich chemików, prof. Fritz Haber. To on znalazł receptę na kłopoty, w jakie niemiecka armia popadła na zachodzie. Rozbudowane linie obronne oplecione setkami kilometrów drutów kolczastych, nafaszerowane karabinami maszynowymi, okazały się zbyt twardym orzechem dla armii cesarskiej, ale też i dla armii francuskiej. W wojnie pozycyjnej zdobycie kilkuset metrów terenu kosztuje atakujących dziesiątki tysięcy zabitych. Prof. Haber wymyślił, by atak piechoty poprzedzić wypuszczeniem wielkiej ilości chloru. Nieco cięższy od powietrza gaz nie ulotni się, lecz stworzy przy ziemi chmurę, która popychana sprzyjającym wiatrem, wytruje w alianckich okopach wszystko, co żyje. Ani Haber, ani dowództwo niemieckiej armii nie przejmowali się, że użycia gazów trujących zabrania konwencja haska. Profesor zaprojektował stalowe, wykładane od wewnątrz ołowiem butle na ciekły chlor, długie na 3 m ołowiane rurki, przez które gaz ma się ulatniać, maski ochronne oraz aparaty tlenowe dla żołnierzy obsługujących butle.

Podstępny atak dowództwo niemieckie postanowiło wykonać pod miastem Ypres, w okupowanej części Belgii. Żołnierze utworzonego na tę okazję 35. Pułku Gazowego w ciągu 2 tygodni zakopali nocami, na przedpolu, 5700 butli zawierających 150 t skroplonego chloru.

O 16.30 do sztabu niemieckiego 35. Pułku Gazowego dociera wiadomość z wojskowej centrali meteorologicznej w Brukseli, że wczesnym wieczorem wiatr będzie wiał z północnego wschodu z prędkością 2 m/s, umożliwiając gazowy atak.

O 17.24 dowódca 35. Pułku płk Petersen odbiera telefon polowy z dowództwa 4. Armii. Gen. Ilse mówi tylko: „O osiemnastej zaczynamy”. Płk Petersen pośpiesznie wydaje rozkazy. Nad niemieckie okopy wznosi się balon na uwięzi. O 18.00 z kosza balonu leci w dół ognista flara.

Na ten sygnał niemiecka artyleria między Steenstrate i Poelcapelle otwiera huraganowy ogień. Operatorzy butli z chlorem odkręcają zawory. Z rurek wystających z ziemi na przedpolu niemieckich okopów wydobywa się biaława mgła. Rozpoczyna się pierwszy w historii falowy atak gazem bojowym. Po 8 minutach wszystkie butle z chlorem są już puste. Pasma mgły łączą się w potężną chmurę, która nabiera wyraźnie zielonego zabarwienia. Wiatr pcha ją w stronę francuskich okopów.

Piechurzy batalionu mjr. Villevaleix w okopach pod Poelcapelle nie zważają na ogień niemieckich armat – pociski padają daleko za nimi. Ale oto przed okopami wroga pojawia się gęsta zielona, w promieniach słońca pobłyskująca żółcią chmura. Nie jest wysoka, ma raptem 3, może 4 m, ale jest niesamowicie długa – ciągnie się przez parę kilometrów aż do Steenstrate. Wiatr pcha ją na zachód. Gdy zielonożółte kłęby docierają do francuskich okopów, żołnierze nagle tracą wzrok i oddech. Oczy, tchawice, płuca palą żywym ogniem. Strzelcy, którzy szukają ratunku, wtulając się w dno okopów, umierają pierwsi – w zagłębieniach terenu stężenie chloru jest najsilniejsze. Duszący się, plujący krwią żołnierze rzucają broń i uciekają – prosto pod zaporowy ogień niemieckich armat.

O 18.15 w ślad za chmurą gazu rusza niemieckie natarcie. Drużyny piechurów w charakterystycznych pikielhaubach, bez żadnego zabezpieczenia przed gazem, maszerują gęsiego mniej więcej 600–700 m za zieloną chmurą. W tej odległości resztki chloru już tylko kręcą w nosie. Niemcy dochodzą do francuskich okopów. Zalegają je martwi algierscy żołnierze. Większość z nich trzyma przy twarzy chustki i ręczniki.

W ślad za piechotą jedzie otwarty samochód. To prof. Haber w asyście płk. Bauera sprawdza, jak działa jego cudowna broń. Zapisuje starannie, w jakich okolicznościach umierali francuscy żołnierze. Pożółkłe młode listki pokazują dokładnie, jak wysoka była chmura chloru. Prof. Haber doskonale zna francuski i osobiście przesłuchuje jeńców. Kolejne kartki w jego zeszycie pokrywają się notatkami. Z niemiłym zaskoczeniem profesor dowiaduje się, że w wioskach zabudowania rozpraszały chmurę gazu i żołnierze przetrwali tam w dużo lepszej formie niż w otwartym polu. Ci, którzy schronili się na strychach, ciągle zdolni byli do walki. Profesor stwierdza z zainteresowaniem, że zatrucie chlorem powoduje atak trudnego do opanowania pragnienia. Porażeni gazem jeńcy błagają o wodę, wychłeptują nawet brudną zawiesinę z kałuż.

W okopach 4,5 tys. francuskich i kanadyjskich żołnierzy umiera w męczarniach. Ponad 15 tys. zatrutych gazem ucieka w panice. Zbiegowie docierają do kanału pod Ypres. Nie słuchają żadnych rozkazów. Wchodzą do wody i piją. Front, o który od miesięcy rozbijały się niemieckie ataki, stoi otworem.

Ale na obu krańcach odcinka frontu, na którym Niemcy zaatakowali gazem, stężenie chloru jest na tyle niskie, że alianccy żołnierze, łzawiąc i kaszląc, przetrwali jednak na posterunkach. Do Kanadyjczyków, których chmura gazu tylko musnęła, dołączają niedobitki batalionu mjr. Villevaleix. Mimo że zatruci, biją się twardo. Wiedzą, że za nimi jest bezbronne Ypres i tabory dywizji kanadyjskich i angielskich.

Płk Mordacq organizuje w miejscowości Boesinghe punkt oporu z mniej zatrutych uciekinierów. Także w odległym o parę kilometrów St. Julien zaciekle bronią się ocalali z pogromu żołnierze mjr. Villevaleix i 2 kompanie francuskich żuawów. W środku jednak zieje pustka. Gdyby Niemcy poszli dalej, zajęliby Ypres i odcięliby wszystkie angielskie siły w tym rejonie. To byłaby katastrofa. Ale Niemcy nie mają tu rezerw, które mogliby rzucić do natarcia. Co więcej, pewni, że alianci są wytruci, o zmierzchu zatrzymują natarcie. Gdy śpią, Francuzi i Anglicy ściągają rezerwy, odtwarzają linię obrony.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

Autor W. Kalicki zabiera nas w czasy I wojny światowej:

Na niemieckim lotnisku polowym pod okupowanym Cappy nad Sommą elitarny pułk lotnictwa myśliwskiego Jagdgeschwader I szykuje się do kolejnego dnia walk z lotnictwem aliantów. Piloci nie spieszą się tego ranka ze swych polowych namiotów do stojących nieopodal 3-płatowych fokkerów Dr. 1. Podstawa gęstych chmur jest niska, nad ziemią ściele się gęsta mgła. To nie są warunki do lotów. Tylko dowódca pułku nie traci nadziei, że jeszcze tego dnia uda się wystartować do lotu bojowego. Wieje silny wschodni wiatr, który może rozpędzić mgłę i chmury.

Dowódcą, który tak pali się do walki, jest najlepszy pilot myśliwski wojny światowej Manfred Freiherr von Richthofen. 26-letni as urodził się w Borku (obecnie część Wrocławia), a do lotnictwa myśliwskiego trafił w roku 1915. Pierwszych 2 zestrzeleń dowództwo mu nie zaliczyło, bo samoloty przeciwnika spadły po wrogiej stronie frontu. Szybko jednak zdeklasował najlepsze myśliwskie asy obu walczących stron – poprzedniego dnia zestrzelił 79. i 80. samolot!

Richthofen jest oczkiem w głowie cesarskiej propagandy, rozpisują się o nim gazety, wydawane są pocztówki z jego podobizną. Konsekwentnie odrzuca propozycje przejścia na bezpieczne tyły. Nie jest wolny od próżności, pomalował swojego fokkera na jaskrawoczerwony kolor (stąd wziął się jego przydomek – Czerwony Baron), ale w powietrzu walczy z wielką odwagą, żądzą zwycięstw i z ogromną dyscypliną taktyczną. Bywał już ranny, zestrzeliwano go, ale zawsze wracał na front. I znów zwyciężał.

O 10.15 znad pobliskiej linii frontu napływa meldunek od obserwatorów – w powietrzu pojawiły się 2 brytyjskie samoloty R.E.8. Richthofen zaciera ręce. R.E.8 to rozpoznawczy dwupłatowiec i zarazem lekki bombowiec. Choć wyposażony bywa w 2 karabiny maszynowe Lewisa na obrotowym stelażu, obsługiwane przez obserwatora, jest łatwym łupem dla myśliwców – w powietrzu manewruje niezdarnie, a trafiony w bak paliwa, błyskawicznie staje w płomieniach.

Richthofen podrywa w powietrze 2 klucze myśliwców Fokker Jagdstaffel 11. Na czele pierwszego leci sam, drugim dowodzi ppor. Hans Weiss. W składzie pierwszego klucza leci też Wolfram von Richthofen, kuzyn Czerwonego Barona. To zupełny żółtodziób, zwabiony do lotnictwa sławą mistrza Manfreda.

Niemieckie samoloty lecą na wysokości ok. 2 km. Nad Sommą fokkery Richthofena spotykają się z dwupłatowymi, nowoczesnymi myśliwcami Albatross D.V. z Jagstaffel 11. Obie formacje łączą się i wspólnie tworzą rozbudowaną w pionie formację bojową. U jej szczytu lecą fokkery Czerwonego Barona.

W chwilę później Niemcy spostrzegają lecącą wzdłuż Sommy swoją zwierzynę łowną – 2 brytyjskie R.E. 8. Australijscy piloci R.E. 8 zacieśniają szyk, obaj obserwatorzy kierują lufy karabinów maszynowych w stronę niemieckich myśliwców, ale nie mają złudzeń, co ich czeka. Przewaga przeciwnika jest miażdżąca.

Pierwszy rusza z góry do ataku Czerwony Baron, zaraz za nim pikuje w stronę Brytyjczyków ppor. Weiss. Gdy jednak Richthofen otwiera ogień, zacinają mu się oba karabiny maszynowe systemu maxim-spandau. Czerwony Baron wychodzi z lotu nurkowego i wycofuje się z walki. Osamotniony ppor. Weiss dostaje się w ogień krzyżowy Australijczyków i tęgo obrywa. Pociski przecinają mu linkę steru. Z trudem odlatuje do bazy.

Rejteradę z pola walki obu niemieckich asów zręcznie wykorzystują australijscy piloci i już po chwili chowają się bezpiecznie w chmurach. Nie mija parę minut, gdy na formację niemieckich myśliwców spada z góry 15 brytyjskich dwupłatowych myśliwców Sopwith Camel.

Stacjonują one niedaleko Amiens, na lotnisku polowym odległym zaledwie o 35 km od lotniska pułku Richthofena. Od rana brytyjscy piloci, podobnie jak Niemcy, czekali, aż silny wschodni wiatr rozpędzi mgłę i chmury. I doczekali się.

Doborowa brytyjska formacja składa się z 3 liczących po 5 cameli eskadr, którymi dowodzą 3 asy myśliwstwa: Anglik kpt. Oliver William Redgate, Kanadyjczyk kpt. Arthur Roy Brown i Amerykanin kpt. Olivier Colin LeBoutillier.

I cóż za zbieg okoliczności – eskadra kpt. Arthura Browna, podobnie jak klucz Richthofena, przypomina szkółkę – wśród 5 pilotów jest zupełny żółtodziób, a przy tym kolega kpt. Browna z podstawówki, ppor. Wilfried May.

Kpt. Brown przykazał przed startem Mayowi, by trzymał się możliwie wysoko i z dala od pola walki. A gdyby został zaatakowany, ma zmykać na zachód, ile tylko koni w silniku.

Brytyjczycy są nieco mniej liczni, ale kompletnie zaskakują doborową formację niemiecką.

Fokkery i albatrossy rozpierzchają się po niebie. Bitwa zwartych formacji zamienia się w kilkanaście pojedynków. Ryczą silniki, karabiny maszynowe grzmią krótkimi seriami. Długie prowadzenie ognia nie jest możliwe, gdyż mimo silnej strugi powietrza owiewającego podczas lotu ażurowe osłony chłodzące luf, broń łatwo przegrzewa się i zacina.

Po chwili do walki wraca klucz Czerwonego Barona. Manfred von Richthofen w towarzystwie jednego z fokkerów rzuca się wir walki kołowej. Wysoko nad obszarem bitwy powietrznej krąży kuzyn Czerwonego Barona Wolfram, któremu sławny krewniak zapowiedział – tak jak kpt. Brown Mayowi – by trzymał się powyżej walczących maszyn. A jeszcze wyżej, nad fokkerem Wolframa Richthofena, lata camel Maya. Kanadyjczyk śledzi toczące się poniżej pojedynki myśliwców i w końcu, mimo napomnień kpt. Browna, nie wytrzymuje i pikuje na samotnego fokkera. Popełnia jednak błąd. Długa, o wiele zbyt długa seria z karabinów maszynowych przegrzewa lufy jego vickersów. Broń zacina się i nie dość, że niemiecki pilot uchodzi cało, to teraz May jest w opałach. Rozsądnie robi zwrot na zachód i lekko nurkując, uchodzi z pola walki. Ale rozglądający się uważnie – mimo udziału w walce – za samolotem kuzyna Czerwony Baron dostrzega atak Kanadyjczyka. Natychmiast leci w kierunku maszyny Wolframa, by ratować go z kłopotów. Gdy spostrzega, że napastnik ucieka z pola walki, rusza za nim; teraz węszy w nim łatwy łup. Zdenerwowany Kanadyjczyk popełnia błędy w pilotażu, prowadzi maszynę bardzo niepewnie. Nie ma jednak pojęcia, kto go ściga.

Richthofen wychyla się z kabiny, ręcznie przeładowuje karabiny maszynowe, otwiera ogień. Chybia. May usiłuje urwać się prześladowcy, lecąc tuż nad wierzchołkami drzew. Potem pędzi doliną Sommy, tuż nad lustrem wody. Wszystko na nic.

Tymczasem wir walczących samolotów po kilku minutach rozpada się. Maszyny rozlatują się na wszystkie strony – pilotom brakuje amunicji, lufy karabinów są rozgrzane. Kpt. Brown dostrzega w oddali 2 samoloty pędzące jeden za drugim w dolinie Sommy. Pojmuje, co się dzieje, i rusza na ratunek koledze. Nurkuje gwałtownie, ryzykując katastrofę, ale wykorzystując przewagę prędkości, dochodzi od tyłu do czerwonego fokkera Richthofena. Seria jego kaemów chybia, jednak zaskoczony Niemiec robi unik, dzięki któremu May odrywa się nieco od niego.

W tej chwili Richthofen ma jeszcze szansę powrócić szczęśliwie na swoje lotnisko, ale żądza 81. zwycięstwa w powietrzu zaćmiewa jego umysł. Łamiąc wszelkie zasady, pędzi dalej za samolotem Maya, w głąb terytorium przeciwnika. I dostaje się pod lufy karabinów maszynowych australijskiej piechoty na płaskowyżu Morlancourt. Najpierw strzela do niego sierż. Popkin, potem inni żołnierze. Chybiają. Fokker Richthofena oddala się już od niebezpiecznego płaskowyżu, gdy Popkin z odległości 0,5 km wysyła za nim jeszcze jedną serię. Czerwony Baron dostaje jedną jedyną kulę w prawy bok. Fokker podrywa się w górę, a potem wykonuje 2 zwroty, łagodnie opada i ląduje w polu. Gdy australijscy strzelcy podbiegają do maszyny, by wziąć pilota do niewoli, Czerwony Baron jest martwy.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

Do Kadyksu, najpotężniejszego atlantyckiego portu Hiszpanii zbliża się armada ponad trzystu żaglowców. To potężna flotylla, ale na wartownikach na murach wznoszącego się nad wodami poru zamku nie robi ona wrażenia. Kadyks uchodzi za miejsce nie do zdobycia. Port przypomina wydłużoną gruszkę: od strony morza jest to wąski kanał poszatkowany niebezpiecznymi mieliznami. Nad nim na wyspie połączonej ze stałym lądem masywnym mostem wznosi się miasto Kadyks. Tuż nad wąskim kanałem wejściowym przed 50 laty hiszpańscy władcy zbudowali potężny zamek. Teraz wszystkie statki wchodzące do portu muszą przepłynąć pod lufami jego armat.

Dopiero po przepłynięciu wąskiego przejścia przed statkami otwiera się rozległy, szeroki na 4 mile akwen portu wewnętrznego. Na przeciw miasta i zamku w osłoniętej ławica mielizn pomniejszej zatoce portu wewnętrznego Hiszpanie zbudowali niewielki, dobrze umocniony port św. Marii.

Strażnicy na zamku zachowują spokój także z powodu francuskich i flamandzkich flag powiewających na masztach nadpływających żaglowców – to na pewno dostawy zboża, płótna żaglowego, lin okrętowych i wszelkiego innego morskiego ekwipunku z Francji i Niderlandów. Od miesięcy w hiszpańskich portach panuje wielki ruch. Za parę dni do Kadyksu maja przypłynąć z Włoch ogromne transporty okrętowych armat, prochu i kul. Król Hiszpanii Filip II szykuje się do gigantycznego morskiego desantu i podbicia Anglii. W portach Hiszpanii i niedawno zajętej przez Filipa II Portugalii szkutnicy od miesięcy szykują największa flotę, jaką widział świat. Wkrótce 95 tys. Hiszpanów na pokładach 196 okrętów i 360 mniejszych statków transportowych ma pożeglować w stronę Anglii i desantować się u ujścia Tamizy.

O 16.00 żaglowce pod francuskimi i flamandzkimi flagami ostrożnie wpływają do kanału wejściowego. Nieśpiesznie manewrują między łachami mielizn nieopodal wyniosłych murów zamku. Na ich czele płynie duży żaglowiec ze sporą ilością dział na pokładzie.

W porcie św. Marii cumuje eskadra 12 galer pod dowództwem doświadczonego oficera don Pedra de Acuna. Na widok obcych statków don Pedro wysyła dwie galery, aby sprawdziły kim są przybysze i co ich sprowadza do Kadyksu.

Pierwszy w szyku statek zwraca się w stronę galer. Nagle jego kadłub otaczają kłęby dymu, a ciszę portu rozdziera potężny huk. Nieznany statek strzela do galer! W tej samej chwili z jego masztu i masztów pozostałych statków opadają flagi francuskie i niderlandzki. W górę idą wielkie płachty płótna z krzyżem św. Jerzego. To Anglicy!

Tak, to Anglicy, na dodatek pod wodza groźnego, zuchwałego korsarza Francisa Drake’a. Ta ekspedycja 33 angielskich okrętów przeciw hiszpańskiej focie to mieszanina państwowej polityki i prywatnego interesu. 4 okręty pod komendą Drake’a, w tym jego flagowa „Elisabeth Bonaventura”, są własnością królowej Elżbiety I i reprezentują flotę państwową. 4 kolejne zostały wystawione przez 19 kupców londyńskich, którzy oczekują wielkich zysków z łupów. Udziały w nich ma też osobiście Drake. Reszta statków została sfinansowana przez rozmaite kompanie i osoby prywatne.

Drake nie ma wyjścia – musi pogodzić ogień z wodą. Musi zatopić jak najwięcej statków hiszpańskich, by odwlec moment wyruszenia na Anglię Wielkiej Armady Filipa II. Tego żąda królowa. Musi też jednak zdobyć bogate łupy, by zaspokoić oczekiwania udziałowców wyprawy – tego też zresztą oczekuje królowa, która ma swoje prywatne udziały finansowe w niektórych okrętach floty Drake’a.

Wyjście jest tylko jedno – zdobyć hiszpański port, najpierw obrabować statki, a potem je zatopić. Jaki port? Cóż za pytanie – Kadyks! Tam zatrzymują si wszystkie statki handlowe Filipa II. Drake zdecydował się po prostu wpłynąć do Kadyksu pod fałszywymi banderami i znienacka zaatakować Hiszpanów na wodach portu. Ten prosty plan irytuje zastępcę Drake’a wiceadmirała Williama Borougha, autora cenionej rozprawy o teorii kompasu, oficera wsławionego bojowymi sukcesami na Bałtyku. Wpaść pod fałszywą banderą do portu, zrabować, podpalić – cóż to za prostactwo! Gdzie tu finezja wielkich manewrów żaglowych flot? No i co będzie, gdy po wpłynięciu na wody portu ucichnie wiatr? Wtedy unieruchomione angielskie żaglowce będą zdane na łaskę Hiszpanów.

Na zastrzeżenia te awanturnik Drake ma tylko dwa argumenty. Po pierwsze, okręty angielskie maja więcej dział niż hiszpańskie. Po wtóre zaś, atak na pewno się uda, bo Drake’owi zawsze się udają nawet najbardziej zuchwałe przedsięwzięcia.

Ostrzelane galery co sił zmykają do bezpiecznego azylu portu św. Marii. „Elisabeth Bonaventura”, flagowy okręt Francisa Drake’a po przepędzeniu galer zwraca się w stronę głównego portu. Drake z uśmiechem przygląda się jego nabrzeżu. Tkwi przy nim 60 kupieckich żaglowców. Z niektórych statków tłumy robotników wynoszą na ląd przywiezione towary, na inne ładują towary hiszpańskie. Wszystkie statki są bezbronne – większość z nich nie ma nawet na pokładach żagli. To statki zagraniczne, które pod przymusem służą we flocie Filipa II. Hiszpanie obawiają się, że przy lada okazji mogłyby uciec, więc żagle wydają im na czas rejsów, pod ścisłą kontrolą swoich oficerów. Większość z tych statków czeka na artylerię, która jest transportowana drogą morską z Włoch. Uzbrojone w armaty maja wkrótce być włączone do Wielkiej Armady i z hiszpańskimi żołnierzami na pokładach popłynąć na podbój Anglii.

Odgłos strzałów armatnich wywołuje na pokładach zacumowanych w porcie statków dziką panikę. Część marynarzy w popłochu ucieka na ląd. Inni dzielniejsi odcinają cumy i próbują przepłynąć swymi statkami do bezpiecznego portu św. Marii po przeciwnej stronie wielkiego portu wewnętrznego. Nic z tego! Okręty Drake’a dopadają kolejnych bezbronnych uciekinierów. Angielscy marynarze i piechota morska wdzierają się na pokłady atakowanych jednostek, wycinają w pień załogi i ochoczo rabują co się da. Potem angielscy kapitanowie decydują czy zdobyty statek odholować w bezpieczny zakątek portu wewnętrznego, z dala od dział zamku, czy podpalić go.

Odgłosy walki na wodach portu budzą zażywających sjesty mieszczan. Mieszkańcy Kadyksu w panice miotają się po wąskich uliczkach, w których huk dział odbija się złowrogim echem. Wreszcie gubernator Kadyksu opanowuje zamęt. Mężczyźni zdolni do noszenia broni maja wraz z żołnierzami garnizonu pomaszerować pod wielką skałę w najwęższym miejscu kanału wejściowego do portu. Gdyby artylerii zamkowej udało się zatopić któryś statek Anglików, żołnierze i uzbrojeni cywile powinni wziąć jego załogę do niewoli.

Kobietom, dzieciom i starcom poleca gubernator schronić się w murach zamku. Ale jego komendant zatrzaskuje bramę – nie chce spanikowanych cywili w murach. Tłum szturmuje bramę. W tłoku niemal 100 ludzi zostaje zadeptanych na śmierć. Dopiero to skłania komendanta do otwarcia zbawczych wrót. Energiczny gubernator wysyła przez zatokę szybką łódź z gońcem do księcia Medina-Sidonia, który jako najważniejszy magnat w prowincji jest zobligowany do zorganizowania zbrojnej pomocy dla Kadyksu. Złe wieści nie załamują księcia. Natychmiast wysyła do Sewilli i Jarez kurierów z rozkazem natychmiastowego przysłania posiłków, sam zaś z niewielką świtą rusza konno do Kadyksu, by osobiście ocenić sytuację.

Tymczasem Pedro de Acuna, widząc pogrom statków handlowych, decyduje się zaatakować okręty Drake’a. Jego 10 galer wypływa z portu św. Marii. Szybko jednak dopadają je 4 okręty królowej Elżbiety. Anglicy maja lepsze działa, o większym zasięgu. Ich pociski trafiają w galery zanim te zdażyły zbiżyć się na odległość skutecznego strzału. Pedro de Acuna pojmuje, że nie ma szans – rozprasza swą eskadrę. Część galer ucieka z powrotem do portu św. Marii, część chroni się pod murami zamku.

Na wodach wewnętrznego portu pozostał tylko jeden statek, który nie uległ panice. Wielki genueński żaglowiec o ładowności 700 ton ma na pokładzie 40 dział. Genueńczycy chcą walczyć. W ładowniach mają bale szkutniczego drewna, więc ich statek trudno będzie zatopić. Okręty Drake’a podpływają kolejno do genueńczyka i oddają salwy. Takiej nawały ognia nie wytrzymałby żaden żaglowiec. Gdy genueńczyk płonąc idzie pod wodę wiceadm. Borough nie kryje wściekłości: w falach znika skarb – 40 cennych, genueńskich armat.

Zapada zmierzch. Na pokładzie flagowej „Elisabeth Bonaventure” zjawia się wiceadm. Borough. Przestrzega Drake’a przed wielkimi kłopotami, w jakich znalazłaby się ich flota, gdyby wiatr ucichł. Kolejne unieruchomione okręty byłyby pojedynczo zatapiane przez galery de Acuny. Borough domaga się, by natychmiast odpłynąć. Drake odmawia. Gdyby się teraz wycofał nie mógłby przywieźć londyńskim inwestorom należnych im łupów. Borough, regularny oficer floty królewskiej, a nie korsarz, taką postawą brzydzi się. Nie kryjąc wściekłości wraca na pokład swojego „Golden Liona”.

Ciemności nocy rozświetlają dopalające się na wodzie szczątki hiszpańskich statków i ustawione na wybrzeżach portu przez ludzi księcia Medina-Sidona płonące beczki ze smołą. Hiszpanie boją się desantu Anglików. Jest zimno, mgliście, z powodu odpływu mielizny są coraz bardziej niebezpieczne. Nad ranem osiada na nich jedna z hiszpańskich galer. Hałas podniesiony przy ściąganiu jej na wodę podrywa na nogi obrońców miasta i zamku: Anglicy lądują!

Na szczęście alarm jest fałszywy. Anglicy atakują o świcie. Łodzie z marynarzami „Elisabeth Bonaventure” pod wodzą Drake’a zdobywają jeden z nielicznych ocalałych hiszpańskich galeonów, własność markiza Santa Cruz, dowódcy Wielkiej Armady. Galeon wyładowany jest po brzegi beczkami z winem. Po zrabowaniu wina korsarze podpalają statek. Inne okręty Anglików podpalają 4 hiszpańskie statki z żywnością dla Wielkiej Armady.

Gdy Drake wraca na pokład okrętu flagowego zastaje tam Borougha, który nie szczędzi mu wymówek. Każda kolejna godzina rabowania może przynieść ucichnięcie wiatru. I wtedy co?

Drake wyśmiewa swego zastępcę. Nieprzyjemną kłótnię kończy zaskakujący atak hiszpańskich galer na stojącego na uboczu „Golden Liona”. Okręt flagowy Borougha z opresji ratuje odsiecz 7 statków wysłanych przez Drake’a. Upokorzony Borogh jest jeszcze bardziej wściekły na swego dowódce.

Wreszcie Drake decyduje się odpłynąć. Ledwie przebrzmiały bębny wzywające do odwrotu, wiatr zamiera. Spełnia się najczarniejszy scenariusz Borogha. Galery atakują okręty Anglików jak rozeźlone osy. Hiszpanie co rusz ślą na okręty Drake’a swoje bandery, płonące wielkie łodzie wypełnione materiałami łatwopalnymi. Anglików ratuje silniejsza artyleria. Noc upływa na zaciętych potyczkach na wodach portu wewnętrznego. Wreszcie o 2.00 nad ranem zaczyna wiać. Flota Drake’a ostrożnie wypływa przez kanał wejściowy na pełne morze. Kanonada armat z zamku nie czyni statkom żadnej szkody. Drake triumfuje nad swoim oponentem Boroughem – obrabowano i spalono 60 bogato wyposażonych statków Filipa II. Anglicy stracili zaledwie 5 marynarzy wziętych do niewoli i jednego rannego w nogę artylerzystę. Francis Drake z rozkoszą spogląda na stosy zdobytych  beczek z najlepszą hiszpańską maderą. Łupy dadzą wielki zysk, zaś pogrom Kadyksu musi opóźnić wypłynięcie Wielkiej Armady. Królowa będzie zadowolona.

Wielki korsarz nie wie, że opóźnienie to stanie się przyczyną klęski Hiszpanów i uratuje Anglię.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

fotoDochodzi 3 w nocy gdy w kamieniczce przy ul. Dunaj nr 145 rozbłyskują światła ogarków i ręcznych latarni. To dom szewca Jana Kilińskiego, w wyższych warszawskich sferach znanego i popularnego – zwłaszcza wśród dam. Kiliński przed 14 laty przybył do Warszawy z Wielkopolski i w 2 lata stał się najbardziej wziętym szewcem zamożnych i wysoko urodzonych pań.  Powodzenie miał tak wielkie, że szybko uzbierał dość pieniędzy, by kupić dwie kamieniczki na Dunaju – w jednej z nich urządził sobie warsztat i zamieszkał z rodziną.