17 maja 1907 roku organizacja bojowa PPS w Łodzi zorganizowała napad na furgon pocztowy. Oto przebieg wydarzeń oczyma W. Kalickiego:

Na rogu ul. Przejazd i Zagajnikowej w Łodzi przed 8.00 co rusz ktoś podchodzi do stojącego nieco na uboczu mężczyzny w podniszczonym ubraniu. To „Jan”, instruktor łódzkiej Organizacji Bojowej PPS. Po zamienieniu paru słów przybysze idą do niewielkiego parterowego domku w głębi ogrodu przy ul. Przejazd. W domku tym każdego z przychodzących wita jeden z dwóch oczekujących mężczyzn; przedstawia się on jako towarzysz „Zimecki”.

O 8.30 w pokoju jest już 20 osób. Wszyscy są członkami łódzkiej organizacji PPS Frakcji Rewolucyjnej. „Zimecki” wychodzi z domku i sprawdza stojących na czatach bojowców PPS ubezpieczających zebranie. Potem wraca i opowiada przybyłym o czekającej ich akcji.

Czas: dziś, za pół godziny.

Miejsce: róg ul. Łąkowej i Podleśnej.

Cel: carski furgon pocztowy przewożący – jak doniósł pepeesowski wywiad – większą sumę gotówki.

Plan: gdy tylko furgon eskortowany przez tuzin Kozaków i trzech uzbrojonych funkcjonariuszy poczty wjedzie z Łąkowej w Podleśną, czterech bojowców ustawionych na Łąkowej i kolejnych czterech stojących już za rogiem, na Podleśnej otworzy ogień z browningów do kozaków i pocztmistrzów; gdyby jednak Kozacy pod ogniem bojowców nie porzucili furgonu, lecz wraz z nim uciekli, na dalszym odcinku Podleśnej, między ul. Luizy i Zakątnej, ustawione będą dwa silne posterunki bojowców, które wezmą furgon i resztki ochrony w ogień krzyżowy pistoletów i rewolwerów. Na Zakątnej czeka już bryczka powożona przez towarzysza „Karola” z zaufanymi towarzyszami, do której przeładować należy zdobyte pieniądze.

Całą akcją dowodzi instruktor OB „Jan”.

Pytania? Nie ma.

 „Zimecki” z towarzyszem rozdają rewolwery i browningi.

Bojowcy wychodzą z domku po dwóch, po trzech. Łąkowa jest niemal niezabudowana i o tej porze prawie nie ma na niej przechodniów. Poinstruowani podczas pośpiesznej odprawy bojowcy zajmują wyznaczone im stanowiska. Nie czują się pewnie, cała ta akcja zorganizowana jest trochę na wariata, wbrew regułom konspiracji bojowej. Spiskowcy nie czekają długo. Łąkową zbliża się furgon pocztowy. Poprzedza go konno czterech Kozaków. Każdy trzyma karabin w prawym ręku, kolbą wsparty na udzie.

Reszta eskorty jedzie za furgonem.

 „Jan” wyciąga zza pazuchy trąbkę i gra krótki sygnał. Obie czwórki bojowców, ta stojąca na Łąkowej i ta na Podleśnej, wyciągają broń i dają ognia. Strzelają salwą – stwarza to wrażenie o wiele większej siły ognia napastników, niż dysponują oni w rzeczywistości. Kozackie konie stają dęba i ponoszą jeźdźców obu części eskorty w stronę dwóch kolejnych posterunków bojowców. Kozacy opanowują konie i strzelają do czterech napastników na Podleśnej, ale w tym momencie otwierają do nich ogień bojowcy stojący nieco dalej, przy Zakątnej. Trafiają dwóch Kozaków. Postrzelony w pierś spada z siodła, lecz noga więźnie mu w strzemieniu. Koń wlecze konającego po bruku. Reszta jeźdźców widzi, że to nie przelewki, i ucieka galopem.

Pocztmistrzowie usiłują się bronić w furgonie, ale po krótkiej kanonadzie dwaj z nich uciekają w przyuliczne chaszcze. Trzeci, ciężko ranny, leży na podłodze furgonu. Napastnicy wyrzucają ciężko rannego pocztowca na bruk. Jeden z bojowców siada na koźle furgonu, dwóch lokuje się w środku. Odjeżdżają. Reszta zamachowców rozbiega się pojedynczo we wszystkie strony.

Furgon skręca w Zakątną, gdzie bojowcy przerzucają sakwy i paki na bryczkę powożoną przez „Karola”. Bryczka wjeżdża w Zieloną, dalej w Dzielną, z niej skręca w Widzewską i wreszcie w ul. Nawrot. Tam zatrzymuje się przed domem, w którym mieszkanie ma członek PPS „Stanisław”. Bojowcy pośpiesznie przenoszą do mieszkania sakwy i paczki z furgonu, po czym bez zwłoki odjeżdżają. W mieszkaniu towarzysze „Zimecki” i „Jan” otwierają zdobyczne sakwy i paczki. Łup jest sowity: 2 tys. rubli w gotówce i weksle Łódzkiego Banku Państwowego na ponad 237 tys. rubli.

Kozacy, którzy uciekli z miejsca napadu, wszczynają alarm w swoich koszarach. Nieco później do koszar doczłapuje koń wlokący zabitego jeźdźca. Oficer dyżurny wzywa oddział Kozaków z placu ćwiczeń. Jeden z dwóch urzędników pocztowych, którzy uciekli z furgonu, donosi, że napastnicy zbiegli w stronę ul. Luizy. Kolumna Kozaków wjeżdża w ul. Luizy i kieruje się w stronę fabryki Kunert, Landsberg i Wojdysłowski. Na dziedzińcu Kozacy zsiadają z koni, wbiegają do hal i strzelają z dystansu paru kroków do pracujących przy maszynach, niczego niepojmujących robotników. Tych, którzy kryją się w zakamarkach fabryki, Kozacy wywlekają na dziedziniec i tam mordują szablami. Krew płynie po bruku. Po rozbiciu fabrycznego kantoru i zrabowaniu kasy Kozacy wpadają do następnej fabryki, Metzler i Ferenbach. Także tu mordują robotników i rabują fabryczną kasę.

Na wieść o napadzie na furgon pocztowy przybywają na Podleśną rosyjscy śledczy. Chwilę później przymaszerowują wezwane przez jakiegoś urzędnika dwie kompanie piechoty. Carscy żołnierze wkraczają na dziedziniec fabryki Kunert, Landsberg i Wojdysłowski. Na widok rzezi i Kozaków ciągle mordujących niewinnych cywilów rosyjskich żołnierzy ogarnia oburzenie i wściekłość. Wrogie okrzyki sołdatów pod adresem Kozaków i manipulowanie przy zamkach karabinów zmuszają do reakcji dowódcę piechoty. Swoich żołnierzy stawia na baczność, a od oficera kozackiego żąda natychmiastowego opuszczenia terenu fabryki. Kozak agresywnie odmawia. Dowódca piechoty wyjmuje zegarek.

 – Jeśli Kozacy nie usuną się z fabryki w ciągu dwóch minut, dam rozkaz strzelania do nich! – grozi i daje swoim rozkaz: „K orużju!” (Gotuj broń). Sołdaci wykonują rozkaz aż nazbyt ochoczo. Na ten widok Kozacy – miotając pod ich adresem obelgi – wycofują się na ulicę, zostawiając ciała 80 pomordowanych robotników i robotnic. Rosyjski oficer dowodzący piechotą wzywa pogotowie do rannych robotników.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

10 maja 1941 roku miało miejsce dziwne wydarzenie z udziałem prawej ręki Hitlera Rudolfa Hessa. Oto opis wypadków w ujęciu W. Kalickiego:

Rudolf Hess, zastępca Hitlera w nazistowskiej partii NSDAP, spędza sobotę w rodzinnych pieleszach. Jest spokojny, uśmiechnięty, trochę droczy się z żoną Ilse. W tej rodzinnej sielance nieco osobliwy jest strój Hessa: uszyty na miarę mundur kapitana hitlerowskiego lotnictwa. Hess nie ukrywa, że wkrótce wyjeżdża w sprawach służbowych. Ilse pyta, kiedy wróci. Hess obiecuje, że w poniedziałek wieczorem, i wychodzi do pokoju jedynaka, czteroletniego Wolfa Rüdigera.

Ok. godz. 15.00 sekretarz Hessa Josef Platzer zawiadamia, że podstawiono samochód. Hess żegna się i wsiada do służbowego mercedesa. W samochodzie zapowiada podwładnym, że jadą do niezbyt odległego od Monachium Augsburga-Haunstetten, na lotnisko doświadczalne tamtejszych zakładów lotniczych Messerschmitta.

Nikt w mercedesie nie jest zaskoczony. Od wielu miesięcy szef ma w zwyczaju wpadać nieoczekiwanie do Augsburga-Haunstetten i siadać za sterami dwusilnikowego myśliwca Messerschmitta Bf 110. Nikogo ze świty Hessa nie dziwi nieoczekiwany wyjazd na lotnisko w sobotę; dziś jest wyjątkowo piękna, słoneczna pogoda. Wiatry – bardzo słabe.

Hess, kombatant I wojny światowej, od lat faktycznie kieruje partią NSDAP jako zastępca Hitlera. Jest sprawnym biurokratą, któremu Führer ufa. Po zwycięstwie nad Francją Hess wymieniony był w oficjalnym komunikacie jako pierwsza spośród osobistości cywilnych, które przyczyniły się do zwycięstwa, przed Himmlerem, Todtem i Goebbelsem. Ale od kilku miesięcy owładnęła nim obsesyjna myśl, by samemu zakończyć wojnę z Wielką Brytanią i rzucić ten prezent ukochanemu Führerowi pod nogi. Hess uważa, że w Wielkiej Brytanii nieugiętej antyniemieckiej postawie premiera Churchilla przeciwstawia się wpływowe stronnictwo proniemieckie, i postanawia spotkać się z księciem Hamiltonem, którego uznaje za ważną osobistość tego stronnictwa. Ale jak spotkać się w czasie wojny? Hess wpada na iście szaleńczy pomysł. W tajemnicy poleci do księcia, do jego rezydencji Dungavel w Szkocji. Wyląduje na prywatnym lotnisku, przedłoży propozycje pokojowe i jako zwycięzca wróci do Führera. Hess realizuje ten pomysł metodycznie. Od kilku miesięcy odbywa coraz dalsze loty na myśliwcu Bf 110. Co więcej, na dyrekcji lotniska wymusza przeróbki samolotu – dodanie dwóch podskrzydłowych 900-litrowych zbiorników paliwa. Technicy dziwią się, ale w końcu zastępcy Hitlera wszystko wolno.

Mercedes zajeżdża na lotnisko. Obsługa wyciąga z hangaru Bf 110. Hess stwierdza, że zawieruszył się jego ocieplany futrem kombinezon lotniczy. Wkłada standardowy kombinezon innego pilota, Helmuta Kadena.

Swemu adiutantowi Karlowi-Heinzowi Pintschowi wręcza dwie koperty dla Hitlera. Grubsza zawiera 14-stronicowy memoriał o potrzebie zawarcia z Wielką Brytanią pokoju. Tę przesyłkę Pintsch ma doręczyć Hitlerowi dziś wieczorem. Drugą kopertę – z listem wyjaśniającym Führerowi motywy swojej akcji, zaczynającym się od stwierdzenia, że gdy Hitler czyta te słowa, Hess jest już w Szkocji – Pintsch ma dostarczyć jutro rano.

Kwadrans po siedemnastej Hess otrzymuje pozwolenie na start. Obiera kurs na północ. O 19.28 messerschmitt Hessa pojawia się nad miasteczkiem Den Helder w okupowanej Holandii. Tam zmienia kurs na północno-wschodni. Leci nad Morze Północne. Po półgodzinnym locie dokonuje kolejnego zwrotu – na północny zachód. W ten sposób omija strefę najsilniejszej brytyjskiej obrony przeciwlotniczej na południu Anglii. O 20.52 samolot skręca prosto na zachód. Ale Hess jest niespokojny. Planował, że nad Szkocję wleci po zmierzchu. Nie przewidział, że na północy zmrok zapada później. Zawraca na wschód. Przez 20 minut lata tam i z powrotem nad Morzem Północnym. W końcu robi zwrot na zachód. Kierunek – Szkocja.

O 22.10 stacja radiolokacyjna w Ottercops Moss namierza zbliżający się znad morza cel. Leci na wysokości 4 tys. m. Kwadrans później załoga posterunku przeciwlotniczego pod Alnwick słyszy nadlatujący samolot. Obserwatorzy rozpoznają go jako Me-110 i natychmiast dzwonią do centrali obrony przeciwlotniczej w Usworth. Operator Cecil Bryant odbiera meldunek i uruchamia stosowne procedury. Nagle – zaskoczenie. Bryant dostaje od zwierzchników telefon z poleceniem, by samolotu nie atakować.

Dwa myśliwce Hurricane z 245. Eskadry RAF są już bardzo blisko lecącego tuż nad ziemią intruza, gdy wieża kontroli lotów wydaje rozkaz wstrzymania akcji i powrotu obu maszyn do bazy. Piloci – Czesi latający w barwach brytyjskich – sierżanci Vaclav Bauman i Leopold Srom opierają się, chcą atakować, ale ich zwierzchnicy nie pozwalają.

Ok. godz. 23.00 messerschmitt jest już niedaleko Dungavel, zamku księcia Douglasa Hamiltona. Hess rozpoznaje z powietrza linię kolejową i niewielkie jezioro w pobliżu Dungavel. Po chwili jednak traci orientację w terenie. Decyduje się na skok ze spadochronem. To jego pierwszy skok w życiu. Opada na ziemię kilkadziesiąt kilometrów od Dungavel.

Szkocki parobek pracujący na farmie Floors słyszy warkot silnika lotniczego, a po chwili – wybuch. Wybiega na podwórze i w świetle księżyca dostrzega spadochron. Łapie za widły i pędzi w jego stronę. Gdy dobiega, lotnik z trudem usiłuje stanąć. Skręcił nogę w kostce.

Parobek lustruje mężczyznę. „Jesteś Niemcem?” – pyta po angielsku. „Tak, jestem Niemcem, nazywam się kpt. Alfred Horn” – odpowiada płynną angielszczyzną skoczek. „Chcę dostać się do Dungavel. Mam ważną wiadomość dla księcia Hamiltona”.

Parobek prowadzi Niemca do swego domu. Jego żona proponuje filiżankę herbaty, ale rzekomy kpt. Alfred Horn woli szklankę wody. Rychło zjawiają się ochotnicy lokalnej samoobrony – Home Guard. Uzbrojeni są w wielki, prastary rewolwer i roztaczają miły zapach whisky. Przewożą Hessa do sąsiedniej wioski na posterunek Home Guard.

Wkrótce przyjeżdża tam mjr Graham Donald, asystent w Grupie Oficerskiej Królewskiego Korpusu Obserwacyjnego, który śledził lot messerschmitta Hessa i nanosił go na mapy sztabowe.

Jest pół godziny po północy, gdy Hess zawiadamia przesłuchującego go mjr. Donalda, że ma tajne wiadomości dla księcia Hamiltona. Major telefonuje do księcia, podpułkownika RAF, który akurat przebywa w bazie lotniczej. Ten nie jest zaskoczony – wie, że niemiecki pilot chce się z nim spotkać. Od majora książę dowiaduje się, że pilotem jest naprawdę Rudolf Hess. Ale książę tę sensację ignoruje. Wraca do zamku Dungavel. Bawi w nim specjalny gość Hamiltona – brat króla książę Kentu Jerzy wraz z żoną Mariną. Książę Kentu jest znany ze swej admiracji dla Niemiec.

W kwaterze Hitlera w Berghofie noc mija spokojnie. Dochodzi 10.00 w niedzielę, gdy adiutant Hessa Pintsch przekonuje adiutantów Hitlera, że musi natychmiast z nim porozmawiać. Führer jest spokojny, odprężony. Wczoraj wieczorem gruba koperta od Hessa dotarła na jego biurko, ale Hitler nie otworzył jej. Był pewien, że zawiera partyjne nudziarstwa. Adiutant Hessa wręcza mu teraz drugą, cienką kopertę. Hitler czyta. Krew odpływa mu z twarzy. „Bormann, do mnie!” – ryczy. Zwraca wzrok na struchlałego Pintscha: „Aresztować go!”.

O tej samej porze w Szkocji książę Hamilton rozmawia wreszcie z Hessem. Wieczorem książę leci do Ditchley Park, gdzie spędza weekend premier Churchill. Gdy przybywa, Churchill ogląda komedię z braćmi Marx. Obsługa zatrzymuje projektor. Premier wypytuje Hamiltona, czy skoczek to naprawdę Rudolf Hess. Książę potwierdza i prosi o rozmowę na osobności. Ale Churchill przerywa księciu: „Hess czy nie Hess, idę oglądać braci Marx!”.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

26 kwietnia 1986 roku miała miejsce katastrofa w Czarnobylskiej Elektrowni Jądrowej. Była to największa katastrofa w historii energetyki jądrowej i jedna z największych katastrof przemysłowych XX wieku. Za sprawą W. Kalickiego przypominamy tamte tragiczne wydarzenia:

Punktualnie o północy dyżur w sterowni IV bloku elektrowni atomowej w Czarnobylu obejmuje zmiana nr 5. Przed półkolistym pulpitem sterowniczym z setkami wskaźników, zegarów, lampek i pokręteł zasiada naczelnik zmiany inż. Aleksander Akimow. Lewa strona pulpitu przeznaczona jest do sterowania reaktorem. Tam siada st. inż. sterowania reaktorem Leonid Toptunow. Przy prawym skrzydle pulpitu, służącym do sterowania turbinami elektrowni, jest już st. inż. sterowania turbinami Igor Kirszenbaum. Między nimi miejsce zajmuje st. inż. sterowania blokiem Borys Stolarczuk.

W klimatyzowanej sterowni powinno siedzieć tylko tych 4 inżynierów. Ale dziś w nocy jest tu tłok. Z tyłu siedzi zastępca głównego inżyniera elektrowni Anatolij Diatłow, szczupły, gładko zaczesany mężczyzna w średnim wieku. Obok niego – inż. Miedlenko ze zjednoczenia „Dontechenergo”, inżynierowie z Charkowskiej Fabryki Turbin i część zmiany nr 4. W sumie tuzin osób. Wszyscy obserwują eksperyment.

Eksperyment zaczął się przed 23 godzinami. Podjęto go, bo zbudowany w 1983 roku IV blok został wadliwie zaprojektowany i wyposażony. Wszystkie urządzenia czarnobylskiej elektrowni, w tym także służące do obsługi reaktora w wypadku awarii, zasilane są prądem z turbin napędzanych przez parę z reaktora atomowego. Gdyby para przestała dopływać do turbin, zabrakłoby prądu do awaryjnej obsługi reaktora. Na taką możliwość blok IV zaopatrzono w rezerwowy generator napędzany silnikiem Dieslowskim. Projektanci wyliczyli, że zanim turbina napędzana siłą inercji przestanie wirować, generator Diesla zdąży rozpędzić się do potrzebnych obrotów.

Ale w praktyce okazało się, że generatory rozpędzają się zbyt wolno. Do osiągnięcia pełnej mocy potrzebują 40 sekund, a moc ta potrzebna jest już po upływie kilkunastu sekund. W normalnym świecie nie byłoby wielkiego problemu – kupiono by lepsze generatory Dieslowskie. Ale w świecie komunizmu, w świecie wskaźników, rubli dewizowych, przydziałów, limitów, w tym świecie o kupieniu potrzebnego generatora (choć produkuje takie sąsiednia, też komunistyczna, Polska) nie ma mowy. Inżynierowie ze zjednoczenia „Dontechenergo” przeprojektowali zatem główny generator parowy tak, by dłużej wytracał swe parametry po odłączeniu pary. Kupno nowego generatora Diesla byłoby wielokrotnie tańsze i prostsze, ale wiadomo – komunizm.

Od wczoraj inżynierowie testują udoskonaloną turbinę. Choć przepisy wymagają, by tego typu próby prowadzić pod nadzorem głównego konstruktora reaktora oraz państwowego nadzoru atomowego, główny inżynier elektrowni Anatolij Fomin, jego zastępca Diatłow i kierownik wydziału reaktorów Aleksander Kowalenko zdecydowali, że poeksperymentują samodzielnie. Wczoraj o godz. 14.00, w 13. godzinie prób, Diatłow polecił – zgodnie z programem eksperymentu – odłączyć system chłodzenia awaryjnego. Wkrótce eksperymentatorzy mieli przystąpić do zatrzymania turbiny. Ale nagle z kijowskiej dyspozytorni mocy przyszło polecenie, by wyłączenie wstrzymać jeszcze na parę godzin – w sieci brakło energii. Polecenie wykonano. Turbina pracowała. Zmęczeni inżynierowie zapomnieli tymczasem, że pracuje ona z wyłączonym systemem chłodzenia awaryjnego.

Kijów zezwolił na wyłączenie jej dopiero wczoraj, późnym wieczorem. Inżynierowie słaniali się na nogach, ale żądny sukcesu Diatłow zarządził kontynuowanie eksperymentu. Odłączono tzw. ŁAR, system automatycznej regulacji mocy reaktora atomowego. Od tej pory nad reaktorem zapanować mogli już tylko operatorzy, sterując ręcznie jego parametrami. To trudna sztuka. Sprostać jej będą musieli inżynierowie piątej zmiany – zmęczeni, zestresowani wcześniejszymi, długotrwałymi przygotowaniami do eksperymentu.

Jest 5 minut po północy. Piąta zmiana przejmuje sterowanie blokiem. Inż. Toptunow stopniowo, powoli obniża moc reaktora. Ma utrzymać ją ostatecznie na poziomie 1500 MW. Ale o godz. 00.28 Toptunow popełnia błąd operatorski. Moc reaktora gwałtownie spada do 30 MW. Reaktor wchodzi w stan niestabilny. Jego rdzeń zaczyna się zatruwać niebezpiecznymi izotopami, głównie ksenonem-135. Diatłow zrywa się z fotela, biega na operatorami, krzyczy: „Japońskie karaski! Nie potraficie! Analfabeci! Zerwaliście doświadczenie!”. Czas płynie, reaktor niebezpiecznie zatruwa się. Co robić?

Toptunow gorączkowo naradza się z Akimowem. Za ich plecami Diatłow wrzeszczy, by natychmiast zwiększyć moc, bo nie będzie eksperymentu. W końcu Toptunow podejmuje jedynie słuszną decyzję: „Nie będę zwiększał mocy”. Popiera go Akimow. Rozwścieczony Diatłow rozkazuje mu – wbrew instrukcji obsługi reaktora – wyciągnąć wszystkie pręty sterujące ze strefy aktywnej reaktora. Toptunow odmawia. To byłoby igranie z ogniem, atomowym ogniem. Wtedy Diatłow krzyczy, że jeśli Toptunow nie wykona jego polecenia, to wykona je inż. Trehub, szef zmiany operatorów bloku IV, która skończyła pracę o północy i która z ciekawości została w sterowni. Popiera go Fomin.

Młodziutki, zaledwie 25-letni Toptunow boi się, że jeśli uprze się i jeszcze raz odmówi, Diatłow wyrzuci go z pracy. Wyciąga pręty sterujące. Nic już nie może powstrzymać eksplozji reaktora.

Ale to nie koniec szaleństw Diatłowa. Teraz każe on odłączyć automatyczny system opuszczania prętów bezpieczeństwa do strefy aktywnej reaktora. Pod presją wrzasków Diatłowa Fomin odłącza system. Jest godz. 0.43.

15 minut później Diatłow poleca włączyć dodatkowe pompy układu chłodzącego. To część planowanego eksperymentu, ale w tej krytycznej sytuacji włączenie ich pogarsza jeszcze chłodzenie reaktora. Borys Stolarczuk miota się przy swojej części pulpitu sterowniczego. Usiłuje ustabilizować niebezpiecznie spadające ciśnienie pary w newralgicznej części systemu chłodzącego. Niczym multiinstrumentalista przesuwa suwaki, kręci pokrętłami, ale wszystko na nic.

Wrzaski i wyzwiska Diatłowa odebrały operatorom bloku resztki instynktu samozachowawczego. Udziela się im histeria Diatłowa – eksperyment ponad wszystko! Aby eksperyment uratować, wyłączają ostatnie zabezpieczenie, uruchamiające proces wygaszania reaktora w wypadku przekroczenia parametrów cieplnych.

Jest godz. 1.22,5 sekundy. Toptunow zauważa katastrofalne zmiany parametrów reaktora. Wyłączyć, wyłączyć ten reaktor! Ale Diatłow niczym bokser zamroczony ciosem nie reaguje na nic, co mogłoby zakłócić wymarzony eksperyment. Poleca inż. Kirszenbaumowi odłączenie dopływu pary to turbiny. Czyste szaleństwo, ale Kirszenbaum posłusznie zamyka zawór główny. Turbina gwałtownie zwalnia, zapasowy generator dieslowski – jak było do przewidzenia – zbyt wolno wkręca się na obroty. W reaktorze nagle rośnie ciśnienie, w mgnieniu oka kilkanaście razy rośnie jego moc. Wskaźniki na pulpicie wariują, słychać złowrogie buczenie wpadających w rezonans rur obwodów chłodzenia. Od zatrzymania dopływu pary do turbiny mija 36 sekund, gdy nagle ze zbiorowego zaczadzenia wyrywa się szef piątej zmiany Aleksander Akimow.

 „Lonia, włączaj AZ-5!” – krzyczy do Toptunowa.

AZ-5 to awaryjny system opuszczania do strefy aktywnej reaktora prętów bezpieczeństwa, odłączony przed 40 minutami na polecenie Diatłowa.

Toptunow zrywa osłonkę i kurczowo naciska czerwony przycisk. Ale rosnąca w reaktorze temperatura powoduje wykrzywienie cyrkonowych rur w strefie aktywnej – większość prętów jest już zablokowana. Zmartwiały ze zgrozy Toptunow zwalnia umocowania prętów, by te z nich, które jeszcze mogą się poruszać, natychmiast, pod swym ciężarem, opadły do wnętrza reaktora. Ale już żaden pręt nie ma swobody ruchu.

Ciśnienie pary rozsadza rury i wypycha ogromną płytę przykrywającą rdzeń reaktora. Do wnętrza dostaje się powietrze, wybuchają płomieniem bloki grafitu. W hali reaktorowej wodór przedostaje się do powietrza. O 1.24 potężna eksplozja targa blokiem IV. Wybuch rozrywa dach, podrzuca ważącą 400 t ładowarkę, która spada na płonący rdzeń reaktora. Nad elektrownią wykwita gigantyczny słup ognia.

Po 10 minutach pod blok IV podjeżdżają wozy straży pożarnej elektrowni. Gigantyczny blok IV płonie co najmniej w 30 miejscach.

W sterowni siedzą otępiali eksperymentatorzy. Założyli aparaty oddechowe, zapobiegające dostaniu się do płuc radioaktywnych skażeń. Akimow przypomina sobie o preparacie jodowym, który zapobiega wchłanianiu przez organizm radioaktywnego izotopu jodu. Wyjmują ze skrytki awaryjnej preparat, rozpuszczają w wodzie, wypijają.

Strażacy w zwykłych mundurach, bez masek, gaszą pożary bloku IV.

O 1.45 dociera pod blok IV dowódca zakładowej straży pożarnej mjr Leonid Tielatnikow. Odnajduje Akimowa. Idą obejrzeć halę reaktora. Przez szczelinę w murach dostrzegają w centralnej sali dziwną, nieziemską poświatę. Tielatnikow dziwi się – a cóż tam mogłoby się palić, przecież w tej sali nie ma nic prócz reaktora.

Wysoko nad nimi strażacy gaszą pożar dachu nad reaktorem. Obsypują ich rozżarzone kawałki grafitu z wnętrza reaktora, ziejące promieniowaniem. Strażacy jeden po drugim opadają z sił, tracą przytomność.

O 2.00 w nocy szef hali reaktorów bierze 6 ludzi. Mają dotrzeć do hali reaktora atomowego, zobaczyć, co się stało. Do reaktora nie docierają, ale wypuszczają z instalacji 500 m sześc. wodoru. Gdyby eksplodował, katastrofa zamieniłaby się w apokalipsę. Wracają do sterowni. Idą bez sił, powłóczą nogami, kaszlą, wymiotują. W ciemnościach miota się inż. Akimow. Teraz chce odkupić swe wcześniejsze winy. Zagląda do najbardziej niebezpiecznych miejsc, próbuje wedrzeć się do zablokowanej hali reaktora.

Na pogotowiu w pobliskim miasteczku Pripiat dyżur ma dziś w nocy dr Walentin Białokoń. Karetki przywożą strażaków. Jacyś są dziwni. Język się im plącze jak pijakom, słaniają się na nogach, wymiotują. Doktor sprawdza – nie pili. Przyjeżdżają dziesiątki następnych – i wszyscy z takimi samymi objawami. O 6.00 przyjeżdża dozymetrysta z przyrządem pomiarowym. Krzyczy na doktora: „Dlaczego tu stoicie bez środków ochronnych? Tu jest szalony poziom skażenia!”. Bada chorych strażaków – chodzące bomby promieniotwórcze. Teraz i doktorowi robi się słabo, język się plącze, zbiera na wymioty. Już wie – choroba popromienna.

W środku nocy do elektrowni dociera dyrektor Wiktor Briuchanow. Szybko orientuje się, że reaktor w bloku IV eksplodował, że płonący rdzeń wyrzuca w powietrze dużo więcej materiałów radioaktywnych, niż spadło ich na Hiroszimę po wybuchu bomby atomowej. Briuchanow ma uprawnienia, służbowy obowiązek i zwyczajną ludzką powinność, by zawiadomić załogę elektrowni o skażeniu i ewakuować ludność Pripiati. Ale Briuchanow z naczelnikiem zmiany Rogożkinem nie mają zamiaru ryzykować swych karier. Polecają pracownikom zakładowej obrony cywilnej, dokonującym pomiarów skażenia jedynym dostępnym dozymetrem, przekazywanie do Kijowa sfałszowanych, 50-krotnie zaniżonych wyników badań. Utajniają zagrożenie skażeniem przed załogą, przed mieszkańcami Pripiati, ba, wpuszczają o 8.00 następną zmianę załogi elektrowni. Byle nie zdenerwowali się towarzysze w komitecie kijowskim. O 10.00 II sekretarz kijowskiego komitetu KPZR towarzysz Małomuż zarządza, by nie zawiadamiać ludności milionowej metropolii o promieniotwórczym skażeniu miasta. Ma być jak co dzień: uczniowie w szkołach, pracownicy w fabrykach, emeryci i dzieci w parkach.

Źródło: wikipedia.org

Przez cały dzień, aż do późnej nocy, do Czarnobyla docierają ściągani przez Moskwę z całego Związku Radzieckiego naukowcy, eksperci, lekarze, napływają oddziały wojskowe. Wieczorem w komitecie miejskim KPZR w Pripiati sztab kryzysowy zaczyna radzić, jak opanować atomową katastrofę. Nieziemska, malinowa poświata nad szczątkami bloku IV widoczna jest teraz z daleka.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

24 marca 1794 roku Tadeusz Kościuszko składając na rynku krakowskim uroczystą przysięgę stanął na czele insurekcji przeciw Rosji. W Kalicki przypomina nam dziś o tym wydarzeniu:

Północ już dawno minęła, ale w głównym salonie na parterze pałacyku Wodzickich na Piaskach, przedmieściu Krakowa, kandelabry biją żółtawym blaskiem świec. Jasno jest na całym parterze: i w obu gabinetach gospodarza gen. Wodzickiego, i w tuzinie pozostałych pomieszczeń. W salonie obecna jest śmietanka patriotycznej krakowskiej konspiracji – ziemianie Józef Gabriel Taszycki i Jan Maj, ks. Franciszek Dmochowski, kasztelan czchowski Stefan Dembowski, bibliofil Tadeusz Czacki, Aleksander Linowski, zbiegły przed rosyjskimi represjami z Warszawy Joachim Moszyński, wicebrygadier Jan Ludwik Manget, oficerowie stacjonującego w Krakowie 2. Regimentu Piechoty: mjr Konstanty Lucke, mjr Jan Kalk, kpt. Jan Krzycki, kpt. Usielski. Wszyscy z uwagą słuchają młodego, szczupłego mężczyzny bez zarostu, z długimi, prostymi włosami, wydatnym, orlim nosem, odzianego w szarą czamarę w wąskie zielone paski. To Tadeusz Kościuszko, który za kilka godzin stanąć ma na czele insurekcji.

Przed 2 laty gen. Kościuszko świetnie zasłużył się w wojnie w obronie Konstytucji 3 maja. Po kapitulacji króla Stanisława Augusta wyjechał na emigrację i przyłączył się do spisku insurekcyjnego kierowanego przez Ignacego Potockiego i Hugona Kołłątaja. Brutalne rządy carskiego posła Igelströma i targowiczan sprzyjają wybuchowi powstania.

Insurekcja tak naprawdę rozpoczęła się nieformalnie przed 12 dniami – gen. Antoni Madaliński odrzucił rosyjski rozkaz zredukowania stanu Wielkopolskiej Brygady Kawalerii Narodowej i na jej czele ruszył z Ostrołęki na Kraków. Ciągle jednak jest to bunt wojskowego oddziału, a nie ogólnonarodowe powstanie.

Nocne godziny płyną; Kościuszko i spiskowcy gorączkowo naradzają się nad szczegółami porannej inauguracji powstania. Ustalono je już dawno, ale nieoczekiwanie zmieniły się istotne okoliczności. Zamiar ogłoszenia insurekcji 23 marca na Wawelu jest już nieaktualny. Kościuszkę mocno poruszyło wyjście rosyjskiego oddziału płk. Łykoszyna z Krakowa. Skoro miasto jest w rękach polskich, nie ma sensu konspiracyjnie zaprzysięgać Aktu powstania… na Wawelu, lecz uczynić to trzeba na Rynku, w obliczu krakowskiego ludu, decyduje Kościuszko. Przyszły naczelnik insurekcji dezawuuje potajemnie wydrukowany już, przez obecnego w salonie Jana Maja, Akt powstania obywatelów mieszkańców województwa krakowskiego 1794 r. marca 23 w Krakowie na zamku. Kościuszko wprowadza poprawki do tekstu przygotowanego wcześniej przez Ignacego Potockiego i Hugona Kołłątaja. Dla mniej uważnych uczestników nocnej narady w pałacyku Wodzickich zmiany te są jedynie stylistyczną kosmetyką, ale Kościuszko wie, co robi. Zmiany w istocie oznaczają wyraźne wzmocnienie władzy Naczelnika. Oto w paragrafie pierwszym stwierdzenia o mianowaniu Kościuszki najwyższym i jedynym naczelnikiem zastąpione zostają frazą: „Obieramy i uznajemy Tadeusza Kościuszkę za Najwyższego i jedynego Naczelnika […]”. W dyspozycji, iż organizowanie siły zbrojnej należeć ma do władzy jedynej Naczelnika, Kościuszko zmienia grzecznościowe w istocie słówko „jedynej” na: „jedynie”.

Praca nad tekstem Aktu powstania… przeciąga się aż do godzin porannych.

Skoro świt, zaczyna się odprawa oficerów oddziałów stacjonujących w Krakowie. Oficerowie ci po raz pierwszy słyszą o insurekcji. Wieść tę przyjmują z entuzjazmem i ochoczo deklarują chęć walki w narodowych barwach. Inna sprawa, że dla zachęty konspiratorzy opowiadają oficerom, iż insurekcja jest częścią wielkiego europejskiego rewolucyjnego zrywu przeciw tyranom; w tym samym czasie co polscy insurgenci powstać mają przeciw gnębiącym ich despotom Węgrzy, Szwedzi, Duńczycy.

Oficerowie otrzymują pierwsze powstańcze rozkazy: obsadzić wojskiem poczty i kasy pieniężne, nie wypuszczać nikogo z miasta, dla przyjezdnych otworzyć jedynie Bramę Floriańską. Zaraz też pędzą do swoich oddziałów.

Dochodzi 6.00. Dnieje. Z pałacyku Wodzickich rusza umyślny do klasztoru oo. Kapucynów i zawiadamia gwardiana o. Tadeusza, że wielmożny pan Kościuszko przybył do Krakowa i lada chwila stanie na czele insurekcji narodowej, nasamprzód jednak chciałby ze swymi oficerami poświęcić ostrza mające bronić ojczyzny. O. Tadeusz w mig zjawia się u furty ogrodowej pałacyku Wodzickich i cierpliwie, mimo przejmującego chłodu, czeka. Jakoż zjawia się Kościuszko w towarzystwie gen. Wodzickiego i kilku oficerów, dla których na nocnej naradzie pilnych zadań nie było. Gwardian prowadzi ich do kaplicy Loretańskiej kościoła Kapucynów. Tam, przed ołtarzem zbudowanym z biurka wielkiego wojownika króla Jana III Sobieskiego, o. Tadeusz odprawia mszę św. Na stopniach ołtarza konspiratorzy składają swe szable. Po mszy kapłan błogosławi broń. Kościuszko bierze swoją szablę, za nim podnoszą broń pozostali oficerowie. Wszyscy składają przysięgę, że w walce za wiarę i ojczyznę życia swego szczędzić nie będą. O. Tadeusz, wzruszony, przemawia:

 „Jak niegdyś jeden z kapucynów, wielebny ojciec Marek d’Aviano, błogosławił Przesławnemu Królowi Polskiemu Sobieskiemu, tak ja wam błogosławię”. Spiskowcy całują krzyż, a kapłan kropi ich wodą święconą.

Kapucyn brat Antoni odprowadza konspiratorów do pałacyku Wodzickich. Kościuszko zagłębia się w lekturze raportów.

Rozesłani przed świtem z pałacyku Wodzickich oficerowie nie zasypiają gruszek w popiele. Skoro świt żołnierze obsadzają miejskie bramy, nikogo z Krakowa nie wypuszczają. Miejscy strażnicy zawiadamiają o tym prezydenta Krakowa Filipa Lichockiego. Człek to marnego charakteru. Wybrany ledwie przed 3 tygodniami na prezydenta, nominację swą ostro oblewał z dowódcą rosyjskiego kontyngentu ppłk. Łykoszynem, zresztą w tym samym klasztorze Kapucynów, w którym teraz święcił ostrze swej szabli Kościuszko. Lichocki za sprawą narodową słabo obstaje, przy tym wielkie ma o sobie mniemanie. Zerwany ze snu, wysyła strażnika do dowódcy piechoty garnizonu krakowskiego płk. Adama Kczewskiego (a przy tym jednego z filarów kościuszkowskiej konspiracji, o czym Lichocki nie ma pojęcia) z żądaniem wyjaśnień. Pułkownik odpowiada przez posłańca dyplomatycznie, iż wykonuje tylko rozkazy zwierzchności, a same niedogodności trwać będą niedługo, parę godzin raptem.

Jakiej znowu zwierzchności?

Lichocki kilkanaście godzin wcześniej osobiście asystował wsadzaniu przez rosyjskiego ppłk. Łykoszyna jego żony do kolaski i pośpiesznemu wymarszowi carskich jegrów z miasta. Jaka zatem zwierzchność?

Lichocki wzywa do siebie radnego Ignacego Laszkiewicza i zaczyna się ubierać. Laszkiewicz radzi prezydentowi, by raczej się ukrył, bo sytuacja wygląda na mocno niepewną. Lichocki nie jest pewien, co ma czynić.

O 8.00 do mieszkania Lichockiego przybywa por. Biegański, świeżo upieczony adiutant Kościuszki, z poleceniem od gen. Wodzickiego, by już na 9.00 prezydent zwołał do ratusza miejskich rajców i urzędników, zaś kongregację kupiecką i cechy rzemieślnicze na Rynek. Prezydent pyta, co się dzieje, porucznik jednak nie potrafi składnie odpowiedzieć. Lichocki nie ma czasu na zastanowienie, bo chwilę później do drzwi jego mieszkania puka kolejny adiutant Kościuszki, kpt. Józef Wasilewski, i pyta, czy zarządzenia już wydane. Po czym wydaje polecenie następne: prezydent ma zaraz stawić się w pałacyku Wodzickich przed obliczem Kościuszki.

Skonsternowany Lichocki zamiast do Kościuszki idzie do ratusza. Tam pyta przybyłych już 8 rajców, co ma czynić: iść do Wodzickich czy raczej pozostać w ratuszu, czekać na wezwanie Kościuszki? W końcu cóż ten Kościuszko, żaden to urzędnik koronny, raptem taki sam on szlachcic, jak i Lichocki!

Rajcowie w końcu jednak postanawiają, że iść trzeba. Na wypadek zamieszek magistrat decyduje się wypłacić urzędnikom z góry miesięczną pensję.

Gdy Lichocki na czele 3 przydanych mu rajców wkracza do pałacyku Wodzickich, Kościuszko rozmawia z austriackim komendantem kordonu granicznego na Podgórzu kpt. Weberem. Kościuszko zaprosił go na kurtuazyjną rozmowę, by zapewnić, że insurekcja respektować będzie neutralność Austrii.

Gdy Weber wychodzi, Kościuszko zbliża się do Lichockiego. Szybszy jest jednak gospodarz. Gen. Wodzicki dopada prezydenta i ruga go jak rekruta – Lichocki już poprzedniego dnia wiedział, że ppłk Łykoszyn z wojskiem wychodzi z Krakowa, lecz nikomu z polskich wojskowych o tym nie powiedział. Lichocki tłumaczy mętnie, że rosyjski pułkownik chciał jedynie oddać pożyczone książki, co tylko wzbudza w gen. Wodzickim kolejny atak złości. Interweniuje Kościuszko – nieważne, jakim Lichocki był prezydentem wobec Moskali, ważne, by teraz był lojalny wobec Naczelnika insurekcji.

Dochodzi 10.00. Obecni w pałacyku Wodzickich ruszają w stronę Rynku. Najpierw idą Lichocki i 3 rajcowie, potem Kościuszko w towarzystwie szambelana Dembowskiego, za nimi generałowie Wodzicki, Taszycki, ks. Dmochowski, poseł Linowski, a potem pozostali.

W Rynku stoi już w dwuszeregu I. Batalion 3. Regimentu Czapskiego. W ostrym słońcu pięknie wyglądają granatowe mundury z czerwonymi wypustkami i srebrnymi guzikami. Na czele – ppłk Kczewski na koniu. Obok stoi półkompania artylerzystów Małachowskiego w ciemnozielonych uniformach z czarnymi wypustkami i guzikami złotymi. Za dwuszeregami stoją tłumy tak wielkie, że wypełniają cały Rynek. Na widok Kościuszki zrywa się wrzawa. Gdy jedni krzyczą: „Niech żyje Polska!” „Wiwat Kościuszko!”, „Równość i wolność!”, „Wolność lub śmierć!”, inni trwożliwie spoglądają na szczupłą, wyprostowaną sylwetkę Kościuszki i rozognione tłumy.

Kościuszko krótko przemawia do wojska, po czym poseł Linowski odczytuje Akt powstania… Kościuszko powtarza za Linowskim słowa przysięgi:

 „Ja, Tadeusz Kościuszko, przysięgam w obliczu Boga całemu Narodowi Polskiemu, iż powierzonej mi władzy na niczyj prywatny ucisk nie użyję, lecz jedynie dla ochrony całości granic, odzyskania samowładności Narodu i ugruntowania powszechnej wolności używać będę. Tak mi Panie Boże dopomóż i niewinna męka Syna Jego”.

W tłumie krakowian rajca Florkowski nic nie słyszy. I nic nie rozumie. Pyta jakiegoś plebejusza, co się stało. „Albo zginiemy i zagrzebiemy się w ruinach własnego kraju, albo oswobodzimy ziemię naszą! A kto nie z nami, ten przeciw nam!” – drze się obdartus na całe gardło.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

14 kwietnia 1865 roku – zamach na Abrahama Lincolna oczyma W. Kalickiego:

Prezydent Stanów Zjednoczonych Abraham Lincoln budzi się w swej sypialni w Białym Domu grubo przed 6.00. Jest Wielki Piątek. Lincoln wstaje z łóżka w doskonałym humorze – tej nocy wreszcie przestały dręczyć go koszmary senne, nie zamęczał się też sam myślami o uporządkowaniu kraju po zakończeniu wojny domowej. Śniło mu się, że stoi na pokładzie widmowego statku, który płynie szybko ku nieznanemu lądowi. Ta wizja przychodziła doń nocami już kilkakrotnie – za każdym razem w przeddzień ważnych wydarzeń związanych z wojną.

Lincoln schodzi na parter. Dzień zapowiada się piękny, ale o tej porze jest chłodno. Prezydent rozpala ogień w kominku, przegląda papiery, wydaje pełniącemu obowiązki sekretarza stanu Frederickowi Sewardowi polecenie zwołania posiedzenia rządu na godzinę 11.00.

O 8.00 Lincoln siada do śniadania z żoną Mary. Jak zawsze w domu Lincolnów jest ono skromne. W trakcie posiłku do Białego Domu przybywa syn prezydenta Robert. Służy na froncie w sztabie gen. Granta. Robert z zapałem opowiada rodzicom, że przed paru dniami stał na ganku domu, w którym najlepszy dowódca konfederatów gen. Lee podpisywał akt kapitulacji. Lincoln jest wniebowzięty. Wojna secesyjna wybuchła przed 5 laty po wybraniu go na prezydenta. Stany południowe wyboru tego nie uznały i ogłosiły secesję. Teraz, bo bezprecedensowo bezwzględnych, krwawych zmaganiach, Północ lada dzień osiągnie ostateczne, bezwarunkowe zwycięstwo.

Prezydent gawędzi z synem o przyszłości po wojnie. Nalega, by Robert ukończył prawo na Harvardzie i odbył aplikację.

 – Wtedy będziemy mogli wspólnie stwierdzić, czy będzie z ciebie prawnik czy nie – oznajmia patriarchalnie ojciec. Sam jest wybitnym prawnikiem.

Po śniadaniu Lincoln przyjmuje w Białym Domu interesantów. Przychodzą jak chcą, rezydencji prezydenta bowiem nie strzeże nikt. Dopiero od niedawna sekretarz wojny Edwin Stanton, który uporczywie przestrzega Lincolna przed możliwością zamachu na jego życie, postawił na warcie przed Białym Domem 2 żołnierzy i powołał 4 cywilnych agentów ochrony prezydenta. Ale i tak do Białego Domu wchodzi każdy, kto chce.

Po 10.00 prezydent idzie spacerkiem do Ministerstwa Wojny. Ma nadzieję, że nadeszły tam wreszcie depesze o kapitulacji gen. Josepha Johnstone’a, dowódcy ostatniej już armii Południa walczącej w Karolinie Północnej. Ale dobrych wieści w ministerstwie ciągle nie ma.

Lincoln jest straszliwie wyczerpany fizycznie intensywną pracą w latach wojny. Zdarzało mu się już z powodu znużenia zwoływać poranne narady gabinetu u swego łóżka w Białym Domu. Teraz korzysta z okazji do złapania oddechu i wolnym krokiem wraca do prezydenckiej rezydencji. Rozkoszuje się widokiem kwitnących dereni.

O 11.00 zaczyna się posiedzenie gabinetu. Na początku gen. Grant przedstawia swe ostatnie walki z armią konfederatów gen. Lee. Opisuje przebieg kapitulacji gen. Lee i zapowiada, że gen. Johnston musi skapitulować lata dzień. Lincoln jest w doskonałym nastroju, opowiada gen. Grantowi o swym śnie ze statkiem i wyjaśnia, że już parę razy poprzedzał on wyjątkowo pomyślne wieści.

Wreszcie zaczyna się to, co w tych dniach najważniejsze – dyskusja, jak potraktować pokonane Południe. Członkowie gabinetu mają w tej sprawie wyrobioną opinię, dali jej zresztą wyraz w nieformalnych rozmowach przed posiedzeniem, gdy Lincoln spacerkiem wracał z Ministerstwa Wojny. Wedle niewielkiej części z nich Południe powinno być poddane surowej kontroli Północy, trzeba złamać jego ducha oporu, nieledwie upokorzyć. Nawet większość z obecnych, która opowiada się za przyjazną współpracą z południowcami, chce jednak osądzić przywódców Konfederacji. Ale Lincoln samotnie stawia czoła nastrojom swych współpracowników. Nieoczekiwanie wygłasza pochwałę głównego, pokonanego przeciwnika – gen. Lee. Chwali także jego żołnierzy, że dzielnie walczyli za sprawę, w którą wierzyli.

 – Mam nadzieję, że nie będzie prześladowania i krwawych rozpraw po zakończeniu wojny. Niech nikt nie oczekuje ode mnie brania udziału w wieszaniu i zabijaniu, nawet najgorszych z tych ludzi. Wystraszcie ich z kraju, otwórzcie bramy, wypłoszcie ich – wzywa prezydent, machając przy tym mocno rękami, jak farmer przeganiający w obejściu domowe ptactwo.

Sekretarz Stanton przedstawia projekt rozciągnięcia restrykcyjnej władzy nad pokonanymi stanami Południa. Lincoln, który uważa, że tylko pod osłoną wojskowej okupacji można wprowadzić i utrwalić na Południu nowy, zgodny z wartościami zwycięskiej Północy porządek, omawia każdy punkt projektu Stantona, mogący niepotrzebnie zadrażniać stosunki z mieszkaniami stanów dawnej Konfederacji.

Wreszcie dochodzi do trudnej rozmowy z gen. Grantem. Lincoln wybiera się dziś wieczorem z żoną Mary do teatru Forda na spektakl angielskiej komedii Our American Cousin (Nasz amerykański kuzyn), ze słynną brytyjską aktorką Laurą Keene. Do prezydenckiej loży zaprosił gen. Granta i jego żonę Julię. Poinformowały o tym już waszyngtońskie gazety. Tymczasem niedawno Mary Lincoln ciężko obraziła panią Grant. W City Point, w obecności licznych oficerów, krzyczała na żonę wybitnego dowódcy, że ta zamierza podstępnie zamieszkać w Białym Domu. Mary Lincoln nie chodziło przy tym o prezydenckie ambicje gen. Granta, ale o wyimaginowany romans Julii Grant ze swym mężem. Lincolnowie stracili na froncie syna Williama; od tego czasu Mary ma ogromne kłopoty emocjonalne: popada w depresję, ulega atakom chorobliwej zazdrości. Abraham znosi to wszystko z wielką wyrozumiałością i pogodą ducha.

Gen. Grant też stara się zachować dystans. Po posiedzeniu przeprasza prezydenta, ale zamierzał z żoną odwiedzić mieszkających w New Jersey synów, zatem musi wyjechać jeszcze dziś, wczesnym popołudniem. Lincoln z kamienną twarzą przyjmuje tę dyplomatyczną wymówkę.

Przy lunchu jednak, trochę już do pomysłu z teatrem zniechęcony, namawia żonę, by zostali w Białym Domu. Mary upiera się, że skoro ogłoszono ich wizytę w gazetach, trzeba jechać. Oboje zastanawiają się, kogo zaprosić do towarzystwa. W końcu wybierają znanego im wojskowego mjr. Henry’ego Rathbone’a i jego śliczną narzeczoną Clarę Harris, córkę senatora z Nowego Jorku.

Prezydent wraca do gabinetu. Podpisuje akty łaski, odroczenia wyroków więzienia. Do gabinetu wciskają się liczni interesanci. Wreszcie Lincoln wychodzi do Mary. Na korytarzu spotyka żonę dyrektora teatru Groovera, która zaprasza go dziś wieczorem na spektakl Aladyna. Prezydent wyjaśnia, że już zaplanował wyjście do Teatru Forda.

O 17.00 Abraham i Mary wyjeżdżają powozem na przejażdżkę. Mimo nawału pracy Lincoln stara się poświęcać żonie jak najwięcej czasu, by wróciła do równowagi. Jadą przytuleni. Rozmawiają o czekających ich jeszcze ponad 3 latach prezydentury. Lincoln opowiada jej o swych marzeniach na czas po wojnie: o podróży do Europy, do Jerozolimy, potem do Kalifornii, wreszcie o przyszłym powrocie do praktyki adwokackiej w Springfield albo w Chicago. Na kolację wracają do Białego Domu.

Wieczorem prezydent w towarzystwie przydzielonego mu do ochrony detektywa Crooka idzie do Ministerstwa Wojny. Ale wieści o kapitulacji gen. Jacksona ciągle nie ma. Oficerowie pocieszają Lincolna – zwycięstwo jest tuż-tuż, może to będzie nawet jutro. Gdy obaj wracają do Białego Domu, Crook prosi prezydenta, by nie szedł dziś do teatru. To zbyt niebezpieczne. Lincoln zbywa go. Crook proponuje, że pójdzie z państwem Lincolnami i będzie ich strzegł w loży teatralnej. Prezydent dziękuje, ale odmawia.

 – Miał pan ciężki dzień i musi pan iść do domu – mówi.

W tym czasie, w leżącym blisko Teatru Forda pensjonacie Mary Surratt, aktor John Wilkes Booth, zagorzały zwolennik Konfederacji, spotyka się z kilkoma uczestnikami założonego przez siebie spisku. Do niedawna planował porwanie Lincolna, wywiezienie go na Południe i wymianę za wszystkich jeńców wojennych wziętych przez wojska Unii, teraz jednak zamierza prezydenta zabić. Booth rozdziela zadania swoim towarzyszom – mają oni zlikwidować dwóch wysokich urzędników Unii, w tym sekretarza stanu Sewarda, sam zaś zamierza w teatrze zastrzelić Lincolna, a nożem pchnąć śmiertelnie gen. Granta. Już wcześniej potajemnie wywiercił w drzwiach loży prezydenckiej malutki otwór do podpatrywania z korytarza, czy nie ma w niej ochrony.

Państwo Lincoln docierają do Teatru Forda z opóźnieniem, o 20.30. Wyruszyli zbyt późno, a musieli jeszcze pojechać po mjr. Rathbone’a i pannę Harris. Abraham ma na sobie czarny płaszcz i białe skórkowe rękawiczki, Mary – szarą jedwabną suknię i szary czepek. Woźnica i lokaj zostają w prezydenckim powozie.

Państwo Lincoln i towarzysząca im para wkraczają do rzęsiście oświetlonego gmachu teatru, krętymi schodami wchodzą na piętro i pojawiają się w loży prezydenckiej. Przed lożą czeka na nich przydzielony do ochrony policjant John Parker. Waszyngtońska policja chciała się go pozbyć z powodu pijaństwa i zaniedbywania obowiązków. Bałagan w biurokracji policyjnej i prezydenckiej sprawił, że Parker zamiast na bruk trafił do ochrony Lincolna. Już fakt, że przyszedł prosto do teatru, zamiast jechać z prezydentem z Białego Domu, jest poważnym zaniedbaniem.

Gdy prezydent zjawia się na balkonie, aktorzy przerywają spektakl, widownia – waszyngtońska elita i generalicja Unii – wstaje z miejsc, a orkiestra gra Hail to the Chief. Prezydent i reszta jego towarzystwa za tylnym rzędem krzeseł przechodzą do loży prezydenckiej, której balustrada znajduje się zaledwie 3 nad skrajem sceny. Lincoln zasiada w fotelu bujanym, specjalnie dostarczonym dlań przez dyrekcję teatru. Spektakl rusza dalej. Grający główną rolę męską aktor Harry Hawk improwizuje:

 – To przypomina mi pewną historię, jak powiedziałby pan Lincoln.

Widzowie biją brawo.

Angielska farsa podoba się państwu Lincolnom. Abraham nie bije braw, ale co rusz wybucha śmiechem. Mary, odprężona, zadowolona, wspiera się na jego kolanie, coś szepce mu o sztuce do ucha.

Na korytarzyku na piętrze pojawia się John Booth. Konia zostawił w uliczce obok teatru. Ma buty do jazdy z ostrogami, na głowie wielki czarny kapelusz. Agenta Parkera nie ma przed drzwiami loży – słysząc śmiechy na widowni, zszedł na parter, by też zobaczyć tak zabawną komedię. Nieopodal drzwi siedzi tylko stangret prezydenta Forbes. Ale to prosty człowiek, gdy Booth wręcza mu swą wizytówkę aktora, przepuszcza go bez słowa. Booth dyskretnie zagląda do loży przez wywierconą dziurkę. Gdy na scenie grany przez Hawka tytułowy amerykański kuzyn, a przy tym zalotnik, zostaje zdemaskowany jako osoba niezamożna, widownia zamiera w napięciu. Booth, który czekał na ten moment, wślizguje się do loży. Do tyłu głowy prezydenta, tuż za lewym uchem, niemal przykłada jednostrzałowy pistolet Philadelphia Deringer. Huk wystrzału, kłąb dymu. Trafienie w głowę rzuca Lincolna na balustradę. Mjr Rathbone rzuca się na Bootha, ale ten wyciąga myśliwski nóż i tnie oficera w ramię, aż do kości. Potem zamachowiec wspina się na barierkę i skacze na scenę. To jego plan, tak właśnie ma uniknąć ryzyka zablokowania w wąskim korytarzyku i schodach przez kogoś z widowni na parterze. Booth jest fantastycznie sprawny fizycznie, taki sus to dla niego nic, ale skacząc, zawadza ostrogą o jedną z flag, jakimi udekorowana jest loża prezydencka. Łamie lewą nogę, przewraca się na scenie. Mimo bólu zrywa się z nożem w ręku i woła histerycznie:

 – Sic semper tyrannis! [Taki los zawsze czeka tyranów!] – to oficjalne hasło stanu Wirginia.

Widownia zna Bootha, to bardzo popularny aktor. Jego dziwaczny strój i ten skok sprawiają, że wszyscy są przekonani, iż wszystko to, łącznie ze strzałem, to część spektaklu, improwizacja na cześć prezydenta. Dopiero histeryczny krzyk panny Harris i rannego mjr. Rathbone’a alarmuje widzów.

Booth, utykając, wybiega z teatru, wsiada na konia i odjeżdża.

 „Prezydent został postrzelony!” Na ten krzyk widownia wpada w panikę i rzuca się do ucieczki. Tylko nieliczni zachowują zimną krew. Ze sceny Laura Keene z brytyjskim opanowaniem woła:

 – Na miłość boską, zachowajcie przytomność umysłu, zostańcie na miejscach!

Młody lekarz wojskowy Charles Leale wpada do loży prezydenckiej. Układa nieprzytomnego, niedającego znaku życia Lincolna na podłodze. Kula przeszła przez mózg i utkwiła nad prawym okiem. Leale usuwa z rany skrzep krwi, by zmniejszyć obrzęk mózgu. Lekarz nie wyczuwa pulsu, otwiera usta Lincolna i zaczyna sztuczne oddychanie. Do loży wbiega jeszcze jeden lekarz, Charles Taft. Leale poleca mu podnosić i opuszczać ramiona rannego, sam rytmicznie ugniata mostek. Ranny zaczyna oddychać, ale puls ma niemiarowy. Jest nieprzytomny.

Dr Leale sprzeciwia się przewiezieniu rannego do szpitala – to mogłoby go zabić. Obecni w loży przenoszą prezydenta przez ulicę do skromnego domu Petersona naprzeciw teatru. Układają go w skromniutkim, sublokatorskim pokoiku, na łóżku z baldachimem. Na wieść o zamachu do domu Petersona przybywają coraz liczniej urzędnicy i oficerowie. W mieście zaczyna się panika, szerzą się plotki o zamordowaniu gen. Granta i rychłych zamachach na resztę wybitnych polityków Unii. Obecni w pokoju u łoża konającego Lincolna dygnitarze tracą głowy, szlochają. Tylko sekretarz wojny Stanton, który tak usilnie ostrzegał Lincolna przed groźbą zamachu, zachowuje zimną krew. W sąsiednim pokoju, w asyście sędziego federalnego, osobiście przesłuchuje świadków zamachu. Wszyscy rozpoznali w zamachowcu Bootha. Stanton natychmiast zarządza stan wyjątkowy w Waszyngtonie i wielką obławę na Bootha.

Lekarze co 0,5 godziny wydają komunikaty o stanie zdrowia prezydenta. Odczytywane są wielkiemu tłumowi czuwającemu przed domem Petersona.

O 7.22 nad ranem Abraham Lincoln umiera.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

19 kwietnia 1993 roku podczas szturmu sił bezpieczeństwa na oblężone ranczo sekty Gałęzi Dawidowej Davida Koresha w Waco w Teksasie wybuchł pożar zabudowań, w wyniku którego zginęło 80 osób, w tym wiele kobiet i dzieci oraz przywódca sekty. Oto relacja W. Kalickiego:

Dzień wstaje pochmurny, wietrzny. Na maszcie obok kompleksu zabudowań na niewielkim wzgórzu zwanym Mt. Carmel, na obrzeżach miasta Waco w Teksasie, wiatr szarpie dużą amerykańską flagę. Budynek główny i przyległe doń mniejsze zabudowania wyglądają jak wymarłe. Nieopodal posiadłości rozciąga się wielkie obozowisko: dziesiątki przyczep samochodowych, namiotów, zaparkowanych jeden obok drugiego autobusów, czołgi, helikoptery. Między namiotami i przyczepami przebiegają dziesiątki mężczyzn w czarnych mundurach, czarnych hełmach, kamizelkach kuloodpornych, z karabinami szturmowymi w ręku. Na plecach mają wielkie białe litery FBI lub ATF. 2 czołgi odpalają silniki. Wiatr porywa ciemne kłęby spalin, szarpie kolorowymi proporczykami na antenach górujących nad wieżyczkami. Uzbrojeni mężczyźni w czarnych mundurach zajmują stanowiska ogniowe, celują w stronę kompleksu zabudowań. Z dala, za linią uzbrojonych po zęby agentów, moszczą się ekipy telewizyjne z kamerami. To wygląda jak wojna, jak ostatnie przygotowania do bitwy.

I rzeczywiście – to jest wojna, którą Federalne Biuro ds. Alkoholu, Tytoniu, Broni i Materiałów Wybuchowych (ATF) oraz Federalne Biuro Śledcze wydały sekcie Davidian Branch (Gałąź Dawidowa), ulokowanej w Waco, 100-tysięcznym mieście w teksańskim hrabstwie McLennan.

Gałąź Dawidowa powstała w roku 1955 podczas rozłamu w radykalnym protestanckim Kościele Dawidowym. Gdy grupa powiększyła się o nowych wyznawców, jej przywódca Victor Houteff przeniósł ją na szczyt niewielkiego wzgórza parę mil od Waco, które nazwał Mt. Carmel (Górą Karmel). Dalsze dzieje grupy obfitowały w niespodziewane zwroty akcji. Najpierw wdowa po Houteffie Florence ogłosiła rychłe powtórne nadejście Jezusa Chrystusa i poleciła wszystkim wyznawcom sprzedać cały majątek, a potem oczekiwać pod Mt. Carmel na koniec dziejów. Termin minął, lecz jedynym przybyszem zainteresowanym losem znużonych dawidian okazał się poborca podatkowy. Wdowę Florence przegnano i władzę nad sektą objął kolejny prorok, Benjamin Roden. Po jego śmierci kontrolę nad Mt. Carmel przejęła kolejna wdowa, tym razem po Rodenie. Usynowiła swego przystojnego kochanka Vernona Howella i jemu, a nie swemu synowi George’owi, przekazała władzę nad sporą posiadłością i ciągle rosnącą wspólnotą wiernych.

Konflikt Howella z Rodenem juniorem o władzę był, nawet jak zwyczaje w sekcie, dość gwałtowny. Najpierw Roden junior wykopał z grobu szczątki jednej ze współwyznawczyń i wyzwał Howella na pojedynek, który z nich szybciej spowoduje jej zmartwychwstanie. Howell zawiadomił szeryfa, że Roden molestuje seksualnie zwłoki, a Roden junior ostrzelał z uzi interweniujących przedstawicieli władz. W końcu Roden junior uciął siekierą głowę jednemu z nieposłusznych współwyznawców i wylądował w domu wariatów. Władzę nad dawidianami objął Howell.

Nowe porządki zaczął od zmiany nazwiska na David Koresh (w sądzie podał, że czyni to z powodów biznesowych). Potem rozbudował posiadłość i ogłosił, że Bóg żąda od niego, by zapładniał wszystkie kobiety w sekcie, małych dziewczynek nie wyłączając. Na koniec zaczął intensywnie zbroić sektę.

I to zwróciło nań uwagę agentów ATF. Po długim, nieudolnym śledztwie ciągle jednak nie potrafili wykazać, że choć jedna z ponad 150 sztuk broni dawidian jest kupiona nielegalnie. Agenci ATF nadużyli władzy. Przekonali sędziego pokoju, że legalne karabiny AR-15 łatwo można przerobić na nielegalne karabiny automatyczne M16, więc dranie, jakimi są dawidianie, na pewno już to zrobili. Potem ATF sfałszowała dowody, że Koresh ma w Waco fabryczkę metamfetaminy – po to by siły ATF mogły być przeszkolone w bazie sił specjalnych w Fort Hood w prowadzeniu szturmu na umocnione budynki.

Szturm żądnej spektakularnego sukcesu ATF odbył się 28 lutego. Nieudolnie przeprowadzona operacja (jeden z dziennikarzy dostał o niej cynk, w drodze zabłądził i dopytywał się przed atakiem o adres listonosza, który, cóż za pech, jest szwagrem Koresha – i z zaskoczenia były nici) zakończyła się pogromem potężnych sił szturmowych ATF. W wielogodzinnej strzelaninie zginęło 5 dawidian i 4 agentów ATF. Wśród 16 rannych był też postrzelony w biodro Koresh.

Po tej klęsce dowództwo operacji objęło FBI. Aż do dziś trwa oblężenie Mt. Carmel. Telefoniczne rozmowy rozmiękczające prowadzone z dawidianami przez grupę 25 negocjatorów FBI nie dały rezultatu.

Nieudolni lokalni dowódcy FBI przygotowali więc szturm z udziałem 2 czołgów. Plan jest prosty – czołgi staranują budynki sekty, wtłoczą do nich gaz łzawiący, a dawidianie prędzej czy później wypełzną na świeże powietrze i poddadzą się. Kłopotów ani komplikacji dumni szturmowcy FBI nie przewidują, choć wiedzą, że Koresh zmagazynował w budynkach mnóstwo kanistrów z materiałami łatwopalnymi.

O 5.55 agenci FBI telefonują pod jedyny niezablokowany numer w budynku dawidian. Członkowi sekty, który podnosi słuchawkę, jeden z negocjatorów FBI tłumaczy, że za chwilę rozpocznie się przeciw oblężonym akcja z użyciem czołgów, więc członkowie sekty powinni schronić się w bezpiecznym miejscu, a najlepiej – opuścić Mt. Carmel i oddać się w ręce agentów federalnych.

W odpowiedzi dawidianin wyrzuca aparat telefoniczny za drzwi wejściowe.

5 minut później do akcji przystępuje elitarna jednostka szturmowa FBI – Zespół Ratownictwa Zakładników. 2 czołgi z rykiem silników ruszają w stronę zabudowań. Jeden skręca na lewe skrzydło zabudowań, drugi na prawe.

FBI udało się potajemnie zainstalować na murach zewnętrznych budynku Mt. Carmel zdalne mikrofony podsłuchowe. W sprzyjających okolicznościach można za ich pomocą podsłuchiwać rozmowy prowadzone wewnątrz budynku przez osoby znajdujące się w pobliżu ścian zewnętrznych.

Agent prowadzący podsłuch w budynku słyszy, jak niezidentyfikowany członek sekty mówi: „Wszyscy wstawać, zaczynamy się modlić. Pablo, czy już to wylałeś w hollu? Wszystko już wylałeś?”.

O 6.04 jeden z czołgów taranuje z impetem zewnętrzną ścianę budynku, w której wybija otwór o wysokości niemal 2,5 m i szerokości 3 m. Zainstalowana na czołgu pompa tłoczy do wnętrza budynku gaz łzawiący CS z wielkiej stalowej butli. W oknach budynku pojawiają się sylwetki kilku mężczyzn, którzy ostrzeliwują z karabinków taranujący czołg. Bez efektu.

Agent FBI prowadzący podsłuch rejestruje rozmowę w budynku: „Nie wylewaj wszystkiego, może nam się przyda później”.

A chwilę później słyszy rozpaczliwe głosy:

 „Zabiją nas!”.

 „Oni nie chcą nas zabić!”

Oba czołgi kontynuują akcję. Wybijają dziury w murach i pompują gaz CS. O 6.30 cały budynek jest już zagazowany. Agenci FBI wiedzą jednak, że dawidianie dysponują maskami przeciwgazowymi, a w centralnej części budynku, z dala od ścian szczytowych, wybudowali spore pomieszczenie o ścianach z grubego betonu, które służy im za schron.

Agenci FBI kontynuują zagazowywanie budynku – wstrzeliwują z ręcznych granatników kaliber 40 mm pociski z gazem CS w okna na piętrze.

Rachuby szefów akcji, że gaz wykurzy członków sekty z kryjówki, nie sprawdzają się. Od początku ataku minęło już 1,5 godziny, a żaden z dawidian nie poddał się. Agent prowadzący podsłuch rejestruje kolejną rozmowę w budynku: „Paliwo musi być wszędzie naokoło, żeby to poszło…”. Ktoś mu odpowiada: „No cóż, mam 2 kanistry i jeśli to będzie szybko rozlane…”.

Jeden z czołgów znów taranuje budynek i wstrzeliwuje do wybitej w murze dziury pojemniki z gazem. Dawidianie z okien ostrzeliwują pojazd ogniem karabinów.

Krótko przed 7.00 agenci FBI proszą zwierzchników o pozwolenie na użycie nie jak dotychczas policyjnej amunicji gazowej, lecz wojskowej, o dużej sile przebicia i rażenia przeciwnika. Chcą przestrzelić ściany bunkra w budynku. Dostają zgodę i czołgi wystrzeliwują 2 pociski armatnie. Potem oba znów wybijają dziury w murach. Tym razem powodują poważne uszkodzenia – mur w miejscu uderzenia wali się aż do wysokości piętra domu. Potem czołgi odjeżdżają i strzelają z dział wojskową amunicją do innego ośrodka oporu dawidian, znajdującego się na zewnątrz głównego budynku – do betonowych fundamentów nieukończonej budowli sekty. Ściany fundamentów są jednak tak solidne, że pociski odbijają się od nich.

O 9.00 dawidianie oblężeni w budynku głównym wywieszają z okiem pospiesznie nabazgrany na prześcieradle baner: „Chcemy naprawić telefon”. Agenci FBI ogłaszają przez megafony zgodę na naprawę telefonu, ale wśród huku wystrzałów i ryku silników czołgów oraz wiszących nad miejscem akcji helikopterów niewiele słychać.

Po kwadransie czołgi znów ruszają do akcji. Jeden z nich taranuje główne drzwi do budynku i wstrzeliwuje do wnętrza kolejne pojemniki z CS.

O 10.00 na południowo-wschodniej ścianie zabudowań pojawia się mężczyzna. Macha białą flagą. Agenci wołają do niego przez megafon, że jeśli poddaje się, to może wyjść bez broni. Ale mężczyzna znika we wnętrzu. Za to przed frontem pojawia się inny dawidianin, który zabiera z ziemi jakimś cudem ocalały aparat telefoniczny, wyrzucony na zewnątrz na początku szturmu FBI. Mężczyzna sprawdza i naprawia przerwany przewód telefoniczny. Agenci federalni nie strzelają do niego. Mają nadzieję, że to wstęp do zbiorowego poddania się dawidian.

Ale nic się nie dzieje. Telefon milczy, czas płynie.

O 11.30 czołgi znów ruszają do akcji. Działający na prawym skrzydle wóz bojowy ulega uszkodzeniu – zrywa się linka sterująca taranem. Pod osłoną strzelców wyborowych agenci FBI donoszą zapasową linkę i naprawiają czołg, który utkwił w wyrwie w murze budynku głównego. Kwadrans później rozpędzony czołg z wielką siłą taranuje mury i wbija się na wiele metrów w głąb budynku. FBI próbuje w ten sposób rozbić betonowy bunkier wewnątrz zabudowań, w którym członkowie sekty, w większości kobiety i dzieci, schronili się przed gazem. Chwilę później zawala się wielki fragment ściany zewnętrznej z tyłu budowli. Jej struktura została poważnie uszkodzona przez taranujące czołgi.

Ale ich ataki trwają nadal. W południe jeden z nich utrąca swą wieżą rozległy kawał muru po prawej stronie. Agenci FBI meldują przez radio o smudze dymu po lewej stronie od wyłamanych przez czołg drzwi frontowych. Niebawem pojawia się tam błysk ognia, a potem jeszcze płomienie w 3 miejscach z tyłu zabudowań. Agenci federalni z pierwszej linii meldują, że widzą mężczyzn rozniecających w budynku ogień.

W ogólnym chaosie z głównego budynku wymyka się członkini sekty Ruth Riddle i nieniepokojona, dociera do linii strzelców FBI. Pod kurtką unosi skarb – dysk komputerowy, na którym zapisane są teksty objawień Koresha dotyczące tajemnic Siedmiu Pieczęci.

To ostatni moment, by umknąć z ciężko pokiereszowanych zabudowań. Wiatr błyskawicznie podsyca pożar, płomienie obejmują większą część zabudowań. Z Waco przyjeżdżają 2 wozy strażackie, ale FBI zatrzymuje je i nie dopuszcza do płonącego jak pochodnia budynku. Agenci FBI obserwują pożar i nie podejmują teraz żadnej akcji. Wewnątrz słychać strzały. To członkowie sekty, do końca wierni Koreshowi, zabijają współwyznawców – kobiety, dzieci, mężczyzn. Większość z nich ginie od kul, część zabija mieszanka dymu i gazu CS. Jeden z dawidian przykłada lufę do czoła Koresha i pociąga za spust. Chwilę później eksploduje wielki zbiornik z propanem-butanem i zabudowania Mt. Carmel zamieniają się w jedną wielką całopalną pochodnię.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

16 kwietnia 1925 roku - najbardziej krwawy w historii Bułgarii przeprowadzony zamach przez radykalnych działaczy Bułgarskiej Partii Komunistycznej w sofijskiej cerkwi „Sweta Nedela”. W Kalicki tak opisuje to wydarzenie:

Dochodzi 5.30. W centrum Sofii, stolicy Carstwa Bułgarii, komunista Nikoła Petrow „Wasko” spotyka się z młodym mężczyzną. To Żiwko Dinow, także członek nielegalnej Bułgarskiej Partii Komunistycznej, a przy tym bojowiec komunistycznej Organizacji Wojskowej. Obaj czekają 2 godziny z okładem i wreszcie o 8.00 zjawiają się przed drzwiami prawosławnej katedry Sveta Nedelja (Święta Niedziela). Dzwonnik Petyr Zadgorski czeka na „Waska” już od 7.00. Uchyla drzwi. Przybysze wślizgują się do cerkwi. Zadgorski prowadzi Nikołę Petrowa na strych katedry. Tam, w podstawie zwieńczenia centralnej kolumny cerkwi, podtrzymującej wielką główną kopułę katedry, wzniesioną nad świątynią podczas zaprojektowanej przez architekta Nikołę Łazarowa przebudowy w latach 1898–1901, komunistyczni spiskowcy w ciągu ostatnich 5 miesięcy wykuli otwór, w którym umieścili ładunek wybuchowy o wymiarach 40 na 50 na 60 cm, skomponowany z trotylu i melinitu. Do ładunku wybuchowego prowadzi 5 wolnotlących lontów saperskich o długości 1,5 m każdy. Końce lontów zanurzone są w niewielkim, pustym naczyniu.

Dzwonnik Zadgorski wpuszcza „Waska” na strych. Zamyka za nim drzwi. Potem Zadgorski wyprowadza Żiwko Dinowa na ulicę. Tuż przed eksplozją w katedrze Zadgorski i Petrow mają wybiec ze świątyni, a zadaniem Dinowa jest ukrycie ich w pobliskim konspiracyjnym lokalu partii.

Wszystko gotowe jest do największego zamachu terrorystycznego w historii Europy; zamachu wymyślonego przez dzwonnika Zadgorskiego i przygotowanego z jego udziałem.

Młodość spędził Zadgorski w Rosji – pracował tam przez pierwszych 12 lat XX wieku. Po wybuchu I wojny bałkańskiej w roku 1912 powrócił do Bułgarii i wstąpił ochotniczo do wojska. Po II wojnie bałkańskiej, wywołanej przez Bułgarię i sromotnie przez nią przegranej, sfrustrowany Zadgorski wstąpił do Bułgarskiej Partii Komunistycznej oraz do Cerkwi prawosławnej. Jakoś godził służbę rewolucji proletariackiej i Panu Bogu zarazem, i to przez lata.

Bułgarski doktor Jekyll i pan Hyde skończył ze swą podwójną tożsamością polityczną przed 2 laty, po upadku powstania wrześniowego.

Na początku roku 1923 krajem niepodzielnie rządził Bułgarski Ludowy Związek Chłopski, który popierali drobni rolnicy i dość wątła klasa średnia. Przywódca Związku Chłopskiego, tzw. zemeldelców, Aleksandyr Stambolijski ogłosił agraryzm oficjalną ideologią Bułgarii. Jego rząd zadekretował i bezwzględnie wprowadził w życie radykalną reformę rolną i uprzywilejował chłopstwo. Na wsi budowano na potęgę szkoły, biblioteki, ośrodki ludowej kultury. Przed 2 laty, w kwietniu, zemeldelcy uzyskali w wyborach do Zgromadzenia Narodowego niemal 53 proc. głosów. Ich dominacja na scenie politycznej Bułgarii była tym większa, że prócz nich liczyli się jeszcze tylko komuniści z niespełna 20 proc. głosów – reszta ugrupowań była nic nieznaczącym politycznym planktonem. Oszałamiający sukces wyborczy zemeldelców stał się początkiem ich końca. Bułgarska prawica i armia, z poparciem cara Borysa III, dokonały w czerwcu 1923 roku przewrotu. Partia komunistyczna zachowała wobec przewrotu neutralność, interpretując go karkołomnie jako starcie burżuazji miejskiej z burżuazją wiejską. Nowy rząd profesora ekonomii Aleksandra Cankowa zrazu tolerował działalność zemeldelców i komunistów, ale w końcu zdelegalizował kompartię. Podżegana przez III Międzynarodówkę – w tym przez personę nr 2 Kominternu, Bułgara Wasyla Kołarowa – Bułgarska Partia Komunistyczna we wrześniu zeszłego roku wywołała wespół z zemeldelcami i anarchistami powstanie antyrządowe. Armia utopiła je we krwi – już po jego upadku żołnierze zamordowali ponad 4 tys. powstańców. Przywódcy powstania – Wasyl Kołarow, Gawrił Genow i Georgi Dymitrow – jeszcze przed jego upadkiem dali nogę do Jugosławii.

Po upadku powstania Petyr Zadgorski oficjalnie opuścił Bułgarską Partię Komunistyczną i oddał się wyłącznie służbie Bogu. Wytrzymał niespełna rok i zaczął spotykać się z partyjnymi kompanami, i gadać o polityce. W grudniu zeszłego roku Zadgorski, wysłuchując żali działacza Frakcji Rewolucyjnej bułgarskiej kompartii Dymitra Hadżidimitrowa „Mitreto”, że coraz trudniej jest znaleźć kryjówkę na broń i materiały wybuchowe, zaproponował mu, by partyjny trotyl ukryć na strychu katedry, której jest dzwonnikiem.

Z takim pomysłem nie mógł trafić lepiej.

Po klęsce powstania wrześniowego represje rządu prof. Cankowa rozgromiły Bułgarską Partię Komunistyczną – liczba jej członków spadła z 38 tys. przed wybuchem walk do 25 tys. po upadku powstania. Ale nawet te pozostałe 25 tys. jest w większości zdezorientowane, zastraszone, nastawione na przetrwanie tylko. Ton w nielegalnym ruchu komunistycznym narzuca w tej sytuacji Frakcja Rewolucyjna bułgarskiej partii, także dlatego że kieruje nią charyzmatyczny konspirator o wielkim autorytecie w podziemiu Kosta Jankow. Jego matka była siostrą Rainy Popgeorgijewej z Panagiuriszte, która w kwietniu 1876 roku uszyła legendarny sztandar powstańcom bułgarskim, walczącym przeciw władzy tureckiej – a powstanie to, choć bestialsko utopione we krwi przez Turków, stało się początkiem odrodzenia państwowości bułgarskiej. Ojciec Kosty Jankowa zginął jako wojewoda macedoński; sam Kosta zaś jest chrześniakiem Dymitra Błagojewa, legendarnego twórcy bułgarskiej partii socjaldemokratycznej, która przed 6 laty przeobraziła się w partię komunistyczną.

Frakcja Rewolucyjna Kosty Jankowa działa bezwzględnie – do lasów wysyła tworzone z członków partii oddziały partyzanckie, w zeszłym zaś roku stworzyła bułgarską wersję sowieckiej Czeka. Bułgarscy czekiści działają w podziemiu, ale równie krwawo jak ich bolszewiccy koledzy u steru sowieckiej władzy. Jaczejka Kosty Jankowa zaczęła od wykonywania, drogą zamachów, rzecz jasna, wyroków sądów partyjnych, ale szybko zajęła się terrorem bez choćby formalnej pieczątki konspiracyjnych komunistycznych sądów.

Jesienią zeszłego roku szefostwo Frakcji Rewolucyjnej postanowiło zadać władzom państwa wielki, decydujący cios – wysadzić elitarny, francuskojęzyczny Union Club w Sofii, miejsce spotkań ministrów, członków Ligi Wojennej, która wsparła prawicowy zamach stanu i rządy prof. Cankowa, generalicji, kulturalnej elity stolicy Bułgarii. Jeden z pracowników personelu klubu był członkiem Frakcji Rewolucyjnej – gdy jednak został zwolniony, sprawa wniesienia materiałów wybuchowych do Union Clubu zaczęła się ślimaczyć, bez widoków na pomyślne zakończenie. W tej sytuacji kierownictwo Frakcji zajęło się planowaniem wysadzenia gmachu parlamentu, w czasie gdy będzie w nim obradować większość parlamentarna popierająca rząd Cankowa. Ale znów – nie ma komu wnieść wielkiej bomby z opóźnionym zapłonem do dobrze strzeżonego budynku.

O wielkim zamachu, likwidującym w potężnej eksplozji całe kierownictwo państwowe Bułgarii, a najlepiej, przy okazji, także kulturalne elity kraju, marzą także odsunięci od władzy ludowcy zamordowanego Aleksandra Stambolijskiego. Ludowcy zamierzają wysadzić świątynię-pomnik: cerkiew św. Aleksandra Newskiego.

Dymitr Hadżidimitrowow „Mitreto”, któremu pod koniec ubiegłego roku dzwonnik Zadgorski zaproponował przechowanie trotylu na strychu bazyliki Sveta Nedelja, wie o tajnych przygotowaniach Frakcji Rewolucyjnej do zamachu na Union Club. Z kartezjańską precyzją „Mitreto” dochodzi do wniosku, że skoro trotyl znajdzie się już na strychu cerkwi, to odpalenie go nie powinno być wielkim problemem. A skoro cerkiewny strych jest strychem samej bazyliki, to wyczekanie na moment, w którym na nabożeństwie pojawi się cała elita kraju, nie zajmie wiele czasu. Ot, i przepis na wielki, przełomowy zamach gotowy!

 „Mitreto” pod byle pretekstem przekonuje dzwonnika Zadgorskiego, by pokazał strych także koledze. Kolega „Mitreto” to w rzeczywistości szef sofijskiej komórki terrorystycznej Frakcji Rewolucyjnej Petyr Abadżijew.

Po lustracji strychu Abadżijew wydał rozkaz, by natychmiast rozpocząć przygotowania do wielkiego wybuchu.

Przez 4 miesiące, od grudnia zeszłego roku do marca, i Zadgorski, i pomagający mu we wnoszeniu do cerkwi materiałów wybuchowych Asen Pawłow oraz Petyr Abadżijew dźwigają na strych cerkwi trotyl i melinit – w malutkich, niezwracających niczyjej uwagi pakunkach przygotowywanych w zakonspirowanym lokalu partyjnym w pobliżu Swetoj Nedelji. Bułgarska kompartia wyznaje zdrową zasadę, że prócz miłości do proletariatu konspiratorów nieźle motywuje gotówka. Za każdą wniesioną na strych paczuszkę Zadgorski otrzymywał niemałe wynagrodzenie – 1000 lewa. W sumie, za wnoszenie trotylu i melinitu, zarobił 11 tys. lewa. Gotówkę wypłacał mu Marko Fridman, jeden z kasjerów Frakcji Rewolucyjnej. Fridman opłacał, wedle wskazówek Kosty Jankowa, także partyjnych konspiratorów przygotowujących zamach w cerkwi – w sumie wyszło, że każdy z nich, kawalerów, dostał po 3 tys. lewa; żonaci dostawali wypłaty wedle liczby osób w rodzinie. Sam Fridman wypłacał sobie 5 tys. lewa miesięcznie – umiarkowanie, jeśli zważyć, że miesięcznie wydawał konspiratorom przygotowującym zamach 400 tys. Pieniądze te szły ze Związku Radzieckiego do Wiednia, gdzie mieściło się emigracyjne kierownictwo Bułgarskiej Partii Komunistycznej, a stamtąd, przez zieloną granicę, do Sofii.

Terrorysta Abadżijew wyznaje zasadę, że równie skutecznie jak miłość do proletariatu i pieniądze do konspiracji motywuje strach. Dlatego zagroził dzwonnikowi Zadgorskiemu, że jeśli w sprawie zamachu się rozmyśli – zginie. Nie były to czcze pogróżki – Abadżijew od początku przygotowań zamierzał bezpośrednio po wybuchu zlikwidować Zadgorskiego. Żiwko Dinow, który oficjalnie ma ubezpieczać Zadgorskiego i Petrowa „Wasko” po zamachu i ukryć ich w konspiracyjnym lokalu partii, w rzeczywistości ma w tym lokalu zastrzelić naiwnego dzwonnika.

Kierowanie przygotowaniami do wielkiego zamachu szybko przejął z rąk Petyra Abadżijewa sam Kosta Jankow. I to on wymyślił, że nie ma sensu czekać, aż ofiary zechcą się zejść w cerkwi, lecz trzeba je tam wszystkie naraz zwabić.

Jak?

Jankow znalazł odpowiedź. Jeśli zabić odpowiednio ważną osobistość państwową, to jej pogrzeb na pewno odbędzie się w cerkwi Sweta Nedelja, do której musi manifestacyjnie przybyć śmietanka polityczna państwa.

Pod koniec grudnia zeszłego roku Kosta Jankow zawiadomił o wnoszeniu materiału wybuchowego, i o pomyśle wielkiego zamachu, 2 członków Biura Wykonawczego KC partii – sekretarza ds. organizacyjnych KC Iwana Manewa i sekretarza politycznego KC Stanke Dimitrowa.

Politruk Dimitrow natychmiast zapalił się, że wielki zamach mógłby stać się początkiem wielkiego ludowego powstania przeciw władzy Cankowa. Trzeźwiejszy odeń organizator Manew w wybuch powstania mocno powątpiewał, ale za wybuchem w cerkwi był jak najbardziej.

Ostatnia paczuszka materiału wybuchowego wylądowała na strychu Svetoj Nedelji miesiąc temu, 15 marca. Tego dnia Petyr Abadżijew i jego pomocnik Asen Pawłow dokonali oględzin strychu cerkwi. Potem Abadzijew spotkał się z członkami sztabu bojowego Frakcji Rewolucyjnej: Iwanem Minkowem, bratem znanego pisarza, i Dymitrem Złatarewem. Minkow jest kapitanem saperów i z podręcznikiem saperów w ręku zaplanował zamach: bomba musi powalić główną kolumnę cerkwi, podtrzymującą wielką cerkiewną kopułę, gdyż to pod nią odbędzie się nabożeństwo żałobne; pod nią stać muszą i trumna, i honorowi żałobnicy. Żeby zaś główną kolumnę powalić, trzeba na strychu wydrążyć w niej jamę i wypełnić ją materiałem wybuchowym. Skoro zaś melinitu i trotylu jest tak dużo, eksplozja jednego zapalnika mogłaby rozrzucić ładunek wybuchowy i wielokrotnie osłabić eksplozję. Minkow zaprojektował więc aż 5 zapalników i 5 mających je odpalić lontów. By zaś wszystkie lonty dopaliły się dokładnie w tym samym momencie i nie rozrzuciły głównej miny, wszystkie mają mieć dokładnie po 1,5 m długości, a ich końce powinny być zanurzone w naczyniu ze spirytusem. Podpalenie spirytusu spowoduje podpalenie, idealnie w tym samym momencie, końcówek lontów.

Na podpalającego spirytus szefowie Frakcji Rewolucyjnej wyznaczyli Nikołę Petrowa „Wasko”. Przed kilkoma dniami „Wasko” przedstawiony został dzwonnikowi Zadgorskiemu w sofijskiej piwiarni Radość.

Ofiarę, która ma spocząć w trumnie obok głównej kolumny cerkwi, wybrał Kosta Jankow. Wybór padł na Władimira Naczewa, naczelnika Społecznego Bezpieczeństwa – policji politycznej rządu Cankowa.

Jankow, zdając sobie sprawę ze skutków udanego zamachu, przezornie zgłosił jego projekt do akceptacji przez Biuro Polityczne KC kompartii. Większość z 11 członków Biura była za, kilku dyplomatycznie kluczyło z jasną odpowiedzią – żaden nie był przeciw.

Przed 3 tygodniami wydawało się, że wielki zamach wziął w łeb. Policja polityczna odkryła partyjny lokal w mieszkaniu na ul. Rusałki 3. W kotle aresztowano 2 działaczy komunistycznych – jednym z nich był przygotowujący wybuch w cerkwi Asen Pawłow. Nie wysypał on, w ciężkim śledztwie z torturami, sprawy wielkiego zamachu, ale policja dowiedziała się o przygotowaniach do zamachu na naczelnika Społecznego Bezpieczeństwa. Władimir Naczew otrzymał ochronę policyjną, która wykluczała skuteczny zamach.

Sztab Frakcji Rewolucyjnej wybrał na przynętę gen. Konstantina Georgijewa, przewodniczącego sofijskiej organizacji koalicji rządowej Porozumienie Demokratyczne. Zamachu dokonać mieli Atanas Todowiczin i Żiwko Dinow. Szefowie Frakcji Rewolucyjnej zapowiedzieli im, że liczy się każda godzina – gen. Georgijew musi zginąć najpóźniej wieczorem we wtorek przed Wielkanocą. Jeśli ten termin przeżyje, obaj zamachowcy muszą koniecznie, rankiem w Wielką Środę, zabić prof. Kulewa.

Ale ofiara rezerwowa ma szczęście: Todowiczin i Dinow oddali śmiertelne strzały do gen. Georgijewa we wtorek o 20.00, po nabożeństwie w cerkwi Svetoj Siedmoczislenicy. Bojowcy Frakcji natychmiast zawiadomili o sukcesie swego szefa Kostę Jankowa. Akurat rozmawiał on w tym momencie z działaczami zdelegalizowanej partii ludowej Nikołajem Petrini i Iwanem Perczemlijewem, z którymi komuniści utrzymują podziemne kontakty. Petrini wiedział o planowanym zamachu, więc Jankow nie musiał mu wiele tłumaczyć – wystarczyła rada, by czołowi ludowcy co najmniej przez najbliższe 10 dni nie wychylali nosa ze swych konspiracyjnych kryjówek.

Ale tego samego dnia kiedy bojowcy Frakcji zastrzelili ofiarę-przynętę gen. Georgijewa, na przełęczy Arabakonak, w masywie zachodniej Starej Planiny, bułgarscy anarchiści dokonali zamachu na przejeżdżającego tą strategiczną drogą cara Borysa III. 2 funkcjonariuszy z otoczenia cara zginęło, lecz sam monarcha ocalał, nie odniósł nawet poważniejszych obrażeń. Władze nie odwołały co prawda uroczystości żałobnych w cerkwi Sveta Nedelja, ale było jasne, że sam car na nich się już nie pojawi.

Kosta Jankow nie ma jednak zamiaru się cofać.

Dziś rano ludzie Frakcji Rewolucyjnej roznoszą do domów sofijskich oficjeli pięknie wydrukowane (w konspiracji) zaproszenia nieistniejącego Towarzystwa Oficerów Rezerwy na popołudniową panichidę.

Na strychu, obok bomby w głównej kolumnie, czai się Nikoła Petrow „Wasko” z pudełkiem zapałek i butelką spirytusu w kieszeni.

W porze obiadowej w Svetoj Nedelji zjawia się ekipa sofijskiej policji, by sprawdzić, czy w cerkwi jest bezpiecznie. Agent Ilija Angełow chce wejść na górę i przeszukać strych, ale drogę zastępuje mu Zadgorski i mówi, że strych sam już sprawdził. Dzwonnik bazyliki to persona poważna – agent Angełow wraca do reszty policjantów.

O 15.00 żałobnicy wnoszą do cerkwi otwartą trumnę z okadzonymi już zwłokami gen. Georgijewa. Stawiają ją pod główną kolumną. Trumnę obok głównej kolumny otacza gęsty tłum najważniejszych dygnitarzy państwowych – są ministrowie rządu, jest premier Cankow, są posłowie stronnictwa rządowego, generalicja, oficerowie garnizonu sofijskiego. I tłum wiernych, ciekawskich, pchających się do trumny i szerokiego kręgu najwyższych dostojników. Cerkiew otacza podwójny kordon żołnierzy.

Dzwonnik Zadgorski daje sygnał ukrytemu na strychu Nikole Petrowowi „Wasko”, że już czas. „Wasko” otwiera butelkę, wlewa spirytus do naczynia, zapala zapałkę i rzuca w spirytus.

Tymczasem ścisk dygnitarzy wokół trumny pod główną kolumną jest tak wielki, tłum wiernych napierający na główne drzwi do cerkwi tak zdeterminowany, że prowadzący nabożeństwo żałobne prawosławny władyka Stefan każe przesunąć trumnę spod głównej kolumny bliżej ołtarza. Ministrowie i dygnitarze w ślad za trumną także znacznie odsuwają się od podstawy głównej kolumny.

Żałobnicy w skupieniu odmawiają Psalm 91., opisujący szczęście duszy żyjącej zgodnie z przykazaniami Bożymi.

 „Wasko” dość spiesznie schodzi ze strychu. Widząc to, do bocznych drzwi rusza za nim także Zadgorski. Na bulwarze Klementina obaj skręcają ku ul. Ławele, gdzie ma na nich czekać samochód. Ale żadnego samochodu nie ma. Zdezorientowany Zadgorski idzie dalej, aż do rogu bulwaru Klementina i ulicy Car Samuił. Wtedy dochodzi doń potężny, głuchy huk eksplozji.

O 15.23 bomba eksploduje. Metropolita Stefan jest pewien, że to trzęsienie ziemi – cebula głównej kopuły cerkwi po prostu wzlatuje nad jego głową w niebo. Fala uderzeniowa przewraca kordon żołnierzy otaczających świątynię. Kopuła unosi się nad głową metropolity, ale po chwili opada w dół, do wnętrza zatłoczonej katedry. Przygniata stłoczone tłumy wiernych, wyrzuca w niebo ogromny obłok białego pyłu. Pod gruzami ginie od razu 134 żałobników, w tym 3 posłów, 10 generałów, 26 oficerów. Ranne są 343 osoby, w tym premier Cankow, minister spraw wewnętrznych Rusew, zastępca przewodniczącego parlamentu Boris Wazow, metropolita Stefan, przewodniczący prorządowej większości parlamentarnej Andriej Liapczew, minister spraw wojskowych gen. Wyłkow.

W ciągu godzin po zamachu umiera ponad 100 rannych.

Prof. Cankow spotyka się ze swoimi ministrami w gmachu Rady Ministrów. Ogłaszają, od północy, stan wojenny. Ale policja i armia nie czekają na papierowe ukazy. Już wieczorem zaczynają się aresztowania działaczy lewicy i postępowych intelektualistów, tortury, egzekucje. Trzeba ledwie 2 dni, by liczba zamordowanych przeciwników reżymu Cankowa przekroczyła liczbę ofiar wielkiego zamachu.

Dzwonnik Zadgorski skręca w ul. Car Samuił i tam, niespodziewanie, wpada na Petyra Abadżijewa. Szef sofijskiej organizacji Frakcji Rewolucyjnej odprowadza dzwonnika do mieszkania konspiracyjnego, w którym ukrywają się komuniści Dimiter Daskałow i Błagoj Kamburow. Abadżijew wychodzi, obiecując rozdygotanemu dzwonnikowi, że za parę godzin wróci z zagranicznym paszportem dla niego.

W powszechnym bałaganie jaczejka Frakcji Rewolucyjnej zapomina o planie natychmiastowego zastrzelenia Zadgorskiego zaraz po zamachu. Wieczorem Abadżijew nie zjawia się, Daskałow i Kamburow wychodzą. Opuszczony przez wspólników Zadgorski rano idzie do siostry i w asyście szwagra oddaje się w ręce policji.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

15 kwietnia 1912 roku zatonął niezatapialny, jak o nim sądzono, największy ówczesny transatlantyk „Titanic”. Oto opis W. Kalickiego:

20 minut przed północą delikatny wstrząs, potem krótki, niezbyt głośny dźwięk, przypominający piłowanie metalu, uświadamiają 2 marynarzom na stanowiskach obserwacyjnych, że „Titanic”, jeden z największych, a na pewno najbardziej luksusowy transatlantyk z 1320 pasażerami i 890 członkami załogi na pokładzie, zderzył się z górą lodową. Gigantyczna góra z 2 szczytami rozpruła bok statku na długości kilkudziesięciu metrów. Żaden z będących na służbie oficerów i marynarzy nie podejrzewa nawet, że „Titanicowi” mogłoby grozić coś poważniejszego.

Kapelmistrz orkiestry pokładowej 33-letni skrzypek Wallace Hartley orientuje się, że zdarzyło się coś niezwykłego. 8-osobowa orkiestra nie jest częścią załogi liniowca. Na zamówienie armatora „Titanica” skompletowała ją firma Black z Liverpoolu z najlepszych muzyków, grających na innych wielkich statkach pasażerskich i w brytyjskich pubach. Każdy z muzyków zna na pamięć 350 utworów z oficjalnego śpiewnika White Star Line. Na „Titanicu” orkiestra rzadko grywa w pełnym składzie. Zwykle występowała podzielona na kwintet pod batutą Hartleya i na trio w składzie: fortepian, wiolonczela i skrzypce. Kwintet grywał w porze podwieczorku, po kolacji i podczas nabożeństwa w pomieszczeniach I klasy, zaś do obowiązków tria należało występowanie w salonie obok Café Parisien oraz w jadalni II klasy. Wieczorami muzycy zamieniali marynarki niebieskie na białe i w rozmaitych składach dawali recitale w palmiarni i w salonach.

Hartley, szykujący się wraz z innymi muzykami do snu w nieoznakowanej kabinie w rufowej części pokładu E, w której zakwaterowana jest orkiestra, wychodzi na wyższe pokłady, by rozeznać się w sytuacji. Stewardzi, pukający do drzwi kabin i wzywający do wyjścia na pokład, nie pozostawiają wątpliwości, że stało się coś niepokojącego. Kapelmistrz pamięta o swoich obowiązkach – ma dbać o dobry nastrój pasażerów. Wraca pędem na dół, do kabiny muzyków. Po chwili wszyscy, w wizytowych marynarkach, wybiegają z instrumentami na korytarz pokładu E i biegną na górę.

20 minut po północy kpt. Edward John Smith kończy inspekcję statku. Już wie, że „Titanic” musi zatonąć. Stary, doświadczony kapitan jest załamany. Podobnie jak konstruktorzy statku, jego budowniczowie, cała załoga i wszyscy pasażerowie, był przekonany, że „Titanic” jest niezatapialny. Wie, że miejsc w szalupach nie starczy nawet dla połowy ludzi na pokładzie. Gdy zawiodła najnowsza technika, kapitanowi pozostaje liczyć na poczucie honoru i obowiązku oficerów i marynarzy. I na zdolność do poświęceń oraz stoicki spokój w obliczu śmierci pasażerów wychowanych w ideałach epoki edwardiańskiej.

Mjr Arthur Peuchen, przedsiębiorca z Toronto, po krótkim rekonesansie przeprowadzonym na górnych pokładach wraca do swej kabiny. Ubiera się starannie, wciągając kilka warstw ciepłych ubrań. Ostatni raz rzuca okiem na małą cynową szkatułkę leżącą na stoliku. Spoczywa w niej bajeczna fortuna: 200 tys. dolarów w obligacjach i 100 tys. w uprzywilejowanych akcjach. Major szkatułkę zostawia na stoliku; zabiera ze sobą 3 pomarańcze.

Najbogatszy pasażer na pokładzie „Titanica”, 48-letni płk John Jacob Astor, którego osobisty majątek szacowany jest na 100 mln dolarów, nie opuszcza swej 18-letniej ciężarnej żony. Zabiera ją z lodowatego zimna pokładu szalupowego do sali gimnastycznej. Oboje siadają na koniu gimnastycznym. By odwrócić jej uwagę od niepokojących przygotowań do opuszczenia statku, wyjmuje z kieszeni scyzoryk, rozcina swoją kamizelkę ratunkową i pokazuje, co jest w środku.

Na pokładzie szalupowym pani Vera Dick z ociąganiem wkłada kamizelkę. Widząc to, nieznajomy dżentelmen z uprzejmym uśmiechem zachęca ją: „Proszę, niech pani przymierzy – to ostatni krzyk mody! Wszyscy to noszą”. Potem pomaga wiązać taśmy.

Kpt. Smith wydaje rozkaz, by w eter wysłać wezwanie pomocy. Parę minut później, na żądanie II oficera Charlesa Lightollera, zezwala na załadowanie kobiet i dzieci do łodzi ratunkowych i opuszczenie ich na wodę. Ale nikt nie kwapi się do zimnych, odkrytych łodzi – rzęsiście oświetlony „Titanic” stoi spokojnie na gładkim jak stół oceanie i tłumy pasażerów na górnych pokładach nie wierzą, że coś serio mogłoby mu zagrażać.

Muzycy pod wodzą Wallace’a Hartleya rozkładają instrumenty w salonie I klasy. Hartley podaje numer melodii – to żywy, wesoły ragtime. Ponad pokładami niosą się takty standardów: Great Big Beauty Doll, Can’t You Hear Me, Caroline?, Moonlight Bay.

Po prawej stronie pokładu szalupowego ktoś z tłumu patrzącego na wchodzące do łodzi kobiety woła: „W pierwszej kolejności bierzcie nowożeńców!”. Odtąd do kolejnych szalup wpuszczani są także młodzi, którym katastrofa przerwała miodowy miesiąc.

Na dole, w zalewanych w coraz szybszym tempie kotłowniach i maszynowni, trwa zajadła walka o utrzymanie w akcji najważniejszych urządzeń statku. Żaden z palaczy i mechaników nie próbuje uciekać. Z poświęceniem rozrzucają, gaszą paleniska, by zbliżająca się do nich woda nie spowodowała eksplozji, uruchamiają prądnice awaryjne, pompy, wyłączają niepotrzebne już ogromne wentylatory. Marynarze świetnie rozumieją, że gdyby prądnice przestały działać i statek pogrążył się w ciemnościach, wśród pasażerów wybuchłaby katastrofalna w skutkach panika. Gdy wreszcie pęka jedna z grodzi i do kotłowni wdziera się ściana wody, mechanik Harvey wola do kolegów, by uciekali, a sam wraca po drugiego mechanika, Shepherda, który parę chwil wcześniej złamał nogę. Obaj giną w odmętach.

Statek przechyla się na prawą burtę, na dziób. Sternik Rowe wystrzeliwuje białe rakiety – wezwanie pomocy. Teraz pasażerowie pojmują wreszcie, że „Titanic” jest zagrożony. Przy łodziach robi się tłoczno. Mężowie odprowadzają żony do szalup, żegnają je i znikają w tłumie pasażerów na pokładzie. W każdej z opuszczanych łodzi jest jeszcze wiele miejsca, ale mężczyźni pozostają na statku. Pani Douglas woła z szalupy: „Walter, musisz pójść ze mną!”. Mąż odpowiada jej: „Nie, muszę być dżentelmenem”, i wraca na pokład.

Chłopcy w wieku szkolnym traktowani są jak mężczyźni – zostają na pokładzie. Kiedy małoletni Alexander Compton słyszy, jak jego matka odmawia wejścia do łodzi z córką Sarą, ale bez niego, prowadzi ją do szalupy nr 14 i strofuje: „Mamo, nie szalej! Ty i Sara wsiadacie do łodzi, ja będę się o siebie martwił sam”.

Panowie w najdziwniejszych strojach, w piżamach albo we frakach i kapciach, z galanterią odprowadzają swe żony i znajome do szalup. Ustępują sobie przy tym wzajem miejsca, przepraszają za tłok. Mjr Archibald Butt, doradca wojskowy amerykańskiego prezydenta Tafta, odprowadza do łodzi panią Marie Young, przed laty nauczycielkę muzyki prezydenta Theodora Roosevelta. Usadowiwszy ją, starannie otula kocem, uchyla kapelusza, życzy powodzenia i wraca w tłum na pokładzie.

Dziób „Titanica” pogrąża się coraz głębiej w morzu, powiększa się złowrogi przechył. Wśród tłumów na górnych pokładach narasta niepokój. Kapelmistrz Hartley wyprowadza orkiestrę na pokład, przed salę gimnastyczną, by podnieść pasażerów na duchu. Dalej gra ragtime’y, dołącza fokstroty i walce. Pianiści Taylor i Brailey, pozbawieni swoich instrumentów, wybijają obcasami rytm.

Do szalupy nr 8 wchodzi pani Ida Straus. Po chwili rozmyśla się i mówi do stojącego na pokładzie męża Isidora: „Przeżyliśmy razem tyle lat, zostanę z tobą”. Ich znajomi, płk Archibald Gracie i Hugh Woolner, namawiają ją, by została w łodzi, ale pani Straus nie zmienia decyzji. Woolner namawia pana Strausa: „Jestem pewien, że nikt nie będzie miał nic przeciwko temu, że do łodzi wsiądzie jeden starszy dżentelmen”. Straus odpowiada z niesmakiem: „Nie wejdę przed innymi mężczyznami”. Państwo Straus wracają na pokład i siadają na leżakach. Trzymając się za ręce, czekają na koniec.

O 1.30 na pokład szalupowy wychodzi amerykański magnat stalowy Benjamin Guggenheim. Po raz pierwszy tej nocy pojawił się tam godzinę temu, w ciepłych swetrach i kamizelce ratunkowej. Na włożenie ich namówił go jeden ze stewardów. Teraz Guggenheim i jego osobisty sekretarz Victor Giglio ubrani są na powrót we fraki, wizytowe koszule, nienagannie zawiązane muszki. Całkowicie spokojny Guggenheim wzywa stewarda Johnsona i prosi o przekazanie wiadomości żonie, która jest już w jednej z szalup: „Skoro w łodziach brak jest miejsc dla kobiet i dzieci, chcę tu zostać i zachować się, jak na mężczyznę przystało. Nie chcę umierać jak bydlę. Żadna kobieta nie może zostać na pokładzie tego statku tylko dlatego, że Ben Guggenheim okazał się tchórzem. Włożyliśmy to, co mamy najlepszego, i jesteśmy przygotowani, aby pójść na dno jak dżentelmeni”.

Załoga „Titanica” z zimną krwią wykonuje swoje obowiązki pośród narastającego chaosu. 5 urzędników pocztowych, 2 Anglików i 3 Amerykanów, zalewanych przez wodę przenosi 45-kilogramowe worki z pocztą do kolejnych pomieszczeń. Mimo wezwań do ratowania się przez 2,5 godziny heroicznie walczą o uratowanie poczty i idą na dno razem ze statkiem.

Niektórym z pasażerów puszczają w końcu nerwy: próbują wdzierać się do łodzi. Pilnujący porządku oficerowie brutalnie wywlekają ich na pokład.

O 2.00 w nocy kapelmistrz Hartley zarządza, by członkowie orkiestry włożyli kamizelki i przeszli do wejścia na wielką klatkę schodową. Po odegraniu kilku melodii mówi kolegom, że spełnili obowiązek i mogą już zająć się sobą. Muzycy zostają i grają dalej. Obaj pianiści nie opuszczają ich.

Dziób transatlantyku zanurza się coraz głębiej. 1,5 tys. zdesperowanych ludzi, dla których zabrakło miejsca w łodziach, przesuwa się w stronę rufy. Muzycy wdrapują się na dach sali klubowej I klasy. Hartley stuka smyczkiem w pudło skrzypiec. Orkiestra gra hymn Nearer My God to Thee (Bliżej do Ciebie, mój Boże). Jego dźwięki słychać coraz słabiej w huku pękających pod naporem wody grodzi idącego na dno statku.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

13 kwietnia 1931 roku rozstrzygała się w Warszawie sprawa zamachu bombowego na sowieckie poselstwo. Dziwna sprawa, dziwny proces. Oto jak o całej sprawie pisze W. Kalicki:

Krótko przed 11.00 w drzwiach wypełnionej szczelnie publicznością największej sali rozpraw VIII Wydziału Karnego Sądu Okręgowego w Warszawie pojawiają się policjanci. Funkcjonariusze prowadzą łysawego mężczyznę koło czterdziestki. Podsądny wygląda odstręczająco: przerzedzone blond włosy ma zaczesane w dziwaczny ząbek, nalana, niesympatyczna twarz nieustannie wykrzywiona jest w osobliwym grymasie ni to pogardy, ni to oburzenia. Ale najbardziej niesamowite są jego oczy: jedno nieruchome, jakby martwe, patrzy na wprost, drugie zaś, skierowane w bok, co chwila kurczy się w nerwowych tikach. Prowadzony przez policjantów mężczyzna odziany jest w niechlujny tabaczkowy garnitur i niepasujcy do niego granatowy krawat.

To Jan Polański, sprawca zamachu bombowego na sowieckie poselstwo w Warszawie.

26 kwietnia zeszłego roku na 11. komisariacie policji państwowej zjawił się Wincenty Kaczyński, pomocnik dozorcy domu przy Poznańskiej 17. Kaczyński poinformował policjantów o osobliwym odkryciu – z 4. piętra klatki schodowej jego kamienicy biegnie drut do wnętrza jednego z kominów przyległego budynku nr 15, w którym mieści się poselstwo Związku Socjalistycznych Republik Radzieckich. Na Poznańską niezwłocznie udali się nadkomisarz Jan Androchowicz, starszy przodownik Skrzypkowski i przodownik Słomczyński. Gdy przed kamienicę dotarli także sędzia śledczy, prokurator i komisarz rządu – rzecz przecież dotyczyła przedstawicielstwa obcego państwa – policjanci wkroczyli do kamienicy nr 17. Na ostatnim półpiętrze odkryli leżący tuż obok wejścia na strych zwój przewodu elektrycznego. Jeden jego koniec przerzucony był przez barierkę schodów, drugi zaś biegł do dymnika i dalej, na dach. Gdy policjanci weszli na dach, za dymnikiem odkryli drewnianą skrzynkę stojącą na desce. Przewód niknął w skrzynce, wychodził z jej drugiego końca i niknął w jednym z kominów kamienicy nr 15. Z komina tego wystawał także koniec mocnego konopnego sznura.

We wnętrzu skrzynki policjanci odkryli mechanizm zegarowy.

Podejrzewając, że w środku komina może znajdować się bomba, nadkomisarz Androchowicz wezwał pirotechnika ze szkoły zbrojmistrzów w warszawskiej Cytadeli.

Pirotechnik wyciągnął parę metrów sznura i poczuł, że na końcu znajduje się duży ciężar. Jednak po chwili sznur zerwał się i tajemniczy ciężar runął na dno przewodu kominowego.

Policjanci przestudiowali plan kamienicy nr 15 i w kotłowni sowieckiego poselstwa rozkuli ścianę, za którą powinno znajdować się dno przewodu kominowego. Trafili bezbłędnie – na dnie znaleźli cylindryczną stalową butlę ważącą 15 kg. W jej wnętrzu pirotechnik znalazł czarny proch strzelniczy i zapalnik elektryczny zbudowany z 2 porcelanowych rurek.

Dalsze badania pirotechniczne wykazały, że bombę skonstruowano tak nieudolnie, że nie mogła eksplodować.

Śledztwo początkowo tkwiło w miejscu. Nikt nie widział sprawców. W ogóle mieszkańcy kamienicy nr 17 nie dostrzegli w kwietniu niczego niepokojącego ani osobliwego. Przełomem okazał się niepozorny dębowy kijek znaleziony na dachu oficyny budynku nr 17. Mógł go tam rzucić każdy, ale policjantów zainteresował jego nietypowy kształt – kijek miał przekrój kwadratu. Takich kijków używają introligatorzy; nazywają je szpaltami. Wywiadowcy przesłuchujący właścicieli zakładów introligatorskich ustalili, że krótko przed Wielkanocą do pracowni introligatora Rudolfa Zallbacha przy Pięknej zgłosił się jakiś mężczyzna, który prosił o wynajęcie mu pokoju. W nocy z Wielkiego Piątku na Wielką Sobotę nieznajomy wrócił do pracowni ze zwojem drutu elektrycznego i poprosił o jakiś kijek, by drut nań nawinąć. Zallbach dał mu starą szpaltę introligatorską. Przy nawijaniu drutu mężczyźnie pomagał sublokator introligatora.

W Niedzielę Wielkanocną o 9.00 nieznajomy wyszedł ze sporą walizką i więcej się u Zallbacha nie pojawił.

Śledztwo ruszyło z kopyta. Policja szybko ustaliła, że nieznajomym lokatorem był Jan Polański, ostatnio zamieszkały w Grodnie. Był tam nauczycielem języka niemieckiego i agronomii, ale życiorys miał dużo barwniejszy. W czasie I wojny światowej dosłużył się w armii austriackiej stopnia kapitana artylerii. Walczył pod gen. Tadeuszem Rozwadowskim. W 1918 roku zdezerterował wraz z dowodzoną przez siebie baterią i przeszedł na stronę bolszewików. W walkach przeciw oddziałom austriackim został wzięty do niewoli. Jako dezerter osadzony został w twierdzy. Koniec wojny przyniósł mu wolność. Polański ożenił się z poznaną w Grazu Polką, katoliczką, którą po ślubie nakłonił do przyjęcia prawosławia. O żonę ani o dziecko nie troszczył się jednak. Po otwarciu sowieckiego poselstwa we Wiedniu Polański nieoczekiwanie objawił się w nim jako attaché wojskowy ZSRR. Jego status dyplomatyczny musiał być jednak niejasny, gdyż w 1923 roku władze austriackie na mocy dekretu repatriacyjnego odesłały Polańskich do sowieckiej Rosji. Stamtąd dwukrotnie przedostawali się oni przez zieloną granicę do Polski. W marcu 1924 roku polskie władze aresztowały Polańskiego pod zarzutem działalności szpiegowskiej. Niewiele jednak mogły mu udowodnić i po odsiedzeniu 13 miesięcy za kratkami, lecz bez wyroku, wyszedł na wolność.

W trakcie śledztwa policja ustaliła, w których sklepach w Grodnie Polański kupował skrzynkę drewnianą znalezioną na dachu sowieckiego poselstwa, kabel elektryczny, mechanizm zegarowy. Tylko samego zamachowca nie można było odszukać.

Wytropiono go w końcu w Jugosławii. Sąd w Belgradzie przychylił się do wniosku ekstradycyjnego polskiego sędziego śledczego ds. szczególnej wagi. Polański został odesłany do Warszawy i stanął przed sądem.

Prokurator domaga się zastosowania w jego przypadku artykułu 15 przepisów przechodnich, który w wypadkach szczególnych pozwala sądowi na wymierzenie kary śmierci.

Oskarżony od pierwszego dnia procesu zachowywał się dziwnie. Najpierw usiłował zebrać do swej obrony zespół 12 najlepszych polskich adwokatów. Nikt nie miał pojęcia, po co mu – w skądinąd dowodowo nieskomplikowanej sprawie – aż tak wielki zespół obrońców ani co ciekawsze, kto miałby zapłacić honoraria tuzina adwokackich sław. Bo chyba nie prowincjonalny nauczyciel ze swej głodowej pensji?

Ostatecznie oskarżony zdecydował się skorzystać z usług znanych obrońców, braci Ostrowskich. Plotka niosła, że obiecali go bronić za darmo.

Sensacją pierwszego dnia procesu był wniosek obrońców o umorzenie sprawy. Dowodzili oni, że Polański nie jest obywatelem polskim, zaś wniosek ekstradycyjny wyraźnie stwierdzał, że nim jest. Zatem urzędowy wniosek zawierał nieprawdę, nie mówiąc już o tym, że żądanie polskich władz, by wydano im obywatela państwa trzeciego, jest po prostu nieporozumieniem.

Oskarżyciel wiceprokurator sądu apelacyjnego Jerzy Nisenson dowodził jednak, że niezawisły sąd jugosłowiański zgodził się z argumentacją strony polskiej, a poza tym sam oskarżony aż do rozpoczęcia procesu nie zgłaszał żadnych formalnych zastrzeżeń ani protestów. Sąd wniosek obrony odrzucił.

3 dni procesu nie zanudziły publiczności. Zadbał o to sam oskarżony. Na pytania oskarżyciela dawał odpowiedzi mętne i zazwyczaj sprzeczne. Nie potrafił wyjaśnić, skąd wziął pieniądze na nielegalny zakup czarnego prochu użytego w bombie, z czego zapłacił za zrobienie metalowego korpusu bomby, za kupno kabla, mechanizmu zegarowego i innych sprzętów. Plątał się w zeznaniach, gdy przyszło mu odpowiedzieć na pytanie, jakiego jest wyznania. Zaprzeczył, by był sowieckim attaché wojskowym w Wiedniu – utrzymywał, że jedynie prowadził sprawy prasowe poselstwa ZSRR.

W długich tyradach przekonywał, że do ZSRR wyjechał, chcąc jedynie przeprowadzić naoczne studia nad komunizmem. Przebywając krótko w ZSRR, przejrzał na oczy i pojął, że jest to ideologia zbrodnicza. Zamach miał być wedle niego tylko demonstracją, protestem przeciw zbrodniom bolszewików.

 – Jako chrześcijanin nie mógłbym swą bombą zabić ludzi, w ten sposób stałbym się taki jak komuniści – deklarował Polański.

Najczęściej jednak, obładowany grubymi plikami notatek, odczytywał z nich długie, niezborne tyrady o wartościach humanistycznych i komunistycznym nihilizmie. Ani sędzia, ani obrońcy nie byli w stanie przywołać go do porządku. Nieraz zresztą Polański, ku uciesze sali, głośno rugał swych adwokatów.

Teraz też publiczność z rozbawieniem obserwuje, jak oskarżony rozkłada przed sobą pliki kartek. Zapowiada się niezły spektakl.

Wchodzi trybunał: przewodniczący Jan Kozakowski oraz sędziowie Posemkiewicz i Rykaczewski.

O 11.00 przemówienie zaczyna prokurator Nisenson. Precyzyjnie obala wyjaśnienia oskarżonego. Zamach nie był – jak chce Polański – demonstracją wyższości kultury chrześcijańskiej nad bolszewicką, bo każdy, kto bombę znalazłby, musiał pomyśleć, iż nie wybuchła ona wskutek usterki technicznej, a nie z powodu moralnego przesłania zamachowca, dowodzi Nisenson. Prokurator domaga się najwyższej kary.

Widzowie na sali szepcą, że zamach z użyciem niewybuchającej bomby mógł być prowokacją sowiecką obliczoną na skompromitowanie rosyjskiej emigracji w Polsce. Nikt bowiem nie potrafi wiarygodnie wyjaśnić, jakim cudem kapitan artylerii nie był w stanie skonstruować sprawnej technicznie bomby.

Teraz czas na adwokatów. Obaj obrońcy przekonują, że oskarżony chciał jedynie wstrząsnąć sumieniem świata, obojętnego, że w moskiewskich piwnicach giną niewinne ofiary komunistycznego terroru. Publiczność ziewa.

Po replikach stron do głosu dochodzi oskarżony. W swoim ostatnim słowie, jak było do przewidzenia, krytykuje biegłych sądowych, prokuratora, sędziów, w końcu nawet swoich obrońców. Opowiada o sowieckim terrorze, o wartościach chrześcijańskich, o duchach, życiu pozagrobowym, przedstawia się jako patriota całej ludzkości, cytuje księgi święte i całkiem zwyczajne, nikomu na sali nieznane rozprawy. Sędzia Kozakowski, ratując się przed zaśnięciem zarządza przerwę. Ale potem niestrudzony Polański nadal opowiada swoje koszałki-opałki. Ani sąd, ani obrona nie są w stanie mu przerwać. Dopiero gdy oskarżony nieuważnym ruchem rozsypuje na podłodze stos swoich notatek, milknie i schyla się po kartki, sędzia Kozakowski przytomnie ogłasza koniec jego wystąpienia. Protesty Polańskiego nie zdają się na nic.

Po króciutkiej naradzie sąd ogłasza wyrok: 10 lat ciężkiego więzienia.

Sędzia jeszcze czyta uzasadnienie, gdy Polański nieoczekiwanie wyrywa zza poły marynarki spory drewniany krzyż. Błogosławi nim sąd i publiczność, krzycząc:

 – Oby Pan Bóg strzegł was i świat cały od krwawych katów!

Osłupiali widzowie czym prędzej zmykają z sali.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

12 kwietnia 1961 roku to ważna data dla podboju kosmosu przez człowieka. Tego dnia Jurij Gagarin przebywał w przestrzeni kosmicznej przez 108 minut. W. Kalicki tak opisuje tamto wydarzenie:

O 3.00 w nocy do tzw. domku gościnnego niedaleko od kosmodromu Bajkonur zachodzi Siergiej Pawłowicz Korolow, główny konstruktor radzieckiego programu lotów kosmicznych, genialny inżynier i organizator. Zaplanowany na dziś lot pierwszego człowieka w kosmos to w dużym stopniu jego osobisty sukces. Korolow cichutko, na palcach, wchodzi do domku, na widok obsługi kładzie palec na ustach, na końcu korytarza otwiera drzwi do niedużego pokoju i patrzy na 2 mężczyzn śpiących smacznie w łóżkach pod ścianami. To Jurij Gagarin i jego dubler German Titow. Śpią już 5. godzinę.

Korolow cicho wychodzi i jedzie gazikiem na wyrzutnię rakietową, gdzie technicy zaczęli właśnie sprawdzanie urządzeń rakiety nośnej i statku „Wostok-1”.

O świcie do domku kosmonautów wchodzi sprzątaczka ośrodka kosmicznego Kławdia Akimowna i zostawia dla kosmonauty bukiet dzikich polnych tulipanów. Obsługa domku zanosi kwiatki do pokoju kosmonautów i stawia na stoliku Gagarina.

O 5.30 lekarz Jewgienij Karpow budzi Gagarina i Titowa.

 – Jak się spało? – pyta Karpow.

 – Tak jak nas uczyli – odpowiada Gagarin, który boi się, że najdrobniejsze odstępstwo od regulaminu, najmniejszy brak entuzjazmu może spowodować, że jego miejsce w ostatniej chwili zajmie Titow.

Tak samo Gagarin zachowuje się przy śniadaniu. Na stół podano Gagarinowi i Titowowi wyłącznie kosmiczne papki w tubkach. Titow, który uwielbia mięso, ostentacyjnie krzywi się i pyta, czy nie ma czegoś normalnego do jedzenia.

Gagarin zachwyca się śniadaniem.

 – Dawno nie jadłem czegoś tak smacznego! Cudo, nie pasztet. Ech, do domu by wziąć z dziesiątkę takich tubek, Wala by się ucieszyła – mówi przesadnie głośno.

Wala to żona Gagarina.

Po śniadaniu główny konstruktor bierze Gagarina na stronę. Widać, że Korolow jest straszliwie zmęczony, ledwie trzyma się na nogach. Powoli tłumaczy Gagarinowi, co ma robić w razie rozmaitych awarii i nieprzewidzianych sytuacji. Tych rad nie ma w oficjalnych procedurach, których na pamięć uczyli się kandydaci na kosmonautów – stary lis Korolow wolał nie zostawiać na papierze zbyt wielu śladów, że dziewiczy lot człowieka w kosmos jest tak naprawdę obarczony dużo większym ryzykiem, niż oficjalnie podano władzom.

Gdy w radzieckim kierownictwie politycznym zapadła decyzja o włączeniu się ZSRR w wyścig ze Stanami Zjednoczonymi w eksplorowanie kosmosu, spośród najlepszych pilotów myśliwskich wybrano 20 spełniających warunki podane przez głównego konstruktora Korolewa: wiek 25–30 lat, wzrost nie więcej niż 170 cm, waga do 72 kg, no i legitymacja partyjna, o właściwym pochodzeniu społecznym nie mówiąc (to były już wymogi najwyższych władz). Potem z tych 20 wybrano 6 najlepszych. O tym, że poleci Gagarin (który do partii komunistycznej wstąpił pospiesznie latem zeszłego roku), a German Titow zostanie jego dublerem, gotowym zastąpić go w razie niedyspozycji, komisja państwowa zadecydowała dopiero przed 4 dniami. O pierwszeństwie Gagarina zadecydowało m.in. jego pochodzenie – ojciec był stolarzem, matka – dojarką w kołchozie, zaś Titow pochodził z rodziny nauczycielskiej.

Radziecki wywiad poinformował głównego konstruktora, że Amerykanie planują swój lot załogowy w kosmos na 20 kwietnia. Pod naciskiem najwyższych czynników Korolow zdecydował się wysłać pierwszego kosmonautę na orbitę okołoziemską między 11 a 17 kwietnia; w końcu stanęło na 14.

Z powodu pośpiechu mnóstwa urządzeń i wyposażenia statku „Wostok-1” nie zdołano zbudować. Korolow z zimną krwią zrezygnował z systemu ratunkowego, umożliwiającego ocalenie kosmonauty w razie poważnej awarii podczas startu, oraz z systemu miękkiego lądowania statku kosmicznego (kosmonauta musi zatem skakać ze spadochronem z pędzącej kapsuły statku na wysokości 7 km). A na koniec na polecenie Korolowa usunięto zamontowany już w statku kosmicznym drugi, na wypadek awarii pierwszego, system hamowania na orbicie. Z obliczeń wyszło bowiem, że bez hamowania „Wostok-1” i tak po upływie 10 dób pod wpływem siły grawitacji wejdzie w gęste warstwy atmosfery i zostanie wyhamowany.

Także najwyższe władze partyjne ZSRR przygotowały się do lotu. Agencja TASS otrzymała 3 przygotowane zawczasu oświadczenia radzieckich władz. Pierwsze z nich zawiadamiało o wysłaniu przez ZSRR statku kosmicznego na orbitę okołoziemską z człowiekiem na pokładzie. Ogłoszone ma być ono tuż po pomyślnym starcie „Wostoka-1” i ma ułatwić organizację ewentualnej późniejszej akcji ratunkowej („Wostok-1” ma przecież lecieć nie tylko nad terytorium ZSRR, ale także nad centralną Afryką i Turcją) oraz zapobiec oskarżeniom pod adresem Kremla o wysłanie na orbitę kosmonauty w celach wojskowych, wywiadowczych. Drugie z oświadczeń zawiadamia o pomyślnym powrocie kosmonauty na Ziemię. Trzecie oświadczenie przygotowano na wypadek nieosiągnięcia przez rakietę nośną przewidywanej mocy i wynikłego stąd przymusowego wodowania statku kosmicznego w Pacyfiku – ono także, podobnie jak pierwsze oświadczenie, ma ułatwić ewentualną akcję ratunkową. Potencjalna katastrofa i śmierć Gagarina mają pozostać tajemnicą państwową.

Teksty tych oświadczeń zaaprobowało wczoraj Prezydium KC KPZR.

Technicy ubierają kosmonautów. Pierwszego odziewają Titowa. Urządzenia klimatyzacyjne wewnątrz skafandra można podłączyć dopiero w autobusie jadącym na wyrzutnię, więc Gagarin ma być ubrany tak późno, jak tylko to możliwe – żeby się nie spocił. Ale w końcu nadchodzi jego czas. Najpierw – jasnobłękitna bielizna z włókien sztucznych. Na wierzch – jaskrawopomarańczowy kombinezon, pozwalający kosmonaucie żyć i pracować w próżni. Na głowę – wielki biały hełm z wielkimi czerwonymi literami: „CCCP”.

W autobusie Gagarin zajmuje miejsce kosmonauty. Zawiedziony, ponury Titow siada z tyłu. Urządzenia podające im do skafandrów tlen i energię elektryczną działają bez zarzutu.

Na kosmodromie autobus zatrzymuje się, kosmonauci zdejmują hełmy – znów przez pewien czas będą odłączeni od zasilania i klimatyzacji.

Na płycie startowej, przed rakietą, Gagarin odwraca się.

 – Do zobaczenia, Ziemio! Do zobaczenia, przyjaciele! – woła i macha ręką.

Potem wjeżdża windą na wysokość luku okrągłej kabiny.

 – No i jak? – inżynier startowy pyta technika montażystę.

 – Wszystko w porządku, w pierwszym gatunku – odpowiada montażysta.

 – No to siadamy – mówi inżynier i wpycha Gagarina do kabiny.

Kosmonauta ze zdziwieniem stwierdza, że w środku pachnie wiosennym stepem, a nie, jak zwykle, zaduchem smarów, tworzyw sztucznych, metali. Technicy otworzyli luk na dłużej, niż przewidywała instrukcja.

Technicy podłączają skafander do klimatyzacji i interkomu. O 7.10 Gagarin, który ma w eterze kryptonim „Kiedr” (Cedr), po raz pierwszy łączy się z centrum kontroli lotu „Zaria” (Jutrzenka). Centrum kontroli lotu tak naprawdę jest centrum sterowania. Radzieccy naukowcy nie mają pojęcia, czy w stanie nieważkości kosmonauta nie straci przytomności, ani czy nie opadną go jakieś halucynacje – loty testowe zwierząt, z suczką Zwiezdoczką (Gwiazdką) na czele, tego problemu nie rozstrzygnęły. Na wszelki wypadek „Wostok-1” jest całkowicie sterowany z Ziemi. Kosmonauta, by przejąć stery, musi rozerwać zapieczętowaną kopertę z kodem i wstukać go w klawiaturę na panelu. Część kodu musi otrzymać przez radio z ośrodka kierowania.

Gagarin sprawdza systemy skafandra. „Zaria” uprzejmie puszcza mu w tym czasie na drugim kanale relaksującą muzykę.

 – Juriju Aleksiejewiczu, chcę wam tylko przypomnieć, że po ogłoszeniu gotowości minie jeszcze sześć minutek, zanim zacznie się lot. Tak że nie denerwujcie się – napomina przez mikrofon „Zarii” główny konstruktor Korolow.

Mijają kwadranse, zbliża się start. O 9.07 Korolow mówi do Gagarina:

 – „Cedr”, dajemy zapłon.

 – Rozumiem, dajecie zapłon – odpowiada Gagarin.

 – Stopień wstępny… pośredni… główny… wznoszenie! – krzyczy Korolow.

 – Pajechali! [Ruszamy!]. Szum w kabinie słychać słabo. Wszystko idzie normalnie, samopoczucie dobre – melduje Gagarin.

Ale po chwili już nie jest normalnie. Radiowe sterowanie statkiem z Ziemi zawodzi i silniki trzeciego stopnia rakiety nośnej pracują za długo. Statek kosmiczny osiąga orbitę, której apogeum jest wyższe o 100 km od apogeum zaplanowanej trajektorii lotu. W razie awarii silników hamujących naturalne zejście z orbity do gęstszych warstw powietrza, zdolnych wyhamować statek, może potrwać od 20 do 50 dni, a Gagarin ma zapas żywności w tubkach i wody na 7 dni. „Zaria” nie zawiadamia kosmonauty o kłopocie.

Na orbicie Gagarin je z tubek, pije, wygląda przez luk i usiłuje zapisywać wrażenia ołówkiem w notatniku. Ołówek szybko wymyka się mu z palców i dziarsko płynie przez kabinę. Gagarin przechodzi na nagrywanie wrażeń na szpulowy magnetofon.

W zaplanowanym momencie włączają się silniki hamujące projektu inż. Isajewa. Ale działają zbyt słabo. W rezultacie „Wostok-1” zaczyna wirować wokół osi z prędkością jednego obrotu na sekundę. Gagarin jest dobrze przygotowany fizycznie, wytrzymuje to. Ale, co gorsza, zbyt słabe działanie silnika hamującego nie uruchamia prymitywnej automatyki statku i uniemożliwia oddzielenie okrągłej kapsuły lądującej od reszty statku. Na szczęście po wejściu w gęstsze warstwy atmosfery wirowanie ustaje, a fatalny przewód ulega przepaleniu i oba człony odłączają się. Kapsuła lądująca straszliwie nagrzewa się, Gagarin widzi, jak po iluminatorze płyną strużki stopionego metalu z zewnętrznej powłoki kapsuły, ale w środku temperatura jest znośna.

Na wysokości 7 km nad Ziemią Gagarin odpala system katapultujący – statek nie ma przecież możliwości miękkiego lądowania. Kapsuła i kosmonauta opadają oddzielnie, na spadochronach. Ale w kombinezonie Gagarina zacina się zawór, który teraz, pod odłączeniu od pokładowej klimatyzacji, ma wpuszczać do kombinezonu świeże powietrze. Kosmonauta dusi się, zaczyna tracić przytomność. Na szczęście na niższej wysokości, gdzie ciśnienie atmosferyczne jest wyższe, zawór uruchamia się.

To nie koniec kłopotów. Zmiana trajektorii lotu spowodowała, że Gagarin zamiast wylądować 110 km od Stalingradu, opada niedaleko miasta Engels w obwodzie saratowskim. Co gorsza, leci prosto w wody Wołgi. Jeśli spadnie do rzeki, utonie. Na szczęście Gagarin jest doskonale wyszkolonym spadochroniarzem i manipulując linkami sterującymi, oddala się o 1,5 km od Wołgi.

108 minut po starcie opada na ziemię.

Odpina spadochron, zdejmuje hełm. Widzi biegnącą ku niemu kobietę z małą dziewczynką. To żona tutejszego leśnika Anna Timofiejewna Tachtarowa ze swoją 6-letnią wnuczką Ritą. Kobieta biegnie coraz wolniej, wreszcie na widok dziwnego jaskrawopomarańczowgo kombinezonu staje w miejscu i najwyraźniej chce uciekać.

 – Swój, towarzyszko, swój – woła Gagarin.

Wczesnym wieczorem ulicami Moskwy idą rozentuzjazmowane tłumy. Nad ich głowami powiewa mnóstwo zaimprowizowanych plakatów i transparentów – na przygotowanie oficjalnych, zatwierdzonych przez władze, zabrakło czasu.

Jeden z moskwian dźwiga wielki plakat z dykty: „Wsie w kosmos!” (Wszyscy w Kosmos!).

Nikt się nie dziwi.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

9 kwietnia 1938 roku – sprawa Cywińskiego dotycząca naruszenia dobrego imienia Józefa Piłsudskiego. W. Kalicki przenosi nas dziś w czasy niezłej, przedwojennej politycznej paranoi. Mimo, iż zdarzyło się to ponad 80 lat temu to podobna historia równie dobrze mogłaby wydarzyć się dziś:

Nieczęsty to widok w warszawskim sądzie okręgowym: już o 8.30, na pół godziny przed początkiem rozprawy, sala kolumnowa zapełnia się publicznością. Na klatce schodowej i w korytarzach stoją policjanci i skrupulatnie sprawdzają zaproszenia. Tuż przed godz. 9.00 zatrzymują mężczyznę bez zaproszenia. Przedstawia się jako Aleksander Zwierzyński i usiłuje sforsować posterunek, wyjaśniając, że jako oskarżony zaproszenia nie potrzebuje. Nic z tego jednak. Skoro zaproszenia nie ma, policjanci go nie wpuszczają. Dopiero interwencja asesora sądowego pozwala wejść oskarżonemu na salę rozpraw.

Chwilę później karetka więzienna przywozi z aresztu do gmachu sądu drugiego z oskarżonych. Policjanci prowadzą niskiego mężczyznę około pięćdziesiątki. Ma bladą, zmęczoną twarz i potargane włosy. To doktor filozofii Stanisław Cywiński, docent Uniwersytetu Stefana Batorego w Wilnie.

Miejsca po prawej stronie sali zajmuje z ostentacją grupa oficerów garnizonu wileńskiego. Rezydujący w Wilnie inspektor armii gen. Stefan Dąb-Biernacki polecił, by z każdego pułku stacjonujących na Wileńszczyźnie 1. Dywizji Piechoty Legionów, 19. Dywizji Piechoty i Wileńskiej Brygady Kawalerii oddelegowano oficerów na rozprawę w Warszawie. Siedzi ich zatem kilkunastu, w tym ppłk Szeligowski, ppłk Prafianowicz, mjr Skimina.

Na sali są obecni wybitni intelektualiści, m.in. były rektor uniwersytetu wileńskiego prof. Marian Zdziechowski, historyk literatury prof. Stanisław Pigoń, redaktor wileńskiego dziennika „Słowo” Stanisław Cat-Mackiewicz.

Obaj podsądni oskarżeni są o zelżenie narodu polskiego.

Przed 5 tygodniami, 30 stycznia 1938 roku, „Dziennik Wileński. Głos Wileński” opublikował recenzję Stanisława Cywińskiego z książki Melchiora Wańkowicza COP – ognisko siły.

Wańkowicz przywołał w tym reportażu o budowie Centralnego Okręgu Przemysłowego określenie Józefa Piłsudskiego, że „Polska jest jak obwarzanek, to warte, co po brzegach”. Cywiński w swej recenzji napisał, że Wańkowicz „zadaje kłam słowom pewnego kabotyna, który mawiał o Polsce, że jest jak obwarzanek: to tylko warte, co po brzegach, a w środku pustka (cyt. na str. 20)”. W dalszej części recenzji ganił Wańkowicza za asekuranctwo w krytykowaniu rządów sanacji: „dlaczego to właśnie brak samorządów wybrał Wańkowicz dla zilustrowania swej tezy o poniewieraniu człowieka w Polsce pomajowej? Przecież znalazłyby się o wiele jaskrawsze braki”.

Ani otwarta krytyka rządów sanacyjnych, ani nazwanie autora bon motu o Polsce-obwarzanku kabotynem, nie zwróciły uwagi naczelnika Wydziału Społeczno-Politycznego Urzędu Wojewódzkiego w Wilnie Mariana Jasińskiego, który kontrolował artykuły prasowe przed drukiem. Recenzji doc. Cywińskiego nie skonfiskowano. W ogóle nikt nie zwrócił na nią uwagi. „Dziennik Wileński” miał nakład niespełna 1500 egzemplarzy i nie był gazetą opiniotwórczą.

Wszystko zmieniło się 2 tygodnie później. „Państwo i Naród”, organ prasowy Związku Naprawy Rzeczypospolitej, opublikował artykuł Plugastwo słowa. Anonimowy autor ujawnił, że autorem słów o obwarzanku był marszałek Piłsudski, i wytoczył przeciw Cywińskiemu najcięższe działa: „pozwala sobie na doczepianie do Wielkiej Postaci błazeńskich epitetów, czyniąc to w podstępny i ukryty sposób, mający zapewnić bezkarność popełnianego w ten sposób wykroczenia przeciw duchowi poszanowania Historii własnego Państwa i Narodu”.

Egzemplarz „Państwa i Narodu” z napaścią na doc. Cywińskiego, zaznaczoną czerwonym ołówkiem, redakcja przesłała gen. Stefanowi Dąb-Biernackiemu. Ten natychmiast zwołał odprawę wyższych oficerów wszystkich pułków stacjonujących na Wileńszczyźnie i polecił im wydelegować kolegów, którzy, jak się wyraził, mają w obronie honoru marszałka Pilsudskiego obić red. Zwierzyńskiego i doc. Cywińskiego. Każdy pułk miał wyznaczyć 2 młodych i silnych oficerów. Zwierzchnicy podzielili ich na 2 grupy. Jedna ekipa napadła na mieszkanie doc. Cywińskiego. Oficerowie zmasakrowali go na oczach żony i 14-letniej córki. Druga ekipa zdemolowała redakcję „Dziennika Wileńskiego” i pobiła redaktorów Zwierzyńskiego i Zygmunta Fedorowicza. Wtedy w redakcji pojawił się doc. Cywiński, który miał zamiar napisać do najbliższego wydania list otwarty w sprawie napaści. Oficerowie, którzy demolowali redakcję, pobili go po raz drugi.

Jeszcze tego samego dnia gen. Dąb-Biernacki wezwał naczelnika Jasińskiego z Urzędu Wojewódzkiego. Zrugał go brutalnie za dopuszczenie do druku artykułu Cywińskiego. Generał zażądał natychmiastowego aresztowania docenta i redaktora Zwierzyńskiego, osadzenia ich w obozie w Berezie Kartuskiej oraz zlikwidowania redakcji „Dziennika Wileńskiego”. Gdy naczelnik Jasiński odmówił, wyjaśniając, że do Berezy można trafić tylko na podstawie decyzji ministra spraw wewnętrznych, a gazetę zamknąć może wyłącznie sąd, generał zaczął wykrzykiwać, że to on, Dąb-Biernacki, jest w Wilnie władzą najwyższą i wszyscy cywile mają go słuchać.

Po awanturze u gen. Dąb-Biernackiego naczelnik Jasiński przygotował oficjalny komunikat dla prasy, w którym wyraźnie stwierdził, że napaści na naukowca i redakcję dokonali oficerowie na polecenie inspektora armii. MSW zmieniło komunikat: „grupa oficerów odznaczonych Virtuti Militari, oburzona artykułem p. Cywińskiego, dokonała skarcenia winnych”.

Władze nie zrobiły nic, by ukarać biorących udział w napadzie oficerów, ani tym bardziej gen. Dąb-Biernackiego. Stanisław Cywiński został aresztowany. Protesty studentów uczelni wileńskich spacyfikowano, a 3 przywódcy młodzieży narodowej z Wilna trafili do Berezy.

Przedwczoraj zaś władze w trybie pilnym wydały ustawę O ochronie imienia Józefa Piłsudskiego, Pierwszego Marszałka Polski.

Rozprawa rozpoczyna się z opóźnieniem, o 9.35. Obrońcy doc. Cywińskiego – prof. Glaser z Warszawy i mecenas Jasiński z Wilna, oraz obrońcy Zwierzyńskiego – wybitny adwokat polityczny Leon Nowodworski, mecenasi Engel z Wilna i Pieracki ze Lwowa, zgłaszają wniosek o przesłuchanie 6 świadków, w tym profesorów Zdziechowskiego, Pigonia, Kościałkowskiego i redaktora Mackiewicza. Mają nakreślić sylwetkę moralną oskarżonego Cywińskiego. Prokurator Żeleński protestuje. Sąd wniosek odrzuca.

Zostaje odczytany akt oskarżenia. Podsądni obwinieni są o zelżenie narodu polskiego w ten sposób, że dopuścili do użycia „obelżywego wyrazu dla określenia osoby marszałka Polski Józefa Piłsudskiego”.

Stanisław Cywiński nie przyznaje się do winy. Wyjaśnia, że pisząc o kabotynie, nie miał na myśli Piłsudskiego.

 – Byłem przekonany, że słowa te pochodzą od redaktora „Słowa” Stanisława Mackiewicza, który w swym czasie w polemice ze mną pisał, że Małopolska dała Polsce wojsko, Wielkopolska pracę, Litwa rozmach, a Kongresówka wraz z Warszawą Messalkę i Kawecką – mówi Stanisław Cywiński. Lucyna Messal i Wiktoria Kawecka to popularne divy polskich scen. Na dowód oskarżony zwraca uwagę, że w swoich notatkach z lektury książki Wańkowicza, na podstawie których później pisał recenzję, poczynił adnotację: „Polska – obwarzanek, Cat str. 20”.

Oskarżony wywodzi dalej, iż słowa „kabotyn” w ogóle nie uważa za obraźliwe, bo ma ono takie samo znaczenie uczuciowe jak „filister” albo „snob”.

Tego już za wiele dla przewodniczącego sądu, który napomina oskarżonego, że jest w sądzie, a nie na seminarium literackim.

 – Kiedy zostałem napadnięty przez cztery osoby, które miały mundury… – zaczyna Cywiński.

Sędzia natychmiast przerywa:

 – O tym nie będzie pan mówił. To sprawa należy do innej jurysdykcji, tutaj nie pozwolę jej mieszać.

I tak już będzie do końca rozprawy – każde napomknienie adwokatów o pobiciu podsądnych przez jaczejkę oficerów kończy się interwencją sędziego.

Przesłuchanie Aleksandra Zwierzyńskiego niewiele wnosi do sprawy. Znacznie więcej wyjaśnia jeden z kilkorga świadków, Dagmara Dworakowska. Zeznaje, iż jeszcze przed publikacją artykułu w „Gazecie Wileńskiej” rozmawiała z doc. Cywińskim o redaktorze Mackiewiczu. Cywiński oburzał się na ów polemiczny artykuł Mackiewicza, w którym redaktor „Słowa” napisał, że wszystko, co w Polsce wartościowe, pochodzi z Kresów.

Prokurator wnioskuje, by jako ważny dowód w sprawie przyjąć tekst tajnej uchwały Sądu Oficerskiego w Grodnie, stwierdzającej konieczność odmawiania satysfakcji honorowej członkom redakcji „Dziennika Wileńskiego” oraz rozkaz gen. Dąb-Biernackiego, zakazujący wojskowym prenumeraty tego pisma. Sąd zgadza się.

Mowę końcową rozpoczyna prokurator Żeleński późno w nocy. Uznaje, że doc. Cywiński świetnie wiedział, kto był autorem bon motu o obwarzanku. Nieodpartym dowodem winy jest dla oskarżyciela krótka analiza stylistyczna. „Jakże to się stało, że zwrot zapamiętano, a zapomniano autora? W Mackiewicza artykułach na podobny temat przeważa pierwiastek paradoksów, w powiedzeniu Marszałka pierwiastek obrazowości, dlatego zdaniem prokuratora pomyłka była niemożliwa” – wywodzi z tryumfem prok. Żeleński. Swe długie wystąpienie kończy tuż przed północą: „Ja wnoszę, ażeby wobec Zwierzyńskiego, którego wina jest stwierdzona, była orzeczona kara bardzo surowa, a żeby wobec Cywińskiego orzeczono karę najwyższą”.

W tym wypadku najwyższa kara to 3 lata więzienia. Sprawozdawcy sądowi kilkunastu gazet plotkują na korytarzu. Żaden nie ma wątpliwości, że pojutrze Stanisław Cywiński za „obwarzanek pewnego kabotyna” te 3 lata dostanie.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.