Historia

„Krwawa niedziela” – pod taką nazwą historia zapamiętała wydarzenia, które rozegrały się w Petersburgu 22 stycznia 1905 roku. O nich właśnie przypomina nam dziś W. Kalicki:

Tej nocy w mieszkaniu robotnika Zakładów Putiłowskich Smirnowa w Petersburgu śpi kilkunastu gości. To pop Gieorgij Gapon i aktywiści kierowanego przez niego robotniczego ruchu Stowarzyszenie Rosyjskich Robotników Fabrycznych Miasta Petersburga. Gdy robotnicy dowiedzieli się, że Gapona poszukuje policja, przebrali go w kobiecy strój i przyprowadzili na nocleg do Smirnowa.

Po śniadaniu Gapon wraz z grupą robotników idzie do siedziby narewskiego oddziału Stowarzyszenia. W niedużym pomieszczeniu ścisk jest ogromny. Gapon pyta zebranych, czy żaden z nich nie ma broni. Robotnicy zapewniają, że nie. Pop odpowiada: „Ano to i dobrze, nieuzbrojeni pójdziemy do naszego cara”. Potem dodaje: „Jeżeli car nie spełni naszej prośby, to znaczy, że nie ma u nas cara”.

Tego ranka przed siedzibami dzielnicowych oddziałów Stowarzyszenia w Petersburgu zbierają się tysiące robotników. Wszędzie panuje nastrój podniecenia, nawet egzaltacji. Setki mężczyzn klęczą w śniegu, modlą się.

Przed oddziałem wasylewskim lokalni przywódcy ruchu przemawiają do zebranych: „Słuchajcie tylko nas. Być może idziemy na spotkanie śmierci. Matki i żony, nie odradzajcie marszu waszym synom i mężom, i braciom”. Jakieś kobiety zaczynają rozdawać opaski z prawosławnym krzyżem. W robotników wstępuje otucha. Powtarzają: „Nie może być, żeby nas nie przyjął”.

Nawzajem wypytują się, czy aby na pewno nikt nie wziął ze sobą choćby noża. Wszyscy pocieszają się, że bezbronnych władza przecież nie skrzywdzi: „Żołnierze to nasi bracia, nie będą strzelać”.

O 10.00 pochody robotników ruszają sprzed oddziałów Stowarzyszenia. Zmierzają przed Pałac Zimowy. W pochodzie oddziału newskiego, najliczniejszego w organizacji Gapona, maszeruje blisko 10 tys. ludzi. Robotnicy niosą cerkiewne chorągwie, ikony i portrety cara.

Gieorgij Gapon, kapelan więzienia przejściowego w Petersburgu, przed 2 laty zdecydował się rozpocząć działalność społeczną wśród petersburskich robotników. Miał ambicję stworzenia legalnej, akceptowanej przez władze organizacji starającej się oświecić robotników i ulżyć ich doli, ale niemającej nic wspólnego z agitacją socjalistyczną. W listopadzie 1903 roku przedstawił administracji carskiej statut Stowarzyszenia Rosyjskich Robotników Fabrycznych Miasta Petersburga, który minister spraw wewnętrznych Plehwe zatwierdził. W maju zeszłego roku Gapon uroczyście otworzył pierwszy oddział Stowarzyszenia za rogatką narewską. Otwarcie każdego z kolejnych oddziałów uświetniał komendant petersburskiego garnizonu gen. Fułłon. Gapon zręcznie wykorzystywał autorytet generała. Gdy na zebraniach zjawiali się umundurowani policjanci, grzecznie wypraszał ich, powołując się na patronat Fułłona. Gdy zaś rozpoznano jakiegoś tajnego agenta ochrany, Gapon rozkazywał wyrzucić go na ulicę.

Jesienią zeszłego roku Gapon zaczął zakładać kółka dla kobiet. Jego autorytet wśród petersburskich robotników był ogromny. W Stowarzyszeniu działało już 8 tys. członków płacących składki.

Ale wewnątrz organizacji od wielu miesięcy narastało napięcie. Wojna rosyjsko-japońska skompromitowała nieudolne carskie władze. W Rosji coraz powszechniej żądano reform politycznych. Najbliżsi współpracownicy Gapona domagali się, by Stowarzyszenie przestało iść na pasku władz, by śmielej występowało o prawa robotników i demokratyczne swobody. Gapon zręcznie te żądania zbywał.

Przed 2 tygodniami załogę wielkich Zakładów Putiłowskich zelektryzowała wiadomość o wyrzuceniu z pracy 4 robotników. Gapon, który był tam bardzo popularny, musiał więc zareagować. Jego interwencje u dyrektora fabryki, potem u gen. Fułłona, spełzły na niczym. Oddział putiłowski Stowarzyszenia ogłosił wówczas, że jeśli 4 wyrzuconych nie zostanie przyjętych z powrotem do pracy, fabryka zastrajkuje. Dyrekcja żądania odrzuciła i przed 4 dniami robotnicy Zakładów Putiłowskich zatrzymali maszyny.

Ruszyła lawina. Przed dwoma dniami w Petersburgu strajkowało już 130 tys. robotników z 382 fabryk. Żądali 8-godzinnego dnia pracy, podwyżki płac, prawa do niezależnych komisji robotniczych. Przerażony Gapon, czując, że sytuacja wymyka mu się z rąk, rzucił hasło przedstawienia carowi petycji od robotników Petersburga. Wielkie pokojowe pochody nieuzbrojonych robotników mają spotkać się na placu przed Pałacem Zimowym, a sam Gapon w szatach liturgicznych osobiście wręczy list władcy.

Pomysł bardzo się strajkującym spodobał.

Przedwczoraj Gapon z pomocą kilku współpracowników pośpiesznie napisał tekst petycji. Zaczyna się od przedstawienia niedoli robotników i usprawiedliwienia strajku: „My, robotnicy, mieszkańcy Sankt Petersburga, przybyliśmy do Waszej Wysokości. Jesteśmy nieszczęśliwymi niewolnikami, przygniecionymi ciężarem despotyzmu i tyranii. Nasza cierpliwość wyczerpała się. Zaprzestaliśmy pracy i błagaliśmy naszych panów, by dali nam tylko to, bez czego życie jest torturą. Ale tego nam odmówiono”. Petycja zawiera żądania amnestii, wolności obywatelskich, uczciwych płac, reformy rolnej, równych i powszechnych wyborów do Zgromadzenia Konstytucyjnego.

Kończy się błagalnym wezwaniem: „Panie, nie odmawiaj pomocy swemu ludowi! Zburz mur, który oddziela Cię od Twojego ludu! Rozkaż i obiecaj, że nasze prośby zostaną wysłuchane, a uczynisz Rosję szczęśliwą; jeśli nie, jesteśmy gotowi umrzeć tak, jak tu stoimy. Mamy tylko dwie drogi: wolność i szczęście albo grób”.

Idący w stronę Pałacu Zimowego robotnicy nie wiedzą, że wczoraj car wyjechał z Petersburga, zaś do miasta pośpiesznie ściągnięto silne posiłki wojskowe. Piechocie wydano dodatkowy zapas ostrej amunicji.

W południe kordon wojska przegradza drogę pochodowi robotników z narewskiego oddziału Stowarzyszenia. Demonstranci nie reagują na wezwania do rozejścia się. Żołnierze oddają 3 salwy do tłumu, potem strzelają do uciekających. Na śniegu pozostaje kilkadziesiąt zakrwawionych osób.

Robotników idących z oddziału newskiego wojsko zatrzymuje koło szlisselburskiej jednostki straży pożarnej. Sołdaci oddają 3 salwy w powietrze, a potem w tłum wjeżdżają Kozacy. Płazują. Robotnicy rozpraszają się. Ofiar na szczęście nie ma.

Dwa inne pochody zwolenników Gapona idą w stronę mostu Troickiego. O 12.30 szarżują na nie sotnie kozackie. Część demonstrantów rozbiega się, ale wielotysięczny potok ludzi tuż przed godz. 13.00 dociera do pl. Troickiego. Na placu stoi długi kordon piechoty w zimowych płaszczach i futrzanych czapach. Bez słowa ostrzeżenia żołnierze oddają 3 salwy. Śnieg barwi się na czerwono. Znów szarżują Kozacy, którzy teraz tną na ostro; dobijają rannych, masakrują uciekających.

Na Wyspie Wasilewskiej Kozacy szarżują na robotników, piechota strzela. Pada kilkudziesięciu zabitych i rannych. Dziesiątki tysięcy robotników ogarnia wściekłość i żądza rewanżu. Wołają o broń. Ale broni nie ma. Na żądanie Gapona nie zabrali ze sobą nawet noży.

Gdy cywile wynoszą spod kul zabitych, tłumy nieruchomieją przy akompaniamencie okrzyków: „Zdjąć czapki, on zginął za wszystkich!”. Na Wyspie Wasilewskiej robotnicy wznoszą kilka barykad i wywieszają czerwone flagi.

Ok. 13.30 niektóre z pochodów docierają jednak na plac przed Pałacem Zimowym. Jest tu też Gapon w asyście 2 duchownych. O godz. 14.00 kilkudziesięciotysięczny tłum na pl. Pałacowym wznosi okrzyki: „Mordercy!”, „Precz z samodzierżawiem!”. Żołnierze ładują broń. Robotnicy stoją jednak nieporuszeni. Szarżujący Kozacy nie są w stanie ich rozpędzić. Wojsko strzela salwami z odległości kilkudziesięciu kroków. Przed pierwszą salwą Gapon, tak jak wielu otaczających go robotników, rzuca się na ziemię. Wokół padają setki zabitych i rannych. Gdy strzały milkną, robotnicy ukradkiem wyprowadzają Gapona w zaułki, gubią pościg policjantów. Agenci ochrany aresztują jednego z towarzyszących mu popów przekonani, że schwytali przywódcę Stowarzyszenia. Drugi z duchownych jest ciężko ranny. Na pl. Pałacowym leży niemal 200 zabitych i prawie 1000 rannych.

O 16.00 tłumy zszokowanych robotników zbierają się w rozmaitych miejscach Petersburga. Kozacy szarżują, ale nie strzelają. Na zakrwawionym śniegu pl. Pałacowego polowe kuchnie wydają obiad dla żołnierzy.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

„Obywatele umieram niewinny” – to ostatnie słowa jakie wypowiedział król Francji Ludwik XVI przed swoją egzekucją. Został ścięty 21 stycznia 1793 roku o godz. 10.22 i to właśnie wydarzenie przypomina nam dziś W. Kalicki:

O 5.00 kamerdyner Jean-Baptiste Cléry budzi Ludwika Kapeta, byłego króla Francji. Rewolucyjne władze Francji 21 września ubiegłego roku zniosły monarchię i wtedy Ludwik XVI stał się obywatelem Kapetem. Przed 4 dniami do Ludwika, uwięzionego w gotyckiej wieży Temple dawnego klasztoru Templariuszy w St. Martin, plebejskiej, zrewoltowanej dzielnicy Paryża, przybiegł z obrad Konwentu jego obrońca Chrétien-Guillaume de Lamoignon de Malesherbes. „Sire, przegłosowali śmierć” – powiedział bez wstępów de Malesherbes, ongiś dwukrotnie minister Ludwika XVI. Zdetronizowany monarcha był dużo mniej poruszony niż jego obrońca: „Eh bien, panie de Malesherbes, przysięgam panu w szczerości mego serca, jako człowiek, który wnet stanie przed Bogiem, że zawsze chciałem szczęścia ludu i nigdy nie wyraziłem żadnego życzenia, które by mu było przeciwne”.

Wyrok Konwentu kończy wieloletnią drogę francuskiego monarchy ku przepaści. Mizernego intelektu, niewielkich talentów politycznych, chwiejnego charakteru, był Ludwik XVI raczej marionetką konserwatywnych dworzan i swej żony Marii Antoniny. Nieraz mógł zapobiec radykalizacji nastrojów w kraju i spacyfikować rodzącą się rewolucję. Niemal zawsze jednak działał chwiejnie, bez krzty wyczucia i sprytu. Po wymuszonej przeprowadzce do Paryża usiłował, przekupując deputowanych, nie dopuścić do uchwalenia konstytucji. By przywrócić władzę absolutną, szukał pomocy u wrogów Francji, u emigrantów, spiskował. Nieudolnie. Często znajdowano kompromitujące króla papiery. Kiedy próbował uciec, pochwycono go w Varennes. Przekonany o zdradzie Ludwika XVI na rzecz Austrii paryski lud uderzył na Tuileries; król z rodziną trafił w końcu do więziennej wieży Temple.

Na drugim, środkowym piętrze wieży obudzony przez Cléry’ego Ludwik XVI jak co dzień rano klęka w nocnej bieliźnie i żarliwie się modli. W ostatnich miesiącach tylko wiara podtrzymuje go na duchu. Cléry przygotowuje odzież Ludwika: frak, kamizelkę, koszulę, krawat, szare sukienne spodnie i szare jedwabne pończochy. Wkrótce zjawia się spowiednik króla, ks. Henri-Essex Edgeworth de Firmont, syn irlandzkiego pastora nawróconego na katolicyzm. Ksiądz przychodzi po cywilnemu, bez sutanny i kościelnych utensyliów. Prosi komisarzy Komuny, nieustannie pilnujących Ludwika, by zezwolili na przyniesienie wszystkiego, co niezbędne, z pobliskiego kościoła Kapucynów. O 6.00 Edgeworth de Firmont odprawia dla króla mszę.

Poprzedniego wieczoru, podczas spotkania z żoną i dziećmi, monarcha obiecał im, że o 7.00 spotkają się ostatni raz przed egzekucją. Po porannej mszy ks. Edgeworth de Firmont przekonuje jednak Ludwika, że takie spotkanie byłoby zbyt ciężkie dla wszystkich.

Zwykle uwięziony w Temple król modlił się od 7.00 do 8.00, potem przez godzinę ubierał się z pomocą kamerdynera i ok. 9.00 wchodził na trzecie piętro, gdzie uwięzieni byli królowa, następca tronu i jego siostra, by wspólnie z rodziną zjeść śniadanie. Teraz rozmyśla w swej więziennej sali, czasem zamieni kilka zdań ze spowiednikiem.

O 9.00 do pokoju Ludwika wkracza komendant Gwardii Narodowej Antoine-Joseph Santerre z grupą delegatów Komuny, w otoczeniu 10 uzbrojonych gwardzistów. Król spostrzega, że wszyscy mają kapelusze, i natychmiast żąda, by podano mu jego własny kapelusz. Człowiek bez nakrycia głowy w otoczeniu eskorty w kapeluszach – to byłoby poniżające.

Przed wyjściem Ludwik XVI próbuje wręczyć swój testament delegatowi Komuny Jacques’owi Roux. Ten odpowiada brutalnie: „Nie jestem tu, by wykonywać twoje polecenia, lecz by cię doprowadzić na szafot”. Testament zgadza się wziąć inny delegat Komuny. Król prosi go, by oddał dokument jego żonie.

Na dziedzińcu czeka zakryty powóz mera Paryża. Król wsiada wraz z ks. Edgeworth de Firmont. Miejsca obok nich zajmują oficer Gwardii Narodowej i żandarm. Drzwiczki zatrzaskują się, powóz rusza w silnej eskorcie kawalerzystów.

W czasie jazdy król prosi spowiednika o brewiarz i czyta psalmy. Nie bez trudności. Na nierównym bruku powóz trzęsie się tak mocno, że pasażerom mocno podskakują głowy.

Wzdłuż trasy przejazdu stoją spragnione sensacji tłumy. Od ulic odgradza je gęsty szpaler gwardzistów. Władze Komuny obawiają się prób uwolnienia byłego monarchy. I rzeczywiście, na wzniesieniu obok bulwaru Bonne Nouvelle pojawia się grupa ludzi wzywająca gapiów do ratowania Ludwika XVI. To rojalista Jean baron de Batz wraz z garstką przyjaciół rozpaczliwie próbuje poderwać paryski lud. Zanim gwardziści dopadną spiskowców, de Batz z towarzyszami bezpiecznie znika w zaułkach.

Po godzinie konwój dociera na pl. Rewolucji. Wysoki drewniany szafot ustawiono na środku placu, niedaleko od postumentu obalonego pomnika dziadka dzisiejszego skazańca, króla Ludwika XV. W sporej odległości od szafotu czworobok gwardzistów powstrzymuje napierające nieprzebrane tłumy. Przestrzeń za plecami gwardzistów ze stojącą pośrodku gilotyną jest pusta.

Choć od pierwszej egzekucji za pomocą gilotyny minęło dopiero 9 miesięcy, paryski plebs, namiętnie asystujący każdej kaźni, ma już swoje upodobania i rytuały. Bywalcy wcześniej zajmują najlepsze miejsca, znajdujące się na końcu Jardin des Tuileries. W tłumie widzów jest mnóstwo kobiet i dzieci, pośród których uwijają się sprzedawcy łakoci i pamiątek; wiele z nich to miniaturki szubienicy. Gawiedź traktuje egzekucję jak widowisko teatralne. Tak było zawsze, teraz jednak najbardziej fascynującym elementem spektaklu nie są długotrwałe męki ofiar, lecz błyskawiczna śmierć. Im szybsza, tym większy budzi podziw widzów. Po zainstalowaniu na pl. Rewolucji gilotyny aktorem równie ważnym podczas egzekucji jak skazaniec stał się kat. Teraz tłumy gapiów komentują nie tylko odwagę i opanowanie ofiary, ale także biegłość oprawcy.

Kat już czeka na szafocie. Charles-Henri Sanson jak zawsze ubrany jest z wyszukaną elegancją: ciemny redingot, prążkowane spodnie, trójgraniasty kapelusz.

Powóz z królem zatrzymuje się pod szafotem. Gdy Ludwik XVI wysiada, eskortujący go w powozie gwardzista i żandarm przekazują go Sansonowi. Ludwik bez cienia trwogi patrzy na szafot. Na żądanie kata sam zdejmuje kapelusz, frak i krawat; zostaje jedynie w koszuli i w pikowanej kamizelce ze zwykłej białej wełny. Sanson przystępuje do monarchy. Chce obciąć mu włosy z tyłu głowy, wysoko, by nie przeszkadzały ostrzu gilotyny. Król protestuje. Ks. Edgeworth de Firmont przekonuje go, by poddał się woli oprawców.

Sanson strzyże skazańcowi tył głowy. Królewskie włosy chowa do kieszeni.

To niemal zawsze najtrudniejszy moment dla skazańców – dotyk zimnego ostrza katowskich nożyczek na karku potrafi załamać najtwardszych z nich. Ale król poddaje się tej przerażającej i upokarzającej ceremonii z pełnym rezygnacji spokojem. Protestuje jednak przeciw wiązaniu mu rąk na plecach. Edgeworth de Firmont znów przekonuje go, by poddał się katu: „Sire, w tej nowej zniewadze dostrzegam tylko ostatni rys podobieństwa między Waszą Królewską Mością i Bogiem, który będzie Waszą nagrodą”. Ludwik odpowiada, że wypije ów kielich aż do dna.

Król wstępuje na szafot. Towarzyszą mu 2 pomocnicy kata – jednym z nich jest jego najstarszy syn Gabriel – i adiutant generała Gwardii Narodowej, dowodzącego czworobokiem chroniącej szafot piechoty. Dobosze bębnią z całych sił. Na szafocie skazaniec skręca nieco w lewo, zatrzymuje się i przez dłuższą chwilę przypatruje się tłumom. Ma mocno zaczerwienioną twarz. Wykonuje głową gest, jakby chciał coś powiedzieć. Dobosze cichną, ale w tłumie rozlegają się okrzyki, by kat jak najszybciej przystąpił do dzieła. Adiutant dowodzącego na placu generała Gwardii daje doboszom znak, by uderzyli w bębny. Ludwik XVI drepce wokół gilotyny i mówi donośnym, spokojnym głosem: „Umieram niewinny wszystkich zbrodni, które mi zarzucano. Wybaczam sprawcom mej śmierci i proszę Boga, by krew, którą rozlejecie, nie spadła nigdy na Francję”. Werble zagłuszają jego słowa. 2 pomocnicy kata rzucają się do króla i błyskawicznie przywiązują do stojącej pionowo deski. Potem przechylają deskę do pozycji poziomej i wsuwają pod nóż gilotyny. Głowę króla unieruchamia teraz niewielki półkolisty uchwyt zwany lunetą. Jeden z pomocników chwyta Ludwika XVI za resztkę włosów i przygina jego głowę ku stojącemu pod nią niewielkiemu wiklinowemu koszowi. Sanson zwalnia ostrze gilotyny.

Jest 10.22.

Sanson wyjmuje z kosza głowę monarchy i trzymając ją za włosy, pokazuje tłumom.

Werble cichną. Po chwili zrywają się okrzyki: „Niech żyje Naród!”. Najgłośniej krzyczą kawalerzyści, którzy eskortowali Ludwika XVI na miejsce kaźni. Zdejmują z głów hełmy i w geście triumfu podnoszą je zatknięte na ostrzach szabel. Tłum rozrywa kordon gwardzistów i pędzi w stronę szafotu. Mnóstwo osób macza we krwi monarchy, która obficie zalała szafot, chusteczki, strzępy papieru, nawet rękawy i poły surdutów.

W tym czasie pomocnicy kata szybko odwiązują ciało i wrzucają je do drewnianej trumny bez wieka. Sanson kładzie głowę między nogami króla. Oddział żandarmów eskortuje wóz z koszem ze zwłokami na ulicę Anjou-Saint-Honoré, na tamtejszy cmentarz parafii Madeleine. Pod nadzorem 2 delegatów Komuny robotnicy wsypują do trumny palone wapno i pośpiesznie zakopują ją. Miejsca pochówku nie oznaczają.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

Życie literackie w powojennej Polsce, zaraz po utworzeniu władzy komunistycznej nie było zbytnio ograniczane. Do pewnego momentu, a właściwie do 20 stycznia 1949 roku, kiedy to w Szczecinie odbył się Zjazd Związku Literatów Polskich. Wtedy to pisarze dowiedzieli się jak należy pisać w kanonie realizmu socjalistycznego. Efekt był taki, że niektórzy pisarze zamilkli, wielu skądinąd wybitnych pisało knoty, których potem wstydzili się do końca życia.
W dziejach polskiej literatury ten okres od 20 stycznia 1949 r. Do 1956 r. Uważany jest za rodzaj czarnej dziury. W. Kalicki przypomina nam dziś tamte wydarzenia:

Odświętnie udekorowaną wielką salę posiedzeń Wojewódzkiej Rady Narodowej w Szczecinie wypełnia tłum pisarzy, poetów, działaczy kulturalnych, dziennikarzy. Za chwilę rozpocznie się ogólnopolski zjazd literatów. Obrady otwiera w imieniu ustępującego zarządu Związku Zawodowego Literatów Polskich dotychczasowy prezes Jarosław Iwaszkiewicz. Od razu proponuje skład prezydium zjazdu: Ewa Szelburg-Zarembina jako przewodnicząca, Jerzy Andrzejewski, Jan Brzechwa, Stefan Flukowski, Mieczysław Jastrun, Adam Ważyk. Głosowanie jest formalnością.

Skoro jest już prezydium, pora na odczytanie zza stołu prezydialnego depesz do zjazdu. „Prastary słowiański port Szczecin wywalczony krwią żołnierza polskiego i radzieckiego niech będzie bodźcem w waszej twórczości literackiej. Stop. Niech praca bezimiennych bohaterów, marynarzy, rybaków, robotników portowych i stoczniowych, budowniczych naszych osiągnięć na morzu i wybrzeżu, znajdzie wyraz w waszej twórczości. Stop. Prezydium Zarządu Głównego Ligi Morskiej”.

Nie przypadkiem Szczecin jest miejscem zjazdu pisarzy, na którym komunistyczne władze zamierzają nałożyć ideologiczne wędzidła środowisku literackiemu. Wielkie imprezy kulturalne na tzw. Ziemiach Odzyskanych, tak jak i osiedlanie tam literatów (w Szczecinie eleganckie wille dostali Jerzy Andrzejewski, Witold Woroszylski, Witold Wirpsza), mają pokazać, że poniemieckie miasta zostały w pełni zintegrowane z resztą kraju.

Zjazd literatów planowany był na jesień zeszłego roku, ale termin trzeba było przesunąć, bo miesiąc temu odbył się Kongres Zjednoczeniowy Partii Robotniczych. Powstała na nim PZPR od razu zabrała się do glajchszachtowania polskiej kultury. Obrady w Szczecinie mają być pierwszym krokiem w podporządkowywaniu środowiska literackiego.

Za mikrofonem pojawia się wiceminister kultury Włodzimierz Sokorski. To on ma zaprezentować polskim literatom ich przyszłość – realizm socjalistyczny.

Sokorski zaczyna od scharakteryzowania moralnej nędzy ginącego kapitalizmu.

 „Ginący kapitalizm nie jest już w stanie oddziaływać na społeczeństwo pozytywami życia, tym skwapliwiej więc wykorzystuje wszystkie elementy rozkładu, moralnego upadku, dla tym łatwiejszego ideologicznego obezwładniania drobnomieszczaństwa, inteligencji, a nawet pewnych odłamów klasy robotniczej, dla posiania w społeczeństwie nihilizmu, światopoglądowego katastrofizmu, atrofii społecznej, niewiary w człowieka, w jakiekolwiek zasady etyczne, dla apoteozowania zdrady interesów narodowych własnego kraju”.

Tak jak sam kapitalizm, tak i jego sztuka moralnie się rozkłada:

 „Nie mogąc przeciwstawić, idącej od zwycięstwa do zwycięstwa klasie robotniczej żadnej twórczej myśli, sztuka schyłkowego kapitalizmu usiłuje bronić się na pozycjach rozpadu moralnego, kultu podłości, zdeptania ludzkiej godności, odebrania człowiekowi nadziei na lepsze życie, zwłaszcza wydarcia mu wiary, że można ten rzekomo podły z przyrodzenia świat w jakikolwiek sposób zmienić, przetworzyć, że można osobistą tragedię mieszczucha przekształcić w zwycięstwo nowego życia”.

A co z postępowymi pisarzami zachodnimi? Nie ma się co łudzić, grzmi Sokorski, choć ich twórczość staje politycznie po stronie postępu i czasami jest politycznie użyteczna, to i tak nie ma przyszłości, stanowi ona tylko etap przejściowy w walce świata pracy o twórczość prawdziwą, twórczość realizmu socjalistycznego.

Realizm socjalistyczny nie pojawi się w Polsce w kulturalnej próżni, ma on swoich, nieśmiałych, niekonsekwentnych, czasem nieświadomych antenatów, objaśnia mówca. „Chociaż Adam Mickiewicz nie był socjalistą w nowoczesnym tego słowa pojęciu, poszukiwał zawsze nowych sił w społeczeństwie i znajdował je w ludzie, więcej nawet, bo w latach 1848–1849 znajdował je w nowoczesnym proletariacie”.

Sokorski przemawia już niemal pół godziny, a ciągle nie wyjaśnił, czym ten socjalistyczny realizm jest.

Wreszcie wiceminister przechodzi do rzeczy:

 „Marksizm nie jest dogmatem, lecz wytyczną działania – pisał Lenin. Realizm socjalistyczny nie jest dogmatem, lecz wytyczną pojmowania własnego dzieła jako świadomego wyrazu procesów rozwojowych życia, przełożonych na język wyobrażeń artystycznych”.

Z definicji tej, logicznie rzecz biorąc, nie wynika nic konkretnego, ale pisarze partyjni już wiedzą, co realizm socjalistyczny dla nich będzie oznaczał. Tydzień temu zostali wezwani na naradę do KC. Odpowiedzialny w Biurze Politycznym za kulturę Jakub Berman wyjaśnił im, czego władza oczekuje od twórców. Realizm socjalistyczny oznacza odzwierciedlanie w utworach dążeń mas ludowych, prymat treści nad ambicjami warsztatowymi twórców, walkę z kosmopolityzmem i czołobitnością wobec Zachodu.

Twórcy krytyczni, a są przecież na sali reprezentujący nurt katolicki Jerzy Zawieyski i Jerzy Turowicz, czy poeta, prozaik, tłumacz Paweł Hertz albo poeta, dramatopisarz i plastyk Artur Marya Swinarski nie mają wątpliwości, że wymóg respektowania mgławicowego realizmu socjalistycznego oznacza brutalną inwazję polityki w świat sztuki, podporządkowanie twórczości politycznym potrzebom komunistycznej władzy.

Włodzimierz Sokorski nie pozostawia złudzeń, że nastąpi to szybciej, niż można się było spodziewać:

 „Należy w pierwszym rzędzie stanowczo przezwyciężyć niesłuszne przekonanie, że literatura realizmu socjalistycznego może powstać dopiero w warunkach pełnego socjalizmu”.

No dobrze, ale czym konkretnie ten realizm socjalistyczny ma być?

Na koniec Sokorski wreszcie nieco uchyla rąbka tajemnicy: „Czy może odegrać pozytywną rolę w sensie społecznym i artystycznym sztuka czy powieść, w której postaciom społecznie szkodliwym nie zostanie przeciwstawiona postać pozytywna, twórcza, rosnąca w walce i pracy? Niewątpliwie nie”.

 „Czy zgodna jest z założeniami prawdy artystycznej, a więc z założeniami realizmu socjalistycznego, postać w sztuce czy książce, która ma zagubione pojęcie zła czy dobra, poczucie słuszności czy niesłuszności, prawdy czy kłamstwa, etyki czy postawy ideologicznej, słowem – rozdwojona psychicznie sylwetka na pograniczu bohatera pozytywnego i negatywnego?”

Nie, nie jest zgodna, odpowiada sobie Sokorski.

Wiadomo choć tyle: bohater ma być jednoznaczny, a jeśli jest on jednoznacznym szkodnikiem, to zaraz obok niego pojawić się musi jednoznaczny bohater pozytywny.

Sokorski daje do zrozumienia, że droga do realizmu socjalistycznego będzie długa i mozolna – z 600 sztuk teatralnych, nadesłanych w ciągu ostatnich 3 lat do Ministerstwa Kultury, kryteria nowej metody twórczej spełnia, nawet oceniając z taryfą ulgową, zaledwie kilka utworów. I zapowiada, że każde odstępstwo od nowego kursu w twórczości literackiej będzie przez władze wyprostowywane i naprawiane.

W przerwie obrad najmłodszy delegat na zjazd Tadeusz Borowski je obiad z Jerzym Andrzejewskim. Borowski jest już daleko od swoich opowiadań oświęcimskich, teraz to zdeklarowany, bojowy komunista, ze szczerą nienawiścią atakujący wrogów ideologii i partii. A przy tym raptus nieliczący się ze słowami. Do stolika podchodzi Sokorski:

 – Nic się nie przejmujcie tym, co mówię oficjalnie, i tak lubię was czytać.

 – Odpierdolcie się, towarzyszu – odpala Borowski.

Paweł Hertz wpada w kuluarach na Artura Maryę Swinarskiego.

 – A czemu to pan w ciemnym ubraniu, panie Pawle?

 – Bo jestem na pogrzebie literatury polskiej.

 – Nie wiedziałem, że jest pan tak bliskim jej krewnym, by nosić po niej żałobę.

Wieczorem goście zjazdu udają się do nowo otwartego szczecińskiego teatru na inauguracyjną premierę komedii Szekspira Wiele hałasu o nic. W ostatniej chwili organizatorów zjazdu dopadł strach – uświadomili sobie, że tytuł może być odebrany jako aluzja do debat nad realizmem socjalistycznym. Któryś z organizatorów zaproponował, by w ostatniej chwili zmienić repertuar. Ale jak? Innej premiery zespół nie zdążył przygotować. Może więc chociaż zmienić tytuł Szekspirowi? Ale choć, jak groźnie zapowiedział ze zjazdowej trybuny Włodzimierz Sokorski, w okresie przejściowym przełamuje się stare i nowe, do przełamania starego Szekspirowskiego tytułu nie dochodzi.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

19 stycznia 1929 roku miał miejsce w Warszawie tajemniczy napad na jeden z kantorów walutowych. Mimo, że śledczym nie udało się wykryć sprawców W. Kalicki przywołuje tamto wydarzenie:

Dochodzi godz. 18.30. W kantorze wymiany walut Salomona Korngolda przy ul. Bielańskiej 7 w Warszawie kasjer Aleksander Lect przelicza banknoty i papierowe akcje. Salomon Korngold stoi za ladą. Atmosfera jest senna. Choć Bielańska to jedno z najruchliwszych miejsc w stolicy, w którym zwykle pełno jest klientów okolicznych eleganckich sklepów i banków, to w sobotę o tej porze trudno spodziewać się kogokolwiek.

A jednak. Skromnie, wręcz ubogo ubrany młody mężczyzna podchodzi do lady i pyta właściciela, jaki jest aktualny kurs dolara. Nie czekając na odpowiedź, wyciąga z kieszeni browninga, mierzy w pierś Korngolda i krzyczy:

 – Stać! Nie ruszać się z miejsca, bo palnę w łeb. Twarzą do ściany!

Napastnik lewą ręką łapie właściciela kantoru za dłoń i silnym szarpnięciem zrywa mu zegarek. Trochę dziwny to sposób rabowania kantoru walutowego, ale Salomon Korngold nie ma czasu na rozmyślania. Drzwi wejściowe znów otwierają się i do kantoru wpada drugi młody mężczyzna z rewolwerem w ręku. Tego napastnika nie interesuje obezwładniony już właściciel. Wbiega do pokoju kasowego, w którym kasjer Lect liczy gotówkę. Kasjer przytomnie odwraca się w stronę rabusia, jednocześnie zasłaniając nogawkami spodni stojącą pod biurkiem teczkę wypchaną banknotami i akcjami wartymi w sumie ponad 30 tys. zł. Napastnik nie zauważa teczki. Jednym ruchem wysuwa szufladę biurka i pełnymi garściami pakuje znalezione w niej banknoty do bocznej kieszeni spodni. Zgarnia jeszcze kupkę złotych monet i wybiega z kantoru. W ślad za nim wypada jego wspólnik, który trzymał na muszce Korngolda.

Cały napad nie trwał nawet minuty.

Samuel Korngold wybiega za rabusiami na ulicę. Woła: „Trzymać bandytów!”. W tym samym momencie nieznany mężczyzna, stojący tuż przy drzwiach kantoru, kopie go z całej siły w brzuch. Korngold pada na bruk jak ścięty. Napastnik ucieka w ślad za swymi dwoma wspólnikami.

Kasjer Lect chwilę po napadzie wybiega tylnymi drzwiami i pędzi za bandytami, wołając o pomoc. Wie co robi. Naprzeciwko kantoru jest przecież Bank Polski, obstawiony kilkoma posterunkami policji.

Ale zuchwali bandyci dobrze obmyślili swój plan. Policjanci stojący na Bielańskiej mają przykazane, by przede wszystkim strzec bezpieczeństwa Banku Polskiego. Żaden z nich nie rusza w pościg. 3 bandytów ucieka w stronę pl. Teatralnego. Kasjer Lect nie odpuszcza. Biegnie za napastnikiem, który zrabował pieniądze z szuflady kasowego biurka. Dogania go przed cukiernią Bracia Studnia i chwyta za kołnierz palta. Bandyta w biegu odwraca się i uderza kasjera kolbą rewolweru. Lect pada na zaśnieżony chodnik i woła o pomoc.

Bandyta z bronią w ręku zawraca w stronę Długiej.

Uwaga przechodniów skupia się na nim. Obaj wspólnicy złoczyńcy nieniepokojeni znikają w tłumie.

Na rogu Bielańskiej i Tłomackiego do bandyty doskakuje przechodzień, 18-letni Szlama Rozenowicz. Młodzieniec ten nie zważa, że ścigany opryszek trzyma w ręku broń. Rozenowicz usiłuje złapać i obezwładnić złoczyńcę. Bandyta bez namysłu strzela kilka razy, niemal z przyłożenia. Jeden pocisk trafia Rozenowicza w twarz, 3 pociski w nogi. Dzielny przechodzień ciężko ranny pada na chodnik.

Strzały słyszy posterunkowy policji Marian Sobczyński, pełniący służbę na rogu Długiej i Bielańskiej. Policjant wyciąga z kabury służbowego nagana, wychodzi na środek skrzyżowania. Uciekający bandyta nie zastanawia się ani chwili – strzela w biegu do Sobczyńskiego i pędzi dalej w Długą. Biegnie chodnikiem, roztrąca licznych przechodniów.

Bandyta chybił. Sobczyński rusza w pościg środkiem jezdni, ale nie zamierza biec zbyt długo. Nie bacząc na tłum na chodniku, zwalnia i celując pomiędzy przechodniami, strzela z nagana do uciekającego. Przechodnie ze strachu padają na chodnik, odskakują pod mur. Jeden ze strzałów jest celny. Uciekający bandyta pada jak ścięty przed kamienicą nr 43 na Długiej. Posterunkowy Sobczyński nie ma zamiaru cackać się z nim – przeskakuje stertę śniegu przy krawężniku chodnika i z odległości kilku kroków strzela w plecy leżącego. Gdy bębenek nagana jest już pusty, policjant ostrożnie podchodzi do zabitego i wyrywa mu rewolwer z zaciśniętej dłoni.

Po dłuższej chwili nadbiegają jacyś 2 wojskowi. Posterunkowy Sobczyński prosi ich, by pilnowali trupa. Wokół ciała bandyty szybko zbiera się pokaźny tłum gapiów. Wśród nich są też 2 agenci policji po cywilnemu, którzy na miejsce strzelaniny dotarli dopiero teraz. Wywiadowcy policji nie dekonspirują się, udają zwykłych przechodniów.

Pilnujący zwłok wojskowi nie dają sobie rady z napierającymi gapiami. Agenci policji zwracają uwagę na 2 młodych mężczyzn biegnących w stronę zbiegowiska. Obaj energicznie przeciskają się między gapiami. Jeden z nich odwraca uwagę pilnujących zabitego wojskowych, drugi w tym momencie schyla się i myszkuje po kieszeniach zastrzelonego bandyty. Wywiadowcy policji dają znak posterunkowemu Zapałowskiemu, który przed chwilą wbiegł w tłum wokół zabitego. Zapałowski chwyta za rękę mężczyznę, który obszukuje trupa. Zatrzymany woła: „O co chodzi! Myślałem, że to mój brat! Chciałem go tylko zobaczyć!”.

Posterunkowy Zapałowski zatrzymuje także kompana mężczyzny, który obszukiwał zabitego. Ten jest zdrowo zawiany.

Gdy posterunkowy odprowadza zatrzymanych do komisariatu policji, obaj wyrywają się i rzucają do ucieczki. Jeden strzał policjanta osadza ich jednak w miejscu.

Na miejsce zastrzelenia bandyty nadbiega właściciel kantoru Salomon Korngold. W tłumie zauważa twarz mężczyzny, który kopnął go w drzwiach kantoru. Dyskretnie wskazuje go policjantom, których pojawia się coraz więcej.

Mężczyzna czuje, że jest obserwowany. Wchodzi do kamienicy przy Długiej 43, przed którą na bruku leży zastrzelony bandyta. Policjanci wpadają tam za nim i aresztują go.

Wszystkich 3 zatrzymanych policjanci przewożą dorożką do urzędu śledczego.

Przeszukujący ubranie zabitego bandyty wywiadowcy znajdują w lewej kieszeni spodni 1300 franków szwajcarskich, 35 złotych rosyjskich czerwońców, 25 dolarów amerykańskich, jednego dolara kanadyjskiego, 285 marek niemieckich, kilkanaście peset argentyńskich, korony czechosłowackie, austriackie szylingi, sporo polskich banknotów obiegowych. Łup bandyty okazał się pokaźny, wart był ponad 8 tys. zł.

Prócz zrabowanych pieniędzy policjanci znajdują przy zastrzelonym zaproszenie związku harcerzy na nazwisko Jana Kamińskiego, 5 niewypełnionych deklaracji członkowskich Klubu Monarchistycznego, garść odezw monarchistycznych, notes z adresami najrozmaitszych firm i instytucji, 3 blankiety zamówień firmy węglowej Piotr Kulicki i S-ka, ulotki chiromantki Lothony Rhei oraz kartkę z portretem króla Władysława Jagiełły.

Niezły rebus dla śledczych.

Policjanci migiem sprawdzają, że zabity nie nazywa się Jan Kamiński i z harcerstwem nie ma nic wspólnego.

Czyżby polscy monarchiści w tak niecny sposób próbowali podreperować swe wątłe finanse? Nonsens. Cokolwiek złego by o monarchistach powiedzieć, to na pewno nie napadają z rewolwerem w ręku na kantory i nie paradują w starych łachach, z kieszeniami pełnymi monarchistycznych papierów.

A może to pracownik lub agent firmy Kulicki i S-ka? Piotr Kulicki wyjaśnia jednak, że blankiety zamówień może u niego otrzymać każdy. Wielu bezrobotnych, szukając okazji do zarobku, stara się pośredniczyć w dostawie węgla do prywatnych mieszkań.

Mnóstwo adresów firm w notatniku sugeruje, że zastrzelony bandyta próbował utrzymywać się z pośrednictwa i akwizycji.

Gdy policjanci bezskutecznie starają się rozwikłać zagadkę tożsamości zabitego, śledczy maglują zatrzymanych przy zwłokach mężczyzn. Wszyscy trzej to robotnicy z zakładów stolarskich M. i M. Szymborski, mieszczących się w pasażu Simonsa: Władysław Włostowski, Henryk Morawski i Piotr Trzepietowski. O dziwo, dwaj z nich, Włostowski i Trzepietowski, mieszkają w kamienicy przy Długiej 43, przed którą został zastrzelony bandyta. Wszyscy trzej tłumaczą się, że nic nie pamiętają, bo kilka bram dalej od miejsca zabicia nieznanego bandyty, w warsztacie przy Dzielnej pod nr. 50, wypili tego dnia kilka flaszek monopolowej, by uczcić imieniny Henryka Morawskiego.

Wszyscy trzej utrzymują też, że z napadem nie mają nic wspólnego, a zabitego bandyty nie znają.

Policjanci sprawdzają, że zastrzelony nigdy nie pracował w zakładach stolarskich M. i M. Szymborski, w których zatrudnieni są 3 podejrzani.

Na domiar wszystkiego właściciel kantoru Salomon Korngold podczas konfrontacji z zatrzymanymi w urzędzie śledczym nie rozpoznaje żadnego z nich. Nie jest pewien nawet tego, czy Trzepietowski, którego sam wskazał policji, to ten obwieś, który kopnął go w drzwiach kantoru. Zatrzymanych uczestników niebywale zuchwałego napadu nie potrafi jednoznacznie rozpoznać także dzielny kasjer Lect.

Jakby ta łamigłówka była zbyt prosta, podczas rewizji policjanci znajdują przy Włostowskim pistolet-straszak, imitujący browninga. A właśnie browningiem zastraszył pierwszy z napastników Salomona Goldkorna.

Późno w nocy śledczych ogarnia rezygnacja. Czują już, że w tej sprawie wyjaśnić cokolwiek będzie wyjątkowo trudno.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

18 stycznia 1385 roku był ważnym dniem dla księcia litewskiego Władysława Jagiełły. Zanim jednak został królem Polski musiał poprosić o rękę Jadwigę Andegaweńską. To właśnie wydarzenie przypomina nam dziś W. Kalicki:

Przez zaśnieżony dziedziniec Wawelu dostojnie kroczy grupa kilkudziesięciu mężczyzn odzianych w długie, podszyte suknem futra, futrzane szuby i takież czapy. To poselstwo wielkiego księcia litewskiego Jagiełły. Przewodzi mu Skirgiełło, starszy brat Jagiełły, od wielu lat jego zaufany poplecznik i doradca. W dżungli sprzecznych interesów i nieustannie zmienianych sojuszy, dzielących władców litewskich księstw i ksiąstewek, Skirgiełło i Jagiełło są przykładem wyjątkowej lojalności braterskiej i rodowej. Jagiełło przed 8 laty usunął swojego brata przyrodniego Andrzeja z księstwa połockiego i powierzył je Skirgielle. Gdy połoccy Rusini zbuntowali się przeciw pogańskiemu wtedy jeszcze Skirgielle, Jagiełło oddał bratu na karną ekspedycję przeciw Połocczanom wszystkie swoje wojska. Przed 3 laty Skirgiełło objął po stryju Kiejstucie, za śmierć którego był odpowiedzialny, księstwo trockie i został drugą po Jagielle osobą na Litwie. Trochę koniunkturalnie, by obłaskawić Połocczan, ochrzcił się w obrządku wschodnim i otrzymał imię Iwan. Jagiełło, który pozostał poganinem, ufa starszemu bratu bez zastrzeżeń, wtajemnicza w swoje sekretne plany, powierza trudne, poufne misje.

Misja, z którą Skirgiełło przybył na Wawel, jest bodaj najtrudniejszą ze zleconych przez wielkiego księcia. Brat ma zdobyć dla ponad 30-letniego Jagiełły rękę 11-letniej królowej Polski Jadwigi Andegaweńskiej.

Kroczącemu po śniegu wawelskiego dziedzińca Skirgielle towarzyszą Iwan Borys Olgimuntowicz, książę Holszan i wielkorządca wileński Hanko. To najlepsi, najzręczniejsi i najbardziej zaufani wysłannicy, jakich Jagiełło mógł znaleźć. Wszyscy są chrześcijanami, cóż, że obrządku prawosławnego, każdy z nich ma niemałą ogładę dworską nabytą w wielu podróżach i wielkie doświadczenie dyplomatyczne. Hanko na przykład nieraz pośredniczył w rokowaniach Jagiełły z zakonem krzyżackim.

3 posłów otacza orszak bojarów i dworzan wielkoksiążęcych. Uginają się pod ciężarem skrzynek i koszy z darami dla oblubienicy Jagiełłowej i dla możnych panów polskich.

Wspaniałe dary dla Jadwigi to nie tylko próba zjednania sympatii dziewczynki – one należą się Jadwidze jako monarchini. Przed 3 miesiącami Andegawenówna została na Wawelu koronowana na króla Polski.

Poselstwo zmierza wśród szpalerów pomniejszych polskich dworzan do sali, w której oczekuje go siedząca na tronie królowa Jadwiga w otoczeniu najważniejszych panów i urzędników koronnych. Są wśród nich biskup krakowski Jan Radlica, kasztelan krakowski Dobiesław z Kurozwęk, młody wojewoda Spytek z Melsztyna, podskarbi koronny Dymitr z Goraja, wielkorządca Sędziwój, kasztelanowie, ludzie Kościoła, najznaczniejsi, dzierżący grody rycerze.

Jadwiga, dziewczynka nad wiek poważna i roztropna, z godnym spokojem czeka na wysłanników Jagiełły. Zna cel ich misji, ale zabiegów posłów pogańskiego księcia nie ma zamiaru traktować poważnie. Mniejsza już o to, że dla 11-letniej dziewczynki mężczyzna z okładem 30-letni wydawać się może nieledwie starcem; w rodzie Jadwigi mężczyźni umierają bardzo młodo i dla Andegawenówny litewski książę bardziej wydać się może kimś stojącym nad grobem niż u progu życia.

Królowa Polski dziewosłębów litewskich nie traktuje serio, bo czuje się żoną innego.

Przed 7 laty, w czerwcu 1378 roku, przed ołtarzem w kościele w Hainburgu na pograniczu austriacko-węgierskim stanął 8-letni Wilhelm, najstarszy syn księcia austriackiego Leopolda III, i 4-letnia Jadwiga, córka Ludwika Andegaweńskiego, króla Węgier i Polski. To był sukces Leopolda – ród Habsburgów nie mógł się równać powagą i wpływami z domem Andegawenów.

Małżeństwa dynastyczne paroletnich dzieci, małżeństwa pro futuro, nie są w Europie rzadkością. I rodzice, i Kościół widzą w nich raczej rodzaj zobowiązujących zaręczyn. Pełnoprawnymi małżonkami poślubione dzieci stają się dopiero po nocy poślubnej, do której, w zgodnej opinii, zdolni są chłopcy 14-letni, dziewczęta zaś o 2 lata młodsze. Kościół w małżeństwie dzieci nie widzi prawdziwie świętego sakramentu – jego zerwanie pociąga za sobą tylko lekką pokutę.

No i wypłatę odszkodowań, niemal zawsze zapisanych w kontrakcie małżeńskim.

Ojcowie Jadwigi i Wilhelma zobowiązali się wypłacić małżonkom po 200 tys. złotych florenów. To bardzo poważne sumy.

Jadwiga traktuje swój dziecięcy ślub z wielką powagą nie tylko dlatego, że później rodzice obojga nieraz go uroczyście potwierdzali. I nie tylko z racji swej pobożności. Przed przybyciem do Polski spotykała się często z Wilhelmem, bawiła się z nim, polubiła chłopczyka i przywykła do jego towarzystwa.

Heroldowie wprowadzają posłów litewskich. Przybysze zbliżają się do tronu. Zamiast jednak, europejskim zwyczajem, przyklęknąć w geście powitania osoby królewskiej, na modłę wschodnią padają na kolana i chylą czoła ku podłodze. Jadwiga pozostaje nieporuszona.

Ale Skirgiełło i jego towarzysze poruszeni są bardzo. 11-letnia królowa w niczym nie przypomina dziecka, to raczej rozkwitająca już piękność. Jest smukła, wysoka, wyższa od litewskich książąt i bojarów. Przepiękne, regularne rysy, ciut ciemniejsza, śródziemnomorska karnacja przyciągają oczy zachwyconych mężczyzn.

Litwini uroczyście składają dary. Lśni złota bizantyjska biżuteria i ozdoby, skrzą się szlachetne kamienie. Jagiełło gra o wielką stawkę i nie oszczędzał na darach.

Jego sytuacja jako władcy jest nie do pozazdroszczenia. Wielkie Księstwo Litewskie to federacja kilkudziesięciu mniejszych księstw, których władcy, nie bacząc na łączące ich – często bliskie – więzy pokrewieństwa, intrygują przeciw sobie, walczą ze sobą, ba, na pomoc wzywają wrogów Litwy, z Krzyżakami na czele. Przed 3 laty sam Jagiełło, przyciśnięty przez zakon, musiał zawrzeć z nim upokarzający rozejm, w którym zrzekał się części Żmudzi i obiecał rychło przyjąć chrzest. W domyśle – z rąk Krzyżaków. Sytuacja otoczonych przez wrogów Litwinów jest tak rozpaczliwa, że poważnie przemyśliwują o porzuceniu ziemi ojców i przeniesieniu całego ludu w dogodniejsze, bezpieczniejsze miejsce.

Połączenie Litwy z Polską w jednej chwili przemieniłoby Litwę ze zwierzyny łownej w łowczego. Dla Jagiełły to gra o wszystko. Gra z dodatkową nagrodą – młodziutką żoną z wielkiego zachodniego rodu, o której urodzie krążą entuzjastyczne opowieści.

Królowa ceremonialnie przyjmuje podarunki. Teraz Litwini wręczają dary najważniejszym polskim wielmożom. Z większością z nich wysłannicy Jagiełły w ciągu ostatnich 2 lat prowadzili sekretne rozmowy i wiedzą, że małopolscy panowie żywo sprzyjają pomysłowi ochrzczenia Jagiełły, ślubu z Jadwigą i przyłączenia jego Litwy do Królestwa Polskiego, ale w polityce darów i upominków nigdy za mało. Znów błyszczą złote ozdoby, mienią się cenne, rzadkie futra.

Czas na przemówienie Skirgiełły:

 „Już to wielu cesarzów, królów i książąt chrześcijańskich starało się i pragnęło zawrzeć sojusz dozgonnego pokrewieństwa z wielkim książęciem Litwy, Jagiełłą Olgierdowicem. Wszakże dopiero osobie waszego królewskiego majestatu zachował Bóg wszechmogący osiągnienie tego zamiaru. Przeto ze względu na tak zbawienne zrządzenie tajnych wyroków Bożych racz Wasza Miłość Królewska przyjąć pomienionego wielkiego księcia Litwy za małżonka swojego. Co gdy pożądanym uwieńczone zostanie skutkiem, urośnie stąd obficie chwała Boża, korzyść duszna, cześć ludzka i potęga królewska. Wielki książę Jagiełło wraz ze wszystkimi braćmi swoimi, jeszcze dotąd nieochrzczonymi, tudzież z wszystką szlachtą i ziemianami swych krajów od najwyższego do najmniejszego, chce, pragnie i życzy sobie przyjąć wiarę katolicką w św. Kościele rzymskim. Nad którym to dziełem, jak powiedziano, pracowało wielu cesarzów i książąt przeróżnych, lecz nie mogło po dziś dzień zdążyć do celu. Aż dopiero Waszej Królewskiej Miłości zachował Bóg wszechmogący tę sławę. Zaczem tym większą jawność i pewność swoich oświadczyn przyrzeka tenże wielki książę Jagiełło użyć wszystkich swoich skarbów ku odzyskaniu uszczerbków państw obojga, tak Polski, jako i Litwy, jeżeli Wasza Królewska Mość oddasz mu swoją rękę. Podobnież przyrzeka tenże wielki książę Jagiełło wypłacić sumę dwakroć stu tysięcy florenów, umówioną tytułem zakładu między najjaśniejszą królową węgierską, matką Waszego Królewskiego Majestatu z jednej, a książęciem rakuskim z drugiej strony. Przyrzeka też i obowiązuje się wielki książę Jagiełło odzyskać własnym kosztem i trudem wszelkie straty i uszczerbki Korony Polskiej, przez kogokolwiek oderwane i zagarnięte. Dalej przyrzeka wielki książę uwolnić wszystkich chrześcijan, w szczególności ludzi obojej płci, uprowadzonych zwyczajem wojennym z ziemi polskiej, tak iżby każdy i każda z nich mógł i mogła dokądkolwiek powrócić z Litwy. Na koniec przyrzeka tenże wielki książę Jagiełło wcielić swoje litewskie i ruskie ziemie na wieczne czasy do Korony Państwa Polskiego”.

Panowie małopolscy otaczający tron królowej słuchają Skirgiełły z widocznym zadowoleniem. Warunki zamęścia dyskretnie wynegocjowano już wcześniej, ale miło je usłyszeć raz jeszcze w oficjalnej mowie przed majestatem monarchini.

Jadwiga pozostaje nieporuszona. Odpowiedź ułożyła zawczasu z pomocą swych doradców, życzliwych osobie Wilhelma. Królowa poważnie oznajmia, iż będąc zaślubioną z księciem Wilhelmem, winna dochować mu wiary. Ale nawet gdyby chciała przychylić się do życzenia wielkiego księcia, nie uzyska na to zgody swej matki królowej Elżbiety, związanej dawnymi paktami z domem Habsburgów. Ślub z Jagiełłą postawiłby królową Elżbietę w sytuacji wiarołomcy. Tego zaś Jadwiga uczynić matce nie może i nie chce. Zatem – konkluduje dyplomatycznie 11-letnia monarchini – rozmowy o ewentualnym zamęściu winni litewscy posłowie prowadzić z matką, królową Elżbietą.

Jadwiga jest wielce zadowolona ze swej przebiegłej odpowiedzi. Pewna jest, że matka odprawi posłów litewskich i dotrzyma zobowiązań.

Jeszcze bardziej zadowolony jest Skirgiełło. Europejskie dwory nie doceniają litewskich elit, ich operatywności, zręczności i energii. Skirgiełło przez swych informatorów już się zwiedział, że węgierscy wielmożowie i królowa Elżbieta popadli w konflikt z jej drugim zięciem Zygmuntem Luksemburskim, zaręczonym z siostrą polskiej królowej węgierską królową Marią. Zygmunt musiał opuścić Węgry. Królowa matka Elżbieta poczuła się zwolniona ze zobowiązań wobec Habsburgów i nawet poczęła szukać nowego męża dla Marii. W tej sytuacji Elżbieta chętnie daje ucha opowieściom o wielkich korzyściach z zamęścia Jadwigi za wielkiego księcia litewskiego. Jadwiga jest samodzielną monarchinią, małżeństwo nie ujmie jej znaczenia ani powagi. Za to przyłączenie wielkiego księstwa do jej państwa to wielka gratka. A już ochrzczenie za sprawą ożenku i władcy, i licznego pogańskiego ludu tuż za granicami chrześcijańskiego świata opromieni sławą nie tylko Jadwigę, ale i cały dom Andegawenów.

Z posłuchania litewskich posłów wszyscy w wawelskiej sali są bardzo zadowoleni. Tylko Jadwiga nie wie, że sama wpadła w uszykowaną przez siebie pułapkę.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

15 stycznia 1919 roku – dzień, w którym w Berlinie zamordowano działaczy socjaldemokratycznych Karla Liebknechta i Różę Luksemburg. Jak do tego doszło? Przypomni W. Kalicki:

Niewielki oddział cywilów z karabinami na ramieniu zatrzymuje się przed reprezentacyjną, zwieńczoną neogotyckimi sterczynami bramą kamienicy przy Mannheimerstrasse 43 w Wilmersdorf, zamożnej, mieszczańskiej dzielnicy Berlina. To członkowie dzielnicowej straży obywatelskiej. Przed kilkoma godzinami któryś z mieszkańców Wilmersdorfu rozpoznał wchodzącego do kamienicy przywódcę niemieckich komunistów dr. Karola Liebknechta.

Dochodzi godz. 21.00, gdy patrol rozpoczyna przeszukanie kamienicy. Po sprawdzeniu parteru żołnierze pukają do mieszkania kupca Markussona na I piętrze. Żądają dokumentów wszystkich obecnych. Fałszywe papiery, które przed chwilą przyniósł komunista Wilhelm Pieck, na nic się dr. Liebknechtowi nie przydają. Strażnicy rozpoznają go i aresztują. Zatrzymują także Piecka.

W innym pokoju zastają ciemnowłosą kobietę. Jej ciemne oczy są podkrążone, ściągnięta twarz zdradza wielkie zmęczenie. Kobieta leży w łóżku i czyta Fausta Goethego. Strażnicy rozpoznają w niej Różę Luksemburg. Kobieta zaprzecza, podaje dokumenty na inne nazwisko. Strażnicy polecają jej ubrać się.

Gdy Róża Luksemburg ubiera się, część strażników wyprowadza dr. Liebknechta z mieszkania i prowadzi go do hotelu Eden, kwatery rządowej Gwardyjskiej Dywizji Kawalerii, która przed tygodniem pacyfikowała robotnicze powstanie w Berlinie.

Przed Edenem strażnicy przekazują dr. Liebknechta wartownikom w stalowych hełmach. Żołnierze prowadzą go do kpt. Waldemara Pabsta, który pyta o nazwisko. Zatrzymany stwierdza stanowczo, że nie jest dr. Karolem Liebknechtem, ale na stole przed Pabstem leży fotografia. Oficerowie nie mają wątpliwości, kto przed nim stoi.

O 9.30 ochotnicy straży dzielnicowej wyprowadzają z mieszkania przy Mannheimerstrasse Różę Luksemburg. Aresztowana zabiera ze sobą małą damską torebkę i kilka książek zawiniętych w papier. Wśród nich jest Faust.

Mieszkanie kupca Markussona było ostatnią kryjówką dwojga sławnych rewolucjonistów. Róża Luksemburg, córka zamożnego żydowskiego kupca drzewnego z Zamościa, już jako uczennica warszawskiego gimnazjum należała do nielegalnego kółka socjalistycznego związanego z partią Proletariat. Potem, jako najważniejszy ideolog Socjaldemokracji Królestwa Polskiego i Litwy, zasłynęła zaciekłymi polemikami z niepodległościową orientacją PPS. Dla niej walka o wolną Polskę mogła jedynie odciągnąć polskiego robotnika od udziału w powszechnej rewolucji proletariackiej. Od przełomu wieków związała się z niemieckim ruchem robotniczym. W Socjaldemokratycznej Partii Niemiec uważano ją za jednego z najlepszych mówców politycznych. Ciągle na lewym, rewolucyjnym skrzydle SPD, ciągle w sporze z partyjną prawicą, pisała artykuły, rozprawy teoretyczne, przemawiała. Po wybuchu wojny światowej została skazana na więzienie za propagandę antymilitarystyczną. Wtedy politycznie zbliżyła się do wybitnego działacza lewicy SPD Karola Liebknechta, który jako jedyny poseł w Reichstagu miał odwagę głosować przeciw kredytom wojennym dla cesarskiego rządu.

Przed dwoma miesiącami koniec wojny i upadek cesarstwa otworzył przed Luksemburg i Liebknechtem bramy więzień. Oboje natychmiast zjawili się w Berlinie, oboje rzucili się w wir przygotowań do rewolucji. Ale gdy w Kilonii wybuchła rewolucja marynarzy, w Berlinie prawicowi socjaldemokraci opanowali rady robotnicze i żołnierskie i zapobiegli walkom. Przed dwoma tygodniami Luksemburg i Liebknecht założyli Komunistyczną Partię Niemiec. Tydzień później komuniści próbowali wywołać w Berlinie powstanie, ale socjaldemokratyczny rząd wezwał wojsko, które je szybko i krwawo stłumiło.

Ostatni tydzień Róża Luksemburg i Karol Liebknecht spędzili, ukrywając się w mieszkaniach przyjaciół i pisząc artykuły do komunistycznej „Rote Fahne”. Odrzucili propozycje ucieczki za granicę, choć wywiadowcy policji deptali im po piętach. Nie mieli złudzeń co do swego losu. Na berlińskich murach od kilku dni pojawiały się plakaty podpisane „żołnierze frontowi”, wzywające do rozprawy z komunistami: „Zabijcie ich przywódców! Zabijcie Karola Liebknechta! Wtedy zdobędziecie spokój, pracę i chleb”.

Krótko po 21.30 kpt Pabst melduje swoim zwierzchnikom z dowództwa Gwardyjskiego Korpusu Gwardii o aresztowaniu Liebknechta. Potem wzywa kapitana marynarki Horsta von Plugk-Harttunga, jednego z oficerów pełniących nocną służbę w sztabie dywizji kawalerii. Poleca mu odwieźć dr. Liebknechta do więzienia śledczego w Moabicie i dodaje, że gdyby, co jest właściwie pewne, aresztowany próbował rzucić się do ucieczki, należy go zastrzelić. Kpt. Plugk-Harttung rozkazuje wyznaczyć kilku żołnierzy eskorty i podstawić samochód pod boczne wejście do Edenu, od Kurfuerstendamm. Wraca do pokoju, w którym oficerowie kawalerii przesłuchują Liebknechta. Gdy poleca aresztowanemu, by wyszedł wraz z nim, kpt. Pabst mówi z naciskiem: „Zatem wiecie, jaki to ważny transport. Znacie wasze obowiązki i waszą odpowiedzialność”.

Na parterze gromadzą się hotelowi goście. Wszyscy już wiedzą o aresztowaniu Liebknechta. Tłumek ok. 30 podekscytowanych członków straży dzielnicowej tkwi przed głównym wejściem do hotelu. Eskorta żołnierzy wyprowadza Liebknechta z Edenu wejściem bocznym. Przed drzwiami stoi jedynie szpaler żołnierzy w hełmach i z karabinami. Dr Liebknecht przechodzi przez ten szpaler do samochodu osobowego. Gdy schyla się i zamierza wsiąść, jeden z żołnierzy, strzelec Runge, uderza go kolbą w głowę. Żołnierze wciągają oszołomionego Liebknechta do samochodu. Wsiadają też 3 oficerowie i jeden ze strzelców. Auto natychmiast rusza, ale na stopień wskakuje odziany w długi futrzany płaszcz jeden z ochotników straży Wilmersdorfu, Edwin von Rzewuski. Z całej siły uderza pięścią zakrwawioną głowę dr. Liebknechta i z okrzykiem tryumfu zeskakuje w biegu. Potem z dumą pokazuje zakrwawioną rękę innym ochotnikom straży.

Szofer nie jedzie w kierunku Moabitu, lecz w przeciwnym kierunku, potem zaś skręca w lewo, w nieoświetloną uliczkę Der Grosse Weg nad Neue See, Jeziorem Nowym, w parku Tiergarten. Tam samochód zatrzymuje się. Kierowca twierdzi, że auto zepsuło się. Oficerowie polecają Liebknechtowi wysiąść. Wysiada z trudem, powoli. Kpt. Pflugk-Harttung pyta Liebknechta, czy dojdzie pieszo do nieodległej Charlottenburger Chaussee. Zakrwawiony dr Liebknecht odpowiada, że da radę. Po 20 krokach Pflugk-Harttung strzela mu w głowę z bliskiej odległości. Potem do leżącego oddają po jednym strzale pozostali oficerowie. Kpt. Pflugk-Harttung odwozi zwłoki do kostnicy pogotowia ratunkowego i stwierdza, że to zwłoki nieznanej ofiary znalezionej przez żołnierzy na mieście. Mordercy wracają do Edenu.

Gdy żołnierze wyprowadzają Karola Liebknechta bocznym wyjściem z hotelu, wejściem głównym kilku ochotników straży obywatelskiej wchodzi, prowadząc Różę Luksemburg. Przesłuchuje ją także kpt. Pabst. Na pytanie, czy jest Różą Luksemburg, zatrzymana odpowiada: „Proszę, niech pan sam rozstrzygnie”. Pabst stwierdza, że sądząc z fotografii, Róża Luksemburg to właśnie ona. Luksemburg odpowiada obojętnie: „Jeśli pan tak uważa”. Kpt. Pabst wzywa por. Vogla i chwilę z nim konferuje. Róża Luksemburg nie ma złudzeń, jaki czeka ją los. Ze swojej paczki książek wyjmuje Fausta i zaczyna czytać II część.

Po dłuższej chwili Pabst z wymownym spojrzeniem przekazuje aresztowaną por. Voglowi. Róża Luksemburg kończy lekturę, zabiera torebkę, paczkę książek i schodzi otoczona kilkoma żołnierzami prowadzonymi przez Vogla. Na parterze jeden z oficerów sztabu dywizji kawalerii kpt. Petri krzyczy na jej widok: „Zatłuczcie tę świnię!”. Róża Luksemburg wychodzi przez obrotowe główne drzwi Edenu. Na warcie przed wejściem nadal stoi strzelec Runge, ten sam, który uderzył kolbą Liebknechta. Tłumek ochotników straży obywatelskiej Wilmersdorfu obrzuca aresztowaną wyzwiskami. Runge wyjmuje magazynek, obraca karabin i z pełnego rozmachu uderza Różę Luksemburg w tył głowy. Drugi raz uderza z całej siły w czoło leżącej. Zamierza się trzeci raz, ale strzelec Dreger mówi: „Przestań, wystarczy”. 2 żołnierze wloką bezwładne ciało do samochodu i sadzają na tylnym siedzeniu. Z tłumu strażników obywatelskich znów wyskakuje von Rzewuski w futrzanym płaszczu i znów wskakuje na stopień jadącego samochodu. Tym razem bije pięścią w bezwładną głowę Róży Luksemburg. Po przejechaniu 100 m por. Vogel, który stoi na lewym progu samochodu, wyjmuje pistolet i usiłuje strzelić w głowę Róży Luksemburg. Pistolet jest zabezpieczony i strzał nie pada. Vogel miota się, odbezpiecza broń i strzela ofierze w skroń.

Nad Kanałem Landwehry por. Vogel poleca kierowcy zatrzymać się: „Tu tę Luksemburg wyładujemy”. Z pomocą żołnierza przenosi zwłoki w krzaki. W tym momencie w ciemnościach rozlega się okrzyk: „Stać, bo strzelam!”. Na moście jest wojskowy patrol. Vogel podchodzi do mostu, coś wyjaśnia. Po powrocie poleca 2 swoim żołnierzom wrzucić ciało Róży Luksemburg do kanału.

Gdy druga ekipa morderców wraca do hotelu, oficerowie dyżurni wesoło opijają, jak mówią, załatwienie tych „czerwonych świń”. Z rąk do rąk podają sobie trofeum: pantofel Róży Luksemburg, który zsunął się ze stopy, gdy wleczono ją do samochodu.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

14 stycznia 1858 nieudany zamach na francuskiego cesarza Napoleona III Bonaparte. To wydarzenie przypomina nam dziś W. Kalicki:

Poranne paryskie gazety donoszą, że dziś wieczorem galowe przedstawienie Wilhelma Tella w operze zaszczycą cesarz Napoleon III i jego małżonka cesarzowa Eugenia. Wczesnym wieczorem przed odświętnie udekorowanym gmachem opery zjawia się honorowa asysta: oddział doboszów gwardii oraz szwadron kawalerii w galowych mundurach. Przed wejściem rozwinięto reprezentacyjny czerwony dywan. Pogoda jest piękna, niemal wiosenna i krótko po 19.00 przed operą gęstnieje potężny tłum gapiów. Wśród czekających na przybycie cesarskiej pary jest mnóstwo kobiet i dzieci. Porządku pilnują dziesiątki strażników miejskich. W tłumie uwija się też mnóstwo agentów tajnej policji po cywilnemu, którymi dyskretnie dyryguje komisarz Hyrvoix, dobroduszny, zażywny jegomość wyglądający na karczmarza.

Potężna obstawa policyjna towarzyszy każdemu publicznemu pojawieniu się cesarza, gdyż od 10 lat z okładem rozmaici rewolucjoniści uporczywie organizują nań zamachy. Osobliwie zaś rewolucjoniści włoscy, obwiniający Napoleona III o lekceważenie, wręcz zdradę, włoskich dążeń do wyzwolenia spod dominacji austriackiej i zjednoczenia podzielonego kraju. Polityczni emigranci z Włoch od dawna gromadzili się w Londynie. Tam też powstawały kolejne plany zamachu, jeszcze w czasach gdy dzisiejszy cesarz był prezydentem Francji. Po tzw. spisku Białej Królowej z 1852 roku, rozbitym przez francuską policję, która aresztowała aż 19 zamachowców, przyszedł czas na spisek marsylski: 2 niedoszłych zamachowców ze stowarzyszenia Niewidzialnych skonstruowało z 250 strzelb machinę szybkostrzelną. Francuska policja rozprawiła się na czas z konspiracją marsylską i z kolejnym spiskiem grupy zwanej Hipodromem, która zamierzała zastrzelić cesarza w trakcie wyjazdu na wyścigi konne; skazano później 21 niedoszłych zamachowców.

Przed 2 laty Napoleon III z trudem uniknął śmierci. Niepozorny, 32-letni Włoch Giovanni Pianori, obwiniający cesarza o zdradę włoskich marzeń o niepodległości i zjednoczeniu, starannie przygotował się do zamachu. Porządnie przestudiował tryb życia Napoleona III i odkrył, że codziennie po 16.00 jeździ on konno w towarzystwie adiutanta i stajennego po Polach Elizejskich. Pianori pod obszernym płaszczem ukrył kurtkę innego koloru, a pod kapeluszem kaszkiet i ostrą brzytwę. Po zastrzeleniu cesarza zamierzał podczas ucieczki porzucić płaszcz, kapelusz, błyskawicznie ściąć swą długą brodę i tak zmieniony, zmylić pościg. Strzelił do cesarza 2 razy z pistoletów, ale chybił. Gdy celował z trzeciego pistoletu, obalił go na ziemię agent policji Alessandri, dla swej nieustępliwości zwany Buldogiem. Pianori został zgilotynowany, ale zaraz potem wykryto potężną bombę w wagonie kolejowym, którym cesarz miał pojechać do Tournai. A pół roku temu policja aresztowała Paolo Tibaldiego, Włocha zarabiającego na życie jako optyk. U niego i jego wspólników znaleziono skrzynię pełną sztyletów i pistoletów.

Mimo tych doświadczeń cesarz Napoleon III ostentacyjnie lekceważy zamachowców. Uważa, że ci z bombami i pistoletami nie są groźni, niebezpieczni mogą być tylko ci, którzy atakują sztyletem.

Ale w Anglii kolejny zamachowiec, Felice Orsini, zaprojektował bomby o straszliwej sile rażenia. 39-letni, niezwykle przystojny włoski rewolucjonista, przyjaciel Hercena, nieustraszony, bezwzględny bojownik o wolność swojego kraju, jest znany w całej Europie. Jego życie to pasmo spisków, walk, odsiadek w więzieniach i zuchwałych ucieczek. Walczył w obronie Republiki Rzymskiej. Aresztowany przez Austriaków i uwięziony w twierdzy w Mantui, uciekł dzięki zakochanej w nim damie, która dostarczyła pilnik do przepiłowania krat w oknie celi. Linę długości 30 m, niezbędną do opuszczenia się z więziennej wieży, sam uplótł z prześcieradeł.

Orsini uwierzył, że zabicie Napoleona III wywoła rewolucję we Francji. Rewolucyjny Paryż zaś wedle jego marzeń będzie musiał poprzeć włoską niepodległościową rewolucję. W Londynie Orsini zwerbował Giuseppe Pieriego, byłego żołnierza Legii Cudzoziemskiej i znanego anarchistę w jednej osobie, który dla potrzeb spisku przybrał nazwisko d’Andreas i podawał się odtąd za poddanego niemieckiego. Kolejnego kompana, francuskiego chirurga i dziennikarza Bernarda, karanego w Paryżu za przestępstwa polityczne, znalazł Orsini w jednej z londyńskich kawiarni. Czwarty spiskowiec, Włoch Gomez, też był ongiś żołnierzem Legii Cudzoziemskiej. Teraz w spisku udaje Anglika o nazwisku Swiney. Carlo di Rudio, z patrycjuszowskiej rodziny wydalonej za spiskowanie z Wenecji, przyłączył się do zamachowców z braku pieniędzy. Orsini kupił mu ubranie i kapelusz. Di Rudio przybrał nazwisko Da Silva i podaje się za komiwojażera.

Pewien Anglik nazwiskiem Allsop skontaktował Orsiniego z angielskim inżynierem w Birmingham, który wyprodukował dla niego 10 połówek korpusów bomb. Po skręceniu śrubami i napełnieniu prochem 5 bomb różnych rozmiarów było gotowych do użycia.

Tydzień temu spiskowcy przewieźli swój arsenał przez Brukselę do Francji. Celnikom wyjaśniono, że korpusy bomb to części do prototypowego aparatu gazowego. Policja belgijska rozpoznała jednak Pieriego i zaalarmowała francuską ambasadę, że ten znany anarchista zmierza do Paryża.

W Paryżu Orsini, podając się za angielskiego kupca Thomasa Allsopa, wynajął mieszkanie w domu nr 10 przy ulicy Mont Thabor. Pieri i Di Rudio zatrzymali się w hotelu France et Champagne, Gomez zaś – w hotelu Saxe-Cobourg. W następnych dniach Orsini wysuszył proch, zmontował bomby i ułożył precyzyjny plan zamachu.

Zegar na wieży wybija wpół do dziewiątej. Coraz wyraźniej słychać stukot kopyt. Podniecony tłum faluje, ludzie przeciskają się na siłę w stronę jezdni. Jako pierwsi skręcają w ulicę Le Pelletier konni gwardziści. Prezentują się wspaniale w galowych mundurach, z obnażonymi szablami lśniącymi w blasku iluminacji na gmachu opery i gazowych latarń na chodniku. Za gwardzistami jedzie otwarty powóz z oficerami gwardii, za nim zaś, otoczony przez pluton lansjerów i resztę gwardzistów, zamknięty powóz z parą cesarską.

Napoleon III, wyraźnie zmęczony i senny, milcząc, patrzy na wiwatujące tłumy usiłujące przecisnąć się bliżej powozu. Cesarzowa Eugenia, w białej sukni, z diademem na swych wspaniałych włosach, wygląda prześlicznie. Siedzi wyprostowana, na lewo i na prawo rozdaje skinienia głowy. Cesarskiej parze towarzyszy w powozie gen. Roguet.

Agent tajnej policji Hebert nagle zauważa w tłumie twarz opisaną w tajnym raporcie francuskiego ambasadora w Belgii. Podchodzi do Giuseppe Pieriego, chwyta go i wyciąga z ciżby gapiów. Pieri ma przy sobie pakiet owinięty czarną szmatą. W środku agenci policji znajdują bombę. Z kieszeni Pieriego wyciągają pistolet i sztylet. Jeden z zamachowców jest unieszkodliwiony.

Ani strażnicy, ani też tajni agenci Hyrvoix nie zauważają jednak 3 młodych ludzi, którzy energicznie przepychają się przez tłum w stronę orszaku. Pozostali spiskowcy zajmują miejsca wyznaczone im przez Orsiniego. Obecność kobiet i dzieci na chodniku ich nie wzrusza.

Pierwszy rzuca bombę Antonio Gomez. Jeden z dwóch największych pocisków konstrukcji Orsiniego eksploduje przed cesarskim powozem w chwili, gdy orszak skręca ku wejściu do opery. Potężny wybuch zrywa ze ścian opery iluminację, gasi uliczne lampy gazowe. W ciemnościach słychać przeraźliwe krzyki rannych i kwiczenie koni.

Druga bomba, ciśnięta przez Carla Rudio, eksploduje po lewej stronie powozu. Chwilę później wybucha trzeci pocisk, z tych najmniejszych, rzucony przez Orsiniego pod powóz. Brygadier Alessandri (ten sam, który jako Buldog przed dwoma laty uratował cesarza na Polach Elizejskich) w ciemnościach woła: „Sire! Sire!”. Szarpie drzwiczki cesarskiego powozu. Uszkodzone odłamkami zawiasy rozpadają się i drzwiczki lecą na trotuar. Napoleon III siedzi w dziwnej pozycji, odchylony w tył, w generalskim kapeluszu wciśniętym głęboko na oczy. Nie jest ranny, ma tylko drobne skaleczenie na policzku i na nosie, ale spory odłamek przeszył jego kapelusz na wylot. Cesarzowa jest śmiertelnie blada, białą suknię ma zachlapaną krwią, ale także nie odniosła obrażeń. Na jej sukni jest krew zmasakrowanych lansjerów z eskorty. Gen. Roguet, który siedzi naprzeciw cesarza, broczy z rany szyi.

Po dłuższej chwili ktoś zapala latarnie gazowe. W ich świetle widać, jak straszliwą hekatombę sprawiły bomby Orsiniego. W operze i sąsiednich budynkach wyleciały wszystkie szyby. Wokół powozu leży 8 zabitych. Rannych jest kilkudziesięciu cywilów, w tym 21 kobiet i dzieci, oraz 13 lansjerów, 11 strażników miejskich i 21 policjantów. Przeraźliwie rżą 24 poharatane konie. Jednemu z rumaków zaprzężonych do powozu cesarskiego wybuch urwał łeb.

Brygadier Alessandri, brocząc obficie z 3 ciężkich ran, pomaga wysiąść z powozu cesarzowi, potem Eugenii. Cesarzowa prosi go, by kazał się opatrzyć, ale brygadier odmawia i odprowadza ją w stronę reprezentacyjnego czerwonego dywanu przed wejściem do opery. Ranni i poturbowani lansjerzy, chwiejąc się, tworzą szpaler, by zaoszczędzić Eugenii widoku krwi i zmasakrowanych ciał. Któryś z wojskowych dopytuje się głośno, czy cesarzowa nie jest ranna. „Nie zajmujcie się nami, to jest nasz zawód. Myślcie o rannych” – odpowiada Eugenia. Napoleon spokojnie wydaje rozkazy, by w pierwszej kolejności zbierano rannych.

Nadbiegają pierwsi lekarze. Właściciele pobliskich aptek otwierają je i wydają bandaże. Szefowie policji obawiają się, że w tłumie mogą czaić się kolejni zamachowcy, i nalegają, by cesarska para schroniła się w gmachu opery. Gdy Napoleon III z Eugenią wchodzą do sali, publiczność wstaje z miejsc i wita ich niekończącą się owacją. Cesarzowa w białej sukni poplamionej żołnierską krwią wygląda olśniewająco. Spektakl tak bardzo podoba się parze cesarskiej, że wraca ona do pałacu tuileryjskiego dopiero pół godziny przed północą.

Eksplozje ogłuszają także zamachowców. Odłamek rani Orsiniego w głowę. W ciemnościach, w kłębach prochowego dymu i ogólnym zamęcie nikt nie zauważa, że broczący krwią młody mężczyzna przed chwilą rzucił bombę. Orsini dyskretnie upuszcza na chodnik zawiniątko z drugą bombą i swój zakrwawiony rewolwer. Pełni współczucia gapie odprowadzają rannego do pobliskiej apteki. Po opatrzeniu rany konsekwentnie udający Anglika Orsini każe fiakrowi wieźć się do mieszkania przy ulicy Mont Thabor.

Ogłuszony wybuchem, przerażony potworną masakrą niewinnych gapiów Gomez chowa się do restauracji Broggiego przy operze, znanej z bankietów po spektaklach. Jest w szoku: śmiertelnie blady, przeraźliwie trzęsie się i wygaduje coś bez sensu. Z włoskim akcentem. To budzi podejrzenia obecnych w restauracji, którzy wzywają policjantów. Gomez chowa swój rewolwer pod półką, ale ktoś dostrzega to. Policjanci aresztują go.

Przesłuchiwany tuż po zamachu Pieri szybko przyznaje się, że mieszkał z Rudiem w hotelu France et Champagne. Pół godziny po eksplozjach bomb policja wkracza do hotelu. Do swego pokoju wkrótce potem wraca Rudio, który nie ma pojęcia o wpadce Pieriego. Policja ma w rękach trzeciego zamachowca.

Intensywnie przesłuchiwany jest także Gomez. Utrzymuje, że nazywa się Swiney i jest uczciwym angielskim kupcem handlującym piwem. Aby się uwiarygodnić, podaje nazwę hotelu, w którym się zatrzymał: Saxe-Cobourg. Policja udaje się tam. Ktoś z obsługi przypomina sobie, że pana Swineya niedawno odwoził do hotelu pan Morand, mąż konsjerżki z kamienicy nr 10 przy ulicy Mont Thabor.

Coraz bardziej osaczany podczas przesłuchania Gomez znów usiłuje się uwiarygodnić i znów popełnia błąd. Zeznaje, że jego angielski pryncypał nazywa się Allsop. A właśnie niejaki Allsop wynajmuje mieszkanie w kamienicy Morandów!

O 4.00 policjanci w towarzystwie Moranda wdzierają się do mieszkania wynajmowanego przez owego Allsopa. Wyrwany ze snu, ranny w głowę Orsini przytomnie obstaje, że jest poddanym angielskiej królowej i uczciwym kupcem. Ale komisarze policji są pewni, że mają w ręku zamachowca. Orsini, choć zdaje sobie sprawę, że najpewniej czeka go gilotyna, jest spokojny. Z godnością wychodzi z mieszkania wraz z policjantami.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

12 stycznia 1948 roku w Mińsku za przyczyną Stalina pozbyto się dwóch niewygodnych osób. Zrobiono to w iście sowiecki sposób. W. Kalicki tak opisuje te wydarzenia:

Jest ciemno, mroźnie, porywisty wiatr przenika do kości nielicznych przechodniów. Ulice Mińska białoruskiego są zasypane śniegiem. Samochód osobowy z kolumny transportowej ministerstwa bezpieczeństwa państwowego Białoruskiej Socjalistycznej Republiki Radzieckiej, na cywilnych numerach, zatrzymuje się w ustronnym zaułku, obok 2 czekających mężczyzn. Auto prowadzi po cywilnemu st. lejtn. białoruskiego bezpieczeństwa Borys Aleksiejewicz Krugłow, obok niego siedzi zastępca szefa II Głównego Zarządu MGB płk Fiodor Grigoriewicz Szubnikow. Stojący w śniegu mężczyźni to dyrektor artystyczny Państwowego Teatru Żydowskiego, narodowy artysta ZSRR i przewodniczący Żydowskiego Komitetu Antyfaszystowskiego Sołomon Michoels oraz Władimir Gołubow-Potapow, teatrolog, członek moskiewskiej organizacji sowieckiego Związku Pisarzy. Obaj mężczyźni wsiadają do auta. Gołubow-Potapow przedstawia Michoelsowi płk. Szubnikowa jako swego przyjaciela inż. Siergiejewa. Szubnikow wylewnie ściska dłoń Michoelsa. Krugłow rusza. Jadą dość długo, poza miasto, czego nieznający Mińska, zabawiany rozmową Michoels nie dostrzega przez oblodzone szyby. Wreszcie auto wjeżdża na obszerną posesję dużej podmiejskiej daczy. „No, jesteśmy na miejscu” – stwierdza Krugłow. Są na miejscu. Nie jest to jednak wiejski dom inż. Siergiejewa, lecz służbowa dacza szefa bezpieczeństwa państwowego Białorusi Ławrientija Fomicza Canawy.

Michoels, urodzony jako Szlojme Wowsi w Dźwińsku na Łotwie, studiował za młodu prawo na uniwersytecie w Piotrogrodzie, ale w 1918 roku porzucił uczelnię i wstąpił do żydowskich warsztatów teatralnych prowadzonych przez Aleksandra Granowskiego, który próbował w sowieckiej Rosji stworzyć narodowy teatr żydowski w języku jidysz. 2 lata później warsztat przeniesiony został do Moskwy, gdzie stał się zaczynem Państwowego Teatru Żydowskiego. Polityka Lenina wspierania mniejszości narodowych w ZSRR pozwoliła w latach 20. na rozwój kultury żydowskiej, w tym i teatru. Michoels w kilka lat stał się gwiazdą teatru w języku jidysz, a jedną z jego ówczesnych najgłośniejszych kreacji była rola mleczarza Tewje w scenicznej adaptacji prozy Szolema Alejchema. W 1928 roku Michoelsa mianowano dyrektorem Teatru Żydowskiego. Jako szef teatru dbał o wystawianie nieznanych dzieł klasyki kultury jidysz i wybitnych przekładów światowych arcydzieł na jidysz.

W drugiej połowie lat 30. kariera i życie Michoelsa były zagrożone. Z jednej strony utrzymywał on bliskie stosunki towarzyskie z wybitnymi przedstawicielami sowieckiej inteligencji – zwłaszcza z Izaakiem Bablem – którzy padli ofiarą wielkiego terroru lat 30. Z drugiej zaś, dwie najwybitniejsze interpretacje sceniczne Szekspira autorstwa Micholsa, Król Lear i Ryszard III, tylko bardzo prymitywne umysłowości mogły interpretować jako apoteozę stalinizmu. W istocie były to przenikliwe studia absolutnej tyranii. Stalin zaś z pewnością nie był dyktatorem prymitywnym, a do sztuki przywiązywał wielkie znaczenie. Wystawiania sztuk Szekspira zabronił.

Michoels przetrwał lata terroru, być może także dlatego że jego brat prof. Wowsi był osobistym lekarzem Stalina.

W latach II wojny światowej Michoels poparł Stalina w walce z faszystowskimi Niemcami; nie miał złudzeń co do losu Żydów pod rządami III Rzeszy. W 1942 roku przyjął nominację na przewodniczącego Żydowskiego Komitetu Antyfaszystowskiego. Nie przeszkadzało mu, że sekretarzem i szarą eminencją Komitetu został Szachne Epszetejn, funkcjonariusz sowieckiego wywiadu.

W czasie II wojny światowej Komitet wydawał w jidysz gazetę „Ejnikajt”, firmował wydawnictwo żydowskie, zalewał prasę prokomunistyczną na Zachodzie tonami propagandowych artykułów.

W 1943 roku Michoels i jeden z jego zastępców, Fefer, wyjechali w wielką podróż propagandową na Zachód. Odwiedzili Stany Zjednoczone, Meksyk, Kanadę, Wielką Brytanię i Palestynę. Spotkali się z Albertem Einsteinem, Tomaszem Mannem, liderem ruchu syjonistycznego Chaimem Weizmannem.

Złożyli świadectwo o eksterminacji Żydów przez III Rzeszę, przekonując zarazem, że w ZSRR antysemityzm został zupełnie wykorzeniony.

Z tej formy ich aktywności władze sowieckie były zadowolone.

Podświadome wrażenie
Gorzej wypadła ocena działalności Komitetu w samym ZSRR. Michoels dążył bowiem do przekształcenia go w reprezentację społeczności żydowskiej w miejsce zlikwidowanego w latach 30. Jewkomu – komisariatu ds. żydowskich, i Jewsekcii – sekcji żydowskiej partii komunistycznej. Sygnałem, że zaczynają się problemy, stał się zakaz publikacji w Moskwie sztandarowego wydawnictwa Komitetu – Czarnej księgi zbrodni nazistowskich na ludności żydowskiej. Amerykańskie wydanie Czarnej księgi ukazało się w 1946 roku, lecz bez przedmowy Einsteina i mocno ocenzurowane. Wydanie sowieckie, którego redaktorami byli Ilja Erenburg i Wasilij Grossman, nie ukazało się nigdy. Zarzut główny brzmiał: „Czytelnik podświadomie odnosi wrażenie, że Niemcy prowadzili wojnę z ZSRR wyłącznie po to, by zniszczyć Żydów”.

Nie przeszkodziło to jednak w wykorzystywaniu publikacji przez prokuraturę sowiecką podczas procesu norymberskiego.

Innym problemem w relacjach z władzami stała się idea powołania na Krymie autonomicznej republiki żydowskiej. Z błogosławieństwa Mołotowa Michoels i Fefer rozmawiali z przywódcami Żydów amerykańskich. Uzyskali deklarację wsparcia ze strony szefa organizacji pomocowej Joint Jamesa N. Rosenberga, który upatrywał w tym projekcie alternatywę wobec osadnictwa żydowskiego w Palestynie. W połowie lutego 1944 roku Komitet wystąpił do Stalina o utworzenie Żydowskiej SRR na Krymie. Sprawa nie wyszła poza rozmowy gabinetowe, chociaż, jak późnej zeznawali uczestnicy narad, rozdzielono już stanowiska we władzach republiki. Stalin traktował jednak problem instrumentalnie – chciał pomocy od diaspory żydowskiej. „Memoriał krymski” miał natomiast fatalne skutki dla jego autorów – w 1952 roku stał się głównym dowodem na „agenturalną działalność” działaczy Komitetu.

Niezadowolenie władz wywołała również aktywność Michoelsa w sprawie przejawów antysemityzmu na wyzwolonych terenach ZSRR, głównie na Ukrainie i Krymie. Chodziło o politykę kadrową władz oraz sprawę mieszkań. We wrześniu 1945 roku w Kijowie pracownik ministerstwa bezpieczeństwa Ukraińskiej SRR Josif Rozensztejn zastrzelił 2 pijanych czerwonoarmistów, którzy wcześniej go pobili. Jeden z żołnierzy usiłował odzyskać mieszkanie, które jego matka zasiedliła po ewakuowanych na początku wojny mieszkańcach narodowości żydowskiej. Złość wyładował na przypadkowej osobie „o fizjonomii Żyda”.

Zajścia wywołały oburzenie wielu osób narodowości żydowskiej. W piśmie do Stalina i Berii kilku byłych żołnierzy frontowych oskarżyło miejscowe władze partyjne o wzniecanie nastrojów antysemickich i realizację polityki usuwania osób narodowości żydowskiej z urzędów. Ówczesny I sekretarz partii na Ukrainie Nikita Chruszczow tłumaczył się, że nie jest nacjonalistą ukraińskim i nie realizuje antysemickiej polityki. Stalin mu nie uwierzył. W marcu 1947 roku szefem komunistów ukraińskich został Łazar Kaganowicz, który pełnił tę funkcję w czasie Wielkiego Głodu. Teraz miał zająć się walką z burżuazyjnymi nacjonalistami nie tylko ukraińskimi, lecz również żydowskimi.

Zlecenie
Na przełomie listopada i grudnia zeszłego roku Stalin wezwał do siebie ministra bezpieczeństwa państwowego Związku Radzieckiego Wiktora Abakumowa i jego pierwszego zastępcę Siergieja Iwanowicza Ogolcowa. Pod koniec rozmowy Stalin nieoczekiwanie polecił Abakumowowi, by w stosunku do przewodniczącego Michoelsa przeprowadzić koniecznie specjalne działania, i w tym celu należy zainscenizować wypadek samochodowy. Samego Michoelsa gensek określił jako przywódcę żydowskiej konspiracji nacjonalistycznej, prowadzącej w Związku Radzieckim wrażą robotę pod dyktando Amerykanów. Na początku stycznia tego roku Michoels wyjeżdżał służbowo do Mińska. Jest przecież członkiem Komitetu Nagród Stalinowskich, zaś w tym roku przegląd zgłoszonych do tego wielkiego w ZSRR wyróżnienia zespołów teatralnych odbywa się w Mińsku. Abakumow zdecydował, że likwidacja Michoelsa ma się odbyć właśnie w Mińsku.

W nocy z 6 na 7 stycznia wyjechała samochodem z Moskwy do Mińska grupa funkcjonariuszy mających zorganizować likwidację: Fiodor Grigoriewicz Szubnikow, płk organów transportowych MGB Wasyl Jewgieniewicz Lebiediew i st. lejtn. Krugłow. Wszyscy trzej są byłymi współpracownikami Pawła Anatoliewicza Sudopłatowa, szefa I Biura Specjalnego ds. Dywersji i Wywiadu w MGB. Podwładni Sudopłatowa nie tylko organizowali w czasie wojny partyzantkę i dywersję przeciw hitlerowskim Niemcom i Japonii, ale rozwijali też nowe techniki uśmiercania przeciwników, zwłaszcza za pomocą nietypowych bomb, trucizn i aparatów do ich aplikowania.

Szczegółowy plan zamordowania Michoelsa ułożyli w Mińsku Szubnikow, Lebiediew, Ogolcow i szef białoruskich organów Canawa. Aby wykluczyć możliwość ujrzenia jakiegokolwiek fragmentu tej operacji przez osoby postronne, urzędowi zamachowcy ustalili, że Michoelsa trzeba zaprosić, za pośrednictwem agentury MGB, na nocne spotkanie z jakimś znajomym, podstawić samochód z kierowcą MGB do hotelu, w którym aktor się zatrzymał – po to by wyeliminować udział świadka, szofera urzędowej limuzyny oddanej w Mińsku do dyspozycji Michoelsa. Samochodem MGB należy przewieźć go do podmiejskiej daczy Canawy. Tam Michoelsa zlikwidować, a zwłoki wywieźć nocą na jakąś mało uczęszczaną, dochodzącą do hotelu ul. Mińska, tam rozjechać je ciężarówką i porzucić. Taki scenariusz miał uprawdopodobnić wrażenie, że nocą pijany Michoels, znużony całodniowymi bankietami, wyszedł przejść się i wpadł pod ciężarówkę, a jej przerażony kierowca uciekł.

Zaproszenie Michoelsa na nocne spotkanie za pośrednictwem agentury oznaczało jedno – zaproszenie go przez Gołubowa-Potapowa, który od dłuższego już czasu nie odstępował wielkiego aktora o krok. Michoels jest bardzo osamotniony w dżungli stalinowskich rozgrywek i chętnie toleruje Gołubowa-Potapowa u swego boku, zwłaszcza że krytyk jest Żydem. Aktor nie jest świadom, że Gołubow-Potapow to tajny współpracownik MGB i na polecenie organów rozpracowuje go.

Ba, ale likwidacja Michoelsa oznacza automatycznie zdekonspirowanie zabójstwa przed Gołubowem-Potapowem, który wie bardzo dużo o wzmożonej ostatnio inwigilacji aktora. Naradzający się u Canawy funkcjonariusze zadzwonili do Abakumowa i poprosili o zgodę na likwidację także krytyka, w ramach tego samego wypadku drogowego. Abakumow zgodę wyraził.

Samochód z Michoelsem i Gołubowem-Potapowem wjeżdża na teren daczy Canawy. Szubnikow udający inż. Siergiejewa prowadzi gości do salonu.

Gdy tylko goście zasiadają do stołu, Szubnikow wychodzi do sąsiedniego pokoju i dzwoni ze specjalnego, bezpiecznego telefonu do dyżurującego w siedzibie MGB w Mińsku Ogolcowa z meldunkiem, że ofiary są w daczy. Ogolcow zaraz dzwoni przez chroniony telefon WeCze do Moskwy, do Abakumowa, ten zaś natychmiast łączy się przez speclinię ATS z Kremlem, ze Stalinem.

Abakumow po chwili wydaje przez telefon rozkaz, by przystąpić do likwidacji obu gości.

Szubnikow inscenizuje serdeczne powitanie toastem szklanką wódki. To część planu MGB – ofiary mają sprawiać wrażenie, że pod koła ciężarówki wpadły po pijanemu. Rozpuszczony w alkoholu środek oszałamiający obezwładnia Gołubowa-Potapowa, jednak Michoels, pijący skromniej, pozostaje w miarę przytomny. Gdy do saloniku wchodzi ukryty w sąsiednim pokoju Lebiediew, zaś Gołubow-Potapow zdradza objawy odurzenia, Michoels pojmuje, że zbliża się jego koniec. Usiłuje wstać, jakoś bronić się, ale cios kolbą pistoletu w czoło tuż przy skroni kończy niezborne próby ratunku. Oprawcy wyprowadzają pod ręce Gołubowa-Potapowa i Michoelsa na drogę do daczy, uruchamiają stojącą tam ciężarówkę z taboru białoruskiego MGB. Najpierw pod koła porządnie rozpędzonej ciężarówki wrzucają ciągle żywego Gołubowa-Potapowa, potem tak samo rozjeżdżają Michoelsa. Zmasakrowane trupy wrzucają na ciężarówkę i jadą do Mińska. Szubnikow znów dzwoni z meldunkiem do Ogolcowa, ten zaś łączy się z Abakumowem, który chwilę później melduje o postępach akcji Stalinowi. Na drodze obok budowy nowej linii tramwajowej, między ul. Swierdłowa i Garbarnia, tuż obok zbombardowanego i ciągle nieodbudowanego stadionu „Dynama”, niedaleko hotelu, w którym zatrzymał się Michoels, agenci układają zwłoki obu ofiar tak, jakby uderzyła w nie rozpędzona ciężarówka. Potem wracają do garaży białoruskiego ministerstwa bezpieczeństwa, zmywają pakę samochodu.

O 7.10 idący do pracy mińszczanie trafiają na leżące twarzami do ziemi, lekko przyprószone śniegiem trupy 2 mężczyzn. Wokół nich jest mnóstwo krwi. Wezwani milicjanci stwierdzają, że zwłoki nie zostały obrabowane – znajdują przy nich portfele z dokumentami i sporą gotówką oraz zegarki na rękach. Michoels ma ciągle drogi złoty zegarek. Gdy funkcjonariusze stwierdzają tożsamość zmarłych, natychmiast zawiadamiają zwierzchność. Na miejscu zbrodni błyskawicznie zjawiają się dygnitarze z białoruskich władz, republikańskiego ministerstwa bezpieczeństwa i mińskiego zarządu milicji. Wezwani anatomopatolodzy stwierdzają, że Michoels i Gołubow-Potapow mają połamane żebra, a krytyk dodatkowo ma złamaną w łokciu prawą rękę.

Ślady opon według śledczych nie pozostawiają wątpliwości – obu uderzyła jadąca z dużą prędkością ciężarówka.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

11 stycznia 1944 – egzekucja Galeazza Ciana – włoskiego polityka, czołowego działacza ruchu faszystowskiego i zięcia Benito Mussoliniego. Oto przebieg wydarzeń w relacji W. Kalickiego:

dy mija północ, Galeazzo Ciano, były minister spraw zagranicznych faszystowskich Włoch, a ciągle jeszcze zięć duce, wodza włoskiego faszyzmu, Benito Mussoliniego w celi więzienia w Weronie wyciąga z ukrycia fiolkę z cyjankiem potasu. Zgryza szkło fiolki, połyka truciznę. Po półgodzinie Ciano rozczarowany pojawia się na więziennym korytarzu – cyjanek nie zadziałał. Niedoszły samobójca nie zdaje sobie sprawy, że Hildegard Burkhardt Beetz, młoda, piękna Niemka, żona lotnika Luftwaffe walczącego na froncie wschodnim, podmieniła przekazaną jej przez włoskiego lekarza truciznę i wręczyła mu nieszkodliwy roztwór chloranu potasu. Beetz, agentka Służby Bezpieczeństwa SS, została niedawno skierowana przez swych zwierzchników do inwigilowania Ciana. Generałowie SS nie przewidzieli tylko jednego – że przystojny kobieciarz Ciano uwiedzie Beetz, która zacznie walczyć o jego życie, a także o życie żony Ciana Eddy. Ale uczucia Beetz mają też nieoczekiwany skutek. Agentka podmieniła fiolki, by przedłużyć życie ukochanego choć o te parę godzin. Rankiem Ciano zostanie rozstrzelany.

Droga Galeazza Ciana, hrabiego di Cortellazzo, syna sławnego dowódcy włoskiej marynarki wojennej z lat wojny światowej admirała Constanza Ciana, do celi śmierci zaczęła się na początku lat 20. Jeszcze jako nastolatek przystąpił do raczkującego ruchu faszystowskiego, w którym od razu zajął uprzywilejowaną pozycję – jednym z założycieli włoskiej partii faszystowskiej był bowiem jego ojciec. W wieku lat 19 Galeazzo wziął udział w słynnym marszu na Rzym Mussoliniego, a jako 22-latek, po krótkiej przygodzie jako dziennikarz prasy faszystowskiej, dostał nominację na konsula faszystowskich Włoch w Rio de Janeiro. Potem były placówki dyplomatyczne w Pekinie i Szanghaju. Przepustką do wielkiej faszystowskiej polityki stało się małżeństwo hrabiego Ciana z Eddą Mussolini, córką duce. Zięć Mussoliniego w wieku 33 lat został ministrem spraw zagranicznych. Inteligentny, cyniczny, żądny władzy Ciano zrazu optował za sojuszem teścia z Hitlerem i imperialną ekspansją Włoch – we włoskiej inwazji na Etiopię w latach 1935–1936 Galeazzo wziął osobisty udział jako dowódca eskadry bombowców (ta wyprawa była zresztą w znacznej mierze propagandową hecą). Ciano ochoczo poparł zajęcie Albanii i atak na Grecję, ale już po podbiciu przez III Rzeszę Francji zaczął potajemnie dystansować się od polityki Hitlera. I od wiernego Führerowi swego teścia. W 1942 roku Ciano podjął próby tajnych rokowań pokojowych z aliantami, m.in. z pomocą polskich książąt Sapiehów. W lipcu zeszłego roku, podczas posiedzenia Wielkiej Rady Faszystowskiej, Ciano poparł wniosek Dino Grandiego, by odsunąć Mussoliniego od władzy. Uwięzionego Mussoliniego uwolnili jednak niemieccy spadochroniarze, zaś Ciano, który nie zdawał sobie sprawy, jak bardzo jest we Włoszech znienawidzony, zagrożony aresztowaniem przez nowy włoski rząd marsz. Badoglia, uciekł z rodziną do III Rzeszy. Hitler jednak zgodził się wydać Ciana włoskim faszystom rządzącym jeszcze z łaski Niemiec na północy Włoch.

Poprzedniego dnia, po pokazowym procesie, Ciano i 4 inni byli faszystowscy hierarchowie, sędziwy De Bono, Marinelli, Gottardi i Pareschi, oskarżeni przez swych dawnych kamratów o zdradę, zostali skazani na śmierć.

Krótko po 9.00 na korytarzu pojawia się kilku włoskich cywilów i funkcjonariuszy policji. Policjanci skuwają kajdankami ręce skazanych. Idą gęsiego, za spowiednikiem Wielkiej Rady Faszystowskiej don Chiotem, w stronę bramy wyjazdowej.

Jest zimo, mglisto, na bruku leży gruba warstwa szronu. Ulice Werony są puste. Ciężarówka wyjeżdża przez starą miejską bramę Porta Catena i zatrzymuje się przy strzelnicy fortu Procolo. Spomiędzy resztek śniegu sterczą badyle zeschłych chwastów. Pierwszy schodzi z paki marsz. De Bono. Jest tylko w garniturze i czarnym kapeluszu, lekko drży z chłodu. Jako drugi zeskakuje na trawę Ciano. W długim jasnobeżowym płaszczu i jasnym kapeluszu wygląda bardzo elegancko. Po nim wysiada pozostałych 3 skazańców. Marinelli nie jest w stanie opanować się, z nerwów dygoce, nogi odmawiają mu posłuszeństwa. Policjanci wloką go za ręce na miejsce egzekucji.

W obniżeniu terenu, przed niewysokim ziemnym wałem pełniącym funkcję kulochwytu, za którym stoi mur strzelnicy, ustawiono stare, chybocące się krzesła – oparciami w stronę muru.

Kilkanaście kroków przed krzesłami stoi 30 włoskich policjantów w krótkich zimowych zielonych kurtkach i czarnych czapkach. Dowodzi nimi szef faszystowskiej policji w Weronie Nicola Furlotti. Tuż po I wojnie światowej był jednym z założycieli Czarnych Koszul, paramilitarnych bojówek Mussoliniego, ale potem, w latach 20., popadł w niełaskę i powrócił do gry dopiero teraz, w dniach rozpadu faszystowskiego reżymu. Tuż obok stoi kilkunastu włoskich oficjeli oraz drugie tyle Niemców – większość to oficerowie SS, jest też paru hitlerowskich dyplomatów, wojskowy fotoreporter. Ten ostatni nerwowo kręci się wokół krzeseł, mierzy coś światłomierzem i wyraźnie jest niezadowolony. Niskie chmury i mgliste powietrze źle wróżą jakości zdjęć z egzekucji.

Ciano zachowuje zimną krew.

Zamienia parę słów z odmawiającym modlitwę marsz. De Bono. Obaj proszą dowodzącego egzekucją Furlottiego, by pozwolił im stanąć twarzą w twarz z plutonem egzekucyjnym. Furlotti odmawia.

 – Wedle prawa to pańskie krzesło, marszałku – mówi Ciano do De Bono, wskazując krzesło pierwsze z prawej.

De Bono całkiem serio odpowiada, że nie wierzy, by w podróży, w którą za chwilę skazańcy zostaną wyprawieni, prestiżowe pierwszeństwo miało jakiekolwiek znaczenie. Ale zajmuje miejsce na krześle na prawym skraju, plecami do plutonu egzekucyjnego i widzów. Obok niego energicznie siada Ciano. Stare, koślawe krzesło skrzypi, przechyla się i Ciano ląduje w oszronionej trawie. Podnosi się sam, ustawia krzesło i siada, tym razem ostrożnie.

Policjanci przywiązują ręce skazańców do oparć krzeseł. Ciano wykrzykuje:

 – No i kto by to przypuszczał!

Nie chce, by założono mu opaskę na oczy. Don Chiot w długiej czarnej pelerynie obchodzi unieruchomionych skazańców i szepce im słowa absolucji in articulo mortis. Ciano dziękuje mu i prosi, by duchowny zadbał o trójkę jego dzieci.

Gdy wiążą Marinellego, Ciano krzyczy, by tego nie robili, bo to zbrodnia. Robi się nerwowy, bez przerwy obraca się do tyłu, kołysze na krześle.

 – Uspokój się, stary, zobaczysz, że to nic takiego – mówi do niego szyderczo jeden z policjantów z plutonu egzekucyjnego.

Na rozkaz Furlottiego policjanci z karabinkami Carcano małego kalibru ustawiają się mniej więcej 10 m za plecami siedzących skazańców, w 2 rzędach. Ci z pierwszego rzędu klękają. Policjanci podzieleni są na 5 szóstek – każda ma strzelać do jednego skazanego. Jest 9.20. Gdy Furlotti daje komendę, by odbezpieczyć broń, z krzesła zrywa się Gottardi i krzyczy:

 – Niech żyje duce! Niech żyją Włochy!

 – Niech żyją Włochy! – wołają też Pareschi i De Bono.

Ciano, gdy tylko słyszy komendę: „Ognia!”, przez prawe ramię odwraca twarz w stronę plutonu egzekucyjnego. Policjanci strzelają niecelnie, małokalibrowe pociski, nawet trafiając, nie zadają śmiertelnych ran. 4 skazańców pada wraz z krzesłami na trawę, Pareschi siedzi na krześle nieporuszony. Część policjantów repetuje karabinki i chaotycznie strzela dalej do Pareschiego i leżących.

Ciano dostaje 5 postrzałów, ale żyje i jest przytomny.

 – Pomocy! Pomocy! – chrypi.

Furlotti wyciąga z kabury pistolet. Na jego znak kilku policjantów także sięga po broń krótką. Furlotti podbiega do Ciana i z bardzo bliska strzela mu w skroń. Inni dobijają 4 pozostałych.

3 niemieccy oficerowie podchodzą i z bliska przyglądają się twarzy martwego Ciana – chcą mieć pewność, że to on.

Don Chiot przykrywa jego ciało płaszczem. Więzienny lekarz bada ciała skazańców i woła, że niektórzy z nich żyją – można wyczuć puls. Furlotti wraca pod nasyp i każdemu strzela jeszcze raz w głowę.

Oficerowie SS patrzą na to wszystko z niesmakiem. To ma być egzekucja!? Cóż to za chaotyczna rzeźnia! Typowo włoska niekompetencja!

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

31 grudnia 1943 roku powstała w Warszawie Krajowa Rada Narodowa jako alternatywa polskiego rządu na uchodźstwie. Późniejsza nasza historia pokazała, że ta właśnie alternatywa okazała się być tą właściwą. W. Kalicki tak opisuje tamte wydarzenia:

Wczesnym wieczorem Antoni Korzycki, konspiracyjny działacz radykalnego odłamu ruchu ludowego, spotyka się z Polą Ester ze Związku Robotników Żydowskich. Udając parę, idą na ul. Twardą. Do 20.00, o której zaczyna się godzina policyjna, zostało niespełna półtorej godziny.
Dokładnie o wyznaczonej porze Korzycki z Elster wchodzą do zdewastowanej kamienicy nr 22. Idą na 2. piętro. Drewniane schody skrzypią niemiłosiernie. Korzycki puka do mieszkania nr 14. Otwiera gospodarz, warszawski rymarz Czesław Blicharski, członek Polskiej Partii Robotniczej. Korzycki wita się z nim serdecznie – wcześniej już bywał w jego mieszkaniu na zebraniach konspiracyjnych.
W dużym pokoju za stołem siedzi Bolesław Bierut „Janowski” w towarzystwie oficerów ochrony Gwardii Ludowej: Jerzego Fonkowicza „Andrzeja” i Zbigniewa Dłubaka „Bogdana”.
Co parę minut pojawiają się kolejni konspiratorzy. Przed 20.00 przychodzi ostatni, dziewiętnasty. Podziemny komunistyczny parlament może przystępować do obrad.
Sekretarz KC PPR Władysław Gomułka zdecydował się powołać namiastkę kadłubowego parlamentu, gdyż komunistyczna konspiracja w Polsce znalazła się w niebezpiecznej próżni. Konspiracja wierna rządowi w Londynie szykuje się do przejmowania władzy administracyjnej po wkroczeniu Armii Czerwonej. W Moskwie zaś Stalin przymierza się do utworzenia z przebywających w ZSRR polskich komunistów zalążka przyszłej władzy w Warszawie – Polskiego Komitetu Narodowego. Powstanie Krajowej Rady Narodowej, podziemnego parlamentu kontrolowanego przez PPR, dałoby krajowym komunistom mocny atut w walce o władzę – także wobec Kremla.
Tylko skąd wziąć reprezentację posłuszną PPR?
Z kłopotu tego KC PPR wybrnęło zręcznie, do swoich delegatów dopraszając działaczy Robotniczej Partii Polskich Socjalistów, 2 radykalnych ludowców ze Stronnictwa Ludowego oraz kilkoro sympatyków komunizmu, których z racji zawodu mianowano przedstawicielami spółdzielców, lekarzy, inteligencji pracującej, nauczycieli, a nawet oficerów, jak to określono w partyjnych papierach, „byłego wojska polskiego”.
Na zebranie na Twardej ze względów bezpieczeństwa nie przyszło 12 członków „parlamentu”, w tym Gomułka. Przygotowaniem zebrania i zapewnieniem bezpieczeństwa zajmuje się Marian Spychalski „Marek”.
Na stole w dużym pokoju gospodyni rozkłada talerze z kanapkami, szklanki z kompotem, kieliszki. Panowie ustawiają rządki butelek monopolowej wódki. Gdyby przypadkowo trafili tu policjanci lub żandarmi, zastaliby typową scenerię noworocznej biesiady. Inscenizacja ta ma jednak słabą stronę. Panów jest 4 razy więcej niż pań. W składzie komunistycznego parlamentu prócz Poli Elster są też przedstawicielka Związku Walki Młodych, członkini PPR Helena Jaworska „Janta” oraz Halina Kuczkowska „Halina” i Janina Święcicka „Alina”, obie z RPPS, obie formalnie reprezentujące spółdzielców.
Gdyby doszło do wsypy, oficerowie ochrony „Andrzej” i „Bogdan” mają na czele kilku przydzielonych im doświadczonych gwardzistów z GL stawić zbrojny opór.
Spychalski zrobił wszystko, by nawet w razie policyjnego nalotu i strzelaniny uczestnicy zebrania mieli szansę ujść cało. Michał Motylewski, elektryk spod Rawy Mazowieckiej, tuż przed godziną policyjną uszkadza instalację elektryczną i wygasza latarnie uliczne w całym kwartale. W ciemnościach trudniej będzie znaleźć adres i łatwej zgubić ścigających Niemców. Kilku gwardzistów zajmuje pozycje na klatce schodowej.
Krótko po 20.00 Bierut rozpoczyna posiedzenie.
Zebrani wstają i oddają cześć poległym w walce z okupantem. Potem Bierut odczytuje referat sekretarza KC PPR Gomułki Walka i samoobrona narodu w związku z terrorem okupanta. Gomułka postuluje, by wszystkie siły społeczne i polityczne w okupowanej Polsce zjednoczyły się pod kierownictwem KRN. To figura czysto retoryczna, konspiracja komunistyczna przy podziemiu londyńskim wygląda jak zabiedzony kot przy tygrysie.
Po wysłuchaniu referatu zaczynają się przemówienia. W końcu Bierut zarządza ślubowanie członków KRN. Potem obecni uchwalają statut i Deklarację KRN. Idzie to sprawnie, bo wszystkie dokumenty polityczne zostały już wcześniej przygotowane przez organizatorów.
Po 23.00 przerwa na kanapki i toasty. Tylko tańców brak.
Po złożeniu sobie wzajem życzeń noworocznych Bierut zakazuje dalszych toastów i wznawia obrady. Wódka jednak zrobiła swoje. Jeden z dyskutantów domaga się odłożenia sprawy powołania Armii Ludowej do czasu skonsultowania się z lewicową Polską Armią Ludową, która ma wejść w skład AL. Bierut jest wściekły – utworzenie AL to kluczowy punkt programu zebrania. Gromi niefortunnego wnioskodawcę tak ostro, że ten pospiesznie wycofuje swój postulat.
Do rana zebrani jeszcze wiele razy podnoszą ręce. Przegłosowują przygotowane wcześniej przez KC PPR dekrety, wybierają prezydium KRN, z Bierutem na czele.
Zebranie kończy się o świcie. Teraz można dopić wódkę. Członkowie KRN kończą bal i pojedynczo ruszają w miasto.


Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

30 grudnia 1905 – carska Rosja, rewolucja trwa już miesiąc, a tego właśnie dnia wybucha robotnicze powstanie w Moskwie. Oto przebieg wypadków na podstawie relacji W. Kalickiego:

O świcie dowodzony przez płk. Rimana pluton egzekucyjny żołnierzy semenowskiego pułku gwardii, przysłanego na rozkaz cara z Petersburga do Moskwy, wyprowadza z aresztu w budynku stacji Moskwa-Gołutwin na Kolei Kazańskiej maszynistę Uchtomskiego. Ten były podoficer carskiej armii jest znakomitym kolejarzem. Poprzedniego dnia dowodzona przez płk. Rimana kompania semenowców otoczyła stację i zastawiła pułapkę na pociągi podmiejskie dowożące do Moskwy robotników i urzędników z podmoskiewskich osiedli i miasteczek. Uchtomski, rano prowadzący pociągi do Moskwy, wieczorem zaś jadący na prowincję, od kilku dni dowoził w swoim składzie na Dworzec Kazański kilkudziesięciu uzbrojonych powstańców. Po całym dniu walk wsiadali oni do pociągu prowadzonego przez Uchtomskiego i wracali do domów, by kolejnego ranka, wyspani i nakarmieni, z browningami pod pazuchami jechać na front powstania.

Poprzedniego dnia Uchtomski w ostatniej chwili przytomnie zorientował się, że na stacji Gołutwin jest zasadzka, dodał pary i pociąg odjechał dziurawiony kulami dziesiątek żołnierzy. Wieczorem jednak, gdy wracał po dniu powstańczych walk, został w pociągu rozpoznany i aresztowano go.

Cesarstwo rosyjskie od roku trawią płomienie rewolucji. Zaczęło się niespełna 12 miesięcy temu od „krwawej niedzieli” – masakry przez wojsko gigantycznej, pokojowej manifestacji robotników Petersburga prowadzonej przez popa Hapona. Pod kulami sołdatów zginęło niemal tysiąc manifestujących, rannych było dużo więcej. Odpowiedzią rewolucjonistów był udany zamach Iwana Kalajewa stryja cara Mikołaja II – wielkiego księcia Siergieja Aleksandrowicza. Kalajewa powieszono już tydzień po zamachu, a nowy generał-gubernator stołecznego Petersburga, dotychczas szef policji w Moskwie, gen. Dmitrij Trepow wydał sławny rozkaz do policji wysłanej do rozpędzania robotniczych demonstracji: „Nabojów nie żałować!”.

Przez cały 1905 rok cesarstwo stało się areną gorączkowej walki z władzą. Na wsi rosyjscy chłopi podpalali dwory. Rosyjscy robotnicy w setkach miast imperium ogłaszali strajki, wychodzili na ulice, masakrowani przez policję i żandarmerię, ustawiali barykady, chwytali za rewolwery. W Petersburgu powstała Rada Delegatów Robotniczych, namiastka drugiej, obok carskiej, władzy. Zradykalizowali się inteligenci – najsilniej ogarnięci rewolucyjną gorączką, rzucali bomby w terrorystycznych zamachach na przedstawicieli władzy, znakomita większość na wiecach i zgromadzeniach żądała zwołania Zgromadzenia Narodowego i wprowadzenia monarchii konstytucyjnej zamiast samodzierżawia. Powstańcze w istocie walki ogarnęły kresy imperium – od Królestwa Polskiego i Pribałtyki po Syberię, Kaukaz, środkową Azję.

Po miesiącach manifestacji, ulicznych walk, ofiar car zmiękł. Mikołaj II podpisał 17 października manifest, który nadawał ograniczone swobody obywatelskie i zwoływał Dumę – pierwszy rosyjski parlament.

Ale do spełnienia żądań robotników ciągle jeszcze było daleko. Miesiące strajków, pochodów, starć z policją zamiast spektakularnego zwycięstwa przyniosły robotnikom w końcu znużenie i zniechęcenie.

9 grudnia ochrana aresztowała przewodniczącego petersburskiej Rady Delegatów Robotniczych, a tydzień później większość członków RDR. Ocaleli z policyjnego pogromu członkowie Rady wezwali robotników do strajku powszechnego. W Petersburgu znużenie ciągłymi strajkami i zamieszkami ulicznymi było tak wielkie, że kolejne fabryki i zakłady stawały powoli, z ociąganiem, a do protestu przystępowały tylko części załóg.

W Moskwie od początku było inaczej. Już 21 grudnia stanęła większość wielkich fabryk; strajkowało 130 tys. robotników. Urzędnicy zarządu gminnego i ziemstw zawiesili pracę, nie kursowały tramwaje elektryczne, zamknięto biura pocztowe, teatry i wszystkie drukarnie, więc też nie ukazał się żaden dziennik. Z jednym wyjątkiem – zecerzy uwięzili wydawcę pisma „Russokoje Słowo” i sami wydali pierwszy numer gazety robotniczej z rewolucyjnymi odezwami. Wieczorem miasto pogrążyło się w ciemnościach – stanęła elektrownia.

2 dni później rozpędzany przez Kozaków tłum robotników wzniósł na Twerskiej barykadę ze słupów telegraficznych, sań, wyrwanych z murów bram i jakichś skrzyń. Kozacy ostrzelali ją z karabinów, robotnicy odpowiedzieli ogniem rewolwerów. Po południu piechota i kawaleria zdobyły plac. Wieczorem tłum zbudował na rogu Sadowej i Twerskiej potężną barykadę, którą wojsko przejęło w nocy, po zaciekłych walkach. Nazajutrz w robotniczych dzielnicach zaczęły tworzyć się uzbrojone drużyny powstańcze. Ich członkowie, zwani powszechnie „drużynnikami”, wieczorem zdobyli 2 wielkie sklepy z bronią w centrum miasta. Na ul. Sadowej robotnicze barykady wojsko rozbijało ogniem z armat. Na pl. Strastnoj żołnierze ostrzeliwali z dział kamienice. 25 grudnia drużynnicy uderzyli na największy moskiewski sklep broni Brabetza; wojsko odparło ich ogniem karabinów maszynowych. Na Łobkowskiej wojsko otoczyło ponad 300 cywilów, w znacznej części kobiet, i otwarło do nich ogień z armat i karabinów maszynowych.

Wedle rozporządzeń moskiewskiego generał-gubernatora wiceadm. Dubasowa wojsko bez ostrzeżenia otwiera ogień do każdej grupy liczącej więcej niż 2 przechodniów. Obowiązuje godzina policyjna. Już nie tylko strzał z okna, ale nawet czerwona flaga powodują ostrzał kamienicy z armat.

Coraz liczniejszy moskiewski garnizon zdobył i spacyfikował większość dzielnic miasta. Trzyma się już tylko ostatnia powstańcza reduta – robotnicza dzielnica Preśnia.

Ustawiony przed plutonem egzekucyjnym maszynista Uchtomski wygłasza płomienną mowę. Wzywa kilkunastu żołnierzy, by strzelając do niego, pamiętali o krzywdzie ludu, w którego się przecież wywodzą. Płk Riman daje rozkaz: „Ognia!”. Pada salwa. Uchtomski przewraca się, ale jest jedynie ranny. Tylko jeden żołnierz z całego plutonu doborowego gwardyjskiego pułku, żelaznej podpory tronu, skierował broń w pierś maszynisty. Płk Riman podchodzi do rannego i dobija go strzałem z rewolweru w głowę.

Gdy żołnierze płk. Rimana rozstrzeliwują kolejnych ze 150 zatrzymanych robotników i powstańców – konających osobiście dobija pułkownik – 10 kompanii pułku semenowskiego i cały pułk ładogski, ściągnięty poprzedniego dnia carskim rozkazem z Polski, otaczają w porannej szarówce Preśnię. Artylerzyści rozstawiają na ulicach i placach baterie dział polowych, na skrzyżowaniach sołdaci układają się za tarczami maszynowych maksimów.

Poprzedniego dnia te same oddziały usiłowały zdobyć Preśnię z marszu, ale zostały przepędzone przez powstańców.

Dowodzący operacją dowódca pułku ładogskiego płk Min daje rozkaz do otwarcia ognia. Kanonada trwa 6 godzin. Tylko podczas pierwszej godziny armaty wystrzeliwują ponad 400 pocisków. Tuż przed południem poprzez dymy i zgliszcza kilka tysięcy żołnierzy rusza do natarcia. Wśród obrońców zdecydowanie przeważają eserzy, zwolennicy Partii Socjalistycznych Rewolucjonistów. Kilku preśnieńskich drużynników, w tym Michaił Frunze, po latach zrobi karierę w partii bolszewickiej. Wyróżniający się dowódca powstańczych drużyn Piotr Załomow stanie się prototypem bohatera powieści Maksyma Gorkiego Matka, Pawła Własowa.

Wiele domów preśnieńscy drużynnicy zamieniają w twierdze. Walczą w nich do ostatka. Żołnierze rozbijają ogniem armat i podpalają wielki, 5-piętrowy dom Kurnowa. Większość obrońców ginie w płomieniach. Ranni i poparzeni dobijani są przez sołdatów na miejscu. Obowiązuje rozkaz dowodzącego szturmem płk. Mina: „Nie aresztować, postępować bezwzględnie”.

Gorzej idzie elitarnym pułkom ze zdobywaniem dużych fabryk bronionych przez kilkuset powstańców. Poddają się nieliczne, zwłaszcza te, w których spory odsetek załogi stanowią kobiety i nieletni. Jedną z nich jest fabryka mebli Nikołaja Schmidta. Żołnierze doprowadzają Schmidta przed oblicze płk. Mina. Pułkownik żąda, by podał on nazwiska robotników uczestniczących w powstaniu i wskazał schowki z bronią. Szmidt odmawia. Ciężko pobity, trafia do więzienia, żołnierze ostrzeliwują z armat i podpalają fabrykę.

Po całym dniu walk żołnierze w zapadających ciemnościach docierają wreszcie do murów wielkiej fabryki Prochorowa, najważniejszej reduty powstańczej w Preśni. W głębokim śniegu odprzodkowują kilkadziesiąt armat. Za radą właściciela część robotników udaje się z białymi chorągwiami do płk. Mina i prosi go, by nie strzelać do hal fabrycznych, w których schroniły się kobiety i dzieci z połowy dzielnicy. Pułkownikowi bardzo zależy na szybkim zwycięstwie – wszak w tradycyjnym kalendarzu do końca roku pozostał tylko jeden, jutrzejszy dzień. Wyraża zgodę. Gdy niedługo przed północą żołnierze wkraczają do fabryki, dziesiątki powstańców uciekają po dachach hal na teren sąsiedniej cukrowni i tam budują umocnienia.

Płk Min rozkazuje artylerzystom otworzyć ogień na hale. Fabryka Prochorowa płonie jak pochodnia, podobnie jak większa część zabudowy Preśni. Łuna oświetla Moskwę jak w czasie wielkiego pożaru po wkroczeniu wojsk Napoleona.

 – Jakby napadli na nas Francuzi – mówią moskwianie na rozświetlonych łuną ulicach.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.