Historia

19 kwietnia 1993 roku podczas szturmu sił bezpieczeństwa na oblężone ranczo sekty Gałęzi Dawidowej Davida Koresha w Waco w Teksasie wybuchł pożar zabudowań, w wyniku którego zginęło 80 osób, w tym wiele kobiet i dzieci oraz przywódca sekty. Oto relacja W. Kalickiego:

Dzień wstaje pochmurny, wietrzny. Na maszcie obok kompleksu zabudowań na niewielkim wzgórzu zwanym Mt. Carmel, na obrzeżach miasta Waco w Teksasie, wiatr szarpie dużą amerykańską flagę. Budynek główny i przyległe doń mniejsze zabudowania wyglądają jak wymarłe. Nieopodal posiadłości rozciąga się wielkie obozowisko: dziesiątki przyczep samochodowych, namiotów, zaparkowanych jeden obok drugiego autobusów, czołgi, helikoptery. Między namiotami i przyczepami przebiegają dziesiątki mężczyzn w czarnych mundurach, czarnych hełmach, kamizelkach kuloodpornych, z karabinami szturmowymi w ręku. Na plecach mają wielkie białe litery FBI lub ATF. 2 czołgi odpalają silniki. Wiatr porywa ciemne kłęby spalin, szarpie kolorowymi proporczykami na antenach górujących nad wieżyczkami. Uzbrojeni mężczyźni w czarnych mundurach zajmują stanowiska ogniowe, celują w stronę kompleksu zabudowań. Z dala, za linią uzbrojonych po zęby agentów, moszczą się ekipy telewizyjne z kamerami. To wygląda jak wojna, jak ostatnie przygotowania do bitwy.

I rzeczywiście – to jest wojna, którą Federalne Biuro ds. Alkoholu, Tytoniu, Broni i Materiałów Wybuchowych (ATF) oraz Federalne Biuro Śledcze wydały sekcie Davidian Branch (Gałąź Dawidowa), ulokowanej w Waco, 100-tysięcznym mieście w teksańskim hrabstwie McLennan.

Gałąź Dawidowa powstała w roku 1955 podczas rozłamu w radykalnym protestanckim Kościele Dawidowym. Gdy grupa powiększyła się o nowych wyznawców, jej przywódca Victor Houteff przeniósł ją na szczyt niewielkiego wzgórza parę mil od Waco, które nazwał Mt. Carmel (Górą Karmel). Dalsze dzieje grupy obfitowały w niespodziewane zwroty akcji. Najpierw wdowa po Houteffie Florence ogłosiła rychłe powtórne nadejście Jezusa Chrystusa i poleciła wszystkim wyznawcom sprzedać cały majątek, a potem oczekiwać pod Mt. Carmel na koniec dziejów. Termin minął, lecz jedynym przybyszem zainteresowanym losem znużonych dawidian okazał się poborca podatkowy. Wdowę Florence przegnano i władzę nad sektą objął kolejny prorok, Benjamin Roden. Po jego śmierci kontrolę nad Mt. Carmel przejęła kolejna wdowa, tym razem po Rodenie. Usynowiła swego przystojnego kochanka Vernona Howella i jemu, a nie swemu synowi George’owi, przekazała władzę nad sporą posiadłością i ciągle rosnącą wspólnotą wiernych.

Konflikt Howella z Rodenem juniorem o władzę był, nawet jak zwyczaje w sekcie, dość gwałtowny. Najpierw Roden junior wykopał z grobu szczątki jednej ze współwyznawczyń i wyzwał Howella na pojedynek, który z nich szybciej spowoduje jej zmartwychwstanie. Howell zawiadomił szeryfa, że Roden molestuje seksualnie zwłoki, a Roden junior ostrzelał z uzi interweniujących przedstawicieli władz. W końcu Roden junior uciął siekierą głowę jednemu z nieposłusznych współwyznawców i wylądował w domu wariatów. Władzę nad dawidianami objął Howell.

Nowe porządki zaczął od zmiany nazwiska na David Koresh (w sądzie podał, że czyni to z powodów biznesowych). Potem rozbudował posiadłość i ogłosił, że Bóg żąda od niego, by zapładniał wszystkie kobiety w sekcie, małych dziewczynek nie wyłączając. Na koniec zaczął intensywnie zbroić sektę.

I to zwróciło nań uwagę agentów ATF. Po długim, nieudolnym śledztwie ciągle jednak nie potrafili wykazać, że choć jedna z ponad 150 sztuk broni dawidian jest kupiona nielegalnie. Agenci ATF nadużyli władzy. Przekonali sędziego pokoju, że legalne karabiny AR-15 łatwo można przerobić na nielegalne karabiny automatyczne M16, więc dranie, jakimi są dawidianie, na pewno już to zrobili. Potem ATF sfałszowała dowody, że Koresh ma w Waco fabryczkę metamfetaminy – po to by siły ATF mogły być przeszkolone w bazie sił specjalnych w Fort Hood w prowadzeniu szturmu na umocnione budynki.

Szturm żądnej spektakularnego sukcesu ATF odbył się 28 lutego. Nieudolnie przeprowadzona operacja (jeden z dziennikarzy dostał o niej cynk, w drodze zabłądził i dopytywał się przed atakiem o adres listonosza, który, cóż za pech, jest szwagrem Koresha – i z zaskoczenia były nici) zakończyła się pogromem potężnych sił szturmowych ATF. W wielogodzinnej strzelaninie zginęło 5 dawidian i 4 agentów ATF. Wśród 16 rannych był też postrzelony w biodro Koresh.

Po tej klęsce dowództwo operacji objęło FBI. Aż do dziś trwa oblężenie Mt. Carmel. Telefoniczne rozmowy rozmiękczające prowadzone z dawidianami przez grupę 25 negocjatorów FBI nie dały rezultatu.

Nieudolni lokalni dowódcy FBI przygotowali więc szturm z udziałem 2 czołgów. Plan jest prosty – czołgi staranują budynki sekty, wtłoczą do nich gaz łzawiący, a dawidianie prędzej czy później wypełzną na świeże powietrze i poddadzą się. Kłopotów ani komplikacji dumni szturmowcy FBI nie przewidują, choć wiedzą, że Koresh zmagazynował w budynkach mnóstwo kanistrów z materiałami łatwopalnymi.

O 5.55 agenci FBI telefonują pod jedyny niezablokowany numer w budynku dawidian. Członkowi sekty, który podnosi słuchawkę, jeden z negocjatorów FBI tłumaczy, że za chwilę rozpocznie się przeciw oblężonym akcja z użyciem czołgów, więc członkowie sekty powinni schronić się w bezpiecznym miejscu, a najlepiej – opuścić Mt. Carmel i oddać się w ręce agentów federalnych.

W odpowiedzi dawidianin wyrzuca aparat telefoniczny za drzwi wejściowe.

5 minut później do akcji przystępuje elitarna jednostka szturmowa FBI – Zespół Ratownictwa Zakładników. 2 czołgi z rykiem silników ruszają w stronę zabudowań. Jeden skręca na lewe skrzydło zabudowań, drugi na prawe.

FBI udało się potajemnie zainstalować na murach zewnętrznych budynku Mt. Carmel zdalne mikrofony podsłuchowe. W sprzyjających okolicznościach można za ich pomocą podsłuchiwać rozmowy prowadzone wewnątrz budynku przez osoby znajdujące się w pobliżu ścian zewnętrznych.

Agent prowadzący podsłuch w budynku słyszy, jak niezidentyfikowany członek sekty mówi: „Wszyscy wstawać, zaczynamy się modlić. Pablo, czy już to wylałeś w hollu? Wszystko już wylałeś?”.

O 6.04 jeden z czołgów taranuje z impetem zewnętrzną ścianę budynku, w której wybija otwór o wysokości niemal 2,5 m i szerokości 3 m. Zainstalowana na czołgu pompa tłoczy do wnętrza budynku gaz łzawiący CS z wielkiej stalowej butli. W oknach budynku pojawiają się sylwetki kilku mężczyzn, którzy ostrzeliwują z karabinków taranujący czołg. Bez efektu.

Agent FBI prowadzący podsłuch rejestruje rozmowę w budynku: „Nie wylewaj wszystkiego, może nam się przyda później”.

A chwilę później słyszy rozpaczliwe głosy:

 „Zabiją nas!”.

 „Oni nie chcą nas zabić!”

Oba czołgi kontynuują akcję. Wybijają dziury w murach i pompują gaz CS. O 6.30 cały budynek jest już zagazowany. Agenci FBI wiedzą jednak, że dawidianie dysponują maskami przeciwgazowymi, a w centralnej części budynku, z dala od ścian szczytowych, wybudowali spore pomieszczenie o ścianach z grubego betonu, które służy im za schron.

Agenci FBI kontynuują zagazowywanie budynku – wstrzeliwują z ręcznych granatników kaliber 40 mm pociski z gazem CS w okna na piętrze.

Rachuby szefów akcji, że gaz wykurzy członków sekty z kryjówki, nie sprawdzają się. Od początku ataku minęło już 1,5 godziny, a żaden z dawidian nie poddał się. Agent prowadzący podsłuch rejestruje kolejną rozmowę w budynku: „Paliwo musi być wszędzie naokoło, żeby to poszło…”. Ktoś mu odpowiada: „No cóż, mam 2 kanistry i jeśli to będzie szybko rozlane…”.

Jeden z czołgów znów taranuje budynek i wstrzeliwuje do wybitej w murze dziury pojemniki z gazem. Dawidianie z okien ostrzeliwują pojazd ogniem karabinów.

Krótko przed 7.00 agenci FBI proszą zwierzchników o pozwolenie na użycie nie jak dotychczas policyjnej amunicji gazowej, lecz wojskowej, o dużej sile przebicia i rażenia przeciwnika. Chcą przestrzelić ściany bunkra w budynku. Dostają zgodę i czołgi wystrzeliwują 2 pociski armatnie. Potem oba znów wybijają dziury w murach. Tym razem powodują poważne uszkodzenia – mur w miejscu uderzenia wali się aż do wysokości piętra domu. Potem czołgi odjeżdżają i strzelają z dział wojskową amunicją do innego ośrodka oporu dawidian, znajdującego się na zewnątrz głównego budynku – do betonowych fundamentów nieukończonej budowli sekty. Ściany fundamentów są jednak tak solidne, że pociski odbijają się od nich.

O 9.00 dawidianie oblężeni w budynku głównym wywieszają z okiem pospiesznie nabazgrany na prześcieradle baner: „Chcemy naprawić telefon”. Agenci FBI ogłaszają przez megafony zgodę na naprawę telefonu, ale wśród huku wystrzałów i ryku silników czołgów oraz wiszących nad miejscem akcji helikopterów niewiele słychać.

Po kwadransie czołgi znów ruszają do akcji. Jeden z nich taranuje główne drzwi do budynku i wstrzeliwuje do wnętrza kolejne pojemniki z CS.

O 10.00 na południowo-wschodniej ścianie zabudowań pojawia się mężczyzna. Macha białą flagą. Agenci wołają do niego przez megafon, że jeśli poddaje się, to może wyjść bez broni. Ale mężczyzna znika we wnętrzu. Za to przed frontem pojawia się inny dawidianin, który zabiera z ziemi jakimś cudem ocalały aparat telefoniczny, wyrzucony na zewnątrz na początku szturmu FBI. Mężczyzna sprawdza i naprawia przerwany przewód telefoniczny. Agenci federalni nie strzelają do niego. Mają nadzieję, że to wstęp do zbiorowego poddania się dawidian.

Ale nic się nie dzieje. Telefon milczy, czas płynie.

O 11.30 czołgi znów ruszają do akcji. Działający na prawym skrzydle wóz bojowy ulega uszkodzeniu – zrywa się linka sterująca taranem. Pod osłoną strzelców wyborowych agenci FBI donoszą zapasową linkę i naprawiają czołg, który utkwił w wyrwie w murze budynku głównego. Kwadrans później rozpędzony czołg z wielką siłą taranuje mury i wbija się na wiele metrów w głąb budynku. FBI próbuje w ten sposób rozbić betonowy bunkier wewnątrz zabudowań, w którym członkowie sekty, w większości kobiety i dzieci, schronili się przed gazem. Chwilę później zawala się wielki fragment ściany zewnętrznej z tyłu budowli. Jej struktura została poważnie uszkodzona przez taranujące czołgi.

Ale ich ataki trwają nadal. W południe jeden z nich utrąca swą wieżą rozległy kawał muru po prawej stronie. Agenci FBI meldują przez radio o smudze dymu po lewej stronie od wyłamanych przez czołg drzwi frontowych. Niebawem pojawia się tam błysk ognia, a potem jeszcze płomienie w 3 miejscach z tyłu zabudowań. Agenci federalni z pierwszej linii meldują, że widzą mężczyzn rozniecających w budynku ogień.

W ogólnym chaosie z głównego budynku wymyka się członkini sekty Ruth Riddle i nieniepokojona, dociera do linii strzelców FBI. Pod kurtką unosi skarb – dysk komputerowy, na którym zapisane są teksty objawień Koresha dotyczące tajemnic Siedmiu Pieczęci.

To ostatni moment, by umknąć z ciężko pokiereszowanych zabudowań. Wiatr błyskawicznie podsyca pożar, płomienie obejmują większą część zabudowań. Z Waco przyjeżdżają 2 wozy strażackie, ale FBI zatrzymuje je i nie dopuszcza do płonącego jak pochodnia budynku. Agenci FBI obserwują pożar i nie podejmują teraz żadnej akcji. Wewnątrz słychać strzały. To członkowie sekty, do końca wierni Koreshowi, zabijają współwyznawców – kobiety, dzieci, mężczyzn. Większość z nich ginie od kul, część zabija mieszanka dymu i gazu CS. Jeden z dawidian przykłada lufę do czoła Koresha i pociąga za spust. Chwilę później eksploduje wielki zbiornik z propanem-butanem i zabudowania Mt. Carmel zamieniają się w jedną wielką całopalną pochodnię.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

16 kwietnia 1925 roku - najbardziej krwawy w historii Bułgarii przeprowadzony zamach przez radykalnych działaczy Bułgarskiej Partii Komunistycznej w sofijskiej cerkwi „Sweta Nedela”. W Kalicki tak opisuje to wydarzenie:

Dochodzi 5.30. W centrum Sofii, stolicy Carstwa Bułgarii, komunista Nikoła Petrow „Wasko” spotyka się z młodym mężczyzną. To Żiwko Dinow, także członek nielegalnej Bułgarskiej Partii Komunistycznej, a przy tym bojowiec komunistycznej Organizacji Wojskowej. Obaj czekają 2 godziny z okładem i wreszcie o 8.00 zjawiają się przed drzwiami prawosławnej katedry Sveta Nedelja (Święta Niedziela). Dzwonnik Petyr Zadgorski czeka na „Waska” już od 7.00. Uchyla drzwi. Przybysze wślizgują się do cerkwi. Zadgorski prowadzi Nikołę Petrowa na strych katedry. Tam, w podstawie zwieńczenia centralnej kolumny cerkwi, podtrzymującej wielką główną kopułę katedry, wzniesioną nad świątynią podczas zaprojektowanej przez architekta Nikołę Łazarowa przebudowy w latach 1898–1901, komunistyczni spiskowcy w ciągu ostatnich 5 miesięcy wykuli otwór, w którym umieścili ładunek wybuchowy o wymiarach 40 na 50 na 60 cm, skomponowany z trotylu i melinitu. Do ładunku wybuchowego prowadzi 5 wolnotlących lontów saperskich o długości 1,5 m każdy. Końce lontów zanurzone są w niewielkim, pustym naczyniu.

Dzwonnik Zadgorski wpuszcza „Waska” na strych. Zamyka za nim drzwi. Potem Zadgorski wyprowadza Żiwko Dinowa na ulicę. Tuż przed eksplozją w katedrze Zadgorski i Petrow mają wybiec ze świątyni, a zadaniem Dinowa jest ukrycie ich w pobliskim konspiracyjnym lokalu partii.

Wszystko gotowe jest do największego zamachu terrorystycznego w historii Europy; zamachu wymyślonego przez dzwonnika Zadgorskiego i przygotowanego z jego udziałem.

Młodość spędził Zadgorski w Rosji – pracował tam przez pierwszych 12 lat XX wieku. Po wybuchu I wojny bałkańskiej w roku 1912 powrócił do Bułgarii i wstąpił ochotniczo do wojska. Po II wojnie bałkańskiej, wywołanej przez Bułgarię i sromotnie przez nią przegranej, sfrustrowany Zadgorski wstąpił do Bułgarskiej Partii Komunistycznej oraz do Cerkwi prawosławnej. Jakoś godził służbę rewolucji proletariackiej i Panu Bogu zarazem, i to przez lata.

Bułgarski doktor Jekyll i pan Hyde skończył ze swą podwójną tożsamością polityczną przed 2 laty, po upadku powstania wrześniowego.

Na początku roku 1923 krajem niepodzielnie rządził Bułgarski Ludowy Związek Chłopski, który popierali drobni rolnicy i dość wątła klasa średnia. Przywódca Związku Chłopskiego, tzw. zemeldelców, Aleksandyr Stambolijski ogłosił agraryzm oficjalną ideologią Bułgarii. Jego rząd zadekretował i bezwzględnie wprowadził w życie radykalną reformę rolną i uprzywilejował chłopstwo. Na wsi budowano na potęgę szkoły, biblioteki, ośrodki ludowej kultury. Przed 2 laty, w kwietniu, zemeldelcy uzyskali w wyborach do Zgromadzenia Narodowego niemal 53 proc. głosów. Ich dominacja na scenie politycznej Bułgarii była tym większa, że prócz nich liczyli się jeszcze tylko komuniści z niespełna 20 proc. głosów – reszta ugrupowań była nic nieznaczącym politycznym planktonem. Oszałamiający sukces wyborczy zemeldelców stał się początkiem ich końca. Bułgarska prawica i armia, z poparciem cara Borysa III, dokonały w czerwcu 1923 roku przewrotu. Partia komunistyczna zachowała wobec przewrotu neutralność, interpretując go karkołomnie jako starcie burżuazji miejskiej z burżuazją wiejską. Nowy rząd profesora ekonomii Aleksandra Cankowa zrazu tolerował działalność zemeldelców i komunistów, ale w końcu zdelegalizował kompartię. Podżegana przez III Międzynarodówkę – w tym przez personę nr 2 Kominternu, Bułgara Wasyla Kołarowa – Bułgarska Partia Komunistyczna we wrześniu zeszłego roku wywołała wespół z zemeldelcami i anarchistami powstanie antyrządowe. Armia utopiła je we krwi – już po jego upadku żołnierze zamordowali ponad 4 tys. powstańców. Przywódcy powstania – Wasyl Kołarow, Gawrił Genow i Georgi Dymitrow – jeszcze przed jego upadkiem dali nogę do Jugosławii.

Po upadku powstania Petyr Zadgorski oficjalnie opuścił Bułgarską Partię Komunistyczną i oddał się wyłącznie służbie Bogu. Wytrzymał niespełna rok i zaczął spotykać się z partyjnymi kompanami, i gadać o polityce. W grudniu zeszłego roku Zadgorski, wysłuchując żali działacza Frakcji Rewolucyjnej bułgarskiej kompartii Dymitra Hadżidimitrowa „Mitreto”, że coraz trudniej jest znaleźć kryjówkę na broń i materiały wybuchowe, zaproponował mu, by partyjny trotyl ukryć na strychu katedry, której jest dzwonnikiem.

Z takim pomysłem nie mógł trafić lepiej.

Po klęsce powstania wrześniowego represje rządu prof. Cankowa rozgromiły Bułgarską Partię Komunistyczną – liczba jej członków spadła z 38 tys. przed wybuchem walk do 25 tys. po upadku powstania. Ale nawet te pozostałe 25 tys. jest w większości zdezorientowane, zastraszone, nastawione na przetrwanie tylko. Ton w nielegalnym ruchu komunistycznym narzuca w tej sytuacji Frakcja Rewolucyjna bułgarskiej partii, także dlatego że kieruje nią charyzmatyczny konspirator o wielkim autorytecie w podziemiu Kosta Jankow. Jego matka była siostrą Rainy Popgeorgijewej z Panagiuriszte, która w kwietniu 1876 roku uszyła legendarny sztandar powstańcom bułgarskim, walczącym przeciw władzy tureckiej – a powstanie to, choć bestialsko utopione we krwi przez Turków, stało się początkiem odrodzenia państwowości bułgarskiej. Ojciec Kosty Jankowa zginął jako wojewoda macedoński; sam Kosta zaś jest chrześniakiem Dymitra Błagojewa, legendarnego twórcy bułgarskiej partii socjaldemokratycznej, która przed 6 laty przeobraziła się w partię komunistyczną.

Frakcja Rewolucyjna Kosty Jankowa działa bezwzględnie – do lasów wysyła tworzone z członków partii oddziały partyzanckie, w zeszłym zaś roku stworzyła bułgarską wersję sowieckiej Czeka. Bułgarscy czekiści działają w podziemiu, ale równie krwawo jak ich bolszewiccy koledzy u steru sowieckiej władzy. Jaczejka Kosty Jankowa zaczęła od wykonywania, drogą zamachów, rzecz jasna, wyroków sądów partyjnych, ale szybko zajęła się terrorem bez choćby formalnej pieczątki konspiracyjnych komunistycznych sądów.

Jesienią zeszłego roku szefostwo Frakcji Rewolucyjnej postanowiło zadać władzom państwa wielki, decydujący cios – wysadzić elitarny, francuskojęzyczny Union Club w Sofii, miejsce spotkań ministrów, członków Ligi Wojennej, która wsparła prawicowy zamach stanu i rządy prof. Cankowa, generalicji, kulturalnej elity stolicy Bułgarii. Jeden z pracowników personelu klubu był członkiem Frakcji Rewolucyjnej – gdy jednak został zwolniony, sprawa wniesienia materiałów wybuchowych do Union Clubu zaczęła się ślimaczyć, bez widoków na pomyślne zakończenie. W tej sytuacji kierownictwo Frakcji zajęło się planowaniem wysadzenia gmachu parlamentu, w czasie gdy będzie w nim obradować większość parlamentarna popierająca rząd Cankowa. Ale znów – nie ma komu wnieść wielkiej bomby z opóźnionym zapłonem do dobrze strzeżonego budynku.

O wielkim zamachu, likwidującym w potężnej eksplozji całe kierownictwo państwowe Bułgarii, a najlepiej, przy okazji, także kulturalne elity kraju, marzą także odsunięci od władzy ludowcy zamordowanego Aleksandra Stambolijskiego. Ludowcy zamierzają wysadzić świątynię-pomnik: cerkiew św. Aleksandra Newskiego.

Dymitr Hadżidimitrowow „Mitreto”, któremu pod koniec ubiegłego roku dzwonnik Zadgorski zaproponował przechowanie trotylu na strychu bazyliki Sveta Nedelja, wie o tajnych przygotowaniach Frakcji Rewolucyjnej do zamachu na Union Club. Z kartezjańską precyzją „Mitreto” dochodzi do wniosku, że skoro trotyl znajdzie się już na strychu cerkwi, to odpalenie go nie powinno być wielkim problemem. A skoro cerkiewny strych jest strychem samej bazyliki, to wyczekanie na moment, w którym na nabożeństwie pojawi się cała elita kraju, nie zajmie wiele czasu. Ot, i przepis na wielki, przełomowy zamach gotowy!

 „Mitreto” pod byle pretekstem przekonuje dzwonnika Zadgorskiego, by pokazał strych także koledze. Kolega „Mitreto” to w rzeczywistości szef sofijskiej komórki terrorystycznej Frakcji Rewolucyjnej Petyr Abadżijew.

Po lustracji strychu Abadżijew wydał rozkaz, by natychmiast rozpocząć przygotowania do wielkiego wybuchu.

Przez 4 miesiące, od grudnia zeszłego roku do marca, i Zadgorski, i pomagający mu we wnoszeniu do cerkwi materiałów wybuchowych Asen Pawłow oraz Petyr Abadżijew dźwigają na strych cerkwi trotyl i melinit – w malutkich, niezwracających niczyjej uwagi pakunkach przygotowywanych w zakonspirowanym lokalu partyjnym w pobliżu Swetoj Nedelji. Bułgarska kompartia wyznaje zdrową zasadę, że prócz miłości do proletariatu konspiratorów nieźle motywuje gotówka. Za każdą wniesioną na strych paczuszkę Zadgorski otrzymywał niemałe wynagrodzenie – 1000 lewa. W sumie, za wnoszenie trotylu i melinitu, zarobił 11 tys. lewa. Gotówkę wypłacał mu Marko Fridman, jeden z kasjerów Frakcji Rewolucyjnej. Fridman opłacał, wedle wskazówek Kosty Jankowa, także partyjnych konspiratorów przygotowujących zamach w cerkwi – w sumie wyszło, że każdy z nich, kawalerów, dostał po 3 tys. lewa; żonaci dostawali wypłaty wedle liczby osób w rodzinie. Sam Fridman wypłacał sobie 5 tys. lewa miesięcznie – umiarkowanie, jeśli zważyć, że miesięcznie wydawał konspiratorom przygotowującym zamach 400 tys. Pieniądze te szły ze Związku Radzieckiego do Wiednia, gdzie mieściło się emigracyjne kierownictwo Bułgarskiej Partii Komunistycznej, a stamtąd, przez zieloną granicę, do Sofii.

Terrorysta Abadżijew wyznaje zasadę, że równie skutecznie jak miłość do proletariatu i pieniądze do konspiracji motywuje strach. Dlatego zagroził dzwonnikowi Zadgorskiemu, że jeśli w sprawie zamachu się rozmyśli – zginie. Nie były to czcze pogróżki – Abadżijew od początku przygotowań zamierzał bezpośrednio po wybuchu zlikwidować Zadgorskiego. Żiwko Dinow, który oficjalnie ma ubezpieczać Zadgorskiego i Petrowa „Wasko” po zamachu i ukryć ich w konspiracyjnym lokalu partii, w rzeczywistości ma w tym lokalu zastrzelić naiwnego dzwonnika.

Kierowanie przygotowaniami do wielkiego zamachu szybko przejął z rąk Petyra Abadżijewa sam Kosta Jankow. I to on wymyślił, że nie ma sensu czekać, aż ofiary zechcą się zejść w cerkwi, lecz trzeba je tam wszystkie naraz zwabić.

Jak?

Jankow znalazł odpowiedź. Jeśli zabić odpowiednio ważną osobistość państwową, to jej pogrzeb na pewno odbędzie się w cerkwi Sweta Nedelja, do której musi manifestacyjnie przybyć śmietanka polityczna państwa.

Pod koniec grudnia zeszłego roku Kosta Jankow zawiadomił o wnoszeniu materiału wybuchowego, i o pomyśle wielkiego zamachu, 2 członków Biura Wykonawczego KC partii – sekretarza ds. organizacyjnych KC Iwana Manewa i sekretarza politycznego KC Stanke Dimitrowa.

Politruk Dimitrow natychmiast zapalił się, że wielki zamach mógłby stać się początkiem wielkiego ludowego powstania przeciw władzy Cankowa. Trzeźwiejszy odeń organizator Manew w wybuch powstania mocno powątpiewał, ale za wybuchem w cerkwi był jak najbardziej.

Ostatnia paczuszka materiału wybuchowego wylądowała na strychu Svetoj Nedelji miesiąc temu, 15 marca. Tego dnia Petyr Abadżijew i jego pomocnik Asen Pawłow dokonali oględzin strychu cerkwi. Potem Abadzijew spotkał się z członkami sztabu bojowego Frakcji Rewolucyjnej: Iwanem Minkowem, bratem znanego pisarza, i Dymitrem Złatarewem. Minkow jest kapitanem saperów i z podręcznikiem saperów w ręku zaplanował zamach: bomba musi powalić główną kolumnę cerkwi, podtrzymującą wielką cerkiewną kopułę, gdyż to pod nią odbędzie się nabożeństwo żałobne; pod nią stać muszą i trumna, i honorowi żałobnicy. Żeby zaś główną kolumnę powalić, trzeba na strychu wydrążyć w niej jamę i wypełnić ją materiałem wybuchowym. Skoro zaś melinitu i trotylu jest tak dużo, eksplozja jednego zapalnika mogłaby rozrzucić ładunek wybuchowy i wielokrotnie osłabić eksplozję. Minkow zaprojektował więc aż 5 zapalników i 5 mających je odpalić lontów. By zaś wszystkie lonty dopaliły się dokładnie w tym samym momencie i nie rozrzuciły głównej miny, wszystkie mają mieć dokładnie po 1,5 m długości, a ich końce powinny być zanurzone w naczyniu ze spirytusem. Podpalenie spirytusu spowoduje podpalenie, idealnie w tym samym momencie, końcówek lontów.

Na podpalającego spirytus szefowie Frakcji Rewolucyjnej wyznaczyli Nikołę Petrowa „Wasko”. Przed kilkoma dniami „Wasko” przedstawiony został dzwonnikowi Zadgorskiemu w sofijskiej piwiarni Radość.

Ofiarę, która ma spocząć w trumnie obok głównej kolumny cerkwi, wybrał Kosta Jankow. Wybór padł na Władimira Naczewa, naczelnika Społecznego Bezpieczeństwa – policji politycznej rządu Cankowa.

Jankow, zdając sobie sprawę ze skutków udanego zamachu, przezornie zgłosił jego projekt do akceptacji przez Biuro Polityczne KC kompartii. Większość z 11 członków Biura była za, kilku dyplomatycznie kluczyło z jasną odpowiedzią – żaden nie był przeciw.

Przed 3 tygodniami wydawało się, że wielki zamach wziął w łeb. Policja polityczna odkryła partyjny lokal w mieszkaniu na ul. Rusałki 3. W kotle aresztowano 2 działaczy komunistycznych – jednym z nich był przygotowujący wybuch w cerkwi Asen Pawłow. Nie wysypał on, w ciężkim śledztwie z torturami, sprawy wielkiego zamachu, ale policja dowiedziała się o przygotowaniach do zamachu na naczelnika Społecznego Bezpieczeństwa. Władimir Naczew otrzymał ochronę policyjną, która wykluczała skuteczny zamach.

Sztab Frakcji Rewolucyjnej wybrał na przynętę gen. Konstantina Georgijewa, przewodniczącego sofijskiej organizacji koalicji rządowej Porozumienie Demokratyczne. Zamachu dokonać mieli Atanas Todowiczin i Żiwko Dinow. Szefowie Frakcji Rewolucyjnej zapowiedzieli im, że liczy się każda godzina – gen. Georgijew musi zginąć najpóźniej wieczorem we wtorek przed Wielkanocą. Jeśli ten termin przeżyje, obaj zamachowcy muszą koniecznie, rankiem w Wielką Środę, zabić prof. Kulewa.

Ale ofiara rezerwowa ma szczęście: Todowiczin i Dinow oddali śmiertelne strzały do gen. Georgijewa we wtorek o 20.00, po nabożeństwie w cerkwi Svetoj Siedmoczislenicy. Bojowcy Frakcji natychmiast zawiadomili o sukcesie swego szefa Kostę Jankowa. Akurat rozmawiał on w tym momencie z działaczami zdelegalizowanej partii ludowej Nikołajem Petrini i Iwanem Perczemlijewem, z którymi komuniści utrzymują podziemne kontakty. Petrini wiedział o planowanym zamachu, więc Jankow nie musiał mu wiele tłumaczyć – wystarczyła rada, by czołowi ludowcy co najmniej przez najbliższe 10 dni nie wychylali nosa ze swych konspiracyjnych kryjówek.

Ale tego samego dnia kiedy bojowcy Frakcji zastrzelili ofiarę-przynętę gen. Georgijewa, na przełęczy Arabakonak, w masywie zachodniej Starej Planiny, bułgarscy anarchiści dokonali zamachu na przejeżdżającego tą strategiczną drogą cara Borysa III. 2 funkcjonariuszy z otoczenia cara zginęło, lecz sam monarcha ocalał, nie odniósł nawet poważniejszych obrażeń. Władze nie odwołały co prawda uroczystości żałobnych w cerkwi Sveta Nedelja, ale było jasne, że sam car na nich się już nie pojawi.

Kosta Jankow nie ma jednak zamiaru się cofać.

Dziś rano ludzie Frakcji Rewolucyjnej roznoszą do domów sofijskich oficjeli pięknie wydrukowane (w konspiracji) zaproszenia nieistniejącego Towarzystwa Oficerów Rezerwy na popołudniową panichidę.

Na strychu, obok bomby w głównej kolumnie, czai się Nikoła Petrow „Wasko” z pudełkiem zapałek i butelką spirytusu w kieszeni.

W porze obiadowej w Svetoj Nedelji zjawia się ekipa sofijskiej policji, by sprawdzić, czy w cerkwi jest bezpiecznie. Agent Ilija Angełow chce wejść na górę i przeszukać strych, ale drogę zastępuje mu Zadgorski i mówi, że strych sam już sprawdził. Dzwonnik bazyliki to persona poważna – agent Angełow wraca do reszty policjantów.

O 15.00 żałobnicy wnoszą do cerkwi otwartą trumnę z okadzonymi już zwłokami gen. Georgijewa. Stawiają ją pod główną kolumną. Trumnę obok głównej kolumny otacza gęsty tłum najważniejszych dygnitarzy państwowych – są ministrowie rządu, jest premier Cankow, są posłowie stronnictwa rządowego, generalicja, oficerowie garnizonu sofijskiego. I tłum wiernych, ciekawskich, pchających się do trumny i szerokiego kręgu najwyższych dostojników. Cerkiew otacza podwójny kordon żołnierzy.

Dzwonnik Zadgorski daje sygnał ukrytemu na strychu Nikole Petrowowi „Wasko”, że już czas. „Wasko” otwiera butelkę, wlewa spirytus do naczynia, zapala zapałkę i rzuca w spirytus.

Tymczasem ścisk dygnitarzy wokół trumny pod główną kolumną jest tak wielki, tłum wiernych napierający na główne drzwi do cerkwi tak zdeterminowany, że prowadzący nabożeństwo żałobne prawosławny władyka Stefan każe przesunąć trumnę spod głównej kolumny bliżej ołtarza. Ministrowie i dygnitarze w ślad za trumną także znacznie odsuwają się od podstawy głównej kolumny.

Żałobnicy w skupieniu odmawiają Psalm 91., opisujący szczęście duszy żyjącej zgodnie z przykazaniami Bożymi.

 „Wasko” dość spiesznie schodzi ze strychu. Widząc to, do bocznych drzwi rusza za nim także Zadgorski. Na bulwarze Klementina obaj skręcają ku ul. Ławele, gdzie ma na nich czekać samochód. Ale żadnego samochodu nie ma. Zdezorientowany Zadgorski idzie dalej, aż do rogu bulwaru Klementina i ulicy Car Samuił. Wtedy dochodzi doń potężny, głuchy huk eksplozji.

O 15.23 bomba eksploduje. Metropolita Stefan jest pewien, że to trzęsienie ziemi – cebula głównej kopuły cerkwi po prostu wzlatuje nad jego głową w niebo. Fala uderzeniowa przewraca kordon żołnierzy otaczających świątynię. Kopuła unosi się nad głową metropolity, ale po chwili opada w dół, do wnętrza zatłoczonej katedry. Przygniata stłoczone tłumy wiernych, wyrzuca w niebo ogromny obłok białego pyłu. Pod gruzami ginie od razu 134 żałobników, w tym 3 posłów, 10 generałów, 26 oficerów. Ranne są 343 osoby, w tym premier Cankow, minister spraw wewnętrznych Rusew, zastępca przewodniczącego parlamentu Boris Wazow, metropolita Stefan, przewodniczący prorządowej większości parlamentarnej Andriej Liapczew, minister spraw wojskowych gen. Wyłkow.

W ciągu godzin po zamachu umiera ponad 100 rannych.

Prof. Cankow spotyka się ze swoimi ministrami w gmachu Rady Ministrów. Ogłaszają, od północy, stan wojenny. Ale policja i armia nie czekają na papierowe ukazy. Już wieczorem zaczynają się aresztowania działaczy lewicy i postępowych intelektualistów, tortury, egzekucje. Trzeba ledwie 2 dni, by liczba zamordowanych przeciwników reżymu Cankowa przekroczyła liczbę ofiar wielkiego zamachu.

Dzwonnik Zadgorski skręca w ul. Car Samuił i tam, niespodziewanie, wpada na Petyra Abadżijewa. Szef sofijskiej organizacji Frakcji Rewolucyjnej odprowadza dzwonnika do mieszkania konspiracyjnego, w którym ukrywają się komuniści Dimiter Daskałow i Błagoj Kamburow. Abadżijew wychodzi, obiecując rozdygotanemu dzwonnikowi, że za parę godzin wróci z zagranicznym paszportem dla niego.

W powszechnym bałaganie jaczejka Frakcji Rewolucyjnej zapomina o planie natychmiastowego zastrzelenia Zadgorskiego zaraz po zamachu. Wieczorem Abadżijew nie zjawia się, Daskałow i Kamburow wychodzą. Opuszczony przez wspólników Zadgorski rano idzie do siostry i w asyście szwagra oddaje się w ręce policji.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

15 kwietnia 1912 roku zatonął niezatapialny, jak o nim sądzono, największy ówczesny transatlantyk „Titanic”. Oto opis W. Kalickiego:

20 minut przed północą delikatny wstrząs, potem krótki, niezbyt głośny dźwięk, przypominający piłowanie metalu, uświadamiają 2 marynarzom na stanowiskach obserwacyjnych, że „Titanic”, jeden z największych, a na pewno najbardziej luksusowy transatlantyk z 1320 pasażerami i 890 członkami załogi na pokładzie, zderzył się z górą lodową. Gigantyczna góra z 2 szczytami rozpruła bok statku na długości kilkudziesięciu metrów. Żaden z będących na służbie oficerów i marynarzy nie podejrzewa nawet, że „Titanicowi” mogłoby grozić coś poważniejszego.

Kapelmistrz orkiestry pokładowej 33-letni skrzypek Wallace Hartley orientuje się, że zdarzyło się coś niezwykłego. 8-osobowa orkiestra nie jest częścią załogi liniowca. Na zamówienie armatora „Titanica” skompletowała ją firma Black z Liverpoolu z najlepszych muzyków, grających na innych wielkich statkach pasażerskich i w brytyjskich pubach. Każdy z muzyków zna na pamięć 350 utworów z oficjalnego śpiewnika White Star Line. Na „Titanicu” orkiestra rzadko grywa w pełnym składzie. Zwykle występowała podzielona na kwintet pod batutą Hartleya i na trio w składzie: fortepian, wiolonczela i skrzypce. Kwintet grywał w porze podwieczorku, po kolacji i podczas nabożeństwa w pomieszczeniach I klasy, zaś do obowiązków tria należało występowanie w salonie obok Café Parisien oraz w jadalni II klasy. Wieczorami muzycy zamieniali marynarki niebieskie na białe i w rozmaitych składach dawali recitale w palmiarni i w salonach.

Hartley, szykujący się wraz z innymi muzykami do snu w nieoznakowanej kabinie w rufowej części pokładu E, w której zakwaterowana jest orkiestra, wychodzi na wyższe pokłady, by rozeznać się w sytuacji. Stewardzi, pukający do drzwi kabin i wzywający do wyjścia na pokład, nie pozostawiają wątpliwości, że stało się coś niepokojącego. Kapelmistrz pamięta o swoich obowiązkach – ma dbać o dobry nastrój pasażerów. Wraca pędem na dół, do kabiny muzyków. Po chwili wszyscy, w wizytowych marynarkach, wybiegają z instrumentami na korytarz pokładu E i biegną na górę.

20 minut po północy kpt. Edward John Smith kończy inspekcję statku. Już wie, że „Titanic” musi zatonąć. Stary, doświadczony kapitan jest załamany. Podobnie jak konstruktorzy statku, jego budowniczowie, cała załoga i wszyscy pasażerowie, był przekonany, że „Titanic” jest niezatapialny. Wie, że miejsc w szalupach nie starczy nawet dla połowy ludzi na pokładzie. Gdy zawiodła najnowsza technika, kapitanowi pozostaje liczyć na poczucie honoru i obowiązku oficerów i marynarzy. I na zdolność do poświęceń oraz stoicki spokój w obliczu śmierci pasażerów wychowanych w ideałach epoki edwardiańskiej.

Mjr Arthur Peuchen, przedsiębiorca z Toronto, po krótkim rekonesansie przeprowadzonym na górnych pokładach wraca do swej kabiny. Ubiera się starannie, wciągając kilka warstw ciepłych ubrań. Ostatni raz rzuca okiem na małą cynową szkatułkę leżącą na stoliku. Spoczywa w niej bajeczna fortuna: 200 tys. dolarów w obligacjach i 100 tys. w uprzywilejowanych akcjach. Major szkatułkę zostawia na stoliku; zabiera ze sobą 3 pomarańcze.

Najbogatszy pasażer na pokładzie „Titanica”, 48-letni płk John Jacob Astor, którego osobisty majątek szacowany jest na 100 mln dolarów, nie opuszcza swej 18-letniej ciężarnej żony. Zabiera ją z lodowatego zimna pokładu szalupowego do sali gimnastycznej. Oboje siadają na koniu gimnastycznym. By odwrócić jej uwagę od niepokojących przygotowań do opuszczenia statku, wyjmuje z kieszeni scyzoryk, rozcina swoją kamizelkę ratunkową i pokazuje, co jest w środku.

Na pokładzie szalupowym pani Vera Dick z ociąganiem wkłada kamizelkę. Widząc to, nieznajomy dżentelmen z uprzejmym uśmiechem zachęca ją: „Proszę, niech pani przymierzy – to ostatni krzyk mody! Wszyscy to noszą”. Potem pomaga wiązać taśmy.

Kpt. Smith wydaje rozkaz, by w eter wysłać wezwanie pomocy. Parę minut później, na żądanie II oficera Charlesa Lightollera, zezwala na załadowanie kobiet i dzieci do łodzi ratunkowych i opuszczenie ich na wodę. Ale nikt nie kwapi się do zimnych, odkrytych łodzi – rzęsiście oświetlony „Titanic” stoi spokojnie na gładkim jak stół oceanie i tłumy pasażerów na górnych pokładach nie wierzą, że coś serio mogłoby mu zagrażać.

Muzycy pod wodzą Wallace’a Hartleya rozkładają instrumenty w salonie I klasy. Hartley podaje numer melodii – to żywy, wesoły ragtime. Ponad pokładami niosą się takty standardów: Great Big Beauty Doll, Can’t You Hear Me, Caroline?, Moonlight Bay.

Po prawej stronie pokładu szalupowego ktoś z tłumu patrzącego na wchodzące do łodzi kobiety woła: „W pierwszej kolejności bierzcie nowożeńców!”. Odtąd do kolejnych szalup wpuszczani są także młodzi, którym katastrofa przerwała miodowy miesiąc.

Na dole, w zalewanych w coraz szybszym tempie kotłowniach i maszynowni, trwa zajadła walka o utrzymanie w akcji najważniejszych urządzeń statku. Żaden z palaczy i mechaników nie próbuje uciekać. Z poświęceniem rozrzucają, gaszą paleniska, by zbliżająca się do nich woda nie spowodowała eksplozji, uruchamiają prądnice awaryjne, pompy, wyłączają niepotrzebne już ogromne wentylatory. Marynarze świetnie rozumieją, że gdyby prądnice przestały działać i statek pogrążył się w ciemnościach, wśród pasażerów wybuchłaby katastrofalna w skutkach panika. Gdy wreszcie pęka jedna z grodzi i do kotłowni wdziera się ściana wody, mechanik Harvey wola do kolegów, by uciekali, a sam wraca po drugiego mechanika, Shepherda, który parę chwil wcześniej złamał nogę. Obaj giną w odmętach.

Statek przechyla się na prawą burtę, na dziób. Sternik Rowe wystrzeliwuje białe rakiety – wezwanie pomocy. Teraz pasażerowie pojmują wreszcie, że „Titanic” jest zagrożony. Przy łodziach robi się tłoczno. Mężowie odprowadzają żony do szalup, żegnają je i znikają w tłumie pasażerów na pokładzie. W każdej z opuszczanych łodzi jest jeszcze wiele miejsca, ale mężczyźni pozostają na statku. Pani Douglas woła z szalupy: „Walter, musisz pójść ze mną!”. Mąż odpowiada jej: „Nie, muszę być dżentelmenem”, i wraca na pokład.

Chłopcy w wieku szkolnym traktowani są jak mężczyźni – zostają na pokładzie. Kiedy małoletni Alexander Compton słyszy, jak jego matka odmawia wejścia do łodzi z córką Sarą, ale bez niego, prowadzi ją do szalupy nr 14 i strofuje: „Mamo, nie szalej! Ty i Sara wsiadacie do łodzi, ja będę się o siebie martwił sam”.

Panowie w najdziwniejszych strojach, w piżamach albo we frakach i kapciach, z galanterią odprowadzają swe żony i znajome do szalup. Ustępują sobie przy tym wzajem miejsca, przepraszają za tłok. Mjr Archibald Butt, doradca wojskowy amerykańskiego prezydenta Tafta, odprowadza do łodzi panią Marie Young, przed laty nauczycielkę muzyki prezydenta Theodora Roosevelta. Usadowiwszy ją, starannie otula kocem, uchyla kapelusza, życzy powodzenia i wraca w tłum na pokładzie.

Dziób „Titanica” pogrąża się coraz głębiej w morzu, powiększa się złowrogi przechył. Wśród tłumów na górnych pokładach narasta niepokój. Kapelmistrz Hartley wyprowadza orkiestrę na pokład, przed salę gimnastyczną, by podnieść pasażerów na duchu. Dalej gra ragtime’y, dołącza fokstroty i walce. Pianiści Taylor i Brailey, pozbawieni swoich instrumentów, wybijają obcasami rytm.

Do szalupy nr 8 wchodzi pani Ida Straus. Po chwili rozmyśla się i mówi do stojącego na pokładzie męża Isidora: „Przeżyliśmy razem tyle lat, zostanę z tobą”. Ich znajomi, płk Archibald Gracie i Hugh Woolner, namawiają ją, by została w łodzi, ale pani Straus nie zmienia decyzji. Woolner namawia pana Strausa: „Jestem pewien, że nikt nie będzie miał nic przeciwko temu, że do łodzi wsiądzie jeden starszy dżentelmen”. Straus odpowiada z niesmakiem: „Nie wejdę przed innymi mężczyznami”. Państwo Straus wracają na pokład i siadają na leżakach. Trzymając się za ręce, czekają na koniec.

O 1.30 na pokład szalupowy wychodzi amerykański magnat stalowy Benjamin Guggenheim. Po raz pierwszy tej nocy pojawił się tam godzinę temu, w ciepłych swetrach i kamizelce ratunkowej. Na włożenie ich namówił go jeden ze stewardów. Teraz Guggenheim i jego osobisty sekretarz Victor Giglio ubrani są na powrót we fraki, wizytowe koszule, nienagannie zawiązane muszki. Całkowicie spokojny Guggenheim wzywa stewarda Johnsona i prosi o przekazanie wiadomości żonie, która jest już w jednej z szalup: „Skoro w łodziach brak jest miejsc dla kobiet i dzieci, chcę tu zostać i zachować się, jak na mężczyznę przystało. Nie chcę umierać jak bydlę. Żadna kobieta nie może zostać na pokładzie tego statku tylko dlatego, że Ben Guggenheim okazał się tchórzem. Włożyliśmy to, co mamy najlepszego, i jesteśmy przygotowani, aby pójść na dno jak dżentelmeni”.

Załoga „Titanica” z zimną krwią wykonuje swoje obowiązki pośród narastającego chaosu. 5 urzędników pocztowych, 2 Anglików i 3 Amerykanów, zalewanych przez wodę przenosi 45-kilogramowe worki z pocztą do kolejnych pomieszczeń. Mimo wezwań do ratowania się przez 2,5 godziny heroicznie walczą o uratowanie poczty i idą na dno razem ze statkiem.

Niektórym z pasażerów puszczają w końcu nerwy: próbują wdzierać się do łodzi. Pilnujący porządku oficerowie brutalnie wywlekają ich na pokład.

O 2.00 w nocy kapelmistrz Hartley zarządza, by członkowie orkiestry włożyli kamizelki i przeszli do wejścia na wielką klatkę schodową. Po odegraniu kilku melodii mówi kolegom, że spełnili obowiązek i mogą już zająć się sobą. Muzycy zostają i grają dalej. Obaj pianiści nie opuszczają ich.

Dziób transatlantyku zanurza się coraz głębiej. 1,5 tys. zdesperowanych ludzi, dla których zabrakło miejsca w łodziach, przesuwa się w stronę rufy. Muzycy wdrapują się na dach sali klubowej I klasy. Hartley stuka smyczkiem w pudło skrzypiec. Orkiestra gra hymn Nearer My God to Thee (Bliżej do Ciebie, mój Boże). Jego dźwięki słychać coraz słabiej w huku pękających pod naporem wody grodzi idącego na dno statku.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

13 kwietnia 1931 roku rozstrzygała się w Warszawie sprawa zamachu bombowego na sowieckie poselstwo. Dziwna sprawa, dziwny proces. Oto jak o całej sprawie pisze W. Kalicki:

Krótko przed 11.00 w drzwiach wypełnionej szczelnie publicznością największej sali rozpraw VIII Wydziału Karnego Sądu Okręgowego w Warszawie pojawiają się policjanci. Funkcjonariusze prowadzą łysawego mężczyznę koło czterdziestki. Podsądny wygląda odstręczająco: przerzedzone blond włosy ma zaczesane w dziwaczny ząbek, nalana, niesympatyczna twarz nieustannie wykrzywiona jest w osobliwym grymasie ni to pogardy, ni to oburzenia. Ale najbardziej niesamowite są jego oczy: jedno nieruchome, jakby martwe, patrzy na wprost, drugie zaś, skierowane w bok, co chwila kurczy się w nerwowych tikach. Prowadzony przez policjantów mężczyzna odziany jest w niechlujny tabaczkowy garnitur i niepasujcy do niego granatowy krawat.

To Jan Polański, sprawca zamachu bombowego na sowieckie poselstwo w Warszawie.

26 kwietnia zeszłego roku na 11. komisariacie policji państwowej zjawił się Wincenty Kaczyński, pomocnik dozorcy domu przy Poznańskiej 17. Kaczyński poinformował policjantów o osobliwym odkryciu – z 4. piętra klatki schodowej jego kamienicy biegnie drut do wnętrza jednego z kominów przyległego budynku nr 15, w którym mieści się poselstwo Związku Socjalistycznych Republik Radzieckich. Na Poznańską niezwłocznie udali się nadkomisarz Jan Androchowicz, starszy przodownik Skrzypkowski i przodownik Słomczyński. Gdy przed kamienicę dotarli także sędzia śledczy, prokurator i komisarz rządu – rzecz przecież dotyczyła przedstawicielstwa obcego państwa – policjanci wkroczyli do kamienicy nr 17. Na ostatnim półpiętrze odkryli leżący tuż obok wejścia na strych zwój przewodu elektrycznego. Jeden jego koniec przerzucony był przez barierkę schodów, drugi zaś biegł do dymnika i dalej, na dach. Gdy policjanci weszli na dach, za dymnikiem odkryli drewnianą skrzynkę stojącą na desce. Przewód niknął w skrzynce, wychodził z jej drugiego końca i niknął w jednym z kominów kamienicy nr 15. Z komina tego wystawał także koniec mocnego konopnego sznura.

We wnętrzu skrzynki policjanci odkryli mechanizm zegarowy.

Podejrzewając, że w środku komina może znajdować się bomba, nadkomisarz Androchowicz wezwał pirotechnika ze szkoły zbrojmistrzów w warszawskiej Cytadeli.

Pirotechnik wyciągnął parę metrów sznura i poczuł, że na końcu znajduje się duży ciężar. Jednak po chwili sznur zerwał się i tajemniczy ciężar runął na dno przewodu kominowego.

Policjanci przestudiowali plan kamienicy nr 15 i w kotłowni sowieckiego poselstwa rozkuli ścianę, za którą powinno znajdować się dno przewodu kominowego. Trafili bezbłędnie – na dnie znaleźli cylindryczną stalową butlę ważącą 15 kg. W jej wnętrzu pirotechnik znalazł czarny proch strzelniczy i zapalnik elektryczny zbudowany z 2 porcelanowych rurek.

Dalsze badania pirotechniczne wykazały, że bombę skonstruowano tak nieudolnie, że nie mogła eksplodować.

Śledztwo początkowo tkwiło w miejscu. Nikt nie widział sprawców. W ogóle mieszkańcy kamienicy nr 17 nie dostrzegli w kwietniu niczego niepokojącego ani osobliwego. Przełomem okazał się niepozorny dębowy kijek znaleziony na dachu oficyny budynku nr 17. Mógł go tam rzucić każdy, ale policjantów zainteresował jego nietypowy kształt – kijek miał przekrój kwadratu. Takich kijków używają introligatorzy; nazywają je szpaltami. Wywiadowcy przesłuchujący właścicieli zakładów introligatorskich ustalili, że krótko przed Wielkanocą do pracowni introligatora Rudolfa Zallbacha przy Pięknej zgłosił się jakiś mężczyzna, który prosił o wynajęcie mu pokoju. W nocy z Wielkiego Piątku na Wielką Sobotę nieznajomy wrócił do pracowni ze zwojem drutu elektrycznego i poprosił o jakiś kijek, by drut nań nawinąć. Zallbach dał mu starą szpaltę introligatorską. Przy nawijaniu drutu mężczyźnie pomagał sublokator introligatora.

W Niedzielę Wielkanocną o 9.00 nieznajomy wyszedł ze sporą walizką i więcej się u Zallbacha nie pojawił.

Śledztwo ruszyło z kopyta. Policja szybko ustaliła, że nieznajomym lokatorem był Jan Polański, ostatnio zamieszkały w Grodnie. Był tam nauczycielem języka niemieckiego i agronomii, ale życiorys miał dużo barwniejszy. W czasie I wojny światowej dosłużył się w armii austriackiej stopnia kapitana artylerii. Walczył pod gen. Tadeuszem Rozwadowskim. W 1918 roku zdezerterował wraz z dowodzoną przez siebie baterią i przeszedł na stronę bolszewików. W walkach przeciw oddziałom austriackim został wzięty do niewoli. Jako dezerter osadzony został w twierdzy. Koniec wojny przyniósł mu wolność. Polański ożenił się z poznaną w Grazu Polką, katoliczką, którą po ślubie nakłonił do przyjęcia prawosławia. O żonę ani o dziecko nie troszczył się jednak. Po otwarciu sowieckiego poselstwa we Wiedniu Polański nieoczekiwanie objawił się w nim jako attaché wojskowy ZSRR. Jego status dyplomatyczny musiał być jednak niejasny, gdyż w 1923 roku władze austriackie na mocy dekretu repatriacyjnego odesłały Polańskich do sowieckiej Rosji. Stamtąd dwukrotnie przedostawali się oni przez zieloną granicę do Polski. W marcu 1924 roku polskie władze aresztowały Polańskiego pod zarzutem działalności szpiegowskiej. Niewiele jednak mogły mu udowodnić i po odsiedzeniu 13 miesięcy za kratkami, lecz bez wyroku, wyszedł na wolność.

W trakcie śledztwa policja ustaliła, w których sklepach w Grodnie Polański kupował skrzynkę drewnianą znalezioną na dachu sowieckiego poselstwa, kabel elektryczny, mechanizm zegarowy. Tylko samego zamachowca nie można było odszukać.

Wytropiono go w końcu w Jugosławii. Sąd w Belgradzie przychylił się do wniosku ekstradycyjnego polskiego sędziego śledczego ds. szczególnej wagi. Polański został odesłany do Warszawy i stanął przed sądem.

Prokurator domaga się zastosowania w jego przypadku artykułu 15 przepisów przechodnich, który w wypadkach szczególnych pozwala sądowi na wymierzenie kary śmierci.

Oskarżony od pierwszego dnia procesu zachowywał się dziwnie. Najpierw usiłował zebrać do swej obrony zespół 12 najlepszych polskich adwokatów. Nikt nie miał pojęcia, po co mu – w skądinąd dowodowo nieskomplikowanej sprawie – aż tak wielki zespół obrońców ani co ciekawsze, kto miałby zapłacić honoraria tuzina adwokackich sław. Bo chyba nie prowincjonalny nauczyciel ze swej głodowej pensji?

Ostatecznie oskarżony zdecydował się skorzystać z usług znanych obrońców, braci Ostrowskich. Plotka niosła, że obiecali go bronić za darmo.

Sensacją pierwszego dnia procesu był wniosek obrońców o umorzenie sprawy. Dowodzili oni, że Polański nie jest obywatelem polskim, zaś wniosek ekstradycyjny wyraźnie stwierdzał, że nim jest. Zatem urzędowy wniosek zawierał nieprawdę, nie mówiąc już o tym, że żądanie polskich władz, by wydano im obywatela państwa trzeciego, jest po prostu nieporozumieniem.

Oskarżyciel wiceprokurator sądu apelacyjnego Jerzy Nisenson dowodził jednak, że niezawisły sąd jugosłowiański zgodził się z argumentacją strony polskiej, a poza tym sam oskarżony aż do rozpoczęcia procesu nie zgłaszał żadnych formalnych zastrzeżeń ani protestów. Sąd wniosek obrony odrzucił.

3 dni procesu nie zanudziły publiczności. Zadbał o to sam oskarżony. Na pytania oskarżyciela dawał odpowiedzi mętne i zazwyczaj sprzeczne. Nie potrafił wyjaśnić, skąd wziął pieniądze na nielegalny zakup czarnego prochu użytego w bombie, z czego zapłacił za zrobienie metalowego korpusu bomby, za kupno kabla, mechanizmu zegarowego i innych sprzętów. Plątał się w zeznaniach, gdy przyszło mu odpowiedzieć na pytanie, jakiego jest wyznania. Zaprzeczył, by był sowieckim attaché wojskowym w Wiedniu – utrzymywał, że jedynie prowadził sprawy prasowe poselstwa ZSRR.

W długich tyradach przekonywał, że do ZSRR wyjechał, chcąc jedynie przeprowadzić naoczne studia nad komunizmem. Przebywając krótko w ZSRR, przejrzał na oczy i pojął, że jest to ideologia zbrodnicza. Zamach miał być wedle niego tylko demonstracją, protestem przeciw zbrodniom bolszewików.

 – Jako chrześcijanin nie mógłbym swą bombą zabić ludzi, w ten sposób stałbym się taki jak komuniści – deklarował Polański.

Najczęściej jednak, obładowany grubymi plikami notatek, odczytywał z nich długie, niezborne tyrady o wartościach humanistycznych i komunistycznym nihilizmie. Ani sędzia, ani obrońcy nie byli w stanie przywołać go do porządku. Nieraz zresztą Polański, ku uciesze sali, głośno rugał swych adwokatów.

Teraz też publiczność z rozbawieniem obserwuje, jak oskarżony rozkłada przed sobą pliki kartek. Zapowiada się niezły spektakl.

Wchodzi trybunał: przewodniczący Jan Kozakowski oraz sędziowie Posemkiewicz i Rykaczewski.

O 11.00 przemówienie zaczyna prokurator Nisenson. Precyzyjnie obala wyjaśnienia oskarżonego. Zamach nie był – jak chce Polański – demonstracją wyższości kultury chrześcijańskiej nad bolszewicką, bo każdy, kto bombę znalazłby, musiał pomyśleć, iż nie wybuchła ona wskutek usterki technicznej, a nie z powodu moralnego przesłania zamachowca, dowodzi Nisenson. Prokurator domaga się najwyższej kary.

Widzowie na sali szepcą, że zamach z użyciem niewybuchającej bomby mógł być prowokacją sowiecką obliczoną na skompromitowanie rosyjskiej emigracji w Polsce. Nikt bowiem nie potrafi wiarygodnie wyjaśnić, jakim cudem kapitan artylerii nie był w stanie skonstruować sprawnej technicznie bomby.

Teraz czas na adwokatów. Obaj obrońcy przekonują, że oskarżony chciał jedynie wstrząsnąć sumieniem świata, obojętnego, że w moskiewskich piwnicach giną niewinne ofiary komunistycznego terroru. Publiczność ziewa.

Po replikach stron do głosu dochodzi oskarżony. W swoim ostatnim słowie, jak było do przewidzenia, krytykuje biegłych sądowych, prokuratora, sędziów, w końcu nawet swoich obrońców. Opowiada o sowieckim terrorze, o wartościach chrześcijańskich, o duchach, życiu pozagrobowym, przedstawia się jako patriota całej ludzkości, cytuje księgi święte i całkiem zwyczajne, nikomu na sali nieznane rozprawy. Sędzia Kozakowski, ratując się przed zaśnięciem zarządza przerwę. Ale potem niestrudzony Polański nadal opowiada swoje koszałki-opałki. Ani sąd, ani obrona nie są w stanie mu przerwać. Dopiero gdy oskarżony nieuważnym ruchem rozsypuje na podłodze stos swoich notatek, milknie i schyla się po kartki, sędzia Kozakowski przytomnie ogłasza koniec jego wystąpienia. Protesty Polańskiego nie zdają się na nic.

Po króciutkiej naradzie sąd ogłasza wyrok: 10 lat ciężkiego więzienia.

Sędzia jeszcze czyta uzasadnienie, gdy Polański nieoczekiwanie wyrywa zza poły marynarki spory drewniany krzyż. Błogosławi nim sąd i publiczność, krzycząc:

 – Oby Pan Bóg strzegł was i świat cały od krwawych katów!

Osłupiali widzowie czym prędzej zmykają z sali.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

12 kwietnia 1961 roku to ważna data dla podboju kosmosu przez człowieka. Tego dnia Jurij Gagarin przebywał w przestrzeni kosmicznej przez 108 minut. W. Kalicki tak opisuje tamto wydarzenie:

O 3.00 w nocy do tzw. domku gościnnego niedaleko od kosmodromu Bajkonur zachodzi Siergiej Pawłowicz Korolow, główny konstruktor radzieckiego programu lotów kosmicznych, genialny inżynier i organizator. Zaplanowany na dziś lot pierwszego człowieka w kosmos to w dużym stopniu jego osobisty sukces. Korolow cichutko, na palcach, wchodzi do domku, na widok obsługi kładzie palec na ustach, na końcu korytarza otwiera drzwi do niedużego pokoju i patrzy na 2 mężczyzn śpiących smacznie w łóżkach pod ścianami. To Jurij Gagarin i jego dubler German Titow. Śpią już 5. godzinę.

Korolow cicho wychodzi i jedzie gazikiem na wyrzutnię rakietową, gdzie technicy zaczęli właśnie sprawdzanie urządzeń rakiety nośnej i statku „Wostok-1”.

O świcie do domku kosmonautów wchodzi sprzątaczka ośrodka kosmicznego Kławdia Akimowna i zostawia dla kosmonauty bukiet dzikich polnych tulipanów. Obsługa domku zanosi kwiatki do pokoju kosmonautów i stawia na stoliku Gagarina.

O 5.30 lekarz Jewgienij Karpow budzi Gagarina i Titowa.

 – Jak się spało? – pyta Karpow.

 – Tak jak nas uczyli – odpowiada Gagarin, który boi się, że najdrobniejsze odstępstwo od regulaminu, najmniejszy brak entuzjazmu może spowodować, że jego miejsce w ostatniej chwili zajmie Titow.

Tak samo Gagarin zachowuje się przy śniadaniu. Na stół podano Gagarinowi i Titowowi wyłącznie kosmiczne papki w tubkach. Titow, który uwielbia mięso, ostentacyjnie krzywi się i pyta, czy nie ma czegoś normalnego do jedzenia.

Gagarin zachwyca się śniadaniem.

 – Dawno nie jadłem czegoś tak smacznego! Cudo, nie pasztet. Ech, do domu by wziąć z dziesiątkę takich tubek, Wala by się ucieszyła – mówi przesadnie głośno.

Wala to żona Gagarina.

Po śniadaniu główny konstruktor bierze Gagarina na stronę. Widać, że Korolow jest straszliwie zmęczony, ledwie trzyma się na nogach. Powoli tłumaczy Gagarinowi, co ma robić w razie rozmaitych awarii i nieprzewidzianych sytuacji. Tych rad nie ma w oficjalnych procedurach, których na pamięć uczyli się kandydaci na kosmonautów – stary lis Korolow wolał nie zostawiać na papierze zbyt wielu śladów, że dziewiczy lot człowieka w kosmos jest tak naprawdę obarczony dużo większym ryzykiem, niż oficjalnie podano władzom.

Gdy w radzieckim kierownictwie politycznym zapadła decyzja o włączeniu się ZSRR w wyścig ze Stanami Zjednoczonymi w eksplorowanie kosmosu, spośród najlepszych pilotów myśliwskich wybrano 20 spełniających warunki podane przez głównego konstruktora Korolewa: wiek 25–30 lat, wzrost nie więcej niż 170 cm, waga do 72 kg, no i legitymacja partyjna, o właściwym pochodzeniu społecznym nie mówiąc (to były już wymogi najwyższych władz). Potem z tych 20 wybrano 6 najlepszych. O tym, że poleci Gagarin (który do partii komunistycznej wstąpił pospiesznie latem zeszłego roku), a German Titow zostanie jego dublerem, gotowym zastąpić go w razie niedyspozycji, komisja państwowa zadecydowała dopiero przed 4 dniami. O pierwszeństwie Gagarina zadecydowało m.in. jego pochodzenie – ojciec był stolarzem, matka – dojarką w kołchozie, zaś Titow pochodził z rodziny nauczycielskiej.

Radziecki wywiad poinformował głównego konstruktora, że Amerykanie planują swój lot załogowy w kosmos na 20 kwietnia. Pod naciskiem najwyższych czynników Korolow zdecydował się wysłać pierwszego kosmonautę na orbitę okołoziemską między 11 a 17 kwietnia; w końcu stanęło na 14.

Z powodu pośpiechu mnóstwa urządzeń i wyposażenia statku „Wostok-1” nie zdołano zbudować. Korolow z zimną krwią zrezygnował z systemu ratunkowego, umożliwiającego ocalenie kosmonauty w razie poważnej awarii podczas startu, oraz z systemu miękkiego lądowania statku kosmicznego (kosmonauta musi zatem skakać ze spadochronem z pędzącej kapsuły statku na wysokości 7 km). A na koniec na polecenie Korolowa usunięto zamontowany już w statku kosmicznym drugi, na wypadek awarii pierwszego, system hamowania na orbicie. Z obliczeń wyszło bowiem, że bez hamowania „Wostok-1” i tak po upływie 10 dób pod wpływem siły grawitacji wejdzie w gęste warstwy atmosfery i zostanie wyhamowany.

Także najwyższe władze partyjne ZSRR przygotowały się do lotu. Agencja TASS otrzymała 3 przygotowane zawczasu oświadczenia radzieckich władz. Pierwsze z nich zawiadamiało o wysłaniu przez ZSRR statku kosmicznego na orbitę okołoziemską z człowiekiem na pokładzie. Ogłoszone ma być ono tuż po pomyślnym starcie „Wostoka-1” i ma ułatwić organizację ewentualnej późniejszej akcji ratunkowej („Wostok-1” ma przecież lecieć nie tylko nad terytorium ZSRR, ale także nad centralną Afryką i Turcją) oraz zapobiec oskarżeniom pod adresem Kremla o wysłanie na orbitę kosmonauty w celach wojskowych, wywiadowczych. Drugie z oświadczeń zawiadamia o pomyślnym powrocie kosmonauty na Ziemię. Trzecie oświadczenie przygotowano na wypadek nieosiągnięcia przez rakietę nośną przewidywanej mocy i wynikłego stąd przymusowego wodowania statku kosmicznego w Pacyfiku – ono także, podobnie jak pierwsze oświadczenie, ma ułatwić ewentualną akcję ratunkową. Potencjalna katastrofa i śmierć Gagarina mają pozostać tajemnicą państwową.

Teksty tych oświadczeń zaaprobowało wczoraj Prezydium KC KPZR.

Technicy ubierają kosmonautów. Pierwszego odziewają Titowa. Urządzenia klimatyzacyjne wewnątrz skafandra można podłączyć dopiero w autobusie jadącym na wyrzutnię, więc Gagarin ma być ubrany tak późno, jak tylko to możliwe – żeby się nie spocił. Ale w końcu nadchodzi jego czas. Najpierw – jasnobłękitna bielizna z włókien sztucznych. Na wierzch – jaskrawopomarańczowy kombinezon, pozwalający kosmonaucie żyć i pracować w próżni. Na głowę – wielki biały hełm z wielkimi czerwonymi literami: „CCCP”.

W autobusie Gagarin zajmuje miejsce kosmonauty. Zawiedziony, ponury Titow siada z tyłu. Urządzenia podające im do skafandrów tlen i energię elektryczną działają bez zarzutu.

Na kosmodromie autobus zatrzymuje się, kosmonauci zdejmują hełmy – znów przez pewien czas będą odłączeni od zasilania i klimatyzacji.

Na płycie startowej, przed rakietą, Gagarin odwraca się.

 – Do zobaczenia, Ziemio! Do zobaczenia, przyjaciele! – woła i macha ręką.

Potem wjeżdża windą na wysokość luku okrągłej kabiny.

 – No i jak? – inżynier startowy pyta technika montażystę.

 – Wszystko w porządku, w pierwszym gatunku – odpowiada montażysta.

 – No to siadamy – mówi inżynier i wpycha Gagarina do kabiny.

Kosmonauta ze zdziwieniem stwierdza, że w środku pachnie wiosennym stepem, a nie, jak zwykle, zaduchem smarów, tworzyw sztucznych, metali. Technicy otworzyli luk na dłużej, niż przewidywała instrukcja.

Technicy podłączają skafander do klimatyzacji i interkomu. O 7.10 Gagarin, który ma w eterze kryptonim „Kiedr” (Cedr), po raz pierwszy łączy się z centrum kontroli lotu „Zaria” (Jutrzenka). Centrum kontroli lotu tak naprawdę jest centrum sterowania. Radzieccy naukowcy nie mają pojęcia, czy w stanie nieważkości kosmonauta nie straci przytomności, ani czy nie opadną go jakieś halucynacje – loty testowe zwierząt, z suczką Zwiezdoczką (Gwiazdką) na czele, tego problemu nie rozstrzygnęły. Na wszelki wypadek „Wostok-1” jest całkowicie sterowany z Ziemi. Kosmonauta, by przejąć stery, musi rozerwać zapieczętowaną kopertę z kodem i wstukać go w klawiaturę na panelu. Część kodu musi otrzymać przez radio z ośrodka kierowania.

Gagarin sprawdza systemy skafandra. „Zaria” uprzejmie puszcza mu w tym czasie na drugim kanale relaksującą muzykę.

 – Juriju Aleksiejewiczu, chcę wam tylko przypomnieć, że po ogłoszeniu gotowości minie jeszcze sześć minutek, zanim zacznie się lot. Tak że nie denerwujcie się – napomina przez mikrofon „Zarii” główny konstruktor Korolow.

Mijają kwadranse, zbliża się start. O 9.07 Korolow mówi do Gagarina:

 – „Cedr”, dajemy zapłon.

 – Rozumiem, dajecie zapłon – odpowiada Gagarin.

 – Stopień wstępny… pośredni… główny… wznoszenie! – krzyczy Korolow.

 – Pajechali! [Ruszamy!]. Szum w kabinie słychać słabo. Wszystko idzie normalnie, samopoczucie dobre – melduje Gagarin.

Ale po chwili już nie jest normalnie. Radiowe sterowanie statkiem z Ziemi zawodzi i silniki trzeciego stopnia rakiety nośnej pracują za długo. Statek kosmiczny osiąga orbitę, której apogeum jest wyższe o 100 km od apogeum zaplanowanej trajektorii lotu. W razie awarii silników hamujących naturalne zejście z orbity do gęstszych warstw powietrza, zdolnych wyhamować statek, może potrwać od 20 do 50 dni, a Gagarin ma zapas żywności w tubkach i wody na 7 dni. „Zaria” nie zawiadamia kosmonauty o kłopocie.

Na orbicie Gagarin je z tubek, pije, wygląda przez luk i usiłuje zapisywać wrażenia ołówkiem w notatniku. Ołówek szybko wymyka się mu z palców i dziarsko płynie przez kabinę. Gagarin przechodzi na nagrywanie wrażeń na szpulowy magnetofon.

W zaplanowanym momencie włączają się silniki hamujące projektu inż. Isajewa. Ale działają zbyt słabo. W rezultacie „Wostok-1” zaczyna wirować wokół osi z prędkością jednego obrotu na sekundę. Gagarin jest dobrze przygotowany fizycznie, wytrzymuje to. Ale, co gorsza, zbyt słabe działanie silnika hamującego nie uruchamia prymitywnej automatyki statku i uniemożliwia oddzielenie okrągłej kapsuły lądującej od reszty statku. Na szczęście po wejściu w gęstsze warstwy atmosfery wirowanie ustaje, a fatalny przewód ulega przepaleniu i oba człony odłączają się. Kapsuła lądująca straszliwie nagrzewa się, Gagarin widzi, jak po iluminatorze płyną strużki stopionego metalu z zewnętrznej powłoki kapsuły, ale w środku temperatura jest znośna.

Na wysokości 7 km nad Ziemią Gagarin odpala system katapultujący – statek nie ma przecież możliwości miękkiego lądowania. Kapsuła i kosmonauta opadają oddzielnie, na spadochronach. Ale w kombinezonie Gagarina zacina się zawór, który teraz, pod odłączeniu od pokładowej klimatyzacji, ma wpuszczać do kombinezonu świeże powietrze. Kosmonauta dusi się, zaczyna tracić przytomność. Na szczęście na niższej wysokości, gdzie ciśnienie atmosferyczne jest wyższe, zawór uruchamia się.

To nie koniec kłopotów. Zmiana trajektorii lotu spowodowała, że Gagarin zamiast wylądować 110 km od Stalingradu, opada niedaleko miasta Engels w obwodzie saratowskim. Co gorsza, leci prosto w wody Wołgi. Jeśli spadnie do rzeki, utonie. Na szczęście Gagarin jest doskonale wyszkolonym spadochroniarzem i manipulując linkami sterującymi, oddala się o 1,5 km od Wołgi.

108 minut po starcie opada na ziemię.

Odpina spadochron, zdejmuje hełm. Widzi biegnącą ku niemu kobietę z małą dziewczynką. To żona tutejszego leśnika Anna Timofiejewna Tachtarowa ze swoją 6-letnią wnuczką Ritą. Kobieta biegnie coraz wolniej, wreszcie na widok dziwnego jaskrawopomarańczowgo kombinezonu staje w miejscu i najwyraźniej chce uciekać.

 – Swój, towarzyszko, swój – woła Gagarin.

Wczesnym wieczorem ulicami Moskwy idą rozentuzjazmowane tłumy. Nad ich głowami powiewa mnóstwo zaimprowizowanych plakatów i transparentów – na przygotowanie oficjalnych, zatwierdzonych przez władze, zabrakło czasu.

Jeden z moskwian dźwiga wielki plakat z dykty: „Wsie w kosmos!” (Wszyscy w Kosmos!).

Nikt się nie dziwi.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

9 kwietnia 1938 roku – sprawa Cywińskiego dotycząca naruszenia dobrego imienia Józefa Piłsudskiego. W. Kalicki przenosi nas dziś w czasy niezłej, przedwojennej politycznej paranoi. Mimo, iż zdarzyło się to ponad 80 lat temu to podobna historia równie dobrze mogłaby wydarzyć się dziś:

Nieczęsty to widok w warszawskim sądzie okręgowym: już o 8.30, na pół godziny przed początkiem rozprawy, sala kolumnowa zapełnia się publicznością. Na klatce schodowej i w korytarzach stoją policjanci i skrupulatnie sprawdzają zaproszenia. Tuż przed godz. 9.00 zatrzymują mężczyznę bez zaproszenia. Przedstawia się jako Aleksander Zwierzyński i usiłuje sforsować posterunek, wyjaśniając, że jako oskarżony zaproszenia nie potrzebuje. Nic z tego jednak. Skoro zaproszenia nie ma, policjanci go nie wpuszczają. Dopiero interwencja asesora sądowego pozwala wejść oskarżonemu na salę rozpraw.

Chwilę później karetka więzienna przywozi z aresztu do gmachu sądu drugiego z oskarżonych. Policjanci prowadzą niskiego mężczyznę około pięćdziesiątki. Ma bladą, zmęczoną twarz i potargane włosy. To doktor filozofii Stanisław Cywiński, docent Uniwersytetu Stefana Batorego w Wilnie.

Miejsca po prawej stronie sali zajmuje z ostentacją grupa oficerów garnizonu wileńskiego. Rezydujący w Wilnie inspektor armii gen. Stefan Dąb-Biernacki polecił, by z każdego pułku stacjonujących na Wileńszczyźnie 1. Dywizji Piechoty Legionów, 19. Dywizji Piechoty i Wileńskiej Brygady Kawalerii oddelegowano oficerów na rozprawę w Warszawie. Siedzi ich zatem kilkunastu, w tym ppłk Szeligowski, ppłk Prafianowicz, mjr Skimina.

Na sali są obecni wybitni intelektualiści, m.in. były rektor uniwersytetu wileńskiego prof. Marian Zdziechowski, historyk literatury prof. Stanisław Pigoń, redaktor wileńskiego dziennika „Słowo” Stanisław Cat-Mackiewicz.

Obaj podsądni oskarżeni są o zelżenie narodu polskiego.

Przed 5 tygodniami, 30 stycznia 1938 roku, „Dziennik Wileński. Głos Wileński” opublikował recenzję Stanisława Cywińskiego z książki Melchiora Wańkowicza COP – ognisko siły.

Wańkowicz przywołał w tym reportażu o budowie Centralnego Okręgu Przemysłowego określenie Józefa Piłsudskiego, że „Polska jest jak obwarzanek, to warte, co po brzegach”. Cywiński w swej recenzji napisał, że Wańkowicz „zadaje kłam słowom pewnego kabotyna, który mawiał o Polsce, że jest jak obwarzanek: to tylko warte, co po brzegach, a w środku pustka (cyt. na str. 20)”. W dalszej części recenzji ganił Wańkowicza za asekuranctwo w krytykowaniu rządów sanacji: „dlaczego to właśnie brak samorządów wybrał Wańkowicz dla zilustrowania swej tezy o poniewieraniu człowieka w Polsce pomajowej? Przecież znalazłyby się o wiele jaskrawsze braki”.

Ani otwarta krytyka rządów sanacyjnych, ani nazwanie autora bon motu o Polsce-obwarzanku kabotynem, nie zwróciły uwagi naczelnika Wydziału Społeczno-Politycznego Urzędu Wojewódzkiego w Wilnie Mariana Jasińskiego, który kontrolował artykuły prasowe przed drukiem. Recenzji doc. Cywińskiego nie skonfiskowano. W ogóle nikt nie zwrócił na nią uwagi. „Dziennik Wileński” miał nakład niespełna 1500 egzemplarzy i nie był gazetą opiniotwórczą.

Wszystko zmieniło się 2 tygodnie później. „Państwo i Naród”, organ prasowy Związku Naprawy Rzeczypospolitej, opublikował artykuł Plugastwo słowa. Anonimowy autor ujawnił, że autorem słów o obwarzanku był marszałek Piłsudski, i wytoczył przeciw Cywińskiemu najcięższe działa: „pozwala sobie na doczepianie do Wielkiej Postaci błazeńskich epitetów, czyniąc to w podstępny i ukryty sposób, mający zapewnić bezkarność popełnianego w ten sposób wykroczenia przeciw duchowi poszanowania Historii własnego Państwa i Narodu”.

Egzemplarz „Państwa i Narodu” z napaścią na doc. Cywińskiego, zaznaczoną czerwonym ołówkiem, redakcja przesłała gen. Stefanowi Dąb-Biernackiemu. Ten natychmiast zwołał odprawę wyższych oficerów wszystkich pułków stacjonujących na Wileńszczyźnie i polecił im wydelegować kolegów, którzy, jak się wyraził, mają w obronie honoru marszałka Pilsudskiego obić red. Zwierzyńskiego i doc. Cywińskiego. Każdy pułk miał wyznaczyć 2 młodych i silnych oficerów. Zwierzchnicy podzielili ich na 2 grupy. Jedna ekipa napadła na mieszkanie doc. Cywińskiego. Oficerowie zmasakrowali go na oczach żony i 14-letniej córki. Druga ekipa zdemolowała redakcję „Dziennika Wileńskiego” i pobiła redaktorów Zwierzyńskiego i Zygmunta Fedorowicza. Wtedy w redakcji pojawił się doc. Cywiński, który miał zamiar napisać do najbliższego wydania list otwarty w sprawie napaści. Oficerowie, którzy demolowali redakcję, pobili go po raz drugi.

Jeszcze tego samego dnia gen. Dąb-Biernacki wezwał naczelnika Jasińskiego z Urzędu Wojewódzkiego. Zrugał go brutalnie za dopuszczenie do druku artykułu Cywińskiego. Generał zażądał natychmiastowego aresztowania docenta i redaktora Zwierzyńskiego, osadzenia ich w obozie w Berezie Kartuskiej oraz zlikwidowania redakcji „Dziennika Wileńskiego”. Gdy naczelnik Jasiński odmówił, wyjaśniając, że do Berezy można trafić tylko na podstawie decyzji ministra spraw wewnętrznych, a gazetę zamknąć może wyłącznie sąd, generał zaczął wykrzykiwać, że to on, Dąb-Biernacki, jest w Wilnie władzą najwyższą i wszyscy cywile mają go słuchać.

Po awanturze u gen. Dąb-Biernackiego naczelnik Jasiński przygotował oficjalny komunikat dla prasy, w którym wyraźnie stwierdził, że napaści na naukowca i redakcję dokonali oficerowie na polecenie inspektora armii. MSW zmieniło komunikat: „grupa oficerów odznaczonych Virtuti Militari, oburzona artykułem p. Cywińskiego, dokonała skarcenia winnych”.

Władze nie zrobiły nic, by ukarać biorących udział w napadzie oficerów, ani tym bardziej gen. Dąb-Biernackiego. Stanisław Cywiński został aresztowany. Protesty studentów uczelni wileńskich spacyfikowano, a 3 przywódcy młodzieży narodowej z Wilna trafili do Berezy.

Przedwczoraj zaś władze w trybie pilnym wydały ustawę O ochronie imienia Józefa Piłsudskiego, Pierwszego Marszałka Polski.

Rozprawa rozpoczyna się z opóźnieniem, o 9.35. Obrońcy doc. Cywińskiego – prof. Glaser z Warszawy i mecenas Jasiński z Wilna, oraz obrońcy Zwierzyńskiego – wybitny adwokat polityczny Leon Nowodworski, mecenasi Engel z Wilna i Pieracki ze Lwowa, zgłaszają wniosek o przesłuchanie 6 świadków, w tym profesorów Zdziechowskiego, Pigonia, Kościałkowskiego i redaktora Mackiewicza. Mają nakreślić sylwetkę moralną oskarżonego Cywińskiego. Prokurator Żeleński protestuje. Sąd wniosek odrzuca.

Zostaje odczytany akt oskarżenia. Podsądni obwinieni są o zelżenie narodu polskiego w ten sposób, że dopuścili do użycia „obelżywego wyrazu dla określenia osoby marszałka Polski Józefa Piłsudskiego”.

Stanisław Cywiński nie przyznaje się do winy. Wyjaśnia, że pisząc o kabotynie, nie miał na myśli Piłsudskiego.

 – Byłem przekonany, że słowa te pochodzą od redaktora „Słowa” Stanisława Mackiewicza, który w swym czasie w polemice ze mną pisał, że Małopolska dała Polsce wojsko, Wielkopolska pracę, Litwa rozmach, a Kongresówka wraz z Warszawą Messalkę i Kawecką – mówi Stanisław Cywiński. Lucyna Messal i Wiktoria Kawecka to popularne divy polskich scen. Na dowód oskarżony zwraca uwagę, że w swoich notatkach z lektury książki Wańkowicza, na podstawie których później pisał recenzję, poczynił adnotację: „Polska – obwarzanek, Cat str. 20”.

Oskarżony wywodzi dalej, iż słowa „kabotyn” w ogóle nie uważa za obraźliwe, bo ma ono takie samo znaczenie uczuciowe jak „filister” albo „snob”.

Tego już za wiele dla przewodniczącego sądu, który napomina oskarżonego, że jest w sądzie, a nie na seminarium literackim.

 – Kiedy zostałem napadnięty przez cztery osoby, które miały mundury… – zaczyna Cywiński.

Sędzia natychmiast przerywa:

 – O tym nie będzie pan mówił. To sprawa należy do innej jurysdykcji, tutaj nie pozwolę jej mieszać.

I tak już będzie do końca rozprawy – każde napomknienie adwokatów o pobiciu podsądnych przez jaczejkę oficerów kończy się interwencją sędziego.

Przesłuchanie Aleksandra Zwierzyńskiego niewiele wnosi do sprawy. Znacznie więcej wyjaśnia jeden z kilkorga świadków, Dagmara Dworakowska. Zeznaje, iż jeszcze przed publikacją artykułu w „Gazecie Wileńskiej” rozmawiała z doc. Cywińskim o redaktorze Mackiewiczu. Cywiński oburzał się na ów polemiczny artykuł Mackiewicza, w którym redaktor „Słowa” napisał, że wszystko, co w Polsce wartościowe, pochodzi z Kresów.

Prokurator wnioskuje, by jako ważny dowód w sprawie przyjąć tekst tajnej uchwały Sądu Oficerskiego w Grodnie, stwierdzającej konieczność odmawiania satysfakcji honorowej członkom redakcji „Dziennika Wileńskiego” oraz rozkaz gen. Dąb-Biernackiego, zakazujący wojskowym prenumeraty tego pisma. Sąd zgadza się.

Mowę końcową rozpoczyna prokurator Żeleński późno w nocy. Uznaje, że doc. Cywiński świetnie wiedział, kto był autorem bon motu o obwarzanku. Nieodpartym dowodem winy jest dla oskarżyciela krótka analiza stylistyczna. „Jakże to się stało, że zwrot zapamiętano, a zapomniano autora? W Mackiewicza artykułach na podobny temat przeważa pierwiastek paradoksów, w powiedzeniu Marszałka pierwiastek obrazowości, dlatego zdaniem prokuratora pomyłka była niemożliwa” – wywodzi z tryumfem prok. Żeleński. Swe długie wystąpienie kończy tuż przed północą: „Ja wnoszę, ażeby wobec Zwierzyńskiego, którego wina jest stwierdzona, była orzeczona kara bardzo surowa, a żeby wobec Cywińskiego orzeczono karę najwyższą”.

W tym wypadku najwyższa kara to 3 lata więzienia. Sprawozdawcy sądowi kilkunastu gazet plotkują na korytarzu. Żaden nie ma wątpliwości, że pojutrze Stanisław Cywiński za „obwarzanek pewnego kabotyna” te 3 lata dostanie.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

7 kwietnia 1977 roku – zamach na prokuratora generalnego Republiki Federalnej Niemiec Siegfrieda Bubacka odpowiedzialnego m. in. za ściganie terrorystów Frakcji Czerwonej Armii (RAF), przez których został zastrzelony. W. Kalicki tak relacjonuje tamto wydarzenie:

Przed willą w Neureut, przedmieściu Karlsruhe, zatrzymuje się granatowy mercedes. Jest późny ranek Wielkiego Czwartku. Z domu wychodzi łysawy, ubrany w ciemny garnitur mężczyzna w średnim wieku. To prokurator generalny Republiki Federalnej Niemiec Siegfried Buback. Zwykle zabiera go z domu do pracy jego osobisty kierowca 30-letni Bernd Jacobi. Dziś jednak służbowego mercedesa prowadzi inny kierowca prokuratury, Wolfgang Göbel. Na tylnym siedzeniu limuzyny siedzi szef kolumny samochodowej Prokuratury Generalnej Georg Wurster.

Buback siada obok Göbla.

Zwykle ostentacyjnie okazujący pogodę ducha i życzliwość, znany ze skłonności do cieszenia się urokami życia, jest Buback w rzeczywistości twardym, bardzo zręcznym graczem, skupionym na swojej urzędniczej karierze. Pierwszy prawniczy egzamin państwowy 20-letni Buback zdał w roku 1941. Potem trafił do wojska. Pod koniec wojny został wzięty do niewoli. Dość długo mościł się w prawniczych strukturach zachodnich stref okupacyjnych Niemiec. W wieku 33 lat został wreszcie prokuratorem w Badenii-Wirtembergii. Już 10 lat później awansował na krajowego prokuratora Badenii-Wirtembergii i został oddelegowany do prokuratury federalnej w Karlsruhe. Buback awansował bardzo szybko, bo od początku swej pracy jako prokurator nie uchylał się od trudnych spraw, wręcz zabiegał o nie. W Karlsruhe wyspecjalizował się w oskarżeniach o zdradę stanu i w skomplikowanych procesach rewizyjnych.

Wśród prawników i polityków zyskał opinię prokuratora od najtrudniejszych przypadków.

To właśnie Buback kierował w roku 1962 skandaliczną akcją prokuratury i policji – za którymi stali kanclerz Konrad Adenauer i minister obrony Franz Josef Strauss – przeciw redakcji tygodnika „Der Spiegel” i osobiście przeciw jego redaktorowi naczelnemu i wydawcy Rudolfowi Augsteinowi. „Spiegel” piętnował kumoterstwo i nepotyzm Straussa, które zachodnioniemieckich podatników kosztowały miliony marek. Prokurator Siegfried Buback, który oskarżać miał Augsteina i jego współpracowników o zdradę stanu, osobiście wertował hałdy dokumentów w redakcji „Spiegla”, przeszukiwał sejf Augsteina.

Afera „Spiegla” skończyła się kompromitacją władzy – do procesu wydawców i dziennikarzy tygodnika nigdy nie doszło. Była to także prawnicza porażka ambitnego prokuratora Bubacka, ale władza zauważyła, że można na niego liczyć nawet w beznadziejnych sprawach.

Szybko zresztą odniósł on spektakularne sukcesy. W roku 1967 Wolf-Diethard Knoppe, niemiecki pilot wojskowy, latający na amerykańskich myśliwcach Starfighter, pomógł Manfredowi Rommingerowi i Josefowi Linowskiemu w kradzieży z lotniska wojskowego Neuburg najnowszej amerykańskiej rakiety powietrze-powietrze. Rakietę tę, wraz z osprzętem, Romminger sprzedał sowieckiemu szpiegowi. Buback doprowadził do wykrycia sprawców i posadzenia ich za kratkami.

Równie spektakularnym sukcesem prokuratora Bubacka było rozwiązanie zagadki mordu niemieckich żołnierzy w Lebach w 1969 roku. W tamtejszych koszarach 261. Batalionu Spadochronowego zostali zastrzeleni podczas snu 4 wartownicy. Piąty cudem przeżył. Buback zorganizował wówczas olbrzymią akcję poszukiwawczą. Wykorzystał w niej telewizję, co zresztą doprowadziło do ujęcia sprawców – 3 młodych mężczyzn. Dzięki Bubackowi 2 główni sprawcy zostali skazani na dożywocie.

Przed 3 laty „prokurator od trudnych spraw” awansował na stanowisko prokuratora generalnego RFN. Od razu też swój wzrok zwrócił na lewackich buntowników i terrorystów.

W tym czasie założyciele Rote Armee Fraktion (Frakcji Czerwonej Armii) byli już wyeliminowani z terrorystycznej gry. Andreas Baader, Gudrun Ensslin, Carl Raspe, odpowiedzialni za podpalenia, zamachy bombowe, napady na banki, strzelaniny z policją, zabójstwa, ataki na sztaby armii amerykańskiej stacjonującej w RFN, odsiadywali dożywocie w umocnionym więzieniu specjalnym Stammheim pod Stuttgartem. Aresztowana w 1972 roku, skazana na dożywocie za poczwórne morderstwo Ulrike Meinhof także trafiła do tego więzienia. Niespełna rok temu powiesiła się w celi.

Siegfried Buback jednak od czasu swej nominacji na prokuratora generalnego nieustannie wieszczy, że to nie koniec wojny z lewackimi terrorystami RAF, ostrzega przed głoszoną przez lewackich teoretyków „drugą fazą walki rewolucyjnej”. Mało kto chce słuchać jego alarmów – niemal wszystkim politykom wydaje się, że płomień zbrojnego buntu Baadera, Meinhof i ich towarzyszy bezapelacyjnie zgasł.

Wiarygodności ostrzeżeniom Bubacka nie przydaje jego tryb życia. Choć dla zbuntowanych radykalnych lewaków jest on personifikacją opresywnego, burżuazyjnego państwa, choć to on kieruje krucjatą przeciw lewicowym ekstremistom, nie korzysta z policyjnej ochrony, często bywa w restauracjach i miejscach publicznych. Nawet jego służbowy mercedes nie jest opancerzony. Indagowany w kwestii swej niefrasobliwości Buback wyjaśnia, że nie może tak przemeblować swego życia, by z góry wykluczyć zamach na siebie. Chętnie prezentuje się jako twardziel: „Nie pozwalam sobie nigdy na strach”.

Buback ma dobrą intuicję – druga generacja terrorystów RAF od wielu miesięcy szykuje się w podziemiu do uwolnienia Andreasa Baadera. Planowane zamachy na wysokich urzędników mają sterroryzować, sparaliżować władze, zaś porwania dostarczyć powinny prominentnych zakładników do wymiany na Baadera.

Jako pierwszego terroryści nazywający się Kommando Ulrike Meinhof wzięli na celownik prokuratora generalnego.

Granatowy mercedes rusza spod domu Bubacka. Na skrzyżowaniu Höhe Moltkestrasse i Linkenheimer Landstrasse zapalają się czerwone światła. Kierowca Göbel zatrzymuje limuzynę. Na pobliskiej stacji benzynowej Esso dwaj motocykliści w pełnych oliwkowozielonych hełmach, zasłaniających ich głowy i twarze, siedzą na wynajętym w Düsseldorfie na fałszywe papiery suzuki 750 GS, najszybszym na świecie, seryjnie produkowanym motocyklu. Ich hełmy oryginalnie miały barwy białą i czerwoną, ale niedawno obaj motocykliści przemalowali je na kolor oliwkowy farbą w sprayu z puszki. Chwilę wcześniej kierujący suzuki machnięciem ręki odprawił pracownika stacji, który chciał im pomóc w tankowaniu. Motocyklista dodaje gazu, pojazd wytacza się na ulicę, podjeżdża z prawej strony do mercedesa Bubacka, który właśnie rusza z miejsca. Pasażer suzuki wyjmuje z brązowej torby na ramię karabinek automatyczny Heckler & Koch HK 43, mierzący zaledwie 92 cm, i z tylnego siedzenia strzela podczas jazdy. Pociski dziurawią szyby z odległości niespełna metra. Mężczyzna z tylnego siedzenia motocykla oddaje 15 strzałów. Prawie wszystkie trafiają 3 siedzących w mercedesie mężczyzn – skośnie w plecy lub w prawy bok.

Na pozór nic się nie dzieje. Na pustawej ulicy ciche strzały z karabinka kalibru 5,56 mm nie zwróciły niczyjej uwagi. Granatowy mercedes powoli toczy się po jezdni. Suzuki zwalnia, objeżdża od tyłu mercedesa, zbliża się do niego od lewej strony. Motocyklista jedzie z taką samą prędkością jak limuzyna, kilkadziesiąt centymetrów od niej. Wspólnik motocyklisty wychyla się w stronę mercedesa, spokojnie zagląda przez szyby. Sprawdza, czy zamach był skuteczny. Po chwili suzuki odjeżdża. Zamachowcy uciekają w kierunku Innenstadt. Mercedes wolno toczy się dalej, zjeżdża na chodnik, uderza w słupek i zatrzymuje się.

Przejeżdżający akurat policyjny patrol spostrzega mercedesa z prawym przednim kołem na chodniku, ze zderzakiem wbitym w metalowy słupek. Policjanci są pewni, że mają do czynienia ze stłuczką, której sprawca uciekł z miejsca zdarzenia. Wzywają patrol drogówki.

Dopiero policjanci z drogówki zauważają w szybach otwory po pociskach. Otwierają drzwi mercedesa. Siegfried Buback i kierowca Göbel są martwi. Zbryzgany krwią Bernd Jacobi kona.

O 9.17 policja organizuje blokadę dróg i wielką akcję poszukiwawczą.

Na moście na autostradzie zamachowcy ukrywają motocykl i hełmy za jednym z filarów. Wsiadają do alfy romeo super giulia, w której, za kierownicą, czeka na nich wspólnik. Odjeżdżają bezpiecznie.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

6 kwietnia 1896 roku – pierwsze nowożytne igrzyska olimpijskie w ujęciu W. Kalickiego:

Ateny od rana ogarnięte są radosną gorączką. Na większych ulicach ludowe i wojskowe orkiestry grają skoczne melodie. Orkiestry towarzystw filharmonicznych z miast Zante, St. Maure, Laurium, Patras i innych zgromadziły się na pl. Konstytucji. Wielki, darmowy koncert filharmoników przerywa pojawienie się powozów z grecką rodziną królewską i dziesiątkami oficjalnych gości, jadących do katedry na uroczyste nabożeństwo dziękczynne z okazji pomyślnego ukończenia przygotowań do pierwszych nowożytnych igrzysk olimpijskich.

Igrzysk greckich, z ich 1170-letnią tradycją, zakazał przed 1502 laty cesarz Teodozjusz Wielki. Do wznowienia igrzysk w Atenach, ale w nowym kształcie, jako zawodów międzynarodowych, doprowadził francuski działacz sportowy baron Pierre de Coubertin. On także zorganizował powszechną zbiórkę pieniędzy na sfinansowanie igrzysk. Nie przyniosła ona jednak wystarczających rezultatów. Igrzyska uratował jeden z najbogatszych greckich kupców Georgios Averoff, ofiarowując na budowę stadionu fantastyczną kwotę miliona drachm w złocie.

I stadion został zbudowany – wedle antycznych wzorców, z pantelitu, białego marmuru.

Na start przybyło ponad 340 zawodników z 13 krajów. Najliczniejszą, ponad 230-osobową ekipą są Grecy. Niemal wszyscy olimpijczycy są studentami. Reprezentują w Atenach swoje kluby i stowarzyszenia sportowe, a nie państwa. Większość sportowców miała kłopot ze sfinansowaniem przyjazdu. Rosjanie musieli przerwać podróż, bo skończyły im się pieniądze. Brytyjscy szermierze przypłynęli na jachcie „Bronsween”, a podróż zafundował im kolega z drużyny lord Howard de Walden. Amerykanie wypłynęli do Grecji dzięki składkom publicznym i pomocy gubernatora stanu Massachusets.

Otaczające stadion wzgórza już w nocy obsiedli widzowie, których nie stać na bilety. Jest ich tak wielu, zwłaszcza na wzgórzu leżącym na zachód od stadionu, że z dołu wydaje się, iż wzniesienia pokrywa dywan ludzkich głów.

Wzdłuż drogi prowadzącej do stadionu stoją uliczni sprzedawcy biletów. Rozporządzenia rządu pod grozą surowych kar zakazują spekulacji wejściówkami. Policjanci starają się patrzyć sprzedawcom na ręce, ale ceny biletów rosną z godziny na godzinę.

Przed stadionem czekają ogromne tłumy mężczyzn, kobiet i dzieci. Większość panów nosi eleganckie ciemne ubrania, ale wielu jest też w barwnych strojach narodowych. Wreszcie w południe drewniane wrota przed olimpijską areną zostają otwarte. Kilkudziesięciotysięczna rzeka ludzi płynie w spokoju i porządku. Posiadacze biletów do pierwszych rzędów przechodzą przez drewnianą bramę, którą chroni kordon greckiej piechoty w malowniczych mundurach. Na płycie stadionu liczni strażnicy sprawdzają bilety, prowadzą każdego widza do odpowiedniego sektora i wskazują mu miejsce. Na miejsca górne prowadzą schody po obu stronach wejścia. Każde z marmurowych siedzisk przykryte jest miękką poduszką.

Konni policjanci patrolują drogi dojazdowe i zatrzymują powozy bez zezwoleń komitetu organizacyjnego – tylko oznakowane powozy służbowe i wyróżnionych gości mają prawo dojeżdżać tuż pod sam stadion. System ten, wymyślony przez płk. Metaksasa, funkcjonuje bez zarzutu i już o 14.00 widownia jest szczelnie wypełniona kibicami.

Po obu stronach stadionu stoją delfickie trójnogi. Powiewają flagi państw uczestniczących przed 2 laty w paryskim kongresie olimpijskim.

Na arenę wychodzą członkowie komitetu organizacyjnego – wszyscy w galowych mundurach wojskowych lub frakach. Potem na płytę stadionu wkracza jedna po drugiej 9 orkiestr symfonicznych i chór 150 śpiewaków. I wreszcie pojawiają się sportowcy. Ponad 300 zawodników ustawia się na arenie w równym szeregu. Na widowni rozlegają się oklaski i wiwaty.

O 15.00 na płycie stadionu zjawia się rodzina królewska. Król Grecji Jerzy w mundurze generała piechoty prowadzi żonę Olgę w śnieżnobiałej sukni i następczynię tronu księżniczkę Marię z jej narzeczonym, wielkim księciem Jerzym Michajłowiczem. Za nimi idą członkowie dalszej rodziny królewskiej i dwór. 9 orkiestr gra hymn państwowy Grecji. Ok. 80 tys. widzów ogarnia nieopisany entuzjazm. Po powitaniu rodzina królewska zajmuje honorowe miejsca na widowni. Resztę miejsc w sektorze honorowym okupują członkowie greckiego rządu, członkowie prawosławnego synodu, liczni duchowni Kościołów zagranicznych – jest wśród nich sławny duszpasterz francuski o. Didon – członkowie misji dyplomatycznych, reprezentacji zagranicznych komitetów sportowych, dworu. W sumie gości honorowych jest na tych igrzyskach niewielu mniej niż zawodników.

Na środek stadionu występuje następca tronu w otoczeniu kilkudziesięciu członków komitetu organizacyjnego. Wszyscy widzowie wstają z miejsc. Na trybunach zapada cisza jak makiem zasiał, ale i tak tylko nieliczni kibice słyszą przemówienie księcia Jerzego, w którym wyraża on nadzieję, że wznowione igrzyska olimpijskie zacieśnią więzy przyjaźni między narodami, a dzięki sportowemu współzawodnictwu nowe pokolenia Greków staną się godne sławy ich przodków. Na koniec książę prosi monarchę o oficjalne otwarcie igrzysk. Król donośnym głosem wygłasza ustaloną formułę: „Niniejszym proklamuję otwarcie Pierwszych Międzynarodowych Igrzysk Olimpijskich w Atenach!”. Teraz 150 chórzystów przy akompaniamencie 9 orkiestr śpiewa oficjalną kantatę olimpijską, zamówioną u poety Kostisa Kalamasa, skomponowaną zaś przez Spirosa Saramasa:

 „Nieśmiertelny duchu starożytności,

Ojcze piękna, prawdy i dobra,

Spłyń, ukaż się, rozlej na nas światło,

Na tę ziemię, pod tym niebem,

Które pierwsze było świadkiem nieprzemijającej sławy […]”.

Kantata ogromnie podoba się widowni, brawa i entuzjastyczne krzyki nie milkną. Król po dłuższej chwili daje znak, że zgadza się na bis, i chór śpiewa olimpijski hymn jeszcze raz.

Dźwięk pojedynczej trąbki oznajmia, że czas zacząć pierwszą konkurencję. Orkiestry zasiadają w zarezerwowanym dla nich sektorze widowni. Odtąd podczas każdej przerwy między konkurencjami muzycy mają wstawać i umilać widzom czas graniem przyjemnych melodii.

Zawody zaczynają się od eliminacyjnych biegów na 100 m. Sprinterzy mają na sobie flanelowe koszulki z numerami startowymi, długie szorty i lekkie płócienne obuwie. 21 zawodników podzielono na 3 grupy eliminacyjne. Do finału, który odbędzie się za kilka dni, wejdzie po 2 pierwszych sprinterów z każdego biegu.

Wzdłuż bieżni gromadzą się oficjele pod wodzą greckiego następcy tronu. To komisja sędziowska. Starter Grek Arvanitis ustawia się z wojskowym rewolwerem obok linii startu, zaś szef sędziów mierzących czasy, Anglik Charles Perry ze stoperem w ręku pochyla się nad linią mety.

Pierwszych 7 sprinterów staje na bieżni. Każdy ma inną technikę startu. Jedni stoją lekko pochyleni, inni opierają dłonie na udach, niektórzy kucają w głębokim przysiadzie, z barkiem mniej lub bardziej podanym ku przodowi.

Rozlega się strzał! Atleci pędzą razem, różnice są minimalne. Pierwszy wpada na metę Amerykanin Lane, tuż za nim Węgier Szokolyi. Zwycięzcy zmierzono czas – 12 i 1/5 sekundy, drugiemu na mecie – 12 i 3/4 sekundy.

Drugi bieg eliminacyjny stawia stadion na nogi. Faworytem widowni jest Grek Chalcocondylis, gwiazda ateńskiego Athletic Clubu. Po biegu rozlega się jęk zawodu. Grek wchodzi do finału, przegrywa jednak z biegaczem amerykańskim, który osiąga 12 i 1/5 sekundy. Start do trzeciego biegu na setkę wywołuje powszechną wesołość na widowni. Kolejny z Amerykanów, Thomas Burke, przyklęka na jedno kolano i układa dłonie na bieżni, tuż przed linią startu. To pozycja tak niepoważna, że niektórzy z widzów pokazują sobie dziwaka zza oceanu palcami. A jednak Burke wygrywa i osiąga najlepszy czas w eliminacjach – równe 12 sekund.

Muzycy 9 orkiestr wstają z miejsc i przygrywają, podczas gdy do startu sposobi się 10 zawodników pierwszego finału: trójskoku. Faworytami widowni są 2 Grecy, Persakis i Zoumis, oraz młody Francuz Toufferis, trenujący w Atenach. Skaczący z nieopisaną gracją Toufferis osiąga wspaniały wynik 12,7 m. Niestety, wyraźnie silniejszy fizycznie Amerykanin James Connolly skacze o metr dalej i tym samym staje się pierwszym zwycięzcą olimpiady nowożytnej. Persakis jest trzeci z wynikiem 12,52 m. Mimo to widownia żywo oklaskuje zwycięzcę. Marynarze greckiej Królewskiej Marynarki Wojennej podnoszą flagę amerykańską na niewysokim maszcie na środku sportowej areny.

2 biegi eliminacyjne na 800 m przechodzą bez większych emocji. Biegnący w pierwszym półfinale Australijczyk Edwin Flack wygrywa w pięknym stylu i zostaje faworytem finału.

Widownia wstaje z miejsc, gdy zaczyna się rzut dyskiem. Ta piękna antyczna dyscyplina jest symbolem wkładu Hellenów w dziedzictwo kultury fizycznej. 11 dyskoboli rozgrzewa się w płaszczach – robi się późno, jest coraz chłodniej. Faworytami są 2 świetni Grecy, Versis i Paraskevopoulos. Versis rzuca wspaniale technicznie i od razu w pierwszej próbie osiąga 27,78 m. Obejmuje prowadzenie. Niestety, podczas kolejnego rzutu odnosi kontuzję i wycofuje się. W ostatniej próbie Paraskevopoulos rzuca dysk na odległość 28 m 95,5 cm. Widzowie krzyczą i tańczą z radości na trybunach. Tymczasem w swym ostatnim rzucie Amerykanin Robert Garret osiąga 29,15 m. Greccy kibice nie kryją rozczarowania, ale nagradzają zwycięzcę mocnymi brawami. Trenując w Stanach przez igrzyskami, Garrett nie wiedział, ile powinien ważyć przepisowy dysk i ćwiczył dyskiem dwa razy cięższym. Dzięki temu zwyciężył.

Ostatnie zawody, eliminacje biegu na 400 m, budzą już niewielkie zainteresowanie. Jest zimno, no i oba biegi wygrywają znów Amerykanie.

Tłumy wychodzą ze stadionu i idą do miasta. Grecy prześcigają się w uprzejmości wobec obcokrajowców, często ustępują im miejsca w zatłoczonych knajpkach. Do każdego lokalu co jakiś czas zagląda jednak policjant, by sprawdzić, czy karczmarze nie zawyżają cen.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

2 kwietnia 1939 roku - Samobójstwo Walerego Sławka czołowego polityka obozu sanacyjnego, bliskiego współpracownika Józefa Piłsudskiego, trzykrotnego premiera II Rzeczypospolitej, jednego z głównych twórców założeń konstytucji kwietniowej. Strzelił sobie w usta z pistoletu w swoim warszawskim mieszkaniu. Nie zginął od razu, próbowano go ratować, ale zmarł następnego dnia rano w szpitalu. W swoim liście pożegnalnym nie ujawnił motywów samobójstwa. Jego przyczyny do dziś pozostają przedmiotem wielu przypuszczeń i domniemywań. Oto wspomnienie W. Kalickiego:

Chociaż to niedziela, w skromnie, wręcz ascetycznie urządzonym mieszkaniu płk. Walerego Sławka przy alei Szucha 16 od rana dzwoni telefon. Gospodarz umawia się z kilkoma osobami na spotkania w nieodległej przyszłości. Ze swoim przyjacielem, byłym sekretarzem generalnym Bezpartyjnego Bloku Współpracy z Rządem Michałem Brzęk-Osińskim uzgadnia, że nazajutrz wspólnie wyjadą do wsi Racławice, gdzie Sławek ma niewielki dworek. Pułkownik niedawno kupił prostą bryczkę i konia. Teraz uzgadnia z zaprzyjaźnionym ziemianinem Wacławem Karwackim, u którego pozostawił zaprząg, że odbierze go nazajutrz.

Wczoraj płk Sławek zrobił na swoich znajomych nie najlepsze wrażenie. Wyglądało, jakby był w lekkiej depresji. Żadnego z przyjaciół to nie zaniepokoiło. W końcu każdy, kto znalazłby się w takiej sytuacji jak Walery Sławek, miałby prawo do kiepskiego samopoczucia.

Już w ostatnim dziesięcioleciu XIX wieku, jako uczeń gimnazjum, zaangażował się w konspirację niepodległościową. W 1900 roku wstąpił do PPS. Tam poznał Piłsudskiego, który szybko stał się dla Sławka „Gustawa” najwyższym autorytetem w polityce. W 1904 roku Sławek był jednym z organizatorów słynnej manifestacji na pl. Grzybowskim w Warszawie. To on dostarczył broń bojowcom osłaniającym manifestację, która przerodziła się w pierwszą, od czasu powstania styczniowego, walkę zbrojną przeciw carskiemu zaborcy. W rewolucji 1905 roku planował akcje ekspropriacyjne – napady na kasy, celem zdobycia gotówki dla podziemnej PPS. Nieraz aresztowany, siedział za kratkami więzień i aresztów we wszystkich 3 zaborach.

Bardzo wysoki, niezwykle przystojny, uwielbiał życie towarzyskie i piękne kobiety. A kobiety uwielbiały Sławka, mimo rzucającej się w oczy niestałości jego uczuć.

Kres jego życiu towarzyskiemu przyniósł wypadek podczas zamachu bojówki PPS na pociąg pocztowy pod Milanówkiem. Eksplodowała montowana przez niego bomba karbonitowa. Stracił wtedy lewe oko i ogłuchł na lewe ucho. Zmasakrowane miał obie ręce, twarz i klatkę piersiową. Od tej pory nosił brodę, by choć trochę zamaskować paskudne blizny. I odsunął się od kobiet, od znajomych. Skończył z koleżeńskimi bibkami. Odtąd jedynym bliskim dlań człowiekiem pozostał Józef Piłsudski.

W czasie wojny od pierwszych dni walczył jako oficer I Brygady Legionów. Po 1918 roku długo pozostawał w szeregach armii. Do wielkiej polityki wciągnął go Piłsudski po zamachu majowym. Sławek zrazu był wykonawcą poufnych, ryzykownych politycznie misji zlecanych przez Marszałka, pełnił też ważne funkcje państwowe: był wieloletnim posłem na Sejm i jego marszałkiem, trzykrotnie pełnił funkcję premiera. Wraz ze Stanisławem Carem tworzył zapisy konstytucji z kwietnia 1935 roku. Polityczne zadania zlecane przez Piłsudskiego wykonywał bez wahania, czasem wręcz brutalnie. Bezpartyjny Blok Współpracy z Rządem, który na polecenie Marszałka stworzył i którym kierował, wszelkimi, godziwymi i niegodziwymi metodami dążył do zdominowania sceny politycznej.

Katastrofę osobistą i polityczną przyniosła mu śmierć Marszałka. Do dziś się z niej nie otrząsnął. Gdy zabrakło Piłsudskiego, obóz sanacyjny podzielił się, a do walki o władzę ruszyli prezydent Mościcki i generalny inspektor sił zbrojnych gen. Edward Śmigły-Rydz. Płk Sławek uważał, że zgodnie z ostatnią wolą Piłsudskiego Mościcki powinien ustąpić i przekazać urząd właśnie jemu. Prezydent jednak odmówił. Później zawarł poufny sojusz z gen. Śmigłym-Rydzem i wypchnął Sławka z polityki. BBWR został rozwiązany. Płk Sławek kolejno tracił wszystkie stanowiska, mające realne znaczenie polityczne.

Teraz jest sfrustrowanym emerytem, snującym mało realne, wręcz naiwne marzenia o radykalnej, opartej na etycznych zasadach przebudowie społeczeństwa. W depresję wpędza go świadomość, że nie potrafił zrealizować testamentu Piłsudskiego. Nasilają się u niego obawy, że rządząca klika zechce go ostatecznie zniszczyć, na przykład montując pokazowy proces polityczny.

Płk Sławek przyjechał do Warszawy ze swego dworku w Racławicach, który nazywa żartobliwie „zagrodą”, przed 2 dniami. I tylko na 2 dni. Zarządzającej racławickim dworkiem pani Łąckiej powiedział, że do stolicy wyjeżdża w gruncie rzeczy tylko po to, by w swoim mieszkaniu odebrać bardzo ważny telegram.

Czeka więc.

Goniec przynosi ten telegram przed 12.00. Pułkownik czyta go. Potem wyjmuje z szafy ciemny wizytowy garnitur z przymocowanymi wstążkami orderowymi, białą koszulę, krawat. Ubiera się starannie i zasiada przy biurku. Wyciąga wszystkie stare listy, dokumenty, notatki. Starannie przegląda je, niektóre czyta. Część papierów odkłada na bok.

Przed 13.00 płk. Sławka odwiedza jego przyjaciel, zasłużony działacz niepodległościowy, były wicemarszałek Sejmu płk Tadeusz Schätzel. Po jego wizycie zjawia się Bohdan Podoski, bliski współpracownik polityczny Walerego Sławka, także były wicemarszałek Sejmu. Gospodarz nie daje po sobie poznać, że ma jakiekolwiek strapienia. Rzeczowo wypytuje o przebieg akcji na rzecz pożyczki lotniczej. Podoski informuje go o sukcesie pożyczki – wedle wstępnych szacunków zgromadzono już, w znacznej części z darów społeczeństwa, pokaźną sumę 120 mln zł.

Gdy Podoski wychodzi, płk Sławek wraca do przeglądania swoich papierów. O 17.00 wzywa swoją starą gosposię i poleca napalić w piecu. Odłożone na bok papiery wrzuca do paleniska.

Po zmroku zasiada do pisania listów. Pisze szybko, trochę niestarannie: „Odbieram sobie życie. Nikogo proszę nie winić. 2/IV. 1939. W. Sławek”

Pod spodem dopisuje: „Spaliłem papiery o charakterze prywatnym, a także wręczone mi w zaufaniu. Jeśli nie wszystkie, to proszę pokrzywdzonych o wybaczenie. Bóg Wszystkowidzący może mi wybaczy moje grzechy i ten ostatni”.

Potem pisze list do prezydenta Ignacego Mościckiego.

List do Mościckiego zakleja w kopercie i pozostawia na biurku. Kartkę z oświadczeniem kładzie na blacie bez koperty.

Walery Sławek wyjmuje z szuflady biurka stary pistolet Browning, którego używał jeszcze w czasach niepodległościowej konspiracji, przed 30 laty. Nabija broń, odbezpiecza. Pułkownik wstaje zza biurka, kładzie się na otomanie, nad którą wisi sztych przedstawiający śmierć księcia Józefa Poniatowskiego w nurtach Elstery. Z trudem ujmuje kolbę pistoletu obiema dłońmi – po eksplozji bomby pod Milanówkiem w prawej ręce brakuje mu 3 palców, a kciuk i środkowy są znacznie skrócone. Dłoń lewa pozbawiona jest 2 palców środkowych. Leżąc na wznak, wkłada lufę do ust i pociąga za spust. Jest godz. 20.45. Dokładnie o tej godzinie 12 maja 1935 roku zmarł marszałek Piłsudski.

Gosposia jest na końcu mieszkania, nie słyszy huku wystrzału. Kwadrans później jednak, gdy przechodzi obok drzwi gabinetu, do jej uszu dochodzi kilka ciężkich westchnień. Nie śmie jednak ani wejść, ani zapukać.

Krótko przed 22.00 znów słyszy jęki i rzężenie. Tym razem puka i w końcu odważa się uchylić drzwi. Zakrwawiony Walery Sławek leży na otomanie. Na podłodze gospodyni dostrzega pistolet.

Natychmiast podnosi słuchawkę i wykręca numer alarmowy pogotowia: 875 75. Karetka zjawia się błyskawicznie. Lekarz Jan Majewski jest zaskoczony. Strzał z pistoletu kalibru 7,65 mm w usta właściwie nieuchronnie powoduje śmierć, ale Walery Sławek żyje! Jest nieprzytomny, ma silny krwotok z ust, dr Majewski wyczuwa jednak słabiutkie tętno. Czym prędzej robi nieprzytomnemu zastrzyk podtrzymujący akcję serca.

Karetka przewozi rannego do Szpitala Wojskowego im. Józefa Piłsudskiego. W Instytucie Chirurgii Urazowej chirurg płk Sokołowski bada ranę. Aż trudno uwierzyć: pocisk przebił podniebienie i utkwił w czaszce od wewnętrznej strony. Najwyraźniej pamiątkowy browning był stary i bardzo zużyty, a sam strzał, ze względu na kalectwo pułkownika, oddany był nieco z ukosa i pocisk nie zdołał przebić kości czaszki.

Policja zabiera z mieszkania list do prezydenta Mościckiego. Kartkę z oświadczeniem władze przed północą przekazują Polskiej Agencji Telegraficznej. O liście nie wspominają – dziennikarze dowiadują się o nim na własną rękę.

Lekarze próbują ustabilizować tętno i oddech rannego. Ok. północy, po dużej transfuzji krwi, płk Sokołowski ocenia stan płk. Sławka na wystarczająco dobry, by móc rozpocząć operację. Jest ona trudna i niebezpieczna, trwa 2 godziny. Płk Sokołowski wydobywa spłaszczony pocisk, który wbił się w czaszkę od wewnętrznej strony. Zaraz po zakończeniu operacji lekarze rozpoczynają drugą transfuzję krwi. O 4.00 nad ranem wydaje się, że stan operowanego wyraźnie się poprawia. 2 godziny później jednak zaczyna się agonia. Ksiądz udziela choremu ostatniego namaszczenia. Do sali operacyjnej wchodzi kilkudziesięciu przyjaciół i towarzyszy broni Walerego Sławka. Do tej pory stali na korytarzu. Są wśród nich płk Wacław Lipiński, płk Schaetzel, byli premierzy Aleksander Prystor, Kazimierz Świtalski, Leon Kozłowski. Walery Sławek, nie odzyskawszy przytomności, umiera o 6.45.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

1 kwietnia 1656 roku - ślubowanie złożone w czasie potopu szwedzkiego, przez króla Jana II Kazimierza Wazę w katedrze Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny we Lwowie podczas mszy świętej odprawianej przez nuncjusza Pietro Vidoniego przed obrazem Matki Bożej Łaskawej. Autorem tekstu ślubów lwowskich króla Jana Kazimierza był św. Andrzej Bobola. W. Kalicki tak wspomina tamto wydarzenie:

Od wczesnego ranka wokół lwowskiej katedry Najświętszej Marii Panny gromadzą się tłumy mieszczan, szlachty i pospólstwa. Król Jan Kazimierz Waza obwieścił ostatnio swym dworzanom i senatorom, że tego dnia złoży w katedrze ważne ślubowanie, i nowina ta szybko rozeszła się po mieście.

Trzyma lekki mróz, prószy śnieg. Porządku przed świątynią strzegą długie szpalery piechoty łanowej lwowskiej i powiatu żydaczowskiego, wystrojonej w błękitne, lamowane złotem półszuby, oraz pół regimentu piechoty węgierskiej. Pomiędzy szpalerami do świątyni płyną tłumy lwowian.

Wreszcie przed katedrę zajeżdża orszak królewski. W pierwszej karecie przybywa Jan Kazimierz z nuncjuszem apostolskim Piotrem Vidonim. Z kolejnych karet wysiadają arcybiskup gnieźnieński, biskup krakowski, arcybiskup lwowski, kanclerz wielki koronny oraz biskup przemyski i podkanclerzy koronny Andrzej Trzebicki, dalej wojewodowie, kasztelanowie. Obecni są wszyscy dostojnicy Rzeczypospolitej przebywający we Lwowie. Bocznymi drzwiami, znajdującymi się blisko ołtarza, dygnitarze wchodzą do katedry.

Tam, pośród natłoku wiernych, czeka już duchowieństwo katedralne i wszystkich kościołów Lwowa oraz przedstawiciele zakonów. Lwowscy rajcowie stoją z pozłacanymi łańcuchami na szyjach, ze świecami w rękach; na ich czele burmistrz w uroczystej czarnej todze i birecie. Jest też delegacja licznej we Lwowie społeczności ormiańskiej, w barwnych wschodnich chałatach i zielonych myckach ma głowach. Choć Ormianie należą do osobnego obrządku, zaproszono ich na dzisiejszą uroczystość.

W katedrze aż gęsto od chorągwi cechowych. Obok delegacji rzemieślników są też przedstawiciele wszystkich bractw.

Król zasiada na fotelu ustawionym przed wielkim ołtarzem. Między ołtarzem i stallami urządzono dla monarchy klęcznik, przed którym rozpostarto turecki dywan.

Po chwili król na czele uroczystej procesji opuszcza katedrę. Wespół z duchownymi i najprzedniejszymi panami królestwa Jan Kazimierz uroczystym krokiem zmierza w stronę przykatedralnego cmentarza na tyłach katedry. Procesja zatrzymuje się przed małą, przytuloną do muru katedry kapliczką Najświętszej Marii Panny, tzw. kapliczką Domagaliczowską. Zbudował ją przed 21 laty z poparciem króla Władysława IV Jan Domagalicz, aby pomieścić słynący z cudów obraz Matki Boskiej Łaskawej.

19 czerwca 1598 roku umarła we Lwowie 15-letnia Katarzyna, córka ławnika miejskiego Wojciecha Domagalicza i jego żony Katarzyny z Wolfowiczów. Dziadek zmarłej Kasi lwowski geometra Józef Szolc-Wolfowicz namalował temperą na desce obraz Matki Boskiej jako epitafium na grób wnuczki. Matka Boska na jego obrazie ma pociągłą twarz, wysokie czoło, małe, wąskie usta. Odziana w czerwoną suknię, siedzi na tronie pośród obłoków. Na jej prawym kolanie stoi nagie Dzieciątko, ledwo tylko przysłonięte pieluszką. Matka Boska nie zwraca uwagi na otaczające ją skrzydlate główki anielskie i anioły w ekstazie. Jej opuszczony wzrok pada na rozpościerającą się u stóp tronu panoramę Lwowa i modlącą się w dolnym rogu obrazu Kasię Domagaliczównę.

Zrazu obraz umieszczono na zewnątrz katedry, obok grobu Kasi. Rychło jednak zasłynął cudami i stał się przedmiotem uwielbienia, kultu nawet. W 1644 roku obraz przeniesiono zatem do wnętrza katedry, do kaplicy lwowskich rajców. Wkrótce jednak zaczęły się przed nią modlić takie tłumy, że do obrazu docisnąć się było nie sposób. Mąż siostry zmarłej Kasi, lekarz Jakub Gidelczyk, uzyskał przywilej zbudowania nowej kaplicy przy murze katedry od strony rynku. W tej tzw. kaplicy Wolfowiczowskiej szybko jednak zrobiło się zbyt ciasno dla tłumów wiernych i brat Kasi prawnik króla Władysława IV Jan Domagalicz zbudował większą kaplicę – Domagaliczowską.

Jan Kazimierz bywał w niej niejeden raz. Król od dawna gorąco wierzy w cudowną moc obrazu Szolc-Wolfowicza. Modlił się przed nim w 1649 roku, kiedy to w drodze na odsiecz oblężonemu Zbarażowi zatrzymał się we Lwowie. Po zwycięskiej bitwie pod Beresteczkiem chory monarcha nakazał śpiewanie przed obrazem Te Deum.

I teraz znów stoi przed skromną kaplicą. Dwaj diakoni w złocistych dalmatykach wynoszą obraz. Procesja wraca do katedry. Diakoni umieszczają obraz w głównym ołtarzu i nuncjusz Vidoni przystępuje do odprawiania mszy wotywnej.

Po kazaniu nuncjusza król przyjmuje komunię św. Potem klęka na klęczniku. Sekretarz podaje mu kartę z tekstem. W katedrze zapada cisza jak makiem zasiał. Jan Kazimierz uroczyście odczytuje łaciński tekst:

 „Magna Dei Hominis Mater et Virgo. Ego Joannes Casimirus, Tui Filii, Regis Regum ac Domini mei, Tuaque miseratione Rex […]”. (Wielka Boga-Człowieka Matko, Panno Najświętsza. Ja, Jan Kazimierz, z łaski Syna Twego, Króla Królów i Pana Mego, upadłszy do stóp Twoich Najświętszych, Ciebie dziś za Opiekunkę moją i za Królową Królestwa mojego obieram […]).

Król deklaruje oddanie w opiekę Najświętszej Pannie wszystkich swoich państw i szczególnie poleca jej opiece lud oraz wojsko obojga narodów. Zobowiązuje się, że po zwycięstwie nad Szwedami wyjedna w Stolicy Apostolskiej ustanowienie po wsze czasy nowego święta 1 kwietnia.

 „A ponieważ z wielkim bólem serca mego oczywiście widzę, że za łzy i uciśnienie ludzi wiejskiego stanu w Królestwie moim, Syn Twój sprawiedliwy, sędzia świata, od siedmiu już lat dopuszcza na królestwo moje kary powietrza, wojen i innych nieszczęść, przeto obiecuję i przyrzekam oprócz tego, iż ze wszystkimi moimi stanami po przywróceniu pokoju użyję troskliwie wszelkich środków dla odwrócenia tych nieszczęść i postaram się, aby lud królestwa mojego od uciemiężenia i niesprawiedliwych ciężarów był oswobodzony” – kończy ślubowanie klęczący monarcha.

Tłum w katedrze ogarnia egzaltacja. Okrzyki „Amen!” mieszają się z wiwatami, wierni płaczą i rzucają się sobie w ramiona.

Pomysł ślubowania podsunął monarsze papież Aleksander VII. Ma ono być wyrazem wdzięczności monarchy za pierwsze – po kilku latach klęsk szwedzkiego potopu – uśmiechy fortuny. Oto do zdradzonego przez swe wojska i poddanych króla, który musiał uciekać za granice Rzeczypospolitej, na Śląsk, gdzie był o krok od abdykacji, zgłosił się z niewielkim oddziałem wiernych żołnierzy Stefan Czarniecki. W kraju lud i szlachta coraz chętniej dawały posłuch uniwersałom Jana Kazimierza – łączyły się w zbrojne oddziały i napadały na okupacyjne wojska Karola Gustawa. Przed 3 miesiącami król przedostał się ze Śląska do Lwowa, a przed tygodniem Czarniecki pobił Szwedów pod Jarosławiem i zmusił do zaprzestania ofensywy na Przemyśl i Lwów.

Królewska obietnica ulżenia doli chłopów zaś ma ich zachęcić do jeszcze żywszego i skuteczniejszego udziału w antyszwedzkim powstaniu. Wobec szczupłości regularnych wojsk, jakimi dysponuje Jan Kazimierz, ogromnego znaczenia nabierają dywersyjne ataki chłopskiej partyzantki na szwedzkie linie zaopatrzeniowe. To dlatego przed tygodniem regimentarz królewski Stefan Czarniecki wydał w Grochowcach niebywały uniwersał, wzywający chłopów do walki i grożący szlachcie karą śmierci, gdyby zabraniała swym poddanym chwytania za broń przeciw Szwedom. Do nieposłuszeństwa zakazującym udziału w walce panom wzywał chłopów przed paru dniami w swym uniwersale także marszałek wielki koronny Jerzy Lubomirski.

Jan Kazimierz powraca na swój fotel. W imieniu senatu i dostojników kościelnych śluby króla powtarzają biskup przemyski, podkanclerzy koronny Andrzej Trzebicki, a za nim senatorowie, zmieniając jedynie słowa odnoszące się do osoby króla. Tym samym ślubowanie staje się oficjalnym aktem państwowym.

Pośród ogólnego entuzjazmu niewielu ma świadomość, że Jan Kazimierz serio traktuje tylko pierwszą cześć ślubowania – tę o oddaniu Rzeczypospolitej w opiekę Marii Panny. Po zwycięstwie nad Szwedami o ulżenie doli chłopów nikt się przecież nie upomni.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

31 marca 1146 roku - Działający na polecenie papieża Eugeniusza III francuski filozof i teolog Bernard z Clairvaux wygłosił w Vézelay kazanie wzywające do II krucjaty, które spotkało się z ogromnym odzewem w zachodniej Europie. W. Kalicki tak opisuje tamto wydarzenie:

W porannym słońcu jaśnieją mury potężnej bazyliki pw. św. Marii Magdaleny wzniesionej na wzgórzu w Vezelay, miasteczku leżącym niespełna 200 km na południowy wschód od Paryża. Bazylika wygląda, jakby szturmowała ją wielka armia; wokół jej murów zgęstniał wielobarwny tłum tysięcy rycerstwa. Błyszczą pancerze i szyszaki, kołysze się las chorągwi. Pierścień rycerzy wokół bazyliki przypomina kwietną łąkę, co rusz przetykaną burawymi plamami – to stoją zwarte grupy duchownych. Im niżej na stoku wzgórza, tym ciżba staje się bardziej zwarta, ale i mniej pstrokata. Mieszczan, a tym bardziej pospólstwa, nie stać na wymyślne, kolorowe szaty. Zebrani wspinają się na palce, kręcą głowami – tak ogromnych rzesz ludzi nie widzieli nigdy w życiu.

Największe tłumy zgromadziły się na północnym stoku wzgórza, na którym, tuż pod murami bazyliki, niedawno cieśle zbudowali wysoką mównicę.

Nikt nie ma jednak zamiaru szturmować wyniosłej bazyliki. Przeciwnie, rycerstwo, duchowni, a i zwykli, prości ludzie z całej Francji pociągnęli do Vezelay na wieść, że w Niedzielę Zmartwychwstania Pańskiego, w przytomności króla Ludwika VII, sławny jak Europa długa i szeroka Bernard, opat zakonu cystersów w Clairvaux, wygłosi arcyważne kazanie.

Bernard jest synem Tescelina z Fontaine koło Dijon, światłego francuskiego wielmoży. Matka Bernarda, Aleth de Montbard, była kuzynką króla Francji. Bernard odebrał bardzo dobre wykształcenie, już za młodu opanował kilka obcych języków. Ojciec przeznaczył go do kariery na dworze królewskim, ale młody rycerz nad dworską karierę przedkładał baraszkowanie z pannami i paniami najrozmaitszego autoramentu. Z tej pasji stał się wnet szeroko znany. Tym większy był szok jego kompanów od kielicha i kiecek, gdy 22-letni rozpustnik nagle wstąpił do zakonu cystersów w pobliskim Citeaux.

Niemal natychmiast zasłynął ze wspaniałych zdolności oratorskich. Dość powiedzieć, że wbrew początkowemu oporowi przekonał, jeden po drugim, swoich 5 braci, by także wstąpili do zakonu cystersów. Oznaczało to koniec wspaniałego rodu panów na Fontaine. Namowom Bernarda uległa także jedyna siostra i przywdziała szaty zakonne, a nawet załamany końcem rodu ojciec, który wybrał jednak inny klasztor cystersów niż ten pozostający pod władzą Bernarda. W Burgundii, na wieść o jego przybyciu, matki zamykały pod kluczem swych synów, z obawy, że swą wymową przekona ich do wstąpienia do zakonu. Z braku synów złotousty cysters skutecznie namawiał do przywdziania mnisich szat mężów i ojców rodzin.

Bernard okazał się genialnym organizatorem. Na jałowej ziemi, w dolinie porośniętej jedynie piołunem, zbudował klasztor nazwany Clairvaux, Czysta Woda, otoczony kwitnącymi gospodarstwami i manufakturami zakonnymi. Cystersów z Clairvaux obowiązuje zasada: módl się, pracuj, ucz się i nauczaj innych. I cystersi bezinteresownie uczą rycerstwo i chłopów nowych sposobów pracy na roli, często podpatrzonych przez krzyżowców u muzułmanów na Wschodzie. Bernard uczynił z zakonu cystersów pierwszorzędną potęgę Europy.

Sam od lat wiele czasu poświęca na studiowanie odpisów dzieł greckich filozofów i starych ksiąg hebrajskich przywiezionych ze Wschodu przez krzyżowców.

W studiach i dysputach teologicznych Bernard słynie z otwartości i jasności myślenia. Z czasem duchowe i polityczne wpływy opata Clairvaux stały się ogromne. Dziś to przyjaciel papieży i królów, niestroniący od łajania Watykanu i europejskich władców, gdy ich działania uznaje za błędne. I połajanki te przyjmowane są zazwyczaj w milczeniu.

Z zakonnego matecznika w Clairvaux wyciągnęła Bernarda klęska chrześcijan na Wschodzie. Upadek Edessy, stolicy hrabstwa krzyżowców, rozciągającego się daleko na Wschodzie, nad Eufratem, wstrząsnął Europą. Papież Eugeniusz III postanowił wyekspediować do Palestyny nową, wielką wyprawę krzyżową, by pomóc zagrożonym państwom krzyżowców. Zorganizowanie jej powierzył królowi Francji Ludwikowi VII. Monarcha, zanim jeszcze otrzymał bullę papieską w sprawie krucjaty, zwołał na święta Bożego Narodzenia do Bourges naradę wielmożów królestwa. Gdy jednak wyjawił wielkim panom, że zdecydował się wziąć krzyż, czyli ruszyć na wyprawę krzyżową, wszyscy byli przeciw. Króla poparł tylko jeden jedyny biskup Langres.

Ludwik ze swego niepowodzenia wyciągnął wnioski. Zwołał drugą wielką naradę do Vezelay – na Niedzielę Zmartwychwstania Pańskiego, gdy religijne uczucia wiernych ulegają wzmożeniu – a o zachęcenie rycerstwa i możnych poprosił największego kaznodzieję Francji, a może i Europy, Bernarda z Clairvaux.

Dzwonnicy chwytają za liny, biją katedralne dzwony. Na zboczach pod bazyliką ustaje gwar i ruch. W katedrze rozpoczyna się msza św. Zgromadzeni na łąkach, modląc się, patrzą na najważniejszą tego dnia osobę. Pod murem bazyliki, obok króla Ludwika VII i jego żony Eleonory, Bernard stoi w białej kukulli, rodzaju szkaplerza z bardzo długim kapturem. Zatopiony w modlitwie, nie zwraca uwagi na tysiące wpatrujących się weń oczu.

Wreszcie nadchodzi czas kazania. Bernard powoli wchodzi na wysoką mównicę z potężnych bali, tak wysoką, by mogło go usłyszeć jak najwięcej ze zgromadzonych.

Tłumy wstrzymują oddech.

Bernard najpierw mocnym głosem odczytuje bullę papieża Eugeniusza III o konieczności zorganizowania nowej wyprawy krzyżowej:

 „Niezwykłe niebezpieczeństwo zagraża Kościołowi i całemu chrześcijaństwu. Ze Wschodu nadeszły wieści nadzwyczaj bolesne: Edessa wpadła w ręce nieprzyjaciół Krzyża, innym miastom grozi podobne niebezpieczeństwo. Nasi bracia na Wschodzie są prześladowani albo stają się niewolnikami wrogów Krzyża świętego. Arcybiskup i kapłani Edessy zostali zamordowani, relikwie świętych sprofanowano i rozrzucono. Dlatego też prosimy was, a raczej zachęcamy, abyście silni i odważni stanęli z bronią w ręku i powstrzymali hordy niewiernych atakujących chrześcijańskie miasta Palestyny. Abyście zaś mogli udać się tam bezpiecznie, gdzie wzywa was Chrystus, zobowiążemy biskupów i wszelkie władze kościelne, by wzięły w swoją szczególną opiekę, jak tego godność i nietykalność wymaga, żony, dzieci i dobra wszystkich, którzy zaciągną się pod znak Krzyża świętego. Ponadto, korzystając z naszej władzy apostolskiej, udzielamy odpustu zupełnego tym wszystkim, którzy odbędą pielgrzymkę świętą i odprawią ze skruchą i pokorą spowiedź świętą”.

Bulla odczytana. Bernard chwilę milczy, bierze głęboki oddech. W morzu ludzkich głów pod jego amboną jest cicho, jak makiem zasiał.

 „Edessa!!!” – woła potężnym głosem. „Edessa wzywa jękiem konających braci! Jakżeż nie ratować ich, nie ratować zarazem honoru Francji i Kościoła? Jakżeż nie korzystać ze wspaniałej okazji do pokuty i odpuszczenia grzechów? W tej szlachetnej wyprawie zabłyśnie i rozkwitnie część rycerstwa chrześcijańskiego na wieki!…”

Oczy słuchaczy płoną, dłonie zaciskają się.

 „Wszyscy zatem mają podążać tam w pokorze ducha, w pokucie, w ubóstwie, jak przystoi prawdziwym pielgrzymom. Nie należy więc zabierać żadnych rzeczy zbytkownych, kosztownych szat i klejnotów. Celem wyprawy jest wszakże Golgota, grób Chrystusowy, wybłaganie wolności wiary” – kończy Bernard.

 „Deus le volt!” [Bóg tak chce]! – potężny okrzyk wyrywa się z tysięcy gardeł.

 „Dajcie nam krzyże!”

Znakiem ślubowania udziału w krucjacie od czasów pierwszej wielkiej wyprawy krzyżowej jest krzyż z tkaniny naszyty na szatę. Bernard, organizator wybitny, o wszystkim pomyślał zawczasu. Pod jego polową kazalnicą piętrzą się dwa stosy krzyży. Te z płótna przeznaczone są dla rycerstwa, te z sukna – dla wielmożnych panów i biskupów.

Pierwszy po krzyż zgłasza się król Ludwik XII. Po nim, niepomni niedawno okazanej przez siebie obojętności dla sprawy krucjaty, porwani przemową Bernarda, wzruszeni, podchodzą do niego wielcy panowie królestwa: Robert z Dreux, Alfons-Jordan hrabia Tuluzy, Archambaud hrabia Bourbon, Wilhelm hrabia Nevers, Henryk z Szampanii, Teodoryk z Flandrii, wuj króla Ludwika VII Amadeusz z Sabaudii, dalej biskupi Arras, Langres, Lisieux. Z entuzjazmem biorą sukienne krzyże, które rychło przyszyją do swych szat. Za plecami wielkich panów tłoczy się tłum pomniejszych, ogarniętych religijnym zapałem wasali, za nim zaś ogromna rzesza prostych ludzi. Histeryczny entuzjazm jest powszechny. Liczba chętnych do wzięcia krzyża przechodzi najśmielsze oczekiwania Bernarda. Płócienne krzyże kończą się już, a chętnych czekają całe błonia.

Bernard czym prędzej rozsyła sługi po tkaniny, jakie bądź, byle szybko.

W końcu zdejmuje swą białą kukullę i oddaje do pocięcia na krzyże. Widząc to, rycerze rzucają się po krzyż z szaty duchownej wielkiego opata, w zamęcie drą kukullę na drobne strzępy, które unoszą z dumą i entuzjazmem.

Słudzy znoszą ofiarowane przez mieszczan i dokupione zwoje tkanin. Bernard i pomocnicy pod amboną pracowicie wycinają z nich niewielkie krzyże, wręczają je czekającym cierpliwie przyszłym krzyżowcom.

Mija dzień, zapada zmrok. W ciemniejącej szarówce Bernard i słudzy ciągle wycinają krzyże.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.