1 lutego 1968 roku to punkt zwrotny w trwającej już 13 lat wojnie wietnamskiej. Tego dnia rozpoczęła się tzw. „Ofensywa Tet”. Ofensywa nie przyniosła Wietkongowi spodziewanych korzyści i zakończyła się militarną przegraną Północy. Zadała jednak ciężkie straty zarówno południowym Wietnamczykom, jak i Amerykanom. Opinia publiczna w USA przestała popierać udział US Army w wojnie wietnamskiej, co stopniowo prowadziło do politycznej kompromitacji Stanów Zjednoczonych, a wreszcie wycofania jej wojsk z Półwyspu Indochińskiego. W. Kalicki przywołuje dziś jedno z bardziej drastycznych wydarzeń tej ofensywy:

Nad Sajgonem wiszą słupy dymu. Płoną pojedyncze budynki w centrum i na przedmieściach. Zewsząd niesie się trzask strzałów karabinowych. To drugi dzień walk o stolicę Wietnamu Południowego, drugi dzień ofensywy Tet prowadzonej przez Ludowe Zbrojne Siły Wyzwoleńcze – komunistycznych partyzantów, których świat zna jako Wietkong.

Poprzedniej nocy w całym Wietnamie ponad 80 tys. komunistycznych partyzantów i przemyconych z północy żołnierzy regularnej armii północnowietnamskiej zaatakowało 32 spośród 44 największych miast Wietnamu Południowego. Celem ofensywy jest rozbicie armii południowowietnamskiej i wspierających ją oddziałów amerykańskich. W Sajgonie oddziały szturmowe Wietkongu uderzyły na najważniejsze cele wojskowe, na budynek radia i telewizji, Pałac Niepodległości – siedzibę prezydenta Thieu – oraz na ambasadę amerykańską. Doborowy pluton 19. Wietcongu „Ochotników śmierci” uzbrojonych w wyrzutnie rakiet i karabiny maszynowe wdarł się za wysoki mur otaczający teren ambasady amerykańskiej i zastrzelił 7 pełniących służbę na zewnątrz budynku marines. Ambasadę obroniło zaledwie 2 ocalałych marines wewnątrz budynku.

 „Ochotnicy śmierci”, otoczeni przez amerykańskie posiłki, bronili się do ostatniego żołnierza. Po 6-godzinnej bitwie ambasada była bezpieczna, ale w Sajgonie co i rusz wybuchają gwałtowne strzelaniny.

W sajgońskim biurze Associated Press fotoreporter Eddie Adams zastanawia się, gdzie tego ranka mogą wybuchnąć najcięższe walki. Cały poprzedni dzień spędził kilka przecznic od biura AP, w pobliżu amerykańskiej ambasady. Mimo iż walki na terenie ambasady były bardzo zaciekłe, Adams nie jest zadowolony ze swoich fotografii. Wszystko, co najważniejsze, działo się za wysokim murem okalającym ambasadę i cały jego dorobek to zdjęcia dokumentujące potyczki i chaos na pobliskich ulicach.

Adams ma znacznie większe ambicje niż większość zachodnich fotoreporterów polujących na możliwie dużo efektownych ujęć. On jest starym wojennym wyjadaczem. Jako fotoreporter wojenny wsławił się jeszcze podczas wojny koreańskiej, gdy towarzyszył w walkach amerykańskim marines. Do Wietnamu po raz pierwszy przybył przed 3 laty. Przed kilkoma tygodniami przyleciał na misję do Sajgonu po raz 3. Nadal uważany jest przez amerykańskich marines za swojego chłopa, w gruncie rzeczy za nadwornego fotografa tej elitarnej formacji. Dowódca wielkiej bazy piechoty morskiej w Da Nang gen. Lewis William Walt jest jego osobistym przyjacielem jeszcze z czasów walk 1. Dywizji Marines w Korei.

Eddiego Adamsa nie interesuje już codzienna, fotoreporterska młócka: szybkie fotki amerykańskich i południowowietnamskich żołnierzy jadących transporterami M-113 na pole walki, przeczesujących tyralierą pola ryżowe czy nawet żołnierzy wyskakujących z helikopterów i ruszających do akcji na terenie opanowanym przez Wietkong. Nie ukrywa pogardy dla panoszącej się praktyki wynajmowania przez zachodnich fotoreporterów za parę dolarów wietnamskich kilkunastoletnich chłopców, którzy na skuterach pędzą w miejsca walk, narażając życie, trzaskają byle jakie zdjęcia i oddają urobek swym protektorom, którzy wybierają najlepsze z nich i często sprzedają agencjom jako swoje.

Adams ciągle poluje na wielkie zdjęcie, zdjęcie-metaforę, które w jednym kadrze pokaże oblicze tej bezwzględnej wojny.

Tego zdjęcia ciągle nie udało mu się zrobić. Od pierwszych dni w Sajgonie Adams jest przybity, wręcz depresyjny. Wieczorami ponuro sączy w dziennikarskim barze drinki. „To wszystko nie to” – mówi kolegom o swoich fotografiach, choć akurat szefowie AP, którzy trochę już nawet żartują z perfekcjonistycznej obsesji Eddiego, są z jego pracy bardzo zadowoleni.

Do biura AP przyjeżdża na rowerze 14-letni fotograf Lo Hung. Oddaje zdjęcia i opowiada, gdzie teraz w mieście toczą się walki. W biurze agencji zjawia się też inny młodociany Wietnamczyk z aparatem fotograficznym, 18-letni Huynh Cong Ut. Adams nazywa go Nick Ut.

Z rozmów z Wietnamczykami i kolegami po fachu powoli wyłania się obraz sytuacji w 2. dniu ofensywy Wietkongu. Ciężkie walki nadal toczą się w miejscu, gdzie zaczyna się Cholon, kiedyś chińskie miasto, teraz chińska dzielnica Sajgonu. Gdy nadchodzi wiadomość, że żołnierze Wietkongu zostali otoczeniu przez siły rządowe i zabarykadowali się w słynnym historycznym zabytku pagodzie Quan Am, której mnisi są znani z opozycji wobec rządu południowowietnamskiego, Adams decyduje się – tam trzeba być! By nie jechać w rejon strzelaniny sam, proponuje Vo Suu, wietnamskiemu kamerzyście telewizji NBC, która ma biura po sąsiedzku, wspólną wyprawę.

Obaj dziennikarze dojeżdżają w pobliże Cholon samochodem. Potem idą pieszo. Jest piękna, słoneczna pogoda, ale ulice są puste. Na jezdniach i chodnikach porozrzucane są jakieś drobne przedmioty, gdzieniegdzie leżą puste łuski. Tu była bitwa.

Nagle zrywa się gwałtowna, krótka strzelanina. Adams i Vo idą w jej stronę szeroką ulicą z elegancką, niewysoką zabudową. Strzelanina cichnie, za to na ulicy pojawiają się południowowietnamscy marines. Nie widać po nich napięcia. Wyjaśniają Vo, że pagoda została odbita z rąk Wietkongu i w tym rejonie panuje już spokój.

Adams i Vo podchodzą do małej grupki wietnamskich marines i policjantów. Wśród nich uwagę zwraca chudy mężczyzna z wysokim czołem, w mundurze polowym z niedbale podwiniętymi rękawami. Żołnierze odnoszą się do niego z widocznym respektem. To płk Nguyen Ngoc Loan, szef południowowietnamskiej policji, dowodzący w tym rejonie oddziałami walczącymi z Wietkongiem.

Z bramy domu przy końcu ulicy 2 południowowietnamscy żołnierze wyprowadzają mężczyznę w kraciastej koszuli, bez spodni, bez butów. Mężczyzna ma związane na plecach ręce. Żołnierze ciągną go w stronę grupki wojskowych i 2 dziennikarzy. To wzięty do niewoli oficer Wietkongu Nguyen Van Lem. Widać wyraźnie, że został pobity przez żołnierzy. Adams odruchowo unosi swój 35-milimetrowy aparat i robi zdjęcie. Potem drugie. 2 m przed płk. Loan eskortujący jeńca żołnierze zatrzymują się i odstępują od niego.

Suu włącza trzymaną pod pachą kamerę. Adams trzyma w pogotowiu swój aparat. Jest pewien, że płk Loan przesłucha na gorąco jeńca. To może być niezłe ujęcie.

Płk Loan beznamiętnie podchodzi do jeńca i wyjmuje z kabury rewolwer. Twarz jeńca wykrzywia grymas trwogi, jego głowa lekko odchyla się od lufy. Płk Loan strzela mu z przyłożenia w skroń. W tej samej chwili Adams naciska spust migawki. Stojący z boku Vo nie przestaje filmować.

Ciało zastrzelonego leży na jezdni. Z czaszki wypływa wielka kałuża ciemnej krwi. Adams nachyla się i robi jeszcze parę zdjęć zabitemu. Zauważa to płk Loan.

Podchodzi do fotoreportera i mówi: „Oni zabili wielu moich ludzi i twoich też”. Potem, obojętny, odchodzi.

Adams dostarcza przez kierowcę samochodu rolkę z tuzinem fotografii egzekucji do biura Associated Press. Sam idzie do hotelu, potem z hotelowego baru wolno wędruje w stronę biura.

Gdy w biurze AP pierwsze fotografie trafiają z ciemni na ścianę, milkną maszyny do pisania. Wojenni wyjadacze w milczeniu patrzą na egzekucję jeńca.

Reporter Peter Arnett, widząc zdjęcia, porzuca pisanie i czeka na Adamsa, by zrobić z nim wywiad. Arnett ma do opisania inną wstrząsającą historię. Właśnie wrócił z prowincjonalnego miasta Ben Tre, które poprzedniego dnia zostało opanowane przez partyzantów Wietkongu. Nie mając sił, by ich z miasta wyprzeć, Amerykanie zbombardowali Ben Tre z powietrza i ostrzelali z ciężkiej artylerii. Co czwarty dom legł z gruzach, zginęły i odniosły rany tysiące cywili. Amerykański major powiedział zaraz po tym Arnettowi: „Musieliśmy zniszczyć to miasto, żeby je ocalić”.

Adams wkracza do biura AP. Wygląda na zmęczonego i znudzonego, ale to tylko poza.

 – Mam to, po co przyjechałem do Wietnamu – mówi jednemu z kolegów.

Fotoedytor Horst Faas wybrał 4 zdjęcia. Adams jest zły, domaga się, by wysłać w świat wszystkie. Ale transmiter radiowy jest już wyłączony. Następna transmisja – nad ranem.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

29 stycznia 1910 – to dzień zakończenia sensacyjnego procesu sądowego nad Janiną Borowską. Sprawą żyła nie tylko cała ówczesna Polska, ale również i Europa. Borowską oskarżono o morderstwo i ostatecznie uniewinniono. Do dziś uważa się, iż sprawa nie została dostatecznie wyjaśniona. W. Kalicki wprowadza nas dzisiaj w atmosferę rozpraw sądowych z początku XX wieku:

Sala i galeria krakowskiego sądu od wczesnego ranka wypełnione są publicznością – do ostatniego miejsca. O 9.45 rozpoczyna się ostatni, 14. dzień procesu Janiny Borowskiej oskarżonej o zamordowanie adwokata dr. Włodzimierza Lewickiego. Rozprawa ma niecodzienny przebieg: skarżąca się na osłabienie, wskutek pobytu w areszcie śledczym, oskarżona leży w czarnej sukni i woalce na wygodnym fotelu z obniżonym oparciem. Na stoliku obok fotela woźny sądowy, jak każdego dnia rozprawy, stawia butelkę wina i szklankę. Zdaniem sądu trunek ma wzmacniać osłabłą oskarżoną. Niezależnie od jej prawdziwej czy wyimaginowanej słabości przy fotelu podsądnej stoi żołnierz z bagnetem na lufie karabinu.

Przemawia obrońca Borowskiej dr Szalay: „Panem et circenses – wołały głodne tłumy do swoich cezarów, a dziś hasło to w innych słowach rozbrzmiewa po całej kuli ziemskiej. Przed znajomością faktów, przed usłyszeniem słowa obrony, przed oskarżeniem, przed rozprawą opinia osądziła i zasądziła Borowską. Oskarżenie przyznaje, że nie można tu mówić o pewnikach i nie mając realnych podstaw, szuka w krainie ducha dowodów winy oskarżonej, bo opiera się głównie i niemal jedynie na bardzo trudnych zagadnieniach psychologicznych. Niezwykła oskarżona, kobieta inteligentna, niezwykłego umysłu, wyniszczona fizycznie aresztem śledczym, brakiem pokarmu, widmo półtrupa, którą sztucznymi, podniecającymi środkami utrzymuje się w możności nie do myślenia i mówienia, ale wprost do zachowania sił fizycznych, potrzebnych dla obecności na sali. Niezwykła rozprawa, gdzie przewodniczący sądu oskarża, świadkowie nie zeznają faktów, lecz wyjawiają swoje zdanie i opinie, wnoszą formalne oskarżenia”.

W jednym adwokat ma niewątpliwie rację: ustalenia poczynione w śledztwie i na sali sądowej sprawiły, że lwia część opinii publicznej przekonana jest o jej winie. Stronę oskarżonej trzymają przede wszystkim kobiety, zwłaszcza te sympatyzujące z ruchem emancypacyjnym.

Janina Borowska już przed 2 laty stała się bohaterką głośnego skandalu. Socjalistyczny dziennik krakowski „Naprzód” oskarżył ją, że jest tajną agentką carskiej ochrany. Borowska pozwała redaktora „Naprzodu” Emila Häckera o zniesławienie. Do reprezentowania jej przed sądem zgłosił się z własnej ochoty młody krakowski adwokat dr Włodzimierz Lewicki. Miał w tym, jak się z czasem okazało, ukryty cel. Udział w głośnym procesie miał odwrócić uwagę opinii publicznej od skandalu, w jaki wcześniej uwikłał się Lewicki, zachowując się niehonorowowo wobec redaktora „Nowin” Ludwika Szczepańskiego. Borowska ofertę Lewickiego przyjęła, licząc, że przystojny, charyzmatyczny obrońca uratuje jej skórę. 2 inteligentnych, przebiegłych manipulatorów rozpoczęło grę. Rychło przewagę uzyskał dr Lewicki: sprawę ze Szczepańskim przed sądem honorowym zaczął w tym samym czasie co proces Borowska-Häcker, którym Kraków interesował się niepomiernie żywiej. W czasie rozpraw z zimną krwią dopuścił do kompromitujących Borowską zeznań, byle tylko odwrócić uwagę krakowskiej opinii od sprawy ze Szczepańskim. W końcu wygrał: w zeszłym roku sąd uznał red. Häckera za oszczercę, co zresztą znaczyło tylko tyle, że pozwany nie miał w ręku niezbitych dowodów, a nie że Borowska tajną agentką nie była.

W czasie procesu pozostający w separacji Lewicki zaczął romans z Borowską, której mąż i dziecko pozostali we Lwowie. Gdy tylko Lewicki uporał się ze swoimi kłopotami, często gęsto wysługując się Borowską, rychło zaczął jej unikać. Zraniona kochanka szybko wytropiła, że mecenas związał się z Ireną hrabiną Tyszkiewiczową, planuje unieważnienie swego małżeństwa i ślub z hrabiną. Borowska tygodniami tropiła i nachodziła Lewickiego, domagając się już to odnowienia związku, już to zwrotu kompromitujących listów. Tych jednak Lewicki oddać nie chciał.

5 czerwca 1909 roku o północy w mieszkaniu Lewickiego przy Sławkowskiej lekarz pogotowia zastał konającego adwokata i Janinę Borowską. Lewicki miał przestrzeloną prawą skroń, wysadzone oko, nieprzytomny rzęził w agonii. Leżał na podłodze, tylko w koszuli, zakryty kocem. Czujność śledczych od razu obudził fakt, że Borowska, studentka medycyny, wezwała pogotowie co najmniej pół godziny po fatalnym strzale. W śledztwie co i rusz zmieniała zeznania: powtarzała się tylko opowieść, że Lewicki, siedząc z nią na szezlongu, najpierw, by dowieść potęgi swej do Borowskiej miłości, strzelił sobie z browninga w łeb, a potem, z przestrzeloną głową, jeszcze pół godziny z nią dwornie konwersował i całował po rękach. Niedokładnie usunięte ślady krwi i wymiocin oraz położenie pistoletowej łuski dowiodły jednak, że Lewicki zastrzelony został, leżąc na łóżku. Browning samobójcy znalazł się dopiero kilka godzin po zatrzymaniu Borowskiej ukryty w jej gorsecie. W mieszkaniu policja znalazła liczne ślady po spalonych listach, ale także nieodnalezioną przez Borowską, kompromitującą ją korespondencję.

Oskarżona jednak w śledztwie twardo zaprzeczała oczywistym dowodom. Na sali sądowej zaś od pierwszego dnia odgrywała rolę udręczonej nieomal na śmierć ofiary ślepego wymiaru sprawiedliwości.

Mecenas Szalay w swym wystąpieniu chwyta się każdej okazji, by w ławie przysięgłych wzbudzić współczucie dla oskarżonej i zasiać wątpliwości do jej winy: „Przypomnijcie sobie panowie zeznanie męża Borowskiej, gdy tu opowiadał, jak u nóg jego się wiła, obuwie jego całowała, prosząc, by nie wysyłał jej na medycynę, by zostawił ją w roli żony i matki. Nie usłuchał, nie zrozumiał kobiety, zabił w niej najwznioślejsze ideały życia kobiecego, popchnął ją w szranki tych licznych dziś walczących o inne ideały, o inne stanowisko kobiety w społeczeństwie”.

Dr Szalay zgadza się, że oskarżona mogła mieć słuszny żal do mecenasa Lewickiego, że uwiódł ją, że potraktował jak jedną z wielu miłostek. Mimo to uważa, że Borowska nie miała interesu w zastrzeleniu Lewickiego, i to uznaje za koronny dowód jej niewinności.

W wystąpieniu adwokata próżno by szukać logicznego wywodu, uzasadniającego niewinność oskarżonej. Mecenas Szalay jawnie gra na uczuciach przysięgłych, pomija niewygodne dla obrony ustalenia przewodu sądowego, z rzadka odwołuje się do konkretnych faktów; wiele mówi za to o wyjątkowej inteligencji Borowskiej, o jej udrękach psychicznych ostatniego roku, o niegodziwości ferowania ciężkiego wyroku, gdy brak bezapelacyjnej pewności.

Wystąpienie obrońcy kończy się o 12.30. W porównaniu z wygłoszonym poprzedniego dnia przemówieniem prokuratora Marowskiego, logicznie, krok po kroku wykazującym winę oskarżonej, sprawia wrażenie chaotycznej impresji. Przewodniczący rozprawie nadradca Błonarowicz zarządza półgodzinną przerwę. Po wznowieniu rozprawy publiczność, oczekująca na polemiki oskarżycieli i dramatyczne ostatnie słowo oskarżonej, jest rozczarowana. Prokurator Marowski i oskarżyciel posiłkowy mecenas Kłębkowski, reprezentujący żonę i siostrę zamordowanego, rezygnują z prawa do polemiki. Janina Borowska także zrzeka się prawa do głosu. Przewodniczący przerywa rozprawę do 15.30.

Już na godzinę przed tym terminem przed sądem zbierają się ogromne tłumy. W sali i na galerii panuje straszliwy tłok; szacowne damy z krakowskiego towarzystwa przepychają się i strofują jak przekupki. Przewodniczący Błonarowicz przez 1,5 godziny wygłasza résumé postępowania sądowego: przypomina przysięgłym najistotniejsze ustalenia śledztwa i procesu. Nadradca Błonarowicz przemawia spokojnie, obiektywnie, ale przywoływane przez niego fakty stawiają oskarżoną w coraz mniej korzystnym świetle. Janina Borowska przerywa przewodniczącemu trybunału i usiłuje z nim polemizować.

 – Proszę mi nie przerywać, bo panią w tej chwili wynieść każą! – irytuje się Błonarowicz.

 – Właśnie o to chciałam prosić, bo jestem tak osłabiona, że takich rzeczy słuchać nie mogę – wyjaśnia niespeszona Borowska.

 – I owszem – ripostuje przewodniczący.

 – Proszę mnie kazać wynieść z sali w drodze karnej – domaga się Borowska.

 – Nie! Tylko jeśli pani słaba, każę panią wynieść! – odprawia ją Błonarowicz.

Na salę wchodzą aresztanci, których adwokat zdążył przywołać celem wyniesienia oskarżonej.

Przewodniczący trybunału pyta Borowską, czy mają ją wynieść.

 – Proszę – szepce omdlewającym, scenicznym głosem oskarżona.

Nadradca pyta ją, czy jest słaba. Borowska skwapliwie potwierdza. Ale Błonarowicz zwraca się do więziennego lekarza dr. Smolarskiego: „Proszę oskarżoną zbadać, bo ja tego nie widzę”. Lekarz bada puls Borowskiej i orzeka, że może pozostać na sali. Przewodniczący decyduje, by oskarżonej nie wynosić, i wreszcie kończy swe résumé: „Spełniłem swój obowiązek, nie bacząc na różne pogróżki, które otrzymywałem w listach bezimiennych, nie zważając na obelgi, które mnie tutaj spotykały, bo wiedziałem, że z wypełnieniem obowiązku łączą się i przykrości. Macie panowie wydać wyrok sprawiedliwy, tego domaga się od was społeczeństwo; bo jacy sędziowie, takie społeczeństwo”. Po tych słowach publiczność wstaje z miejsc i długo bije brawo.

Przysięgli wychodzą o 17.35 na naradę. Po godzinie jednak wracają. Przewodniczący ławy, urzędnik towarzystwa ubezpieczeniowego Adam Świderski oświadcza, że przysięgli domagają się, by prócz odpowiedzi na pytania sądu, czy oskarżona winna jest umyślnego, zaplanowanego na zimno morderstwa (wyrok: kara śmierci) czy też nieumyślnego, nieplanowanego zabójstwa (wyrok: ciężka twierdza), mogli odpowiedzieć na pytanie trzecie: czy Borowska doprowadziła do śmierci Lewickiego przez nieostrożne obchodzenie się z bronią? W takim wypadku groziłby jej zaledwie rok aresztu. Prokurator gwałtownie sprzeciwia się wnioskowi przysięgłych. Polemizuje z nim adwokat, ale przewodniczący Błonarowski rozstrzyga, że dodatkowej furtki do złagodzenia kary oskarżonej nie będzie. Przysięgli wychodzą na naradę. O 19.15 wracają na salę. Adam Świderski odczytuje wyrok. Na pytanie, czy Borowska popełniła morderstwo, wszystkich 12 przysięgłych odpowiedziało: nie. Na pytanie, czy winna jest zabójstwa, 6 przysięgłych odpowiedziało: tak, 6: nie.

Na sali rozlegają się głośne oklaski i okrzyki protestu. Cieszą się głównie kobiety, oburzają – mężczyźni.

Na podstawie tego werdyktu trybunał wydaje wyrok uniewinniający. Do Borowskiej podchodzi aktorka Irena Solska i gratuluje uniewinnienia. Prokurator natychmiast zgłasza zażalenie nieważności wyroku. Wobec tego Borowską żołnierz wyprowadza do aresztu. Ulica przed sądem aż huczy od krzyków protestu i oburzenia.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

28 stycznia 1986 – tragiczny dzień dla amerykańskiej kosmicznej agencji NASA. W tym dniu doszło do katastrofy promu kosmicznego Challenger. Wydarzenie natychmiast stało się bardzo medialne. Zginęła cała siedmioosobowa załoga. Bardzo traumatyczne przeżycie dla tysięcy dzieci i młodzieży oglądających transmisję na żywo ze startu Challengera, gdyż wśród członków załogi była również nauczycielka. Zobaczmy ten wypadek jeszcze raz oczyma W. Kalickiego:

Późno w nocy inż. Roger Boisjoly z firmy Morton Thiokol kończy pisać notatkę służbową dla wiceprezesa koncernu R.K. Lunda. Prosi o wstrzymanie porannego startu wahadłowca „Challenger” z Ośrodka Kosmicznego im Kennedy’ego na Florydzie. Powód? Boisjoly obawia się o główne pierścienie uszczelniające w dwóch silnikach wspomagających na paliwo stałe.

Wyprodukowane przez Morton Thiokol silniki są w istocie ogromnymi rakietami wypełnionymi mieszaniną 16 proc. proszku aluminiowego, 70 proc. nadchloranu amonowego, niewielkiej ilości sproszkowanego tlenku żelaza oraz 14 proc. tworzyw syntetycznych, spajających paliwo i nadających mu konsystencję uczniowskiej gumki do wymazywania śladów ołówka. Gdy rakiety wspomagające zostaną odpalone, nie ma możliwości regulowania siły ich ciągu, wyłączenia ich ani awaryjnego odrzucenia. Nawet gdyby któraś z nich uległa awarii, nawet gdyby awarii uległ sam wahadłowiec, rakiety muszą pracować aż do całkowitego wypalenia paliwa, i tym samym coraz bardziej rozpędzać prom kosmiczny. Dużo bardziej bezpieczny byłby system 2 członów napędzających na paliwo ciekłe (po zużyciu paliwa dolny byłby odrzucany), których ciąg można regulować, ale z powodu braku funduszy NASA przed 14 laty wybrała ryzykowny system rakiet na paliwo stałe. W razie ich awarii nic nie uratowałoby promu i astronautów. Dlatego konstruktorzy NASA i produkujący rakiety wspomagające koncern Morton Thiokol długo testowali ich niezawodność. Podczas prób w roku 1979 na poligonie rakietowym w Utah w jednej z rakiet, po wypaleniu połowy paliwa, wystąpiły rytmiczne drgania w rozgrzanym do temperatury 3 tys. stopni Celsjusza strumieniu gazów wylotowych. Przeciążały one dodatkowo korpus rakiety, ale – ponieważ w kolejnych testach i w lotach próbnych zjawisko to nie wystąpiło – rezultat próby w Utah zignorowano.

Dotychczas wahadłowce odbyły 24 loty – sam „Challenger” latał już 9 razy – i silniki wspomagające nie sprawiały kłopotów.

Ale inż. Boisjoly nie podoba się materiał, z którego wykonane są główne pierścienie uszczelniające rakiet wspomagających. Od roku wysyła do szefów wnioski o uruchomienie produkcji bezpieczniejszych pierścieni. Bez skutku.

Inż. Boisjoly niepokoi się tym bardziej, że „Challenger” stoi na stanowisku startowym, pod gołym niebem, w sumie już 38 dni. Tego jeszcze w historii lotów wahadłowców nie było. Tylko w ciągu ostatniego tygodnia z powodu awarii i drobnych usterek lot odwoływano 5 razy. Uszczelnienia zalewane były przez deszcze, schły na wietrze, słońce solidnie rozgrzewało je za dnia, a nocami wychładzały się do kilku stopni Celsjusza. A dziś meteorolodzy przestrzegają plantatorów pomarańczy, że nad ranem na Florydzie będą 2 stopnie mrozu. Jak pierścienie uszczelniające zniosą taką ekstremalną temperaturę?

Wczesnym rankiem załoga wahadłowca podjeżdża pod stanowisko startowe. Winda wynosi 7 astronautów w srebrzystych kombinezonach NASA na platformę na wysokości kabiny „Challengera”. Pierwszy wchodzi do środka dowódca promu 47-letni Francis D. Scobee. Jako pilot wojskowy walczył w Wietnamie, w sumie latał na 45 różnych typach samolotów. Także jako astronauta na spore doświadczenie – w 1984 roku brał udział w locie testowym wcześniejszej wersji promu kosmicznego, podczas której naprawiono i przywrócono na orbitę uszkodzonego satelitę „Solar Maximum”. Był to spory sukces NASA.

Scobee zajmuje miejsce w górnej części kabiny, nad wydłużonym nosem promu kosmicznego, w pierwszym rzędzie, leżących w tym położeniu wahadłowca foteli. Za Scobee do kabiny wchodzi pilot wahadłowca Michael J. Smith, 41-letni były instruktor lotnictwa floty. To jego pierwszy lot w kosmos. Smith sadowi się po prawej ręce Scobee.

W fotelach za nimi układają się specjaliści NASA, mający prowadzić na orbicie programy badawcze. Za Francisem Scobee zajmuje miejsce neuropsycholog Judith Resnick. To nie jest jej pierwszy lot orbitalny – w 1984 roku była drugą Amerykanką, która poleciała w kosmos. Po prawej ręce Resnick układa się Ronald E. Mcnair, specjalista od elektroniki kwantowej i technologii laserowej. McNair, który dziś wystartuje w kosmos po raz drugi, ma doktorat i czarny pas karate, podczas lotu zaś ma obsługiwać sztuczne ramię do przemieszczania ładunków w przestrzeni. Na przemieszczenie czeka w ładowni „Challengera” nie byle jaki ładunek: satelita telekomunikacyjny TDRS-B – waży 18,5 t. To najcięższe spośród wszystkich wysłanych przez Amerykanów na orbitę sztucznych ciał niebieskich.

Ostatnia trójka zajmuje fotele w dolnej części dziobu wahadłowca, wysuniętej przed górną część kabiny. Ellison S. Onizuka układa się nieco z tyłu, po lewej. To trzeci z naukowców, specjalistów NASA. Z przodu zajmują miejsca 2 uczestnicy lotu, którzy w ogóle nie są pracownikami federalnymi. Gregory B. Jarvis jest naukowcem biorącej udział w realizacji amerykańskiego programu kosmicznego prywatnej korporacji Hughes Aircraft. 1,5 roku temu wygrał konkurs na astronautę, w którym brało udział przeszło 600 pracowników Hughes Aircraft. Podczas lotu „Challengera” ma zbierać informacje o pracy napędzanych paliwem ciekłym głównych silników promu, ale wtajemniczeni zdają sobie sprawę, że jego udział w locie to trochę turystyczny bonus.

Medialną gwiazdą tego lotu jest Sharon Christa McAuliffe, 37-letnia nauczycielka, matka 2 dzieci. W 1984 roku została wybrana spośród ponad 11 tys. nauczycieli z całych Stanów, by polecieć w kosmos i w kabinie wahadłowca przeprowadzić lekcję fizyki, transmitowaną przez telewizje do wszystkich amerykańskich szkół. Media w Stanach opisują ją i jej życie od wielu tygodni. Dla milionów Amerykanów McAuliffe stała się już dobrą znajomą, wręcz kimś bliskim. Przeciętni Amerykanie są dumni, że wreszcie w kosmos poleci ktoś taki jak oni, zwykła „hokejowa mama” z sąsiedztwa, po południu dowożąca dzieciaki na zajęcia dodatkowe, a nie zawodowcy przygotowywani do misji przez wiele lat.

Promiennie uśmiechnięta McAulife z grzywą ciemnych włosów nad czołem energicznie wkracza na pokład „Challengera”. Jest w niej tyle radości, że pracownicy obsługi uśmiechają się do niej i machają rękami. Jeden z pracowników NASA wręcza jej błyszczące czerwone jabłko – w Stanach tradycyjny symbol szkoły.

Dla NASA i prezydenta Ronalda Reagana ten lot ma szczególne znaczenie propagandowe, nie tylko z powodu debiutującej w roli astronautki zwyczajnej Amerykanki. Skład reszty załogi nie jest przypadkowy; ma symbolizować wielokulturowość i wieloetniczność amerykańskiego społeczeństwa, a przy tym pokazywać, że każdy Amerykanin, niezależnie od pochodzenia, może sięgnąć gwiazd. Judith Resnick urodziła się i wychowała w rodzinie żydowskich ortodoksów, Ronald McNair jest Afroamerykaninem, a urodzony na Hawajach Ellison Onizuka pochodzi z rodziny japońskich osadników.

Misja o kodzie 51-L zaczyna się z 2-godzinnym opóźnieniem. Kierownictwo lotu woli zaczekać, aż nietypowy na Florydzie mróz ustąpi i kadłub wahadłowca, osadzony na dużo od niego większym zbiorniku, zawierającym ciekły tlen i ciekły wodór dla 3 silników promu, nagrzeją się w promieniach słońca. Silniki wspomagające na paliwo stałe przymocowane są do wielkiego zbiornika z wodorem i tlenem.

Na 2 minuty przed startem Judith Resnick pyta dowódcę:

 – Mógłbyś mi to oddać? – Chodzi o jej ulubioną maskotkę.

 – 2 minuty do startu, lepiej obserwuj odliczanie – odpowiada Scobee.

13 sekund później pilot Smith zauważa:

 – OK, idzie ramię LOX. – To ramię zasilające zbiornika tlenu.

 – Nie powinno ono iść inaczej? – pyta Onizuka.

Wszyscy wybuchają śmiechem.

 – Nie mogłem zobaczyć ruchu, ramię było za głównym monitorem – tłumaczy się po chwili Onizuka.

Na 1,5 minuty przed startem Resnick pyta:

 – Macie zapięte pasy?

 – Po co? – odpowiada pytaniem pilot.

 – Swoich nie zapinam, mogę potrzebować sięgnąć po coś później – dodaje z dezynwolturą Scobee.

Gdy do startu brakuje 40 sekund, Smith niepokoi się, że w zewnętrznym zbiorniku paliwa zaskakująco spada ciśnienie.

 – Wczoraj było to samo – pociesza go Scobee.

O 11.28 odpalone zostają główne silniki „Challengera” na paliwo płynne.

 – W porządkuuu! – woła Resnick.

Scobee dodaje mocy. Prom nadal jest przymocowany do wieży startowej. Statek wypina się do góry. W tym momencie naprężenia w jego konstrukcji są największe. W ogromnych kłębach białego dymu pojawiają się dodatkowe płomienie – odpalone zostały oba silniki wspomagające na paliwo stałe. Zwolniony w tym momencie „Challenger” wolno rusza do góry.

 – Start, start do dwudziestej piątej misji wahadłowca kosmicznego! Wahadłowiec opuścił wieżę! – krzyczy jeden z kontrolerów lotu.

Sala obserwacyjna jest wypełniona po brzegi. Większość obecnych siedzi na podłodze. Z tyłu stoi inż. Roger Boisjoly z Morton Thiokol.

W kabinie promu nastrój jest doskonały.

 – Idź, mamuśko! – woła pilot Smith.

Ani załoga „Challengera”, ani rodziny astronautów, obserwujące start z platformy widokowej – są na niej m.in. mąż, dzieci i rodzice Christy McAuliffe – ani widzowie nadającej na żywo stacji CNN (loty wahadłowców tak już spowszedniały, ze inne stacje telewizyjne dawno zaniechały nadawania transmisji z ich startów), ani nawet kontrolerzy lotu nie mają pojęcia, że coś idzie jednak nie tak. Rejestrują to tylko ultraszybkie kamery NASA. W 0,678 sekundy po starcie z miejsca łączenia prawej rakiety wspomagającej na paliwo stałe z rufą zbiornika na paliwo ciekłe wydobywa się potężny kłąb szarego dymu. W ciągu 1,5 sekundy z tego miejsca wytryska 8 kłębów dymu. Biją w górę, przed rozpędzony do wielkiej prędkości prom kosmiczny. To znak, że wydostają się na zewnątrz pod gigantycznym ciśnieniem. Każda z erupcji dymu jest coraz ciemniejsza, a to znaczy, że płonie nieszczelny gumowy pierścień uszczelniający silnika wspomagającego. Tego właśnie obawiał się inż. Boisjoly.

W 62. sekundzie lotu pilot melduje:

 – 35 tys. stóp, 1,5 Macha.

 – Przyspieszaj – rozkazuje w 70. sekundzie Scobee.

Płomień przepala główny zbiornik ciekłego wodoru. W 73. sekundzie lotu pilot Smith krzyczy z zaskoczeniem:

 – Uhoh!

Źródło: Wikipedia.org

W tej samej chwili na pomarańczowo eksplodują niemal 2 mln l paliwa. Niebo zasłania ogromna biała chmura w kształcie skorpiona. W ośrodku kontroli lotu na wszystkich ekranach obraz „Challengera” zastępują rozbłyskujące gwiazdeczki i przebijająca je litera „S” – znak, że transmisja została przerwana.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

27 stycznia 1945 roku radzieccy żołnierze otworzyli bramy KL Auschwitz. Paradoksem historii było to, że przedstawiciele jednego totalitaryzmu uwolnili więźniów drugiego totalitaryzmu. Wolność odzyskało około 7 tys. więźniów. Za sprawą W. Kalickiego przypominamy tamte wydarzenia:

Lejtn. Jurij Ilinski dostrzega przy zaśnieżonej drodze tablicę z napisem „Auschwitz”. Dalej widać zabudowania miasta.

Jego kompania wchodzi w skład 100. Lwowskiej Dywizji Piechoty dowodzonej przez gen. mjr. Fiedora Krasawina. Dywizja od wschodu naciera na Oświęcim. Dowódca uderzającej od Krakowa na Górny Śląsk 60. Armii I Frontu Ukraińskiego gen. płk Paweł Kuroczkin zamierza w rejonie Oświęcimia otoczyć w dużym kotle wycofujące się siły niemieckie. Sowieckie dywizje nacierają na miasto od północy i od południowego wschodu.

19-letni Ilinski nie ma pojęcia, czy to jeszcze Polska, czy już Niemcy. Dla jego żołnierzy to ważna różnica – żaden z nich nie ma wątpliwości, że w „prokljatoj Germanii” wreszcie będzie im więcej wolno. Gdy sowieccy żołnierze wchodzą do miasta, wszystko staje się jasne. Na domach pojawiają się biało-czerwone flagi, wszędzie pełno rozradowanych polskich mieszkańców. Polacy co rusz przywołują czerwonoarmistów i pokazują im wmieszanych w tłum, poprzebieranych w cywilne ubrania hitlerowskich funkcjonariuszy.

Niemcy nie bronią Oświęcimia i kompania Ilinskiego, która liczy najwyżej połowę etatowego stanu, ok. godz. 14.00 dociera do stacji kolejowej. W otwartym terenie czerwonoarmistów wciska w śnieg ogień karabinów maszynowych. Niemcy siedzą w kilku bunkrach usytuowanych przy stacji, między torami. Są dobrze wstrzelani.

Sowieccy żołnierze niemal pół godziny pełzną w kopnym śniegu, zanim wreszcie jeden z nich obezwładnia wiązką granatów najbliższy z bunkrów. Chwilę potem za plecami czerwonoarmistów rozlega się ryk silników. Na odsiecz kompanii Ilinskiego przybywają czołgi. Huk armatnich wystrzałów i już drugi bunkier rozbity. Niemieckie karabiny maszynowe milkną. Lejtnant na czele swoich piechurów dopada stacji, przeskakuje przez tory. Dalej widać strażnicze wieżyczki i mnóstwo gęsto stojących baraków. Sowieci łapią w lot – to musi być obóz.

Czerwonoarmiści podchodzą bliżej, dostrzegają druty kolczaste. Przez dziury w ogrodzeniu wślizgują się między baraki. Idą ostrożnie – w pobliżu ciągle słychać strzały. Pod ścianą baraku dostrzegają stos straszliwie wychudzonych ciał. Pod kolejnym barakiem – gromadę rozstrzelanych kobiet i mężczyzn. I w końcu trafiają na barak z zagłodzonymi, obdartymi, chorymi dziećmi. Najmłodsze mają po 2–3 lata. Sołdaci rozpinają plecaki i rozdają im wszystko, co tylko nadaje się do jedzenia. 6-letni chłopczyk łapie Ilinskiego za rękę i już nie puszcza. Oprowadza go po obozie, pokazuje: tu było krematorium, a to łaźnia, tam palili ludzi na stosach. Lejtnant bierze ze stosu nadpalonych kości kawałek ludzkiej szczęki i chowa do plecaka. Na pytanie, gdzie rodzice, chłopczyk odpowiada spokojnie, że Niemcy ich zabili. Ilinski w jednej sekundzie postanawia zabrać dziecko ze sobą, do swojego batalionu. Odchucha się je, odkarmi, ubierze. Przy armii zawsze będzie mu lepiej, dostatniej niż wśród cywilów. Ale kombat, dowódca batalionu, każe chłopczyka odprowadzić z powrotem. Dziecko płacze. Ilinskiemu też zbiera się na płacz. W końcu daje chłopczykowi na pożegnanie to, co ma najcenniejszego: maleńki niklowany damski pistolecik kaliber 5 mm.

SS już od lipca 1944 roku, od momentu oswobodzenia obozu na Majdanku, systematycznie likwidowało akta i zmniejszało liczbę więźniów w obozach w Auschwitz i Birkenau. Od początku grudnia 1944 roku do 15 stycznia 1945 wywieziono z obozowych magazynów do Rzeszy ponad 0,5 mln sztuk ubrań po zamordowanych w komorach gazowych. Od jesieni 1944 więźniowie zmuszani byli do zacierania śladów zbrodni: demontowali wyposażenie komór gazowych i krematoriów, rozbierali drewniane baraki, palili akta (w styczniu 1945 palili je w stosach na obozowych ulicach), wykopywali prochy spalonych ofiar i wysypywali do rzeki Soły, plantowali grunt, sadzili drzewa. Tydzień temu Niemcy wysadzili krematoria II i III, a wczoraj o 1.00 ostatnie – krematorium V.

Ostatnie apele w obozie Auschwitz-Birkenau odbyły się 10 dni temu. Nazajutrz zaczęła się ewakuacja 58 tys. więźniów w 500-osobowych kolumnach marszowych, w śniegach i ponad 20-stopniowym mrozie. Słabnących mordowali esesmani. Zginęły tysiące więźniów.

W obozie Auschwitz pozostało ok. 1200 więźniów, chorych i niezdolnych do marszu; w Birkenau – 5800 więźniów, w większości kobiet. Straże SS znikły przed 6 dniami, ale teren obozu nadal przeczesywały patrole SS i Wehrmachtu. Jeszcze przedwczoraj do Birkenau wpadł oddział SD, który zebrał 150 Żydów, wyprowadził za bramę i część z nich rozstrzelał. W tym czasie w obozie Auschwitz esesmani przeszukali baraki, spędzili więźniów w jedno miejsce i szykowali się do egzekucji, gdy nadjechali gestapowcy z wiadomością, że Rosjanie w każdej chwili mogą domknąć kocioł. Wtedy Niemcy w pośpiechu opuścili obóz.

W Birkenau chorzy i skrajnie osłabieni więźniowie pochowali się w barakach. Po godz. 14.00 słychać okrzyki: „Idą! Idą!”.

Więzień Alfred Fiderkiewicz na głównej drodze obozu dostrzega sowieckiego żołnierza. Idzie po śniegu miękkim krokiem, z kolbą przy ramieniu. Fiderkiewiczowi wyzwoliciel kojarzy się z myśliwym na polowaniu. Wychodzi mu naprzeciw:

 – Zdrawstwujtie!

Rosjanin z uśmiechem pyta, czy są tu Niemcy, i czujnym krokiem rusza dalej.

Po południu na teren obozu macierzystego Auschwitz i do Birkenau wkraczają pozostałe sowieckie oddziały. Na widok wychudzonych trupów i zagłodzonych, ważących po 30 kg więźniów z najwyższym trudem idących przez śnieg ku wyzwolicielom, wielu zahartowanych czerwonoarmistów płacze jak dzieci. Rosjanie oddają ludziom w pasiakach cały swój prowiant. Niestety, żołnierze zaopatrzeni są wyśmienicie: prócz sucharów mają konserwy z tłustą wieprzowiną, połcie solonego wędzonego boczku. Mięso jest dla wygłodzonych więźniów śmiertelnym zagrożeniem, ale tylko nieliczni potrafią się ograniczyć do sucharów. Nie mija kwadrans i pierwsi nieszczęśnicy w pasiakach zwijają się z bólu i znaczą śnieg krwawą biegunką. Wielu umiera. Wśród nich znany przedwojenny prawnik z Wiednia, nadprokurator dr Wachsman.

Późnym popołudniem na terenie obozu zjawiają się sowieccy lekarze wojskowi. Natychmiast rozkazują odebrać byłym więźniom wszystko, co mają do jedzenia – z wyjątkiem sucharów – i zabierają się do badania chorych.

Do bloku chorych w Birkenau sowieccy żołnierze docierają późno, już po zmroku. Gdy drzwi wielkiego baraku powoli się otwierają, dziesiątki leżących w ubraniach chorych więźniarek zamiera z przerażenia. Podczas ewakuacji esesmani nie zdążyli zlikwidować szpitala kobiecego – czyżby teraz wrócili, by chore więźniarki zabić? Do tonącego w ciemnościach baraku wchodzą gęsiego czerwonoarmiści. Każdy trzyma w ręku świecę. Pierwszy, wysoki Rosjanin, idzie ostrożnie, rozgląda się. Za nim maszeruje straszliwie brzydki Mongoł. Na jego ręku siedzi obozowe dziecko – wychudzone, brudne. Malec przytula się, majstruje koło twarzy sołdata, który z uśmiechem odsuwa głowę, gdy paluszek trafia go w oko.

Chore więźniarki z płaczem czołgają się do żołnierzy, obejmują ich za nogi, całują po rękach. Rosjanie trochę przerażeni głaszczą ich ogolone głowy, podnoszą wychudłe jak szczapy ciała.

 – Czy do Budapesztu można wracać? – woła któraś.

 – Można – odpowiada najwyższy z żołnierzy.

 – A do Belgradu?

 – Można, można.

 – A do Łodzi? – woła zza pleców towarzyszek niedoli 16-letnia Julia Temerson, Żydówka z Łodzi.

 – Można!

Ciężko chora niemiecka więźniarka przepycha się do Rosjanina:

 – Berlin? Berlin?

 – Berlin jeszcze nie, ale już niedługo.

W okolicach Oświęcimia i Brzezinki wieczorem i w nocy toczą się dość intensywne walki. Sowieccy żołnierze, którzy parę godzin wcześniej przemaszerowali przez teren obu obozów, żadnych jeńców teraz nie biorą.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

„Wielka Gwiazda Afryki” – tak nazywa się największy diament, jaki do tej pory wydobyto, a stało się to 26 stycznia 1905 w okolicach Pretorii w Afryce. W. Kalicki przypomina dziś to wydarzenie:

Popołudniowe słońce sięga dna gigantycznej dziury w ziemi o powierzchni 30 ha, głębokiej na 10 m, na dnie której uwija się ponad 1000 czarnoskórych robotników. W środku wielkiej dziury wybranej w stepie podbitego przed 2 laty przez Brytyjczyków boerskiego Transwalu na południu Afryki wyrąbano drugą, ogromną jamę, o średnicy kilkakrotnie mniejszej od całej kopalnianej dziury i płytszą o połowę.

Gigantyczną jamę powoli obchodzi niski biały mężczyzna w zniszczonym, zakurzonym garniturze. Filcowy kapelusz skrywa jego krótkie, gęste, leciutko szpakowate włosy. Mimo szerokiego ronda kapelusza jego twarz jest spalona słońcem, a wydatny ciemnobrązowy nos kontrastuje z bielą króciutkiej brody. Mężczyzna idzie nieśpiesznie, wodnistobłękitnymi oczami uważnie ogląda strome ściany wielkiej dziury.

Niedawno potężna eksplozja rozerwała skały i grunt na dnie. Górnicy pakują teraz urobek na wagoniki przemysłowej kolejki, stojące na dnie dziury, które wywiozą go po stromo ułożonych torach na powierzchnię do zakładu przeróbki. Tam urobek zostanie zrzucony na wielkie hałdy, potem rozdrobniony i przejrzany przez robotników w poszukiwaniu białych przezroczystych kamyczków – surowych diamentów.

Jeszcze parę lat temu była tu zaciszna farma starego Boera Joachima Prinsloo, sławnego wśród poszukiwaczy złota i diamentów.

W 1886 roku, gdy w Transwalu wybuchła gorączka złota, Prinsloo mieszkał na farmie Madderfontein i wszystkim powtarzał, że na tej farmie chce spokojnie umrzeć. Ale poszukiwacze złota podejrzewali, że Prinsloo mieszka na żyle złota, i w końcu nakłonili go do sprzedaży Madderfontein ogromnymi pieniędzmi. Bogaty Prinsloo kupił sobie – kawał drogi od starej farmy – nową, zwaną Kaalfontein. Nowi właściciele Madderfontein odkryli pod chałupą starego Joachima nadzwyczajnie bogate złoża złota.

Prinsloo z dorosłą córką szybko zadomowił się w Kaalfontein i znów powtarzał sąsiadom, że już się stąd nie ruszy. Do czasu gdy w pobliżu znaleziono kominy kimberlitowe, formacje geologiczne zawierające diamenty. Poszukiwacze diamentów ogromnymi pieniędzmi skusili Prinsloo, który sprzedał Kaalfontein i przeprowadził się na trzecią farmę. W Kaalfontein powstała świetnie prosperująca kopalnia diamentów.

Ostatnią już farmę Joachima Prinsloo upatrzył sobie Thomas Cullinan. Urodzony w południowoafrykańskiej Cap Colony w prostej rodzinie Cullinan od młodości ciężko harował w Johannesburgu jako murarz i odkładał każdy grosz. Przed paru laty Cullinan usłyszał w barze, dokąd czasem zachodził, opowieść poszukiwacza diamentów, któremu trafił się dziwny przypadek: szmat drogi od Johannesburga, w Transwalu, niedaleko Pretorii, w okolicy farmy starego dziwaka Prinsloo, w terenie, który wykluczał występowanie złóż diamentonośnych, znalazł, ot tak, na wpół zakopany w ziemi spory diament. Ale potem, mimo poszukiwań, nie trafił na najmniejszy choć diamentowy okruszek. Cullinan zabrał oszczędności, żonę i ruszył do Transwalu. Teren opisany przez poszukiwacza rzeczywiście nie wyglądał obiecująco, z wyjątkiem samotnego niewielkiego wzgórka w stepie, zwanego w Afryce kopje. Z tego kopje w porze deszczowej spływają strumienie, które mogły wypłukać tamten pojedynczy diament na powierzchnię. Ale wypłukać musiałyby z… podziemnego złoża!

Cullinan zaproponował Prinsloo sprzedaż farmy. Stary Joachim wyrzucił murarza za drzwi.

Cullinan wysłał do starego Joachima agenta nieruchomości. Prinsloo przegnał go, celując ze strzelby.

Cullinan postanowił czekać. Gdy Prinsloo zmarł, Cullinan kupił farmę od jego córki za 52 tys. funtów. Sporo, ale śmiesznie mało, gdyby popatrzeć na to miejsce 2 lata później. Zamiast starej chałupy Prinsloo rozpościerała się ogromna dziura w ziemi – serce Premier Diamond Mining Company w Cullinan.

Pierwsza (w Transwalu) Diamentowa Kompania Górnicza jest własnością Thomasa Cullinana. Miasteczko, które Cullinan wybudował dla rodzin 2 tys. swoich robotników, nie dość, że jest jego własnością, to jeszcze nosi jego imię.

Niski, spalony słońcem mężczyzna w kapeluszu uważnie patrzy na czarnoskórych kopaczy ładujących urobek na wózki, co chwila rzuca okiem na ściany wielkiej kopalnianej dziury. To jego praca – Frederick Wells jest szefem robót i menedżerem powierzchniowym kopalni. O tej porze, wczesnym popołudniem, ukośne światło słońca pozwała łatwiej zauważyć błyski diamentowych kamyczków, leżących akurat na powierzchni wyrobiska.

Nagle Wells dostrzega w ścianie wyrobiska, wysoko nad głową, 9 m od powierzchni gruntu, jaskrawy błysk. Bez namysłu wspina się po ścianie w górę. Nie zważa, że ziemia brudzi mu garnitur. Już jest mniej więcej tam, gdzie dostrzegł błyśnięcie światła. Wpatruje się w zwietrzałą skałę – o, jest! Matowobiały skrzący się kamyczek. Wells zapiera się butami i lewą ręką o grunt, drugą wyciąga z kieszeni scyzoryk i rozkłada go. Dziobie ostrzem skalisty grunt wokół źródła lśnienia. Robota idzie mu powoli, ale wreszcie go ma – duży, podłużny, acz nieregularnego kształtu, białawy ni to kawał szkła, ni to przezroczystego kamienia, oblepiony resztkami zwykłej skały. Ten dziwny przedmiot jest tak duży, że Wells nie ma szans, by schować go w obu swych potężnych dłoniach.

Dobra, dobra, nie z Frederickiem Wellsem takie numery! Niejeden raz koledzy z kopalnianego nadzoru robili mu takie kawały – nieregularne, malutkie, potłuczone bryłki szkła wbijali w ziemię w miejscach, które zwykł kontrolować, i potem przy piwie pękali ze śmiechu, opowiadając sobie, jak Wells na kolanach wygrzebywał bezwartościowe szkiełka.

No tak, ale tym razem kumple naprawdę przesadzili. Każde dziecko w Pretorii wie, że diamenty długości 12 cm nie istnieją!

Coś jednak każe Wellsowi nie wyrzucić tego kawałka szkła precz. Wells mocno dziabie ostrzem scyzoryka w powierzchnię znaleziska, odłupuje resztki materiału skalnego. Nagle ręka ze scyzorykiem zastyga w powietrzu. A jeśli to jednak…

Wells chowa scyzoryk i ostrożnie trzymając kamień, pędzi co sił do swego laboratorium na powierzchni kopalni.

Tam pod lampą i lupą uważnie ogląda znalezisko. Kryształ jest absolutnie przezroczysty, dosłownie jak woda, z wyjątkiem kilku inkluzji grafitowych oraz kolorowych plamek blisko powierzchni. Wiązka spolaryzowanego światła przechodzi przezeń we wszystkich kierunkach, ale najżywsza staje się, gdy przechodzi przez największą średnicę, długości ponad 12 cm. Wtedy Wells dostrzega znakomite, harmonijne kolory. Serce bije mu coraz mocniej. To nie może być szkło, takich szkieł po prostu nie ma. Wewnątrz kryształu dostrzega czarną plamkę, wokół której kolory stają się bardzo żywe, zmienne, wręcz rotują wokół plamki, gdy Wells obraca analizator. Dla tak doświadczonego eksperta od diamentów to wskazówka, że w tym miejscu kamienia występuje silne naprężenie.

Wells waży diament: 3025 karatów! Boże, czy to w ogóle możliwe!? Najsłynniejsze, największe brylanty świata, prawda, że już oszlifowane, zatem po znacznej utracie wagi w stosunku do wagi surowego diamentu, z którego powstały, ani się mogą równać. Nizam Hajdarabadu – 279 karatów. Koh-i-noor, po pierwszym szlifie – 279 karatów. Orłow – 194 karaty. Gwiazda Południa – 124 karaty. Książę Toskanii – 133 karaty.

Wells powraca do analizy kamienia.

Na jego powierzchni struktury krystaliczne są bardzo dobrze zaznaczone, krawędzie są częściowo zaokrąglone, ale częściowo – bardzo ostre. W analizatorze dostrzega 4 płaszczyzny rozszczepienia o wielkiej regularności. Nawet nie chce myśleć, że ten, do tej pory niewyobrażalnej wielkości, diament gigant mógł być w naturze dużo, dużo większy i podczas odstrzeliwania skał został rozłupany na części. Reszta, być może nawet większa od kamienia, który Wells trzyma w ręku, rozłupana eksplozją dynamitu na drobnicę, została odnaleziona przez robotników w urobku. Albo i nie – może wielki kamień, oblepiony resztkami skały, tkwi niezauważony gdzieś w gigantycznych hałdach wokół kopalni?

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

25 stycznia 1930 roku miał dokonać się największy skok na bank w Europie. Miejsce akcji: Częstochowa, w roli głównej doświadczony kasiarz o pseudonimie „Szpicbródka”. Jak do tego nie doszło opowiada W. Kalicki:

Nad ranem wywiadowcy i mundurowi policjanci ruszają w Warszawę. To już piąty dzień wielkiej obławy policji w całej Polsce na elitę świata przestępczego – kasiarzy.

Przed 6 dniami, w senny niedzielny poranek, dozorca posesji Nowy Świat 61 zauważył, że w sklepie znanego warszawskiego jubilera Jagodzińskiego, zajmującym parter budynku, brakuje kraty żelaznej, zakładanej od wewnątrz na drzwi frontowe, całe zaś wnętrze wypełnia gęsty biały dym. Dozorca pewien, że wybuchł pożar, zaalarmował posterunkowego. Policjant stwierdził, że drzwi do jubilera od strony zaplecza są otwarte, w środku panuje ogromny nieład, zaś kasa ogniotrwała jest rozpruta. Właściciel zawiadomiony o włamaniu wpadł w szok i śledczy długo musieli czekać, aż będzie w stanie oszacować straty. Ostatecznie okazało się, że z rozprutej kasy znikło 10 tys. zł w gotówce i biżuteria wartości ponad 160 tys. zł.

Prowadzący oględziny na miejscu włamania policjanci nie kryli zdumienia – to była robota prawdziwych zawodowców, przeprowadzona z wielkim rozmachem i perfekcyjnie. Ślady w zamku drzwi na zapleczu sklepu zdradziły, że przestępcy weszli do wnętrza na tzw. pasówkę, dorobiony klucz. W środku policjanci znaleźli porzucony sprzęt kasiarzy – najnowszy typ aparatu tlenowo-acetylenowego, butle z tlenem i acetylenem oraz dwie walizki pełne wyrafinowanych narzędzi. Kasa ogniotrwała, którą rozpruto palnikiem, znajdowała się wewnątrz wielkiego namiotu z ceraty, rozbitego przez złodziei w pokoju. Nigdzie nie można było znaleźć odcisków palców. Przestępcy pracowali w rękawiczkach.

Doświadczeni policjanci szybko odtworzyli przebieg włamania. Nad ranem przestępcy weszli od zaplecza, otwierając tylne drzwi sklepu pasówką. Potem wspólnik kasiarzy zamknął ich w sklepie od zewnątrz. Złodzieje rozbili ceratowy namiot nad kasą, by przez okna od strony ruchliwego Nowego Światu jakiś poranny przechodzień nie zauważył płomienia palnika. Kasę rozpruli palnikiem. Porzucony sprzęt świadczył, że coś ich przestraszyło – musieli pośpiesznie spakować łupy, sprzęt zaś porzucili. Jak uciekli? Jeszcze na początku akcji odcięli kłódki na kracie od drzwi frontowych i potem wybiegli, niezauważeni, prosto na Nowy Świat.

Policja potraktowała włamanie na Nowym Świecie jak wyzwanie rzucone przez świat przestępczy. Zamiast prowadzenia rutynowego, dyskretnego rozpoznania warszawskiego półświatka, zmobilizowane natychmiast wszystkie siły stołecznej policji ruszyły na dansingi, do kabaretów, domów publicznych i złodziejskich melin. Nieoczekiwane uderzenie przyniosło nadzwyczajne rezultaty. W warszawskich metach policjanci zatrzymali elitę europejskich kasiarzy: Stefana Wyrzykowskiego, Stanisława Szczechowicza, Bolesława Laskowskiego, Karola Czajkowskiego, Leona Szydłowskiego, Nutę Loginiaka, Stefana Matuszewskiego, Nutę Sołowieja. Większość z nich od dawna była bezskutecznie poszukiwana przez policję. Co więcej, w ich melinach policjanci znaleźli ogromną ilość najnowocześniejszego sprzętu kasiarskiego – dowód, że wkrótce włamania takie jak na Nowym Świecie miały posypać się niczym z rozprutego worka.

W mieszkaniu Kazimiery Kozłowskiej przy Pańskiej wywiadowcy aresztowali kolejnych asów kasiarskiego fachu: Stanisława Cichockiego „Szpicbródkę”, Wacława Piórkowskiego oraz Mariana Brzezińskiego „Mańka Buca”, nieformalnego męża gospodyni.

Cichocki, dla przyciętej w klin bródki zwany „Szpicbródką”, w Warszawie zasłynął głośnymi akcjami na kasę Banku Dyskontowego i skarbiec Banku Przemysłowców przy ul. Zgoda, a zwłaszcza dokonanym przed niespełna 3 laty podkopem pod Państwowe Zakłady Graficzne w Alejach Jerozolimskich, gdzie drukowano banknoty. Choć żadna z tych akcji nie zakończyła się sukcesem, granicząca z bezczelnością śmiałość i błyskotliwe, drobiazgowe planowanie przysporzyły „Szpicbródce” wielkiej sławy i poważania w przestępczym światku. Odtąd zatrudniany był przez polskich kasiarzy jako planista i konsultant przy poważniejszych skokach.

Marian Brzeziński stał się sławny w półświatku w zeszłym roku, gdy wziął w obronę młodego krakowskiego złodzieja Mariana Zwolińskiego, okradzionego przez złodziei warszawskich. Spór o to, czy postąpił słusznie, podzielił stołeczny półświatek. Konflikty szybko przerodziły się w porachunki, zabito kilku przestępców. Rada warszawskiego świata przestępczego, zwana Din Tojrą, wydała na „Mańka Buca” wyrok śmierci, ale 2 egzekutorów, którzy dopadli go w szpitalu, niedoszła ofiara zastrzeliła na oczach tłumu pacjentów. Dopiero wielki okup zapewnił „Mańkowi” cofnięcie podziemnego wyroku i przywrócenie pełni przestępczych praw.

Z zatrzymanych w mieszkaniu Kozłowskiej złodziei, najskromniej prezentuje się Marian Piórkowski. Tylko wtajemniczeni wiedzą, że ten początkujący przestępca cieszy się wśród kasiarzy opinią prawdziwego artysty palnika acetylenowego, potrafiącego rozpruć najgrubsze ściany kas ogniotrwałych i nawet nie osmalić leżących tuż za nimi banknotów.

Podczas rewizji osobistej u Brzezińskiego znaleziono 8 fragmentów planów przedstawiających urządzenia alarmowe stosowane w bankach. W kieszeni „Szpicbródki” policjanci natrafili na niewielką blaszkę z nieznanego metalu, dość osobliwego kształtu. Wydała się im podejrzana i zatrzymali ją.

Policjanci przypuszczali, że 3 kasiarzy łączy coś z włamaniem na Nowym Świecie, ale nie byli w stanie ustalić, co konkretnie. Wtedy przypomnieli sobie mgliste pogłoski, krążące ostatnio po warszawskim półświatku, o mającym rychło nastąpić jakimś wielkim skoku na bank. Wobec braku postępu w śledztwie, 3 zatrzymanym kasiarzom odebrano ubrania i przeszukano je drobiazgowo, prując szwy i podszewki. Opłaciło się. W marynarce „Mańka Buca” znaleziono zaszyty kwit z firmy Perun na Grochowskiej, specjalizującej się w dostawach tlenu i acetylenu. Kwit wystawiony na fałszywe nazwisko ziemianina Mariana Bielańskiego spod Pułtuska potwierdzał opłacenie z góry nabicia wielkiej stalowej butli aż 1000 l acetylenu.

W tym czasie inna ekipa policyjna szybko wyjaśniała tajemnice skoku na Nowym Świecie. Najpierw wywiadowcy ustalili, że od dnia włamania nikt nie widział kasiarza Daszkiewicza „Kwadratowego”. 2 doby zajęło wywiadowcom wyśledzenie „Kwadratowego” w dotąd nieznanej policji melinie na Bagnie. 3 ekipy policyjne przeprowadziły rewizje w mieszkaniach „Kwadratowego”, jego kochanki i jego rodziców. Pod podłogą piwnicy rodziców znaleziono zakopaną część łupu z Nowego Światu. Wczoraj postawiony wobec takich dowodów „Kwadratowy” załamał się i zaczął sypać. Wyjawił, że szefem skoku na jubilera Jagodzińskiego był Adam Stempel, członek międzynarodowej grupy kasiarzy, który niedawno uciekł z gmachu sądu w Poznaniu, dosłownie chwilę po skazaniu go na 8 lat ciężkiego więzienia. „Kwadratowy” opowiedział też, że sprzęt do prucia kasy – aparat acetylenowy, manometry – kupił na polecenie Stempela w firmie Spawotechnika przy Królewskiej, zaś butle z tlenem i acetylenem sprowadził z Katowic. Policjanci jeszcze wczoraj sprawdzili jego zeznania i wybuchła sensacja. „Kwadratowy” kupił w Spawotechnice 2 aparaty – ten większy, nowocześniejszy, dużo wydajniejszy, przekazał Stemplowi.

Śledczy nie mają wątpliwości – aparat acetylenowy i wielka 1000-litrowa butla acetylenu, kwit na nabicie której znaleziono zaszyty w marynarce kompana „Szpicbródki”, miały posłużyć do napadu na bank. Układanka domyka się: „Szpicbródka”, „Maniek Buc” i Piórkowski zorganizowali skok na któryś z banków. Przygotowania do takiej akcji są bardzo kosztowne, zatem „Szpicbródka” zorganizował nieco wcześniej skok na jubilera Jagodzińskiego, z którego zysk miał sfinansować włamanie do banku.

 „Szpicbródka” i jego dwaj wspólnicy to raczej szefowie, planiści wielkiego skoku. Wykonawcy pewnie są gotowi i lada chwila mogą uderzyć. Ale na który bank?

Liczy się każda minuta. Jeszcze przed południem wywiadowcy z fragmentami planów znalezionych przy „Mańku Bucu” ruszają do ekspertów od alarmów i biur projektujących bankowe systemy alarmowe. W biurze projektowym na Chmielnej inż. Malicki rozpoznaje plany instalacji znalezione przy „Mańku Bucu”. To systemy alarmowe zainstalowane w Banku Polskim w Częstochowie. A dziwna blaszka znaleziona w kieszeni „Szpicbródki”? Inż. Malicki przez chwilę studiuje plany i oznajmia z zaskoczeniem, że najwyraźniej blaszka ta jest w stanie bezgłośnie wyłączyć cały system alarmowy częstochowskiego banku. Malicki przypomina sobie, że niedawno zgłosił się do niego jakiś mężczyzna, powołał się elektrotechnika Dąbrowskiego z częstochowskiego Banku Polskiego, który opiekuje się tamtejszymi systemami alarmowymi, i poprosił o obszerne wyjaśnienie ich konstrukcji, bo, jak powiedział, systemy ustawicznie się psują. Inż. Malicki żądanych wyjaśnień udzielił.

Jest już sobotnie popołudnie – a noc z soboty na niedzielę to najlepsza pora do skoku na bank. Warszawska Komenda Policji wysyła do policji częstochowskiej szyfrowaną depeszę z ostrzeżeniem. Najbliższy pociąg do Częstochowy odchodzi dopiero za parę godzin. Policjanci dzwonią do dyrektora warszawskiej centrali Banku Polskiego, który natychmiast oddaje im do dyspozycji swą luksusową limuzynę. Oficer śledczy wraz z kilkoma wywiadowcami bez zwłoki ruszają w drogę.

Częstochowscy policjanci dokonują w tym czasie sensacyjnych ustaleń. Oddział Banku Polskiego znajduje się w wybudowanym w czasach carskich budynku przy ul. Panny Marii. Z boku do bankowej posesji przylega jednopiętrowy budynek nr 36. Policja błyskawicznie sprawdza na planach, że jedna z oficyn posesji bezpośrednio sąsiaduje z budynkiem banku, zaś jednopokojowe mieszkanie na jej piętrze dzieli tylko ściana od bankowego skarbca. Policjanci próbują odszukać właściciela tego mieszkania. I kolejna niespodzianka. Latem zeszłego roku jego właściciel, niejaki Rosenstein, otrzymał od Jankla Zylbermana propozycję kupienia klitki. Rosenstein sprzedać jej nie chciał, ale Zylberman tydzień po tygodniu podwyższał ofertę – aż do 10 tys. zł. Rosenstein w końcu zgodził się, za 6 tys. kupił 3 razy większe mieszkanie w lepszym punkcie Częstochowy i wyprowadził się. Zylberman nie wprowadził się, wniósł tylko 3 wielkie skrzynie.

Pod podanym w dokumentach sprzedaży adresem nikt nie zna żadnego Jankla Zylbermana.

Wczesnym wieczorem warszawscy i częstochowscy policjanci wkraczają do mieszkania rzekomego Zylbermana. Jest puste. Zdemolowana kuchnia cuchnie jak ustęp. Jedyny pokój zamknięto na potężną kłódkę. Po jej przecięciu policjanci wchodzą do środka. Jest zwyczajnie: nowe tapety, otomana, szafa, 3 skrzynie. Ale w otomanie policjanci znajdują ogromną butlę stalową z 2 tys. l acetylenu. Wszystkie skrzynie wypełnione są gruzem. Ale skąd ten gruz? Policjanci opukują ściany. Tuż pod sufitem, nad szafą, tapeta wydaje głuchy odgłos. Pod nią w metrowej grubości murze banku wykuto spory otwór o średnicy 80 cm i takiejże głębokości. Pozostała do wybicia już tylko jedna warstwa cegieł od strony banku. Za nią znajduje się archiwum, skąd wewnętrznymi schodkami można zejść do skarbca.

Zgłasza się dyrektor częstochowskiego Banku Polskiego. Drżącym głosem oznajmia, że w kasie leży rekordowo wielki majątek – 30 mln zł w gotówce.

To byłby największy skok na bank w Europie.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

„Krwawa niedziela” – pod taką nazwą historia zapamiętała wydarzenia, które rozegrały się w Petersburgu 22 stycznia 1905 roku. O nich właśnie przypomina nam dziś W. Kalicki:

Tej nocy w mieszkaniu robotnika Zakładów Putiłowskich Smirnowa w Petersburgu śpi kilkunastu gości. To pop Gieorgij Gapon i aktywiści kierowanego przez niego robotniczego ruchu Stowarzyszenie Rosyjskich Robotników Fabrycznych Miasta Petersburga. Gdy robotnicy dowiedzieli się, że Gapona poszukuje policja, przebrali go w kobiecy strój i przyprowadzili na nocleg do Smirnowa.

Po śniadaniu Gapon wraz z grupą robotników idzie do siedziby narewskiego oddziału Stowarzyszenia. W niedużym pomieszczeniu ścisk jest ogromny. Gapon pyta zebranych, czy żaden z nich nie ma broni. Robotnicy zapewniają, że nie. Pop odpowiada: „Ano to i dobrze, nieuzbrojeni pójdziemy do naszego cara”. Potem dodaje: „Jeżeli car nie spełni naszej prośby, to znaczy, że nie ma u nas cara”.

Tego ranka przed siedzibami dzielnicowych oddziałów Stowarzyszenia w Petersburgu zbierają się tysiące robotników. Wszędzie panuje nastrój podniecenia, nawet egzaltacji. Setki mężczyzn klęczą w śniegu, modlą się.

Przed oddziałem wasylewskim lokalni przywódcy ruchu przemawiają do zebranych: „Słuchajcie tylko nas. Być może idziemy na spotkanie śmierci. Matki i żony, nie odradzajcie marszu waszym synom i mężom, i braciom”. Jakieś kobiety zaczynają rozdawać opaski z prawosławnym krzyżem. W robotników wstępuje otucha. Powtarzają: „Nie może być, żeby nas nie przyjął”.

Nawzajem wypytują się, czy aby na pewno nikt nie wziął ze sobą choćby noża. Wszyscy pocieszają się, że bezbronnych władza przecież nie skrzywdzi: „Żołnierze to nasi bracia, nie będą strzelać”.

O 10.00 pochody robotników ruszają sprzed oddziałów Stowarzyszenia. Zmierzają przed Pałac Zimowy. W pochodzie oddziału newskiego, najliczniejszego w organizacji Gapona, maszeruje blisko 10 tys. ludzi. Robotnicy niosą cerkiewne chorągwie, ikony i portrety cara.

Gieorgij Gapon, kapelan więzienia przejściowego w Petersburgu, przed 2 laty zdecydował się rozpocząć działalność społeczną wśród petersburskich robotników. Miał ambicję stworzenia legalnej, akceptowanej przez władze organizacji starającej się oświecić robotników i ulżyć ich doli, ale niemającej nic wspólnego z agitacją socjalistyczną. W listopadzie 1903 roku przedstawił administracji carskiej statut Stowarzyszenia Rosyjskich Robotników Fabrycznych Miasta Petersburga, który minister spraw wewnętrznych Plehwe zatwierdził. W maju zeszłego roku Gapon uroczyście otworzył pierwszy oddział Stowarzyszenia za rogatką narewską. Otwarcie każdego z kolejnych oddziałów uświetniał komendant petersburskiego garnizonu gen. Fułłon. Gapon zręcznie wykorzystywał autorytet generała. Gdy na zebraniach zjawiali się umundurowani policjanci, grzecznie wypraszał ich, powołując się na patronat Fułłona. Gdy zaś rozpoznano jakiegoś tajnego agenta ochrany, Gapon rozkazywał wyrzucić go na ulicę.

Jesienią zeszłego roku Gapon zaczął zakładać kółka dla kobiet. Jego autorytet wśród petersburskich robotników był ogromny. W Stowarzyszeniu działało już 8 tys. członków płacących składki.

Ale wewnątrz organizacji od wielu miesięcy narastało napięcie. Wojna rosyjsko-japońska skompromitowała nieudolne carskie władze. W Rosji coraz powszechniej żądano reform politycznych. Najbliżsi współpracownicy Gapona domagali się, by Stowarzyszenie przestało iść na pasku władz, by śmielej występowało o prawa robotników i demokratyczne swobody. Gapon zręcznie te żądania zbywał.

Przed 2 tygodniami załogę wielkich Zakładów Putiłowskich zelektryzowała wiadomość o wyrzuceniu z pracy 4 robotników. Gapon, który był tam bardzo popularny, musiał więc zareagować. Jego interwencje u dyrektora fabryki, potem u gen. Fułłona, spełzły na niczym. Oddział putiłowski Stowarzyszenia ogłosił wówczas, że jeśli 4 wyrzuconych nie zostanie przyjętych z powrotem do pracy, fabryka zastrajkuje. Dyrekcja żądania odrzuciła i przed 4 dniami robotnicy Zakładów Putiłowskich zatrzymali maszyny.

Ruszyła lawina. Przed dwoma dniami w Petersburgu strajkowało już 130 tys. robotników z 382 fabryk. Żądali 8-godzinnego dnia pracy, podwyżki płac, prawa do niezależnych komisji robotniczych. Przerażony Gapon, czując, że sytuacja wymyka mu się z rąk, rzucił hasło przedstawienia carowi petycji od robotników Petersburga. Wielkie pokojowe pochody nieuzbrojonych robotników mają spotkać się na placu przed Pałacem Zimowym, a sam Gapon w szatach liturgicznych osobiście wręczy list władcy.

Pomysł bardzo się strajkującym spodobał.

Przedwczoraj Gapon z pomocą kilku współpracowników pośpiesznie napisał tekst petycji. Zaczyna się od przedstawienia niedoli robotników i usprawiedliwienia strajku: „My, robotnicy, mieszkańcy Sankt Petersburga, przybyliśmy do Waszej Wysokości. Jesteśmy nieszczęśliwymi niewolnikami, przygniecionymi ciężarem despotyzmu i tyranii. Nasza cierpliwość wyczerpała się. Zaprzestaliśmy pracy i błagaliśmy naszych panów, by dali nam tylko to, bez czego życie jest torturą. Ale tego nam odmówiono”. Petycja zawiera żądania amnestii, wolności obywatelskich, uczciwych płac, reformy rolnej, równych i powszechnych wyborów do Zgromadzenia Konstytucyjnego.

Kończy się błagalnym wezwaniem: „Panie, nie odmawiaj pomocy swemu ludowi! Zburz mur, który oddziela Cię od Twojego ludu! Rozkaż i obiecaj, że nasze prośby zostaną wysłuchane, a uczynisz Rosję szczęśliwą; jeśli nie, jesteśmy gotowi umrzeć tak, jak tu stoimy. Mamy tylko dwie drogi: wolność i szczęście albo grób”.

Idący w stronę Pałacu Zimowego robotnicy nie wiedzą, że wczoraj car wyjechał z Petersburga, zaś do miasta pośpiesznie ściągnięto silne posiłki wojskowe. Piechocie wydano dodatkowy zapas ostrej amunicji.

W południe kordon wojska przegradza drogę pochodowi robotników z narewskiego oddziału Stowarzyszenia. Demonstranci nie reagują na wezwania do rozejścia się. Żołnierze oddają 3 salwy do tłumu, potem strzelają do uciekających. Na śniegu pozostaje kilkadziesiąt zakrwawionych osób.

Robotników idących z oddziału newskiego wojsko zatrzymuje koło szlisselburskiej jednostki straży pożarnej. Sołdaci oddają 3 salwy w powietrze, a potem w tłum wjeżdżają Kozacy. Płazują. Robotnicy rozpraszają się. Ofiar na szczęście nie ma.

Dwa inne pochody zwolenników Gapona idą w stronę mostu Troickiego. O 12.30 szarżują na nie sotnie kozackie. Część demonstrantów rozbiega się, ale wielotysięczny potok ludzi tuż przed godz. 13.00 dociera do pl. Troickiego. Na placu stoi długi kordon piechoty w zimowych płaszczach i futrzanych czapach. Bez słowa ostrzeżenia żołnierze oddają 3 salwy. Śnieg barwi się na czerwono. Znów szarżują Kozacy, którzy teraz tną na ostro; dobijają rannych, masakrują uciekających.

Na Wyspie Wasilewskiej Kozacy szarżują na robotników, piechota strzela. Pada kilkudziesięciu zabitych i rannych. Dziesiątki tysięcy robotników ogarnia wściekłość i żądza rewanżu. Wołają o broń. Ale broni nie ma. Na żądanie Gapona nie zabrali ze sobą nawet noży.

Gdy cywile wynoszą spod kul zabitych, tłumy nieruchomieją przy akompaniamencie okrzyków: „Zdjąć czapki, on zginął za wszystkich!”. Na Wyspie Wasilewskiej robotnicy wznoszą kilka barykad i wywieszają czerwone flagi.

Ok. 13.30 niektóre z pochodów docierają jednak na plac przed Pałacem Zimowym. Jest tu też Gapon w asyście 2 duchownych. O godz. 14.00 kilkudziesięciotysięczny tłum na pl. Pałacowym wznosi okrzyki: „Mordercy!”, „Precz z samodzierżawiem!”. Żołnierze ładują broń. Robotnicy stoją jednak nieporuszeni. Szarżujący Kozacy nie są w stanie ich rozpędzić. Wojsko strzela salwami z odległości kilkudziesięciu kroków. Przed pierwszą salwą Gapon, tak jak wielu otaczających go robotników, rzuca się na ziemię. Wokół padają setki zabitych i rannych. Gdy strzały milkną, robotnicy ukradkiem wyprowadzają Gapona w zaułki, gubią pościg policjantów. Agenci ochrany aresztują jednego z towarzyszących mu popów przekonani, że schwytali przywódcę Stowarzyszenia. Drugi z duchownych jest ciężko ranny. Na pl. Pałacowym leży niemal 200 zabitych i prawie 1000 rannych.

O 16.00 tłumy zszokowanych robotników zbierają się w rozmaitych miejscach Petersburga. Kozacy szarżują, ale nie strzelają. Na zakrwawionym śniegu pl. Pałacowego polowe kuchnie wydają obiad dla żołnierzy.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

„Obywatele umieram niewinny” – to ostatnie słowa jakie wypowiedział król Francji Ludwik XVI przed swoją egzekucją. Został ścięty 21 stycznia 1793 roku o godz. 10.22 i to właśnie wydarzenie przypomina nam dziś W. Kalicki:

O 5.00 kamerdyner Jean-Baptiste Cléry budzi Ludwika Kapeta, byłego króla Francji. Rewolucyjne władze Francji 21 września ubiegłego roku zniosły monarchię i wtedy Ludwik XVI stał się obywatelem Kapetem. Przed 4 dniami do Ludwika, uwięzionego w gotyckiej wieży Temple dawnego klasztoru Templariuszy w St. Martin, plebejskiej, zrewoltowanej dzielnicy Paryża, przybiegł z obrad Konwentu jego obrońca Chrétien-Guillaume de Lamoignon de Malesherbes. „Sire, przegłosowali śmierć” – powiedział bez wstępów de Malesherbes, ongiś dwukrotnie minister Ludwika XVI. Zdetronizowany monarcha był dużo mniej poruszony niż jego obrońca: „Eh bien, panie de Malesherbes, przysięgam panu w szczerości mego serca, jako człowiek, który wnet stanie przed Bogiem, że zawsze chciałem szczęścia ludu i nigdy nie wyraziłem żadnego życzenia, które by mu było przeciwne”.

Wyrok Konwentu kończy wieloletnią drogę francuskiego monarchy ku przepaści. Mizernego intelektu, niewielkich talentów politycznych, chwiejnego charakteru, był Ludwik XVI raczej marionetką konserwatywnych dworzan i swej żony Marii Antoniny. Nieraz mógł zapobiec radykalizacji nastrojów w kraju i spacyfikować rodzącą się rewolucję. Niemal zawsze jednak działał chwiejnie, bez krzty wyczucia i sprytu. Po wymuszonej przeprowadzce do Paryża usiłował, przekupując deputowanych, nie dopuścić do uchwalenia konstytucji. By przywrócić władzę absolutną, szukał pomocy u wrogów Francji, u emigrantów, spiskował. Nieudolnie. Często znajdowano kompromitujące króla papiery. Kiedy próbował uciec, pochwycono go w Varennes. Przekonany o zdradzie Ludwika XVI na rzecz Austrii paryski lud uderzył na Tuileries; król z rodziną trafił w końcu do więziennej wieży Temple.

Na drugim, środkowym piętrze wieży obudzony przez Cléry’ego Ludwik XVI jak co dzień rano klęka w nocnej bieliźnie i żarliwie się modli. W ostatnich miesiącach tylko wiara podtrzymuje go na duchu. Cléry przygotowuje odzież Ludwika: frak, kamizelkę, koszulę, krawat, szare sukienne spodnie i szare jedwabne pończochy. Wkrótce zjawia się spowiednik króla, ks. Henri-Essex Edgeworth de Firmont, syn irlandzkiego pastora nawróconego na katolicyzm. Ksiądz przychodzi po cywilnemu, bez sutanny i kościelnych utensyliów. Prosi komisarzy Komuny, nieustannie pilnujących Ludwika, by zezwolili na przyniesienie wszystkiego, co niezbędne, z pobliskiego kościoła Kapucynów. O 6.00 Edgeworth de Firmont odprawia dla króla mszę.

Poprzedniego wieczoru, podczas spotkania z żoną i dziećmi, monarcha obiecał im, że o 7.00 spotkają się ostatni raz przed egzekucją. Po porannej mszy ks. Edgeworth de Firmont przekonuje jednak Ludwika, że takie spotkanie byłoby zbyt ciężkie dla wszystkich.

Zwykle uwięziony w Temple król modlił się od 7.00 do 8.00, potem przez godzinę ubierał się z pomocą kamerdynera i ok. 9.00 wchodził na trzecie piętro, gdzie uwięzieni byli królowa, następca tronu i jego siostra, by wspólnie z rodziną zjeść śniadanie. Teraz rozmyśla w swej więziennej sali, czasem zamieni kilka zdań ze spowiednikiem.

O 9.00 do pokoju Ludwika wkracza komendant Gwardii Narodowej Antoine-Joseph Santerre z grupą delegatów Komuny, w otoczeniu 10 uzbrojonych gwardzistów. Król spostrzega, że wszyscy mają kapelusze, i natychmiast żąda, by podano mu jego własny kapelusz. Człowiek bez nakrycia głowy w otoczeniu eskorty w kapeluszach – to byłoby poniżające.

Przed wyjściem Ludwik XVI próbuje wręczyć swój testament delegatowi Komuny Jacques’owi Roux. Ten odpowiada brutalnie: „Nie jestem tu, by wykonywać twoje polecenia, lecz by cię doprowadzić na szafot”. Testament zgadza się wziąć inny delegat Komuny. Król prosi go, by oddał dokument jego żonie.

Na dziedzińcu czeka zakryty powóz mera Paryża. Król wsiada wraz z ks. Edgeworth de Firmont. Miejsca obok nich zajmują oficer Gwardii Narodowej i żandarm. Drzwiczki zatrzaskują się, powóz rusza w silnej eskorcie kawalerzystów.

W czasie jazdy król prosi spowiednika o brewiarz i czyta psalmy. Nie bez trudności. Na nierównym bruku powóz trzęsie się tak mocno, że pasażerom mocno podskakują głowy.

Wzdłuż trasy przejazdu stoją spragnione sensacji tłumy. Od ulic odgradza je gęsty szpaler gwardzistów. Władze Komuny obawiają się prób uwolnienia byłego monarchy. I rzeczywiście, na wzniesieniu obok bulwaru Bonne Nouvelle pojawia się grupa ludzi wzywająca gapiów do ratowania Ludwika XVI. To rojalista Jean baron de Batz wraz z garstką przyjaciół rozpaczliwie próbuje poderwać paryski lud. Zanim gwardziści dopadną spiskowców, de Batz z towarzyszami bezpiecznie znika w zaułkach.

Po godzinie konwój dociera na pl. Rewolucji. Wysoki drewniany szafot ustawiono na środku placu, niedaleko od postumentu obalonego pomnika dziadka dzisiejszego skazańca, króla Ludwika XV. W sporej odległości od szafotu czworobok gwardzistów powstrzymuje napierające nieprzebrane tłumy. Przestrzeń za plecami gwardzistów ze stojącą pośrodku gilotyną jest pusta.

Choć od pierwszej egzekucji za pomocą gilotyny minęło dopiero 9 miesięcy, paryski plebs, namiętnie asystujący każdej kaźni, ma już swoje upodobania i rytuały. Bywalcy wcześniej zajmują najlepsze miejsca, znajdujące się na końcu Jardin des Tuileries. W tłumie widzów jest mnóstwo kobiet i dzieci, pośród których uwijają się sprzedawcy łakoci i pamiątek; wiele z nich to miniaturki szubienicy. Gawiedź traktuje egzekucję jak widowisko teatralne. Tak było zawsze, teraz jednak najbardziej fascynującym elementem spektaklu nie są długotrwałe męki ofiar, lecz błyskawiczna śmierć. Im szybsza, tym większy budzi podziw widzów. Po zainstalowaniu na pl. Rewolucji gilotyny aktorem równie ważnym podczas egzekucji jak skazaniec stał się kat. Teraz tłumy gapiów komentują nie tylko odwagę i opanowanie ofiary, ale także biegłość oprawcy.

Kat już czeka na szafocie. Charles-Henri Sanson jak zawsze ubrany jest z wyszukaną elegancją: ciemny redingot, prążkowane spodnie, trójgraniasty kapelusz.

Powóz z królem zatrzymuje się pod szafotem. Gdy Ludwik XVI wysiada, eskortujący go w powozie gwardzista i żandarm przekazują go Sansonowi. Ludwik bez cienia trwogi patrzy na szafot. Na żądanie kata sam zdejmuje kapelusz, frak i krawat; zostaje jedynie w koszuli i w pikowanej kamizelce ze zwykłej białej wełny. Sanson przystępuje do monarchy. Chce obciąć mu włosy z tyłu głowy, wysoko, by nie przeszkadzały ostrzu gilotyny. Król protestuje. Ks. Edgeworth de Firmont przekonuje go, by poddał się woli oprawców.

Sanson strzyże skazańcowi tył głowy. Królewskie włosy chowa do kieszeni.

To niemal zawsze najtrudniejszy moment dla skazańców – dotyk zimnego ostrza katowskich nożyczek na karku potrafi załamać najtwardszych z nich. Ale król poddaje się tej przerażającej i upokarzającej ceremonii z pełnym rezygnacji spokojem. Protestuje jednak przeciw wiązaniu mu rąk na plecach. Edgeworth de Firmont znów przekonuje go, by poddał się katu: „Sire, w tej nowej zniewadze dostrzegam tylko ostatni rys podobieństwa między Waszą Królewską Mością i Bogiem, który będzie Waszą nagrodą”. Ludwik odpowiada, że wypije ów kielich aż do dna.

Król wstępuje na szafot. Towarzyszą mu 2 pomocnicy kata – jednym z nich jest jego najstarszy syn Gabriel – i adiutant generała Gwardii Narodowej, dowodzącego czworobokiem chroniącej szafot piechoty. Dobosze bębnią z całych sił. Na szafocie skazaniec skręca nieco w lewo, zatrzymuje się i przez dłuższą chwilę przypatruje się tłumom. Ma mocno zaczerwienioną twarz. Wykonuje głową gest, jakby chciał coś powiedzieć. Dobosze cichną, ale w tłumie rozlegają się okrzyki, by kat jak najszybciej przystąpił do dzieła. Adiutant dowodzącego na placu generała Gwardii daje doboszom znak, by uderzyli w bębny. Ludwik XVI drepce wokół gilotyny i mówi donośnym, spokojnym głosem: „Umieram niewinny wszystkich zbrodni, które mi zarzucano. Wybaczam sprawcom mej śmierci i proszę Boga, by krew, którą rozlejecie, nie spadła nigdy na Francję”. Werble zagłuszają jego słowa. 2 pomocnicy kata rzucają się do króla i błyskawicznie przywiązują do stojącej pionowo deski. Potem przechylają deskę do pozycji poziomej i wsuwają pod nóż gilotyny. Głowę króla unieruchamia teraz niewielki półkolisty uchwyt zwany lunetą. Jeden z pomocników chwyta Ludwika XVI za resztkę włosów i przygina jego głowę ku stojącemu pod nią niewielkiemu wiklinowemu koszowi. Sanson zwalnia ostrze gilotyny.

Jest 10.22.

Sanson wyjmuje z kosza głowę monarchy i trzymając ją za włosy, pokazuje tłumom.

Werble cichną. Po chwili zrywają się okrzyki: „Niech żyje Naród!”. Najgłośniej krzyczą kawalerzyści, którzy eskortowali Ludwika XVI na miejsce kaźni. Zdejmują z głów hełmy i w geście triumfu podnoszą je zatknięte na ostrzach szabel. Tłum rozrywa kordon gwardzistów i pędzi w stronę szafotu. Mnóstwo osób macza we krwi monarchy, która obficie zalała szafot, chusteczki, strzępy papieru, nawet rękawy i poły surdutów.

W tym czasie pomocnicy kata szybko odwiązują ciało i wrzucają je do drewnianej trumny bez wieka. Sanson kładzie głowę między nogami króla. Oddział żandarmów eskortuje wóz z koszem ze zwłokami na ulicę Anjou-Saint-Honoré, na tamtejszy cmentarz parafii Madeleine. Pod nadzorem 2 delegatów Komuny robotnicy wsypują do trumny palone wapno i pośpiesznie zakopują ją. Miejsca pochówku nie oznaczają.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

Życie literackie w powojennej Polsce, zaraz po utworzeniu władzy komunistycznej nie było zbytnio ograniczane. Do pewnego momentu, a właściwie do 20 stycznia 1949 roku, kiedy to w Szczecinie odbył się Zjazd Związku Literatów Polskich. Wtedy to pisarze dowiedzieli się jak należy pisać w kanonie realizmu socjalistycznego. Efekt był taki, że niektórzy pisarze zamilkli, wielu skądinąd wybitnych pisało knoty, których potem wstydzili się do końca życia.
W dziejach polskiej literatury ten okres od 20 stycznia 1949 r. Do 1956 r. Uważany jest za rodzaj czarnej dziury. W. Kalicki przypomina nam dziś tamte wydarzenia:

Odświętnie udekorowaną wielką salę posiedzeń Wojewódzkiej Rady Narodowej w Szczecinie wypełnia tłum pisarzy, poetów, działaczy kulturalnych, dziennikarzy. Za chwilę rozpocznie się ogólnopolski zjazd literatów. Obrady otwiera w imieniu ustępującego zarządu Związku Zawodowego Literatów Polskich dotychczasowy prezes Jarosław Iwaszkiewicz. Od razu proponuje skład prezydium zjazdu: Ewa Szelburg-Zarembina jako przewodnicząca, Jerzy Andrzejewski, Jan Brzechwa, Stefan Flukowski, Mieczysław Jastrun, Adam Ważyk. Głosowanie jest formalnością.

Skoro jest już prezydium, pora na odczytanie zza stołu prezydialnego depesz do zjazdu. „Prastary słowiański port Szczecin wywalczony krwią żołnierza polskiego i radzieckiego niech będzie bodźcem w waszej twórczości literackiej. Stop. Niech praca bezimiennych bohaterów, marynarzy, rybaków, robotników portowych i stoczniowych, budowniczych naszych osiągnięć na morzu i wybrzeżu, znajdzie wyraz w waszej twórczości. Stop. Prezydium Zarządu Głównego Ligi Morskiej”.

Nie przypadkiem Szczecin jest miejscem zjazdu pisarzy, na którym komunistyczne władze zamierzają nałożyć ideologiczne wędzidła środowisku literackiemu. Wielkie imprezy kulturalne na tzw. Ziemiach Odzyskanych, tak jak i osiedlanie tam literatów (w Szczecinie eleganckie wille dostali Jerzy Andrzejewski, Witold Woroszylski, Witold Wirpsza), mają pokazać, że poniemieckie miasta zostały w pełni zintegrowane z resztą kraju.

Zjazd literatów planowany był na jesień zeszłego roku, ale termin trzeba było przesunąć, bo miesiąc temu odbył się Kongres Zjednoczeniowy Partii Robotniczych. Powstała na nim PZPR od razu zabrała się do glajchszachtowania polskiej kultury. Obrady w Szczecinie mają być pierwszym krokiem w podporządkowywaniu środowiska literackiego.

Za mikrofonem pojawia się wiceminister kultury Włodzimierz Sokorski. To on ma zaprezentować polskim literatom ich przyszłość – realizm socjalistyczny.

Sokorski zaczyna od scharakteryzowania moralnej nędzy ginącego kapitalizmu.

 „Ginący kapitalizm nie jest już w stanie oddziaływać na społeczeństwo pozytywami życia, tym skwapliwiej więc wykorzystuje wszystkie elementy rozkładu, moralnego upadku, dla tym łatwiejszego ideologicznego obezwładniania drobnomieszczaństwa, inteligencji, a nawet pewnych odłamów klasy robotniczej, dla posiania w społeczeństwie nihilizmu, światopoglądowego katastrofizmu, atrofii społecznej, niewiary w człowieka, w jakiekolwiek zasady etyczne, dla apoteozowania zdrady interesów narodowych własnego kraju”.

Tak jak sam kapitalizm, tak i jego sztuka moralnie się rozkłada:

 „Nie mogąc przeciwstawić, idącej od zwycięstwa do zwycięstwa klasie robotniczej żadnej twórczej myśli, sztuka schyłkowego kapitalizmu usiłuje bronić się na pozycjach rozpadu moralnego, kultu podłości, zdeptania ludzkiej godności, odebrania człowiekowi nadziei na lepsze życie, zwłaszcza wydarcia mu wiary, że można ten rzekomo podły z przyrodzenia świat w jakikolwiek sposób zmienić, przetworzyć, że można osobistą tragedię mieszczucha przekształcić w zwycięstwo nowego życia”.

A co z postępowymi pisarzami zachodnimi? Nie ma się co łudzić, grzmi Sokorski, choć ich twórczość staje politycznie po stronie postępu i czasami jest politycznie użyteczna, to i tak nie ma przyszłości, stanowi ona tylko etap przejściowy w walce świata pracy o twórczość prawdziwą, twórczość realizmu socjalistycznego.

Realizm socjalistyczny nie pojawi się w Polsce w kulturalnej próżni, ma on swoich, nieśmiałych, niekonsekwentnych, czasem nieświadomych antenatów, objaśnia mówca. „Chociaż Adam Mickiewicz nie był socjalistą w nowoczesnym tego słowa pojęciu, poszukiwał zawsze nowych sił w społeczeństwie i znajdował je w ludzie, więcej nawet, bo w latach 1848–1849 znajdował je w nowoczesnym proletariacie”.

Sokorski przemawia już niemal pół godziny, a ciągle nie wyjaśnił, czym ten socjalistyczny realizm jest.

Wreszcie wiceminister przechodzi do rzeczy:

 „Marksizm nie jest dogmatem, lecz wytyczną działania – pisał Lenin. Realizm socjalistyczny nie jest dogmatem, lecz wytyczną pojmowania własnego dzieła jako świadomego wyrazu procesów rozwojowych życia, przełożonych na język wyobrażeń artystycznych”.

Z definicji tej, logicznie rzecz biorąc, nie wynika nic konkretnego, ale pisarze partyjni już wiedzą, co realizm socjalistyczny dla nich będzie oznaczał. Tydzień temu zostali wezwani na naradę do KC. Odpowiedzialny w Biurze Politycznym za kulturę Jakub Berman wyjaśnił im, czego władza oczekuje od twórców. Realizm socjalistyczny oznacza odzwierciedlanie w utworach dążeń mas ludowych, prymat treści nad ambicjami warsztatowymi twórców, walkę z kosmopolityzmem i czołobitnością wobec Zachodu.

Twórcy krytyczni, a są przecież na sali reprezentujący nurt katolicki Jerzy Zawieyski i Jerzy Turowicz, czy poeta, prozaik, tłumacz Paweł Hertz albo poeta, dramatopisarz i plastyk Artur Marya Swinarski nie mają wątpliwości, że wymóg respektowania mgławicowego realizmu socjalistycznego oznacza brutalną inwazję polityki w świat sztuki, podporządkowanie twórczości politycznym potrzebom komunistycznej władzy.

Włodzimierz Sokorski nie pozostawia złudzeń, że nastąpi to szybciej, niż można się było spodziewać:

 „Należy w pierwszym rzędzie stanowczo przezwyciężyć niesłuszne przekonanie, że literatura realizmu socjalistycznego może powstać dopiero w warunkach pełnego socjalizmu”.

No dobrze, ale czym konkretnie ten realizm socjalistyczny ma być?

Na koniec Sokorski wreszcie nieco uchyla rąbka tajemnicy: „Czy może odegrać pozytywną rolę w sensie społecznym i artystycznym sztuka czy powieść, w której postaciom społecznie szkodliwym nie zostanie przeciwstawiona postać pozytywna, twórcza, rosnąca w walce i pracy? Niewątpliwie nie”.

 „Czy zgodna jest z założeniami prawdy artystycznej, a więc z założeniami realizmu socjalistycznego, postać w sztuce czy książce, która ma zagubione pojęcie zła czy dobra, poczucie słuszności czy niesłuszności, prawdy czy kłamstwa, etyki czy postawy ideologicznej, słowem – rozdwojona psychicznie sylwetka na pograniczu bohatera pozytywnego i negatywnego?”

Nie, nie jest zgodna, odpowiada sobie Sokorski.

Wiadomo choć tyle: bohater ma być jednoznaczny, a jeśli jest on jednoznacznym szkodnikiem, to zaraz obok niego pojawić się musi jednoznaczny bohater pozytywny.

Sokorski daje do zrozumienia, że droga do realizmu socjalistycznego będzie długa i mozolna – z 600 sztuk teatralnych, nadesłanych w ciągu ostatnich 3 lat do Ministerstwa Kultury, kryteria nowej metody twórczej spełnia, nawet oceniając z taryfą ulgową, zaledwie kilka utworów. I zapowiada, że każde odstępstwo od nowego kursu w twórczości literackiej będzie przez władze wyprostowywane i naprawiane.

W przerwie obrad najmłodszy delegat na zjazd Tadeusz Borowski je obiad z Jerzym Andrzejewskim. Borowski jest już daleko od swoich opowiadań oświęcimskich, teraz to zdeklarowany, bojowy komunista, ze szczerą nienawiścią atakujący wrogów ideologii i partii. A przy tym raptus nieliczący się ze słowami. Do stolika podchodzi Sokorski:

 – Nic się nie przejmujcie tym, co mówię oficjalnie, i tak lubię was czytać.

 – Odpierdolcie się, towarzyszu – odpala Borowski.

Paweł Hertz wpada w kuluarach na Artura Maryę Swinarskiego.

 – A czemu to pan w ciemnym ubraniu, panie Pawle?

 – Bo jestem na pogrzebie literatury polskiej.

 – Nie wiedziałem, że jest pan tak bliskim jej krewnym, by nosić po niej żałobę.

Wieczorem goście zjazdu udają się do nowo otwartego szczecińskiego teatru na inauguracyjną premierę komedii Szekspira Wiele hałasu o nic. W ostatniej chwili organizatorów zjazdu dopadł strach – uświadomili sobie, że tytuł może być odebrany jako aluzja do debat nad realizmem socjalistycznym. Któryś z organizatorów zaproponował, by w ostatniej chwili zmienić repertuar. Ale jak? Innej premiery zespół nie zdążył przygotować. Może więc chociaż zmienić tytuł Szekspirowi? Ale choć, jak groźnie zapowiedział ze zjazdowej trybuny Włodzimierz Sokorski, w okresie przejściowym przełamuje się stare i nowe, do przełamania starego Szekspirowskiego tytułu nie dochodzi.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

19 stycznia 1929 roku miał miejsce w Warszawie tajemniczy napad na jeden z kantorów walutowych. Mimo, że śledczym nie udało się wykryć sprawców W. Kalicki przywołuje tamto wydarzenie:

Dochodzi godz. 18.30. W kantorze wymiany walut Salomona Korngolda przy ul. Bielańskiej 7 w Warszawie kasjer Aleksander Lect przelicza banknoty i papierowe akcje. Salomon Korngold stoi za ladą. Atmosfera jest senna. Choć Bielańska to jedno z najruchliwszych miejsc w stolicy, w którym zwykle pełno jest klientów okolicznych eleganckich sklepów i banków, to w sobotę o tej porze trudno spodziewać się kogokolwiek.

A jednak. Skromnie, wręcz ubogo ubrany młody mężczyzna podchodzi do lady i pyta właściciela, jaki jest aktualny kurs dolara. Nie czekając na odpowiedź, wyciąga z kieszeni browninga, mierzy w pierś Korngolda i krzyczy:

 – Stać! Nie ruszać się z miejsca, bo palnę w łeb. Twarzą do ściany!

Napastnik lewą ręką łapie właściciela kantoru za dłoń i silnym szarpnięciem zrywa mu zegarek. Trochę dziwny to sposób rabowania kantoru walutowego, ale Salomon Korngold nie ma czasu na rozmyślania. Drzwi wejściowe znów otwierają się i do kantoru wpada drugi młody mężczyzna z rewolwerem w ręku. Tego napastnika nie interesuje obezwładniony już właściciel. Wbiega do pokoju kasowego, w którym kasjer Lect liczy gotówkę. Kasjer przytomnie odwraca się w stronę rabusia, jednocześnie zasłaniając nogawkami spodni stojącą pod biurkiem teczkę wypchaną banknotami i akcjami wartymi w sumie ponad 30 tys. zł. Napastnik nie zauważa teczki. Jednym ruchem wysuwa szufladę biurka i pełnymi garściami pakuje znalezione w niej banknoty do bocznej kieszeni spodni. Zgarnia jeszcze kupkę złotych monet i wybiega z kantoru. W ślad za nim wypada jego wspólnik, który trzymał na muszce Korngolda.

Cały napad nie trwał nawet minuty.

Samuel Korngold wybiega za rabusiami na ulicę. Woła: „Trzymać bandytów!”. W tym samym momencie nieznany mężczyzna, stojący tuż przy drzwiach kantoru, kopie go z całej siły w brzuch. Korngold pada na bruk jak ścięty. Napastnik ucieka w ślad za swymi dwoma wspólnikami.

Kasjer Lect chwilę po napadzie wybiega tylnymi drzwiami i pędzi za bandytami, wołając o pomoc. Wie co robi. Naprzeciwko kantoru jest przecież Bank Polski, obstawiony kilkoma posterunkami policji.

Ale zuchwali bandyci dobrze obmyślili swój plan. Policjanci stojący na Bielańskiej mają przykazane, by przede wszystkim strzec bezpieczeństwa Banku Polskiego. Żaden z nich nie rusza w pościg. 3 bandytów ucieka w stronę pl. Teatralnego. Kasjer Lect nie odpuszcza. Biegnie za napastnikiem, który zrabował pieniądze z szuflady kasowego biurka. Dogania go przed cukiernią Bracia Studnia i chwyta za kołnierz palta. Bandyta w biegu odwraca się i uderza kasjera kolbą rewolweru. Lect pada na zaśnieżony chodnik i woła o pomoc.

Bandyta z bronią w ręku zawraca w stronę Długiej.

Uwaga przechodniów skupia się na nim. Obaj wspólnicy złoczyńcy nieniepokojeni znikają w tłumie.

Na rogu Bielańskiej i Tłomackiego do bandyty doskakuje przechodzień, 18-letni Szlama Rozenowicz. Młodzieniec ten nie zważa, że ścigany opryszek trzyma w ręku broń. Rozenowicz usiłuje złapać i obezwładnić złoczyńcę. Bandyta bez namysłu strzela kilka razy, niemal z przyłożenia. Jeden pocisk trafia Rozenowicza w twarz, 3 pociski w nogi. Dzielny przechodzień ciężko ranny pada na chodnik.

Strzały słyszy posterunkowy policji Marian Sobczyński, pełniący służbę na rogu Długiej i Bielańskiej. Policjant wyciąga z kabury służbowego nagana, wychodzi na środek skrzyżowania. Uciekający bandyta nie zastanawia się ani chwili – strzela w biegu do Sobczyńskiego i pędzi dalej w Długą. Biegnie chodnikiem, roztrąca licznych przechodniów.

Bandyta chybił. Sobczyński rusza w pościg środkiem jezdni, ale nie zamierza biec zbyt długo. Nie bacząc na tłum na chodniku, zwalnia i celując pomiędzy przechodniami, strzela z nagana do uciekającego. Przechodnie ze strachu padają na chodnik, odskakują pod mur. Jeden ze strzałów jest celny. Uciekający bandyta pada jak ścięty przed kamienicą nr 43 na Długiej. Posterunkowy Sobczyński nie ma zamiaru cackać się z nim – przeskakuje stertę śniegu przy krawężniku chodnika i z odległości kilku kroków strzela w plecy leżącego. Gdy bębenek nagana jest już pusty, policjant ostrożnie podchodzi do zabitego i wyrywa mu rewolwer z zaciśniętej dłoni.

Po dłuższej chwili nadbiegają jacyś 2 wojskowi. Posterunkowy Sobczyński prosi ich, by pilnowali trupa. Wokół ciała bandyty szybko zbiera się pokaźny tłum gapiów. Wśród nich są też 2 agenci policji po cywilnemu, którzy na miejsce strzelaniny dotarli dopiero teraz. Wywiadowcy policji nie dekonspirują się, udają zwykłych przechodniów.

Pilnujący zwłok wojskowi nie dają sobie rady z napierającymi gapiami. Agenci policji zwracają uwagę na 2 młodych mężczyzn biegnących w stronę zbiegowiska. Obaj energicznie przeciskają się między gapiami. Jeden z nich odwraca uwagę pilnujących zabitego wojskowych, drugi w tym momencie schyla się i myszkuje po kieszeniach zastrzelonego bandyty. Wywiadowcy policji dają znak posterunkowemu Zapałowskiemu, który przed chwilą wbiegł w tłum wokół zabitego. Zapałowski chwyta za rękę mężczyznę, który obszukuje trupa. Zatrzymany woła: „O co chodzi! Myślałem, że to mój brat! Chciałem go tylko zobaczyć!”.

Posterunkowy Zapałowski zatrzymuje także kompana mężczyzny, który obszukiwał zabitego. Ten jest zdrowo zawiany.

Gdy posterunkowy odprowadza zatrzymanych do komisariatu policji, obaj wyrywają się i rzucają do ucieczki. Jeden strzał policjanta osadza ich jednak w miejscu.

Na miejsce zastrzelenia bandyty nadbiega właściciel kantoru Salomon Korngold. W tłumie zauważa twarz mężczyzny, który kopnął go w drzwiach kantoru. Dyskretnie wskazuje go policjantom, których pojawia się coraz więcej.

Mężczyzna czuje, że jest obserwowany. Wchodzi do kamienicy przy Długiej 43, przed którą na bruku leży zastrzelony bandyta. Policjanci wpadają tam za nim i aresztują go.

Wszystkich 3 zatrzymanych policjanci przewożą dorożką do urzędu śledczego.

Przeszukujący ubranie zabitego bandyty wywiadowcy znajdują w lewej kieszeni spodni 1300 franków szwajcarskich, 35 złotych rosyjskich czerwońców, 25 dolarów amerykańskich, jednego dolara kanadyjskiego, 285 marek niemieckich, kilkanaście peset argentyńskich, korony czechosłowackie, austriackie szylingi, sporo polskich banknotów obiegowych. Łup bandyty okazał się pokaźny, wart był ponad 8 tys. zł.

Prócz zrabowanych pieniędzy policjanci znajdują przy zastrzelonym zaproszenie związku harcerzy na nazwisko Jana Kamińskiego, 5 niewypełnionych deklaracji członkowskich Klubu Monarchistycznego, garść odezw monarchistycznych, notes z adresami najrozmaitszych firm i instytucji, 3 blankiety zamówień firmy węglowej Piotr Kulicki i S-ka, ulotki chiromantki Lothony Rhei oraz kartkę z portretem króla Władysława Jagiełły.

Niezły rebus dla śledczych.

Policjanci migiem sprawdzają, że zabity nie nazywa się Jan Kamiński i z harcerstwem nie ma nic wspólnego.

Czyżby polscy monarchiści w tak niecny sposób próbowali podreperować swe wątłe finanse? Nonsens. Cokolwiek złego by o monarchistach powiedzieć, to na pewno nie napadają z rewolwerem w ręku na kantory i nie paradują w starych łachach, z kieszeniami pełnymi monarchistycznych papierów.

A może to pracownik lub agent firmy Kulicki i S-ka? Piotr Kulicki wyjaśnia jednak, że blankiety zamówień może u niego otrzymać każdy. Wielu bezrobotnych, szukając okazji do zarobku, stara się pośredniczyć w dostawie węgla do prywatnych mieszkań.

Mnóstwo adresów firm w notatniku sugeruje, że zastrzelony bandyta próbował utrzymywać się z pośrednictwa i akwizycji.

Gdy policjanci bezskutecznie starają się rozwikłać zagadkę tożsamości zabitego, śledczy maglują zatrzymanych przy zwłokach mężczyzn. Wszyscy trzej to robotnicy z zakładów stolarskich M. i M. Szymborski, mieszczących się w pasażu Simonsa: Władysław Włostowski, Henryk Morawski i Piotr Trzepietowski. O dziwo, dwaj z nich, Włostowski i Trzepietowski, mieszkają w kamienicy przy Długiej 43, przed którą został zastrzelony bandyta. Wszyscy trzej tłumaczą się, że nic nie pamiętają, bo kilka bram dalej od miejsca zabicia nieznanego bandyty, w warsztacie przy Dzielnej pod nr. 50, wypili tego dnia kilka flaszek monopolowej, by uczcić imieniny Henryka Morawskiego.

Wszyscy trzej utrzymują też, że z napadem nie mają nic wspólnego, a zabitego bandyty nie znają.

Policjanci sprawdzają, że zastrzelony nigdy nie pracował w zakładach stolarskich M. i M. Szymborski, w których zatrudnieni są 3 podejrzani.

Na domiar wszystkiego właściciel kantoru Salomon Korngold podczas konfrontacji z zatrzymanymi w urzędzie śledczym nie rozpoznaje żadnego z nich. Nie jest pewien nawet tego, czy Trzepietowski, którego sam wskazał policji, to ten obwieś, który kopnął go w drzwiach kantoru. Zatrzymanych uczestników niebywale zuchwałego napadu nie potrafi jednoznacznie rozpoznać także dzielny kasjer Lect.

Jakby ta łamigłówka była zbyt prosta, podczas rewizji policjanci znajdują przy Włostowskim pistolet-straszak, imitujący browninga. A właśnie browningiem zastraszył pierwszy z napastników Salomona Goldkorna.

Późno w nocy śledczych ogarnia rezygnacja. Czują już, że w tej sprawie wyjaśnić cokolwiek będzie wyjątkowo trudno.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

18 stycznia 1385 roku był ważnym dniem dla księcia litewskiego Władysława Jagiełły. Zanim jednak został królem Polski musiał poprosić o rękę Jadwigę Andegaweńską. To właśnie wydarzenie przypomina nam dziś W. Kalicki:

Przez zaśnieżony dziedziniec Wawelu dostojnie kroczy grupa kilkudziesięciu mężczyzn odzianych w długie, podszyte suknem futra, futrzane szuby i takież czapy. To poselstwo wielkiego księcia litewskiego Jagiełły. Przewodzi mu Skirgiełło, starszy brat Jagiełły, od wielu lat jego zaufany poplecznik i doradca. W dżungli sprzecznych interesów i nieustannie zmienianych sojuszy, dzielących władców litewskich księstw i ksiąstewek, Skirgiełło i Jagiełło są przykładem wyjątkowej lojalności braterskiej i rodowej. Jagiełło przed 8 laty usunął swojego brata przyrodniego Andrzeja z księstwa połockiego i powierzył je Skirgielle. Gdy połoccy Rusini zbuntowali się przeciw pogańskiemu wtedy jeszcze Skirgielle, Jagiełło oddał bratu na karną ekspedycję przeciw Połocczanom wszystkie swoje wojska. Przed 3 laty Skirgiełło objął po stryju Kiejstucie, za śmierć którego był odpowiedzialny, księstwo trockie i został drugą po Jagielle osobą na Litwie. Trochę koniunkturalnie, by obłaskawić Połocczan, ochrzcił się w obrządku wschodnim i otrzymał imię Iwan. Jagiełło, który pozostał poganinem, ufa starszemu bratu bez zastrzeżeń, wtajemnicza w swoje sekretne plany, powierza trudne, poufne misje.

Misja, z którą Skirgiełło przybył na Wawel, jest bodaj najtrudniejszą ze zleconych przez wielkiego księcia. Brat ma zdobyć dla ponad 30-letniego Jagiełły rękę 11-letniej królowej Polski Jadwigi Andegaweńskiej.

Kroczącemu po śniegu wawelskiego dziedzińca Skirgielle towarzyszą Iwan Borys Olgimuntowicz, książę Holszan i wielkorządca wileński Hanko. To najlepsi, najzręczniejsi i najbardziej zaufani wysłannicy, jakich Jagiełło mógł znaleźć. Wszyscy są chrześcijanami, cóż, że obrządku prawosławnego, każdy z nich ma niemałą ogładę dworską nabytą w wielu podróżach i wielkie doświadczenie dyplomatyczne. Hanko na przykład nieraz pośredniczył w rokowaniach Jagiełły z zakonem krzyżackim.

3 posłów otacza orszak bojarów i dworzan wielkoksiążęcych. Uginają się pod ciężarem skrzynek i koszy z darami dla oblubienicy Jagiełłowej i dla możnych panów polskich.

Wspaniałe dary dla Jadwigi to nie tylko próba zjednania sympatii dziewczynki – one należą się Jadwidze jako monarchini. Przed 3 miesiącami Andegawenówna została na Wawelu koronowana na króla Polski.

Poselstwo zmierza wśród szpalerów pomniejszych polskich dworzan do sali, w której oczekuje go siedząca na tronie królowa Jadwiga w otoczeniu najważniejszych panów i urzędników koronnych. Są wśród nich biskup krakowski Jan Radlica, kasztelan krakowski Dobiesław z Kurozwęk, młody wojewoda Spytek z Melsztyna, podskarbi koronny Dymitr z Goraja, wielkorządca Sędziwój, kasztelanowie, ludzie Kościoła, najznaczniejsi, dzierżący grody rycerze.

Jadwiga, dziewczynka nad wiek poważna i roztropna, z godnym spokojem czeka na wysłanników Jagiełły. Zna cel ich misji, ale zabiegów posłów pogańskiego księcia nie ma zamiaru traktować poważnie. Mniejsza już o to, że dla 11-letniej dziewczynki mężczyzna z okładem 30-letni wydawać się może nieledwie starcem; w rodzie Jadwigi mężczyźni umierają bardzo młodo i dla Andegawenówny litewski książę bardziej wydać się może kimś stojącym nad grobem niż u progu życia.

Królowa Polski dziewosłębów litewskich nie traktuje serio, bo czuje się żoną innego.

Przed 7 laty, w czerwcu 1378 roku, przed ołtarzem w kościele w Hainburgu na pograniczu austriacko-węgierskim stanął 8-letni Wilhelm, najstarszy syn księcia austriackiego Leopolda III, i 4-letnia Jadwiga, córka Ludwika Andegaweńskiego, króla Węgier i Polski. To był sukces Leopolda – ród Habsburgów nie mógł się równać powagą i wpływami z domem Andegawenów.

Małżeństwa dynastyczne paroletnich dzieci, małżeństwa pro futuro, nie są w Europie rzadkością. I rodzice, i Kościół widzą w nich raczej rodzaj zobowiązujących zaręczyn. Pełnoprawnymi małżonkami poślubione dzieci stają się dopiero po nocy poślubnej, do której, w zgodnej opinii, zdolni są chłopcy 14-letni, dziewczęta zaś o 2 lata młodsze. Kościół w małżeństwie dzieci nie widzi prawdziwie świętego sakramentu – jego zerwanie pociąga za sobą tylko lekką pokutę.

No i wypłatę odszkodowań, niemal zawsze zapisanych w kontrakcie małżeńskim.

Ojcowie Jadwigi i Wilhelma zobowiązali się wypłacić małżonkom po 200 tys. złotych florenów. To bardzo poważne sumy.

Jadwiga traktuje swój dziecięcy ślub z wielką powagą nie tylko dlatego, że później rodzice obojga nieraz go uroczyście potwierdzali. I nie tylko z racji swej pobożności. Przed przybyciem do Polski spotykała się często z Wilhelmem, bawiła się z nim, polubiła chłopczyka i przywykła do jego towarzystwa.

Heroldowie wprowadzają posłów litewskich. Przybysze zbliżają się do tronu. Zamiast jednak, europejskim zwyczajem, przyklęknąć w geście powitania osoby królewskiej, na modłę wschodnią padają na kolana i chylą czoła ku podłodze. Jadwiga pozostaje nieporuszona.

Ale Skirgiełło i jego towarzysze poruszeni są bardzo. 11-letnia królowa w niczym nie przypomina dziecka, to raczej rozkwitająca już piękność. Jest smukła, wysoka, wyższa od litewskich książąt i bojarów. Przepiękne, regularne rysy, ciut ciemniejsza, śródziemnomorska karnacja przyciągają oczy zachwyconych mężczyzn.

Litwini uroczyście składają dary. Lśni złota bizantyjska biżuteria i ozdoby, skrzą się szlachetne kamienie. Jagiełło gra o wielką stawkę i nie oszczędzał na darach.

Jego sytuacja jako władcy jest nie do pozazdroszczenia. Wielkie Księstwo Litewskie to federacja kilkudziesięciu mniejszych księstw, których władcy, nie bacząc na łączące ich – często bliskie – więzy pokrewieństwa, intrygują przeciw sobie, walczą ze sobą, ba, na pomoc wzywają wrogów Litwy, z Krzyżakami na czele. Przed 3 laty sam Jagiełło, przyciśnięty przez zakon, musiał zawrzeć z nim upokarzający rozejm, w którym zrzekał się części Żmudzi i obiecał rychło przyjąć chrzest. W domyśle – z rąk Krzyżaków. Sytuacja otoczonych przez wrogów Litwinów jest tak rozpaczliwa, że poważnie przemyśliwują o porzuceniu ziemi ojców i przeniesieniu całego ludu w dogodniejsze, bezpieczniejsze miejsce.

Połączenie Litwy z Polską w jednej chwili przemieniłoby Litwę ze zwierzyny łownej w łowczego. Dla Jagiełły to gra o wszystko. Gra z dodatkową nagrodą – młodziutką żoną z wielkiego zachodniego rodu, o której urodzie krążą entuzjastyczne opowieści.

Królowa ceremonialnie przyjmuje podarunki. Teraz Litwini wręczają dary najważniejszym polskim wielmożom. Z większością z nich wysłannicy Jagiełły w ciągu ostatnich 2 lat prowadzili sekretne rozmowy i wiedzą, że małopolscy panowie żywo sprzyjają pomysłowi ochrzczenia Jagiełły, ślubu z Jadwigą i przyłączenia jego Litwy do Królestwa Polskiego, ale w polityce darów i upominków nigdy za mało. Znów błyszczą złote ozdoby, mienią się cenne, rzadkie futra.

Czas na przemówienie Skirgiełły:

 „Już to wielu cesarzów, królów i książąt chrześcijańskich starało się i pragnęło zawrzeć sojusz dozgonnego pokrewieństwa z wielkim książęciem Litwy, Jagiełłą Olgierdowicem. Wszakże dopiero osobie waszego królewskiego majestatu zachował Bóg wszechmogący osiągnienie tego zamiaru. Przeto ze względu na tak zbawienne zrządzenie tajnych wyroków Bożych racz Wasza Miłość Królewska przyjąć pomienionego wielkiego księcia Litwy za małżonka swojego. Co gdy pożądanym uwieńczone zostanie skutkiem, urośnie stąd obficie chwała Boża, korzyść duszna, cześć ludzka i potęga królewska. Wielki książę Jagiełło wraz ze wszystkimi braćmi swoimi, jeszcze dotąd nieochrzczonymi, tudzież z wszystką szlachtą i ziemianami swych krajów od najwyższego do najmniejszego, chce, pragnie i życzy sobie przyjąć wiarę katolicką w św. Kościele rzymskim. Nad którym to dziełem, jak powiedziano, pracowało wielu cesarzów i książąt przeróżnych, lecz nie mogło po dziś dzień zdążyć do celu. Aż dopiero Waszej Królewskiej Miłości zachował Bóg wszechmogący tę sławę. Zaczem tym większą jawność i pewność swoich oświadczyn przyrzeka tenże wielki książę Jagiełło użyć wszystkich swoich skarbów ku odzyskaniu uszczerbków państw obojga, tak Polski, jako i Litwy, jeżeli Wasza Królewska Mość oddasz mu swoją rękę. Podobnież przyrzeka tenże wielki książę Jagiełło wypłacić sumę dwakroć stu tysięcy florenów, umówioną tytułem zakładu między najjaśniejszą królową węgierską, matką Waszego Królewskiego Majestatu z jednej, a książęciem rakuskim z drugiej strony. Przyrzeka też i obowiązuje się wielki książę Jagiełło odzyskać własnym kosztem i trudem wszelkie straty i uszczerbki Korony Polskiej, przez kogokolwiek oderwane i zagarnięte. Dalej przyrzeka wielki książę uwolnić wszystkich chrześcijan, w szczególności ludzi obojej płci, uprowadzonych zwyczajem wojennym z ziemi polskiej, tak iżby każdy i każda z nich mógł i mogła dokądkolwiek powrócić z Litwy. Na koniec przyrzeka tenże wielki książę Jagiełło wcielić swoje litewskie i ruskie ziemie na wieczne czasy do Korony Państwa Polskiego”.

Panowie małopolscy otaczający tron królowej słuchają Skirgiełły z widocznym zadowoleniem. Warunki zamęścia dyskretnie wynegocjowano już wcześniej, ale miło je usłyszeć raz jeszcze w oficjalnej mowie przed majestatem monarchini.

Jadwiga pozostaje nieporuszona. Odpowiedź ułożyła zawczasu z pomocą swych doradców, życzliwych osobie Wilhelma. Królowa poważnie oznajmia, iż będąc zaślubioną z księciem Wilhelmem, winna dochować mu wiary. Ale nawet gdyby chciała przychylić się do życzenia wielkiego księcia, nie uzyska na to zgody swej matki królowej Elżbiety, związanej dawnymi paktami z domem Habsburgów. Ślub z Jagiełłą postawiłby królową Elżbietę w sytuacji wiarołomcy. Tego zaś Jadwiga uczynić matce nie może i nie chce. Zatem – konkluduje dyplomatycznie 11-letnia monarchini – rozmowy o ewentualnym zamęściu winni litewscy posłowie prowadzić z matką, królową Elżbietą.

Jadwiga jest wielce zadowolona ze swej przebiegłej odpowiedzi. Pewna jest, że matka odprawi posłów litewskich i dotrzyma zobowiązań.

Jeszcze bardziej zadowolony jest Skirgiełło. Europejskie dwory nie doceniają litewskich elit, ich operatywności, zręczności i energii. Skirgiełło przez swych informatorów już się zwiedział, że węgierscy wielmożowie i królowa Elżbieta popadli w konflikt z jej drugim zięciem Zygmuntem Luksemburskim, zaręczonym z siostrą polskiej królowej węgierską królową Marią. Zygmunt musiał opuścić Węgry. Królowa matka Elżbieta poczuła się zwolniona ze zobowiązań wobec Habsburgów i nawet poczęła szukać nowego męża dla Marii. W tej sytuacji Elżbieta chętnie daje ucha opowieściom o wielkich korzyściach z zamęścia Jadwigi za wielkiego księcia litewskiego. Jadwiga jest samodzielną monarchinią, małżeństwo nie ujmie jej znaczenia ani powagi. Za to przyłączenie wielkiego księstwa do jej państwa to wielka gratka. A już ochrzczenie za sprawą ożenku i władcy, i licznego pogańskiego ludu tuż za granicami chrześcijańskiego świata opromieni sławą nie tylko Jadwigę, ale i cały dom Andegawenów.

Z posłuchania litewskich posłów wszyscy w wawelskiej sali są bardzo zadowoleni. Tylko Jadwiga nie wie, że sama wpadła w uszykowaną przez siebie pułapkę.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.