Historia

10 grudnia 1956 roku doszło do antysowieckich zamieszek na ulicach Szczecina. Ówczesne władze określiły je jako „chuligańskie wybryki”, ale historia jest bardziej obiektywna. W. Kalicki przypomina nam dziś te wydarzenia:

Na rogu al. Wojska Polskiego i pl. Przyjaźni Polsko-Radzieckiej w Szczecinie, przed winiarnią Mascotte, zatacza się obywatel. Pomocnik murarski Stanisław Bartosik popijanie rozpoczął dziś już wczesnym popołudniem. Teraz, o 18.30, jest w świetnym humorze. Ledwie wychodzi delikatnym zygzakiem z Mascotte i przyjaźnie zagaduje najbliższych przechodniów, zauważają go 2 milicjanci. Szer. Władysław Kurkowski i kprl Matyszek z Kompanii Operacyjnej Komendy Miejskiej MO wracają po służbie do domu. Na widok nietrzeźwego obywatela odzywają się w nich dusze służbistów i natychmiast przystępują do legitymowania. Mężczyzna bez protestu podaje dokumenty. Milicjanci postanawiają doprowadzić Bartosika do najbliższego komisariatu MO, ale to kawał drogi – dokładnie 1200 m. Zatrzymany, zamiast dziarsko maszerować do paki, powłóczy nogami, marudzi, opóźnia pochód. W końcu zaczyna się użalać: „Za co mnie zamykacie? Za to, że jestem Polakiem? Zawsze piłem i będę pił!”. Im żałośniej zawodzi nietrzeźwy pomocnik murarski, tym więcej przechodniów zatrzymuje się w pobliżu. Milicjanci idą z Bartosikiem na postój taksówek. Ale taksówki stoją na postojach tylko w filmach; w Szczecinie na postoju czeka dziś jedynie kolejka niedoszłych pasażerów. Jeden z milicjantów idzie do budki telefonicznej, by wezwać samochód pogotowia MO. Telefon działa, jednak dyżurny milicyjnego pogotowia ma złe wieści: wszystkie samochody są w mieście. Trzeba czekać.

Na postój zajeżdża w końcu taksówka. Milicjanci zajmują ją poza kolejnością. Coraz więcej przechodniów przystaje i przysłuchuje się żałosnym okrzykom zatrzymanego. Atmosfera w mieście jest napięta. Nadzieje na odwilż polskiego Października coraz wyraźniej są płonne: w zeszłym miesiącu milicja i wojsko brutalnie rozpędziły manifestacje i lokalne zamieszki w Płocku, Warszawie, Olecku i Bydgoszczy. Tematem dnia ciągle jest dramatyczna sytuacja po stłumieniu antykomunistycznego i antysowieckiego powstania na Węgrzech: trwają tam aresztowania, Budapeszteńska Rada Robotnicza proklamowała na jutro i pojutrze strajk generalny, a w odpowiedzi promoskiewski rząd Jánosa Kádára zerwał wszystkie połączenia telefoniczne Węgier z zagranicą. O tym wszystkim informuje nawet „Trybuna Ludu”.

Szer. Kurkowski wpycha Bartosika na tylne siedzenie, wsiada i usiłuje zamknąć drzwi. W tym momencie z tłumu wyskakuje mężczyzna i chwyta za drzwiczki. Grupa młodzieży otacza taksówkę, uderza dłońmi w karoserię, woła: „Puśćcie go! Za co go zamykacie?!”.

Szer. Kurkowski wysiada i wzywa tłum do rozejścia się. W odpowiedzi ktoś krzyczy: „Bić blacharzy!”.

Kilku mężczyzn chwyta szer. Kurkowskiego, szarpie nim. Kurkowski resztką sił przytrzymuje kaburę, którą usiłują odpiąć rozwścieczeni przechodnie.

Tłum przewraca na bok taksówkę z taksówkarzem, zatrzymanym i drugim milicjantem.

15-letni na oko chłopak, widząc nadjeżdżający tramwaj linii nr 1, woła: „Zatrzymamy tramwaj!”, i staje na szynach. Gdy motorniczy wyhamowuje, ktoś z tłumu oblegającego przewróconą taksówkę wskakuje do tramwaju, wypędza pasażerów. Tłum wybija szyby w przepełnionym tramwaju, zrywa kable. Tory są zablokowane. Pasażerowie „jedynki” dołączają do zbiegowiska. Za „jedynką” z konieczności zatrzymują się kolejne tramwaje. Z jednego z nich wysiada powracający ze służby milicjant chor. Stychlarz i próbuje osłaniać przewróconą taksówkę. Przyłącza się do niego przechodzący obok inny milicjant, ppor. Matuszewski.

Do tłumu podjeżdża pędem milicyjny gazik. Stychlarz i Matuszewski z pomocą kaprl. Matyszka wyszarpują Stanisława Bartosika z przewróconej taksówki. Wpychają go do gazika i czym prędzej odjeżdżają.

Mija 19.00. Ulice w centrum miasta należą bezapelacyjnie do demonstrantów. Szczecinianie wołają: „Milicja morduje ludzi! Bić blacharzy!”.

Tłum liczy już 3 tys. osób. Część demonstrantów rusza w stronę I. Komisariatu MO. 3 milicjantów barykaduje się wewnątrz. Skutecznie. Demonstranci usiłują wyważyć drzwi, ale nie dają rady. Sfrustrowani, wybijają tylko szyby. O 19.30 druga grupa manifestantów dociera pod budynek Komendy Dzielnicowej MO Śródmieście. Ale i tu szturm pali na panewce.

Mężczyzna, który pierwszy szarpnął drzwi zajętej przez milicjantów taksówki, staje na podmurówce i woła: „Bracia rodacy! Idziemy na więzienie, tam są nasi koledzy, trzeba ich wypuścić!”. Tłum rusza pod więzienie. Drogę zagradza mu kilku oficerów milicji pod wodzą zastępcy komendanta wojewódzkiego MO kpt. Ruminkiewicza, ale demonstranci rozpędzają ich bez trudu.

W komitecie wojewódzkim PZPR i komendzie wojewódzkiej MO panika. O 19.20 dowódca lokalnego pułku Korpusu Bezpieczeństwa Wewnętrznego otrzymuje rozkaz wysłania żołnierzy na odsiecz oblężonemu więzieniu. Spanikowani funkcjonariusze partyjni wydają polecenie doraźnego zorganizowania milicji studenckiej i rzucenia jej przeciw demonstrantom. Kilka grup aktywistów studenckich rusza z akademików w stronę centrum. Na jedną z nich wpada kolumna ciężarówek z żołnierzami KBW, jadąca w stronę więzienia. Cywile maszerujący w zwartym szyku? Żołnierze KBW bez namysłu obrzucają studenckich aktywistów granatami z gazem łzawiącym, tłuką ich kolbami karabinów.

Tymczasem nad tłumem szturmującym więzienie pojawia się transparent z protestem przeciw sowieckiej agresji na Węgrzech, ale to wszystko, na co stać demonstrantów. Ich kolejne szturmy są nieporadne i więzienni strażnicy odpierają je z łatwością.

80 żołnierzy KBW desantuje się przed więzieniem z ciężarówek. Ich dowódca jest jednak niewolnikiem regulaminów. Zamiast z marszu rzucić żołnierzy do ataku i rozproszyć zaskoczonych cywilów, ustawia podwładnych w porządny dwuszereg. Zaskoczenie z powodu pojawienia się regularnej jednostki wojskowej mija i demonstranci spokojnie mogą wydłubywać z jezdni kostki brukowe. Gdy kompania KBW rusza do natarcia, zatrzymuje ją lawina kamieni. Demonstranci otaczają żołnierzy i atakują stojące za nimi ciężarówki. Przed całkowitą klęską ratuje KBW pojawienie się oddziału transporterów opancerzonych. Tłum przed więzieniem rozprasza się.

Ale na odtrąbienia zwycięstwa przez władze jest jeszcze za wcześnie. Część demonstrantów wybija szyby w nieodległym gmachu prokuratury, reszta znów zbiera się w alei Wojska Polskiego.

O 21.30 sekretarz komitetu wojewódzkiego PZPR wydaje KBW rozkaz zabezpieczenia najważniejszych obiektów w mieście. Ale dowódca KBW nie ma pojęcia, że w Szczecinie jest konsulat ZSRR. O 23.00 duża grupa demonstrantów rusza z alei Wojska Polskiego w stronę sowieckiego konsulatu przy ul. Piotra Skargi. Na widok kilkutysięcznego tłumu 2 milicjantów strzegących konsulatu zmyka ile sił w nogach. Demonstranci wdzierają się do budynku, demolują go, palą jakieś papiery. Gdy transportery opancerzone KBW docierają na Piotra Skargi, niemal pusty konsulat wygląda, jakby przeszedł przezeń huragan. Żołnierze zatrzymują tylko tuzin maruderów spośród demonstrantów.

Miasto jest w rękach szczecinian. Ulicami przeciągają pochody skandujących: „Żądamy podwyżki płac! Bić blacharzy! Pracy i chleba! Wolność dla Węgier!”. O północy milicja i KBW zyskują przewagę nad demonstrantami. Ich grupki są coraz mniejsze, coraz szybciej rozpraszane są przez mundurowych. I coraz więcej cywilów z kajdankami na rękach trafia do milicyjnych nysek i na wojskowe ciężarówki. O 2.00 w nocy komuniści znów panują w Szczecinie.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

9 grudnia 1922 roku Gabriel Narutowicz został pierwszym prezydentem II Rzeczypospolitej. Jak do tego doszło opowiada W. Kalicki:

Przed gmachem Sejmu już przed 8.00 gromadzi się tłum. Ton nadają studenci prawicowych korporacji akademickich i sympatycy Narodowej Demokracji. Wszyscy czekają na wejściówki.

O 9.00 jest już jasne, że dodatkowych wejściówek nie będzie, ale tłum czeka.

W Sejmie wre jak w ulu. Za kilka godzin po raz pierwszy Zgromadzenie Narodowe wybierze prezydenta niepodległej Rzeczypospolitej. Posłowie i senatorowie zapamiętale dyskutują w kuluarach.

Jest nad czym debatować. Po wyborach parlamentarnych, które odbyły się miesiąc temu, żadne z ugrupowań nie zdobyło w Sejmie zdecydowanej większości. Nie widać także zdecydowanego faworyta w wyborach prezydenckich. Przed 5 dniami naczelnik państwa Józef Piłsudski nieoczekiwanie ogłosił, że nie będzie ubiegał się o ten urząd. Piłsudski, którego misja jako naczelnika skończy się z chwilą wybrania prezydenta, stwierdził, że konstytucja przyznaje głowie państwa zbyt małe kompetencje.

Marszałek dyskretnie popierał kandydaturę przywódcy PSL „Piast” Wincentego Witosa, ale ten pomysł jest już nieaktualny. Prezes PSL „Wyzwolenie” Stanisław Thugutt podczas dramatycznej nocnej rozmowy z Witosem w mieszkaniu redaktora „Kuriera Porannego” Ludwika Fryzego odmówił zgody na proponowany przez gospodarza układ „wasz prezydent, nasz premier” – Witos na prezydenta, Thugutt na premiera. Thugutt przestraszył się, że autorytet Witosa jako prezydenta przyciągnie chłopów z „Wyzwolenia” do „Piasta”.

Tego ranka w Sejmie nikt nie ma pojęcia, czym skończą się głosowania.

O 9.30 PSL „Wyzwolenie” zaprasza na spotkanie przedstawicieli wszystkich partii lewicowych oraz „Piasta”. Szybko jednak okazuje się, że jakiekolwiek porozumienie w sprawie wspólnej kandydatury na prezydenta jest niemożliwe. Poseł Jędrzej Moraczewski z PPS proponuje, by po 11.00 spotkali się wyłącznie posłowie klubów lewicy i mniejszości narodowych.

O 11.00 klub posłów żydowskich ogłasza, że skoro nie został osobno, zaproszony przez Moraczewskiego, to nie weźmie udziału w spotkaniu lewicy i wystawi dziś własną kandydaturę. Posłowie mniejszości żydowskiej zamierzają zgłosić kandydaturę – jak sami mówią, „demonstracyjną” – prof. Jana Badouin de Courtenay, wybitnego językoznawcy, wolnomyśliciela i pacyfisty. Do koniecznych dla zgłoszenia 50 głosów brakuje posłom żydowskim jednak 6. Poseł Thon rusza do klubu posłów białoruskich, by uzyskać brakujące głosy.

O 11.15 zaczyna się konferencja klubów lewicy. Po półgodzinie chaotycznej dyskusji staje się jasne, że wspólnego kandydata nie będzie. Kluby postanawiają głosować na swoich kandydatów. PPS na zasłużonego działacza socjalistycznego Ignacego Daszyńskiego. Narodowa Partia Robotnicza, podobnie zresztą jak PSL „Piast” – na Stanisława Wojciechowskiego, współzałożyciela PPS, który później z partią socjalistyczną zerwał i poświęcił się organizowaniu spółdzielczości.

PSL „Wyzwolenie” decyduje się głosować na prof. Gabriela Narutowicza.

Urodzony w szlacheckiej rodzinie na Żmudzi (dalekie powinowactwo łączy go z Józefem Piłsudskim), od 20. roku życia przebywał Narutowicz w Szwajcarii. Na politechnice w Zurychu został profesorem inżynierii wodnej. W Szwajcarii, a od 1911 roku także na ziemiach Polski, zaprojektował szereg zapór i elektrowni wodnych. W 1920 roku wrócił do kraju. Rychło został przewodniczącym Państwowej Rady Odbudowy, potem ministrem robót publicznych i w końcu – spraw zagranicznych. Narutowicz słynie z powagi, godności i uczciwości.

Narada stronnictw lewicy i mniejszości kończy się jedynie postanowieniem, że w kolejnych turach głosowań kluby lewicy opowiedzą się solidarnie za tym z kandydatów, który w pierwszej turze uzyska najwięcej głosów.

Na prawicy panuje zamęt nie mniejszy niż na lewicy. Marszałek Sejmu Wojciech Trąmpczyński nieoczekiwanie oświadcza, że rezygnuje z kandydowania, i prosi, by posłowie „bloku narodowego” głosowali na hrabiego Maurycego Zamoyskiego. To zadziwiający zwrot sytuacji. Politycy prawicy powinni przecież rozumieć, że kandydatura wielkiego posiadacza ziemskiego, ordynata zamojskiego hrabiego Zamoyskiego nie ma w Zgromadzeniu Narodowym szans, gdyż jest nie do przyjęcia dla obu partii ludowych. W kuluarach dezorientacja i podniecenie posłów wszystkich klubów sięgają zenitu.

O 12.05 rozlegają się dzwonki wzywające na salę obrad.

Tuż przed wejściem szefowie klubów mniejszości żydowskiej, niemieckiej i białoruskiej zawiadamiają swych posłów, by w pierwszym głosowaniu wpisywali na karty nazwisko prof. Badouin de Courtenay.

O 12.10 marszałek Maciej Rataj ujmuje laskę i ogłasza: „Otwieram posiedzenie Zgromadzenia Narodowego”.

Loże dyplomatyczna i dla publiczności pękają w szwach.

Po wyborze sekretarzy i złożeniu ślubowania przez 4 posłów i 2 senatorów, którzy tego obowiązku dotąd nie dopełnili, marszałek wzywa do składania kandydatur. Do sejmowej trybuny podchodzą przedstawiciele klubów poselskich z kartkami. Po chwili marszałek oficjalnie ogłasza, że kandydatami są Jan Badouin de Courtenay, Ignacy Daszyński, Gabriel Narutowicz, Stanisław Wojciechowski i Maurycy Zamoyski.

Sekretarz poseł Sołtyk odczytuje regulamin głosowania. W tym czasie urzędnicy biura sejmowego ustawiają 2 urny wyborcze na zdobnych kolumnach poniżej trybuny.

O 12.17 sekretarz Sołtyk zaczyna odczytywać imienną listę uprawnionych do głosowania. Pierwszy wrzuca kartę do urny senator Ernest Adam. Głosowanie trwa nieco ponad kwadrans.

Podczas liczenia głosów posłowie i senatorowie szczelnie wypełniają sejmowy bufet i korytarze. W kuluarach krąży plotka, że prawica jednak poufnie dogadała się z „Piastem” i prezydentem będzie hrabia Zamoyski. Korespondent Associated Press nie chce dać się ubiec konkurencji i zagrywa va banque – wysyła do Stanów depeszę, że prezydentem został Zamoyski.

O 14.05 dzwonki wzywają na salę. Sekretarz poseł Sołtyk odczytuje wyniki. Głosowało 541 posłów i senatorów. Głosów nieważnych oddano 4, ważnych – 541. Wymagana bezwzględna większość – 271 głosów. Zamoyski otrzymał 222 głosy; Wojciechowski – 105, Badouin de Courtenay – 103, Narutowicz – 62, Daszyński – 69.

Marszałek Rataj ogłasza, że nikt nie uzyskał wymaganej większości, i zarządza drugie głosowanie.

Socjaliści i posłowie mniejszości narodowych do ostatniej chwili gorączkowo naradzają się na korytarzu. PPS decyduje się przerzucić swe głosy na Wojciechowskiego, mniejszości zaś na Narutowicza.

W drugim głosowaniu hrabia Zamoyski dostaje 228 głosów, Wojciechowski – 152, Narutowicz – 151, Daszyński – 1, Badouin de Courtenay – 10.

Znów nikt nie ma koniecznej większości. Zgodnie z regulaminem Zgromadzenia Narodowego, z gry odpada Ignacy Daszyński.

Trzecie głosowanie kończy się o 16.15. Hrabia Zamoyski znów ma 228 głosów. Wojciechowski – 150, Narutowicz – 158. Najmniej, bo tylko 5 głosów, uzyskuje Badouin de Courtenay i teraz to on odpada.

Czwarte głosowanie kończy się o 17.30. Pół godziny później sekretarz poseł Sołtyk ogłasza, że Zamoyski otrzymał 224 głosy, Narutowicz – 171, zaś Wojciechowski 146. Elektorzy z podnieceniem komentują wyniki głosowania. 4 posłów prawicy musiało przerzucić swe głosy na Narutowicza! Także 4 głosujących wcześniej na Wojciechowskiego teraz poparło Narutowicza.

Marszałek Rataj stwierdza, że wymaganej większości znów nikt nie uzyskał i z kolejnego głosowania odpada Stanisław Wojciechowski.

Piąte, rozstrzygające starcie zaczyna się o 18.30.

PPS decyduje się poprzeć Narutowicza.

Liczenie głosów przedłuża się. Posłowie prawicy skandują: „Wynik! Wynik!”.

Marszałek Rataj wyjaśnia, że głosy już policzono, ale komisja spisuje jeszcze oficjalny protokół. Wreszcie są wyniki: Zamoyski – 227 głosów, Narutowicz – 289.

Posłowie „Piasta” i NPR w tej rundzie w większości głosowali za Narutowiczem, ale wielu z nich oddało białe kartki.

Głos zabiera marszałek Rataj: „Na podstawie tego wyniku głosowania stwierdzam, że bezwzględną większość otrzymał pan Gabriel Narutowicz, i ogłaszam, że pan Gabriel Narutowicz został wybrany prezydentem Rzeczypospolitej”.

Rozlegają się oklaski. Prawa strona sali siedzi nieruchomo.

Na wieść o wyborze Narutowicza tłum sympatyków endecji stojący przed Sejmem skanduje: „Nie chcemy takiego prezydenta! Nie znamy go! Precz z Żydami!”. Ktoś wspina się na podmurówkę i gardłuje nad głowami: „Nie chcemy prezydenta wybranego głosami Żydów, Niemców i innych mniejszości!”.

Przed 21.00 na Krakowskim Przedmieściu i na Nowym Świecie zbiera się demonstracja zwolenników Narodowej Demokracji. Kilka tysięcy ludzi przechodzi pod Sejm i dalej, w Aleje Ujazdowskie, przed mieszkanie idola prawicy gen. Józefa Hallera. Tłum wiwatuje na jego cześć.

Haller nie daje na siebie długo czekać. Zjawia się wśród manifestantów i przemawia: „Rodacy i towarzysze broni! Wy, nie kto inny, swoją piersią bohaterską osłanialiście, jakby twardym murem, granice Rzeczypospolitej, rogatki Warszawy. […] W dniu dzisiejszym Polskę tą, o którą walczyliście, sponiewierano. Odruch wasz jest wskaźnikiem, iż oburzenie narodu, którego jesteście rzecznikiem, rośnie i wzbiera, jak fala”.

Odpowiedzią są chóralne okrzyki: „Precz z Żydami!”, „Precz z prezydentem!”.

Kilkunastu rozhisteryzowanych demonstrantów rzuca się całować dłonie Hallera.

Tłum rośnie z minuty na minutę. Po przemówieniu gen. Hallera demonstracja przechodzi na ul. Zgoda, przed redakcję prawicowej „Gazety Warszawskiej”. Poprzedniego dnia, na pierwszej stronie, w redakcyjnym komentarzu przed wyborem prezydenta „Gazeta” grzmiała o możliwej koalicji lewicy i posłów mniejszości narodowych: „Państwo polskie stoi dziś wobec nowej, niemal jawnej i otwartej próby inwazji żydowskiej”. Teraz do tłumu przemawia redaktor „Gazety” Mieczysław Trajdos. Po nim głos zabiera poseł endecki Antoni Sadzewicz. Narutowicza nazywa on „żydowskim elektem”, a wynik wyborów – potwornością.

W końcu Sadzewicz wzywa tłum do rozejścia się i wznowienia demonstracji nazajutrz, ze zdwojoną siłą.

Inny pochód sympatyków endecji maszeruje w tym czasie przed gmach Ministerstwa Spraw Zagranicznych, w którym do niedawna urzędował Gabriel Narutowicz. Kordon policji zatrzymuje demonstrację.

Policja nie jest jednak w stanie powstrzymać jeszcze jednej endeckiej demonstracji, która dociera pod okna redakcji „Kuriera Porannego”. Prawica oskarża ostatnio „Kurier” o sympatie dla mniejszości narodowych i socjalistów. 5-tysięczny tłum krzyczy: „Precz z Żydami! Precz z żydowskim prezydentem!”. Policja rozprasza tłum. Demonstranci umawiają się na następny dzień.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

8 grudnia 1980 data tragiczna w historii muzyki. Tego dnia 25 letni szaleniec zastrzelił Johna Lennona. W. Kalicki przypomina to wydarzenie:

Mark David Chapman budzi się w nowojorskim hotelu Sheraton. Po śniadaniu niespiesznie rusza w stronę luksusowego budynku mieszkalnego Dakota House przy Siedemdziesitej Drugiej Zachodniej Ulicy, obok Central Parku. Ten stary gmach ma pseudogotycki wystrój i cieszy się pewną sławą: tu Roman Polański kręcił sceny do Dziecka Rosemary, tu mieszkają gwiazdy show-biznesu: Lauren Bacall, Roberta Flack, Gilda Radner, Leonard Bernstein, John Lennon z Yoko Ono. Codziennie przed masywną bramą z kutego żelaza gromadzi się grupka fanów Lennona. Wiedzą, że ich idol zwykle nie odmawia autografów.

Mark Chapman dołącza do kilku osób wyczekujących przed bramą. W ręku trzyma Double Fantasy, najnowszy album wydany przez Lennona wspólnie z Yoko. Carol Miller, która jak co dzień przechodzi właśnie koło nieco mrocznego wejścia do Dakoty, przygląda mu się podejrzliwie. Otyły, podstarzały, na oko 30-letni facet nie wygląda na fana.

Jeszcze bardziej zaniepokoiłaby ją zawartość kieszeni Chapmana. W jednej jest powieść J.D. Salingera Buszujący w zbożu, w drugiej 5-strzałowy rewolwer.

Życiorys Chapmana wprawiłby panią Miller wręcz w panikę. W dzieciństwie Mark był fanatycznym miłośnikiem Beatlesów. Ich fotografiami wykleił ściany pokoju, całymi dniami grywał na gitarze ich piosenki. Trochę eksperymentował z LSD. Wszystko to wprawiało we wściekłość ojca, sierżanta lotnictwa wojskowego, zwolennika jeżyka na głowie i prostych recept na życie. Ale wojskowe metody wychowawcze ojca sierżanta niewiele pomagały.

W wieku 15 lat Chapman znienacka z miłośnika Beatlesów stał się żarliwym wyznawcą Jezusa. Ostrzygł się, założył białą koszulę, czarny krawat, a na piersiach zawiesił duży drewniany krzyż. Nawracał kolegów w szkole. Zasłynął wtedy z nieprzejednanej niechęci do broni palnej. Gdy wylano go po pierwszym semestrze studiów i rzuciła go narzeczona, zapałał uczuciem do broni. Zapisał się na kurs dla ochroniarzy. Trenował tak zapamiętale, że testy strzeleckie zdał z wyróżnieniem. Wtedy wróciła mu fascynacja Beatlesami, a konkretnie: Johnem Lennonem. Zapuścił włosy, znów zaczął zbierać płyty Beatlesów. Ich utworów słuchał niemal bez przerwy. Przeprowadził się na Hawaje i tam ożenił z Japonką. Tak jak Lennon. Pracował w szpitalu jako dozorca i strażnik. Na służbowe tabliczki ze swoim nazwiskiem naklejał taśmę z napisem „John Lennon”.

Od pewnego czasu Chapman zaczytywał się w Buszującym w zbożu J.D. Salingera. Ciągle wracał do monologu bohatera powieści Holdena Caulfielda: „Wyobrażam sobie tych wszystkich malców, bawiących się wśród ogromnych pól zboża… tysiące, tysiące malców i nikogo dorosłego w okolicy – z wyjątkiem mnie. Jeśli oni dokądś pobiegną, nie wiadomo dokąd… trzeba, żebym ich zatrzymał”. Przed kilkoma tygodniami zwrócił się do sądu na Hawajach o zmianę nazwiska z Mark Chapman na Holden Caulfield. Nie udało się. Chapman za 169 dolarów kupił rewolwer i przed 2 dniami przyleciał do Nowego Jorku. Zatrzymał się w domu YMCA, 9 kamienic od Dakota House. 2 dni wystawał przed bramą z innymi fanami Lennona. Wreszcie wczoraj przeprowadził się do Sheratona i zamówił luksusową kolację. Zjadł ją sam.

Mijają godziny, a Lennon nie opuszcza mieszkania. Chapman cierpliwie czeka przed drzwiami Dakoty. Wreszcie o 17.00 pojawiają się Lennon i Yoko Ono. Chapman podchodzi, podsuwa płytę Double Fantasy i pyta:

 – John, możesz podpisać?

 – Jasne – odpowiada Lennon i składa na okładce autograf: „John Lennon 1980”. Obok stoi fan Lennona Paul Goresh i naciska migawkę aparatu fotograficznego.

 – Czy to wszystko? – pyta uprzejmie Lennon.

 – Tak. Dzięki, John – odpowiada Chapman.

Lennon z Ono wsiadają do wynajętej limuzyny. Jadą do studia nagraniowego The Record Plant. Tam z producentem Jackiem Douglasem zabierają się do pracy nad nagraniem piosenki Walking on Thin Ice (Spacerując po cienkim lodzie). W czasie nagrania reporterom z San Francisco udaje się dostać do studia. Lennon nie udziela wywiadów, ale teraz nieoczekiwanie zgadza się na rozmowę. Mówi o synu Seanie i Yoko: „Najważniejszą sprawą w moim życiu jest Sean. Mam obecnie więcej powodów niż dawniej, aby starać się zachować zdrowie i jasność umysłu. Chcę także być z moim najlepszym przyjacielem. A jest nim moja żona. […] Wierzę, że nie przestanę pracować aż do dnia, w którym umrę i zostanę pochowany, a mam nadzieję, że mam przed sobą jeszcze dużo, dużo czasu”.

W bramie Dakoty Mark Chapman chroni się przed przejmującym, zimnym wiatrem. Czyta Buszującego w zbożu.

Nagranie w The Record Plant kończy się o 22.30. Lennonowie mieli jechać na kolację, ale zmieniają zdanie. Wsiadają do limuzyny i jadą prosto do domu. Pod Dakotą są o 22.50. Yoko wysiada pierwsza, John idzie kilka kroków za nią. Gdy wchodzi do bramy, ktoś woła za nim: „Mr. Lennon!”. Odwraca się i dostrzega w mroku mężczyznę z rewolwerem. Chapman trzyma broń oburącz, stoi na lekko ugiętych nogach. Tak jak uczono go na kursie dla ochroniarzy. Wystrzeliwuje wszystkich 5 pocisków. Trafia czterokrotnie. Lennon krzyczy rozpaczliwie: „Zastrzelił mnie!”. Słaniając się na nogach, dochodzi do schodów, pokonuje 6 z nich i pada tuż pod dyżurką strażnika.

Chapman rzuca broń. Strażnik podbiega, kopnięciem odrzuca rewolwer i pyta:

 – Czy wiesz, co zrobiłeś?

 – Właśnie zastrzeliłem Johna Lennona – odpowiada spokojnie Chapman. Składa ręce na podołku i spokojnie czeka na policję. Po chwili wyciąga Buszującego w zbożu i czyta go w świetle lampy.

Yoko trzyma w ramionach rzężącego, plującego krwią Johna. Zdenerwowany portier wzywa policję. Zapomina powiedzieć, kto padł ofiarą zamachu. Policjanci nadjeżdżają dość szybko. Ranny bardzo krwawi, więc nie czekają na karetkę, przenoszą go do swego wozu i układają na tylnym siedzeniu. Pędem ruszają do pobliskiego Szpitala Roosevelta. Lennon jest przytomny. Jeden z policjantów boi się, że straci przytomność, i ciągle zagaduje go. Pyta, czy wie, jak się nazywa. Lennon wydusza z najwyższym trudem: „Yeah”. Tuż przed szpitalem umiera.

Lekarze z Roosevelta to zawodowcy, nie poddają się tak szybko. Ofiara trafia na stół reanimacyjny. Natychmiastowa kroplówka, masaż serca. Ale postrzelony nie ma szans, stracił aż 3 l krwi. Po półgodzinie lekarze rezygnują. Jeden z policjantów przeszukuje kieszenie ubrania zmarłego.

 – Jezu Chryste, to John Lennon! – krzyczy.

Wiadomość o śmierci rozchodzi się natychmiast. Przed północą stacje radiowe na całym świecie przerywają programy i nadają muzykę Beatlesów oraz Johna i Yoko. Nawet Radio Moskwa poświęca mu półtoragodzinną, improwizowaną audycję. W USA w całodobowych sklepach z płytami koło północy zaczyna się szaleńczy ruch – wszyscy kupują płyty Beatlesów. Już godzinę po śmierci Johna przed Dakota House gromadzi się kilka tysięcy nowojorczyków. Płonących świec jest tak wiele, że trudno wejść do budynku.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

7 grudnia 1724 roku miały miejsce w Toruniu makabryczne wydarzenia spowodowane zamieszkami na tle religijnym, nazwane przez historyków „tumultem toruńskim” i oceniane jako zmierzch tolerancji religijnej w Rzeczpospolitej. W. Kalicki opisuje to tak:

Późną nocą w domu toruńskiego poczmistrza Jakuba Rubinkowskiego zjawia się sekretarz burmistrza Torunia Johanna Gottfrieda Roesnera z prośbą o wstawienie się u królewskich komisarzy, by przysłali doń, bez zwłoki, w środku nocy, jakichś księży katolickich, ale nie jezuitów – by mógł zaraz przejść z protestantyzmu na katolicyzm i tym samym ocalić głowę. Rychło w otoczonym przez straże domu burmistrza zjawiają się 2 bernardyni. Roesner oświadcza im jednak, że się rozmyślił.

Idzie już ku końcowi nocy, gdy burmistrz znów wzywa bernardynów, by przejść na katolicyzm. Gdy zakonnicy przybywają i szykują się do obrzędów, Roesner wzdraga się i znów wymawia się od konwersji.

Katowski topór zawisł nad jego głową z powodu tumultu, do jakiego doszło w Toruniu 16 lipca tego roku. Podczas uroczystej procesji katolickiej w święto Matki Boskiej Szkaplerznej uczeń kolegium jezuickiego Stanisław Lisiecki podszedł do grupki ewangelickich uczniów toruńskiego gimnazjum akademickiego i zażądał, by zdjęli czapki i uklękli. Gdy odmówili, strącił im czapki z głów, a jednego z gimnazjalistów uderzył w twarz. Po krótkiej bijatyce Lisiecki pobiegł za procesją, ale po południu, gdy wychodził z kościoła św. Jakuba, znów ujrzał protestantów i rzucił się do bójki. Tłukących się młodzieńców usiłował uspokoić i rozdzielić mieszczanin Dawid Heyder, ewangelik, ale bijatykę, niebezpieczną, bo szlacheccy w większości uczniowie chadzali przy szablach, zakończyła dopiero interwencja zbrojnej straży miejskiej i aresztowanie krewkiego Lisieckiego – na rozkaz burmistrza Roesnera.

Nazajutrz od rana działo się źle. Uczniowie jezuiccy po bezskutecznej interwencji u burmistrza rzucili się na ulicy na przechodzącego Heydera. Straż miejska znów ich powstrzymała i aresztowała kolejnego jezuickiego wychowanka. Studenci kolegium wieczorem porwali z ulicy ewangelickiego ucznia gimnazjum. Rozeźlony tym występkiem Roesner cofnął właśnie wydane polecenie zwolnienia Lisickiego. Tymczasem wieczorem tłum ewangelickich torunian otoczył budynek kolegium. Kamieniami zaatakowali ich katoliccy studenci.

Dopiero gdy straż miejska na rozkaz burmistrza dała 2 salwy z muszkietów w powietrze, zamieszki ustały. Zakładników obu stron rychło uwolniono. Cóż z tego, skoro nocą buchnęła plotka, że w jezuickim kolegium więziony jest jeszcze jeden ewangelicki uczeń. Tłum wzburzonych luteran zdemolował budynek kolegium, zniszczył sprzęty, bibliotekę, sprofanował święte obrazy i kaplicę.

A to już była zbrodnia gardłowa.

Burmistrz Roesner mógł szybkim dochodzeniem i surowym ukaraniem sprawców zamieszek i zniszczeń w budynku kolegium jezuitów kwestię tumultu zamknąć, ale liczył, że sprawa ta, jak wiele wcześniejszych religijnych awantur, w których nie było śmiertelnych ofiar, jakoś rozmyje się w dochodzeniach i procedurach sądowych i w końcu przyschnie. Burmistrz nie docenił jednak siły właśnie wzbierającej w Rzeczypospolitej fali nietolerancji. I nie przewidział, że król August II zechce wykorzystać tumult w polityce wewnętrznej. Plan króla był prosty – w Toruniu karać tak surowo, jak tylko prawo dopuszcza, a przy okazji na sejmie zwyczajnym przepchnąć w cieniu sprawy toruńskiej miłe sobie uchwały.

Sąd asesorski rozpatrywał sprawę toruńskiego tumultu od 26 października do 16 listopada.

Wyrok był nadspodziewanie dla torunian surowy. Na śmierć skazano burmistrza Roesnera i wiceburmistrza Zerneckego. Obaj mieli być ścięci. Za najście cmentarza św. Jana i kolegium jezuitów na śmierć pod toporem skazani zostali mieszczanie Heyder, Mohaupt, Hertel, szewcy Mertz i Wunsch, rzeźnik Karwiese, piernikarz Hafft, iglarz Schulz, cieśla Gutbrod, guzikarz Becker, mularczyk Hans Christoph. 50 uczestników tumultu dostało kary więzienia i publicznej chłosty. Na dobitkę użytkowany przez ewangelików kościół Maryi Panny miał być przekazany franciszkanom, a połowa rajców odtąd miała być koniecznie katolicka.

Nadejścia z Warszawy poczty z wyrokiem tłumy torunian oczekiwały na ulicach do później nocy 18 listopada z pochodniami i latarniami. Nazajutrz dowódca straży miejskiej mjr d’Argellez na rozkaz z Warszawy postawił warty przed domami burmistrza Roesnera i wiceburmistrza Zerneckego; pozostali skazani dawno już siedzieli w miejskich lochach.

Przedwczoraj komisja złożona z 21 przybyłych do Torunia komisarzy, pośród których byli: wojewoda pomorski Działyński, podkomorzy koronny Lubomirski, wojewoda chełmiński Rybiński, stolnik poznański Poniński, raz jeszcze przesłuchała skazanych i utrzymała wyrok sądu asesorskiego, dodając jedynie, że ci, którzy dobrowolnie przejdą na katolicyzm, będą ułaskawieni.

Konwersję wybiera Dawid Heyder, który pierwszego dnia tumultu rozdzielał zwaśnionych uczniów i studentów. Mularczyk Hans Christoph ucieka z więzienia i ukrywa się gdzieś na wsi.

Wczoraj komisarze zawiadomili wiceburmistrza Zerneckego, że jego egzekucja ma być odłożona, na razie do soboty 9 grudnia, bo wstawiło się za nim wielu wpływowych torunian i dworzan królewskich.

O 5.00 nad ranem oddział dragonów podkomorzego koronnego Jerzego Lubomirskiego zatrzymuje się przed schodkami u drzwi domu burmistrza Roesnera. Spieszeni dragoni w obecności dwóch królewskich komisarzy, w tym Lubomirskiego, wyprowadzają Roesnera i wiodą go na wewnętrzny dziedziniec ratuszowy.

Po drodze burmistrz, widząc, że to nie przelewki, głośno oświadcza, że rozmyślał tej nocy o zmianie wiary na katolicką, i prosi, by bez zwłoki przyprowadzono doń bernardynów, których ledwie parę godzin temu ze swego domu odprawił. Tylko zmiana konfesji może go teraz ocalić. Ale komisarze nie chcą już z nim dyskutować, twardo odmawiają wezwania zakonników i każą straży prowadzić skazanego dalej.

Na ratuszowym dziedzińcu, rozświetlonym pochodniami i latarniami, czeka już kat sprowadzony z Płocka. Toruński mistrz nie powinien przecież wykonać wyroku na burmistrzu, który go do pracy najmował.

Mistrz z Płocka wszystko już przygotował.

Jest katowski pień, jest naostrzony topór, jest korytko z piaskiem do zasypania kałuży krwi. Obok, pod murem, czeka trumna. Żołnierze otaczają pień ciasnym czworobokiem. Pomocnik kata szybko rozbiera Roesnera do koszuli, wiąże mu ręce na plecach. Potem zdejmuje perukę i nagina burmistrza do katowskiego pnia. Skazaniec opada na kolana, układa szczękę w stosownym wycięciu. Drewno po nocy jest wilgotne, dreszcz przeszywa ciało burmistrza. Kat unosi masywny topór z szerokim ostrzem. Potężne uderzenie, obrzydliwe mlaśnięcie. Głowa Roesnera spada do koszyka. Kat wraz z pomocnikiem składają bezgłowe ciało do trumny, dokładają do niej głowę.

Burmistrz Roesner ścięty został bladym świtem, tylko w obecności żołnierzy i komisarzy. Uniemożliwienie gawiedzi gapienia się na egzekucję jest wyrazem szacunku komisarzy dla godności burmistrza – tak jak i ich polecenie, by o godzinie 10.00 odnieść trumnę Roesnera do jego domu.

Przed 11.00 jednak ratuszowy dziedziniec pełen jest już gapiów. Żołnierze prowadzą 5 skazańców: Mohaupta, Hertla, Beckera, Mertza i Wunscha. Na ich zwłoki czeka wóz zaprzęgnięty w konie. Kat ścina ich sprawnie. Umierają przy akompaniamencie głośnych komentarzy i okrzyków gawiedzi. Żołnierze wiodą teraz do zalanego krwią pnia katowskiego jeszcze 4 skazańców. Karwiese, Gutbrod, Schulz i Hafft po kolei przed śmiercią muszą położyć na pniu prawe ręce, które kat ucina toporem – to kara za sprofanowanie jezuickiej kaplicy – a dopiero potem położyć swoje głowy na zalane krwią drewno. Kat z pomocnikiem wywożą zwłoki ostatnich 4 ściętych pod miasto. Obok szubienicy miejscy pachołkowie ułożyli zawczasu potężny stos – spalenie zwłok to reszta dodatkowych kar za sprofanowanie kaplicy. Mistrz i pomocnik układają na nim 4 ciała i 4 głowy. Na koniec podpalają drewno.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

4 grudnia 1872 roku odnaleziono na oceanie atlantyckim opuszczony statek. Od tego momentu rozpoczyna się wyjaśnianie największej tajemnicy w historii żeglarstwa. Do dziś nie wiemy, co stało się z załogą „Mary Celeste”. W. Kalicki przypomina tamte wydarzenia:

O godz. 13.30 kpt. David Morehouse, dowodzący płynącą pod amerykańską flagą brygantyną „Dei Gratia”, dostrzega w odległości ok. 6 mil żaglowiec. „Dei Gratia” żegluje przez Atlantyk ze Stanów Zjednoczonych do Gibraltaru. Właśnie znajduje się mniej więcej 370 mil morskich na północ od Azorów i 590 mil na zachód od Gibraltaru. Napotkany żaglowiec to także 2-masztowa brygantyna. Płynie na wschód. Płynie osobliwie: nie dość, że zygzakiem, to jedynie pod 3 żaglami masztu przedniego: 2 kliwrami i marslem. Pozostałe żagle fokmasztu wyglądają na zwinięte albo podarte – podobnie jak wszystkie żagle gaflowe masztu głównego. Po 1,5 godziny z „Dei Gratia” dostrzec można nazwę: „Mary Celeste”. Cóż za traf! To także amerykański statek, a jego kapitanem jest stary przyjaciel dowódcy „Dei Gratia” – Benjamin Spooner Briggs. Jakby nie dość tych przypadków, miesiąc temu, 4 listopada, kpt. Morehouse jadł w Nowym Jorku z kpt. Briggsem kolację. Briggs opowiedział mu wtedy, że za 3 dni wychodzi w morze na „Mary Celeste” z ładunkiem 1701 beczek ze spirytusem, które ma dostarczyć do Genui. Briggs miał więcej do opowiadania o swym statku. Brygantyna ta do niedawna nazywała się „Amazon”. Zbudowana została przed 11 laty na Spencer Island w Nowej Szkocji. To solidny, choć niezbyt wielki statek, o długości 30 m, szerokości 8 m i wyporności 198 t. Na nadmiar szczęścia w żegludze narzekać nie mógł: staranował i zatopił w rejonie Dover jakiś inny mały żaglowiec, a przed 4 laty, u wybrzeży Nowej Szkocji, osiadł na mieliźnie. Pierwszy właściciel sprzedał wówczas „Amazona” za 1700 dolarów, naprawdę za grosze, amerykańskiemu armatorowi, który przebudował go, zmienił nazwę na „Mary Celeste” i odsprzedał z niemałym zyskiem spółce 3 armatorów; jednym z nich był kpt. Briggs. „Mary Celeste” najpierw pływała pod kpt. Rufusem Fowlerem, a przed paroma dniami rządy na niej objął Briggs.

To była dobra zamiana. Wśród marynarzy Nowej Szkocji Briggs cieszył się doskonałą opinią jako doświadczony żeglarz i – co wcale nie było częste – przyzwoity człowiek, który na morzu podwładnych traktował jak ludzi, a nie jak robocze zwierzęta.

Podczas kolacji Briggs opowiedział Morehouse’owi o trasie swego rejsu do Genui, przewidywanym tempie żeglugi, o 7-osobowej załodze. Drugi oficer Albert G. Richardson i trzeci oficer Andrew Gilling okazali się kompetentnymi żeglarzami. Steward Edward Head z Nowego Jorku i 4 marynarzy, Niemców z Wysp Wschodniofryzyjskich, też sprawiało dobre wrażenie. Podczas tego rejsu sprawność załogi miała dla kpt. Briggsa znaczenie szczególne – w podróż do Genui zabierał swoją żonę 30-letnią Sarę i 2-letnią córeczkę Sophię Matildę.

„Dei Gratia” zbliża się do burty „Mary Celeste”. Jednak ani kpt. Morehouse, ani żaden z jego podwładnych nie widzi na jej pokładzie żywej duszy. Nie pomagają nawoływania. Morehouse poleca swojemu drugiemu oficerowi Oliverowi Deveau i trzeciemu oficerowi Johnowi Wrightowi przeprowadzenie rekonesansu na pokładzie „Mary Celeste”. Do szalupy wchodzi z nimi marynarz Johnson. Po przybiciu do burty „Mary Celeste” oficerowie wdrapują się na jej pokład, Johnson zaś zostaje w łodzi.

Na fokmaszcie dostrzegają podarte żagle. Szyba w oknie sterówki jest zbita, kompas uszkodzony. Koło sterowe z wolna kręci się raz w lewo, raz w prawo, ustępując pod naporem zmiennych podmuchów wiatru. I ani śladu załogi. Deveau sprawdza, czy ładownia nie jest zalana. Chlupoce w niej bajoro głębokie na metr, ale statek nie jest zagrożony. Pompy są sprawne. Deveau sprawdza luki. Ten na rufie jest otwarty, podobnie jak świetlik do pomieszczeń kapitana, drugiego oficera i mesy. Największy luk, środkowy, jest nienaruszony, ale drzwiczki prowadzące do kambuza otwarte są na oścież. Luk na dziobie sprawia niepokojące wrażenie. Jego pokrywę nieznana siła wyrwała z zawiasów. Teraz pokrywa leży na pokładzie w odległości metra od luku.

Deveau i Wright opuszczają się przez otwarty świetlik do kajuty kapitana Briggsa. Pomieszczenie zalane jest sięgającą do połowy łydki wodą. Poza tym jednak sprawia dość zwyczajne wrażenie. Na koi kapitana leżą rozbebeszone koce i prześcieradła, w mniejszej koi widać wyraźnie ślad, jaki na pościeli odcisnęło malutkie dziecko. Rzeczy kapitana i meble są na swoich miejscach i nie noszą śladów gwałtownych wydarzeń. Pancerna szkatuła Briggsa nie jest uszkodzona. Oficerowie z „Dei Gratia” rozbijają zamek i znajdują w niej całą sumę powierzoną Briggsowi przez armatora. Deveau szuka dziennika okrętowego. Znajduje go w kabinie drugiego oficera. Ostatniego wpisu dokonano w nim pod datą 24 listopada – 11 dni temu.

Obaj oficerowie znajdują w mesie fisharmonię z otwartą partyturą na pulpicie, pod kanapą zaś maszynę do szycia należącą do żony kpt. Briggsa. Na stole leży złożona na pół mapa morska. Deveau rozkłada ją i zauważa wykreślony kurs „Mary Celeste”. Ostatnią pozycję zaznaczono na mapie pod datą 24 listopada, mniej więcej w odległości 30 mil na zachód od Santa Maria, najbardziej na południowy wschód wysuniętej wyspy archipelagu Azorów. Teraz Deveau zachowuje się bardzo dziwnie: ściera zapisaną kredą na podręcznej tablicy pozycję „Mary Celeste” z następnego dnia, 25 listopada. Nie zauważa przy tym, że na tablicy wyryte są dyskretnie słowa: „Fanny my dear wife. Frances M.R.” (Fanny, moja żono, Frances M.R.). Frances M. Richardson to nazwisko żony drugiego oficera „Mary Celeste” Alberta Richardsona.

Oficerowie przeszukują zakamarki kabin kapitana i oficerów oraz mesy w poszukiwaniu niezbędnych do nawigacji sekstansu i chronometru. Nie znajdują ich jednak. Nie znajdują także ani ksiąg nawigacyjnych, ani dokumentów przewozowych ładunku, czyli 1701 beczek ze spirytusem. Pod koją Briggsa natykają się na jego szablę w pochwie. Nie widać, by niedawno była używana.

W końcu obaj oficerowie „Dei Gratia” wchodzą do pomieszczeń na dziobie. Tam także chlupie woda i także nie ma śladów gwałtownych zdarzeń. Koje marynarzy są porządnie zasłane, nie brakuje ich ekwipunku: ceratowych płaszczy, butów, fajek. W kambuzie Deveau znajduje bardzo duży zapas żywności, który 10 osobom mógłby starczyć nawet na pół roku. Na statku brakuje łodzi ratunkowej oraz pokładowej maskotki – kota.

Deveau i Wright wracają szalupą na pokład „Dei Gratia”. Po krótkiej naradzie z kpt. Morehouse’em Deveau postanawia obsadzić opuszczoną „Mary Celeste” i odprowadzić do Gibraltaru. Zgodnie z prawem morskim, ci, którzy znaleźli i uratowali statek, mogą liczyć na nagrodę w wysokości połowy wartości samego statku i jego ładunku. W wypadku nafaszerowanej beczkami ze spirytusem „Mary Celeste” premia do podziału między załogę „Dei Gratia” powinna być ogromna, rzędu kilkudziesięciu tysięcy dolarów. Morehouse zgadza się i daje mu za pomocników 2 zaufanych marynarzy z „Dei Gratia”: Charlesa Lunda i Augusta Andersona.

Oba statki ruszają w stronę Gibraltaru. Ich szczątkowe załogi rozmyślają o losie załogi i pasażerów „Mary Celeste” i o wysokości nagrody, jaka czeka w Gibraltarze. Nie mają pojęcia, że przed brytyjskim sądem morskim czekają ich posądzenia o wymordowanie 10 ludzi z pokładu „Mary Celeste”, że w końcu dostaną tylko ułamek formalnie przysługującej im nagrody, zaś zniknięcie załogi „Mary Celeste” stanie się największą z mrocznych tajemnic w dziejach żeglugi.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

3 grudnia 1917 roku włoski malarz Amedeo Modigliani wystawił w jednej z Paryskich galerii około 30 obrazów – aktów kobiecych. Miał pecha, gdyż galeria znajdowała się naprzeciwko komisariatu policji, a urzędującemu tam komisarzowi nie spodobał się widok nagich kobiet. Tę kuriozalną sytuację tak opisuje W. Kalicki:

Katalog wernisażu jest skromny, ale intrygujący. Napis na okładce dumnie głosi: „Wystawa malarstwa i rysunków Modiglianiego, od 3 grudnia do 30 grudnia 1917”. Okładkę zdobi rysunek Amedeo Modiglianiego – akt kobiety z głową nieco przechyloną w prawo, okoloną długimi włosami. Dłonie modelki są złożone między piersiami. Między udami wyraźnie widać trójkąt włosów. Przyjaciele malarza rozpoznają w modelce byłą kochankę Amedea, angielską dziennikarkę i pisarkę Beatrice Hastings.

Za cały wstęp do katalogu służy wiersz poety Blaise Cendrarsa:

 „Na portrecie Modiglianiego

wewnętrzny świat

ludzkie serce z

jego 17 poruszeniami

w duchu

i miotanie się

namiętności”.

Wernisaż organizuje Berthe Weill, właścicielka znanej i bardzo prestiżowej galerii sztuki. Wcześniej, w swej poprzedniej, ciasnej galerii przy ulicy Victor Masse, organizowała wystawy tak świetnych malarzy, jak Picasso, Utrillo, Vlaminck, van Dongen, Pascin, Dufy, Othon Friesz, Marquet, Girieud. Z braku miejsca wpadła na pomysł, by obrazy wieszać jak suszącą się bieliznę, na drutach przeciągniętych w poprzek salki. Niska, szczupła Bethe Weill słynie wśród paryskiej bohemy z twardego, czasem bezwzględnego podejścia do handlu sztuką. Kiedyś Picasso podczas wizyty w jej galerii zgubił swój długi hiszpański sztylet navaja, z którym lubił zadawać szyku w kawiarniach. Weill podniosła go niepostrzeżenie. Nazajutrz wręczyła go Othonowi Frieszowi zamiast gotówki za jeden z jego obrazów.

 – Nie jadam drewna. Nie jestem połykaczem noży, nawet jeśli są to hiszpańskie sztylety. Potrzebuję pieniędzy – odpowiedział zimno Friesz.

Weill bez słowa odwróciła się, zakasała spódnicę, wyciągnęła jeden ze schowanych za pończochą banknotów i wręczyła malarzowi.

Jeszcze bardziej niż Friesz potrzebuje pieniędzy Amedeo Modigliani. Piękny jak Bóg, odziany z fantazją i nonszalancką finezją, 33-letni włoski artysta, pochodzący ze statecznej żydowskiej rodziny, jest prawdziwym królem Montmartre’u. To nic, że pije nieustannie, że zabija go gruźlica, że obraża się i awanturuje z byle powodu. Otacza go aura niezwykłej osobowości, artysty oddanego sztuce bez najmniejszych kompromisów, aż do samozatraty. W odróżnieniu od wielu swych kolegów, z Picassem na czele, nie zrobił kariery, ba, nawet trudno mu sprzedać swe obrazy po godziwych cenach. Ciągle brakuje mu pieniędzy na farby i na jedzenie. Głodny Modi – tak zwą go przyjaciele – w Paryżu czasu wojny ratuje się poczęstunkami przyjaciół, czasem talerzem pysznego barszczu za jedyne 50 centymów w taniej jadłodajni prowadzonej przez malarkę Marię Wasiliewą, gdzie nieraz mija się z innymi głodomorami bez grosza: Soutinem, Braque’em, Picassem, Włodzimierzem Leninem, Lwem Trockim.

W sprawach sztuki jest bezkompromisowy. Po zaniechaniu rzeźbiarstwa maluje – wyłącznie portrety i akty. Właśnie u schyłku wojny wreszcie odnajduje swój styl. Deformacje, uproszczenia są pozorne – służą one odkrywaniu tajemnicy modela. Modigliani z pogardą odrzuca życzliwe rady kolegów, by zabrał się za martwe natury i pejzaże; kulturalni mieszczanie takie malarstwo kupują najchętniej.

Zbawieniem dla Amedea jest Leopold Zborowski, młody polski Żyd z Zaleszczyk, który w Paryżu odkrył w sobie żyłkę marszanda. Byłby marszandem świetnie prosperującym, gdyby nie zakochał się w sztuce i w osobowości Modiglianiego. Zbo, jak go nazywają przyjaciele, jest aniołem opiekuńczym Amedea. Choć ze swą żoną Hanką (także zapatrzoną w Modiego) klepie często biedę, wypłaca malarzowi stałą dniówkę, toleruje jego kaprysy, humory i napady wściekłości, za ostatni grosz kupuje mu grappę i koniak, bez których Amedeo nie potrafi malować. Toleruje nawet jego nielojalność. Modi, rzadko, bo rzadko, sprzedaje swoje prace za jego plecami. Niczym niezrażony Zborowski całymi dniami przemierza Paryż z płótnami Modiglianiego pod pachą, narzucając się marszandom, krytykom i kolekcjonerom, znosząc niezliczone upokorzenia.

To Zbo tak długo męczył sceptyczną Berthe Weill, aż zgodziła się urządzić wystawę Modiego.

Wernisaż Modiglianiego jest jednocześnie inauguracją jej nowej galerii przy ulicy Taitbout 50, w IX paryskim arrondissement.

Rozmieszczanie obrazów trwało wczoraj aż do wieczora. Zborowski jeszcze dziś po południu, tuż przed otwarciem galerii, poprawia ustawienie dzieł. Od sukcesu wystawy zależy wszak przyszłość jego przyjaciela. 2 najefektowniejsze kobiece akty Zborowski umieszcza w witrynie galerii.

Wernisaż zaczyna się o zmierzchu. Zjawia się mnóstwo gości. Prócz oficjeli, jak minister kolonii Henri Simon, i przedstawicieli paryskiej socjety w rodzaju Marcela Sembty i pani Aguttes, jest mnóstwo malarzy, poetów i gwiazd paryskiej cyganerii.

Są Blaise Cendrars, Picasso, przyjaciółka Zborowskich i Modiego Lunia Czechowska, jest Moise Kisling,

Jest też chuda, 19-letnia dziewczyna o długiej szyi, zadziwiającej, jasnej karnacji skóry kontrastującej z kasztanowoognistymi długimi włosami. To z ich powodu Jeanne Hebuterne, studentkę malarstwa w Académie Colarossi, przyjaciele Modiego nazywają Orzechem Kokosowym. Amedeo i Orzech są w sobie bez pamięci zakochani.

Parę minut po otwarciu wernisażu na chodniku przed witryną zatrzymuje się przechodzień zaintrygowany wielkim aktem Modiglianiego. Po chwili obok gapia zatrzymują się następni. Gdy uzbierał się ich już spory tłumek, wchodzą nieproszeni do środka – może tu jest więcej golizny? I jest! Poczciwe paryskie mieszczuchy stoją w tłumie artystów i ironicznie komentują akty Modigianiego. Gapie tłoczący się przed witryną są mniej powściągliwi: złośliwym komentarzom towarzyszą wulgarne okrzyki.

Po drugiej stronie ulicy Taitbout znajduje się dzielnicowy komisariat policji. Komisarz Rousselot z niepokojem obserwuje tłum rosnący przed drzwiami nowo otwartej galerii. Wzywa agenta policji w cywilu i poleca mu sprawdzić, co się dzieje po drugiej stronie ulicy. Tajniak najpierw uważnie ogląda akt w witrynie, potem na wernisażu odnajduje w tłumie drobną Berthe Weill w eleganckim angielskim kostiumie i okularach na nosie.

 – Pan komisarz poleca zdjąć z wystawy akt – informuje właścicielkę galerii.

 – Dlaczego? – pyta Berthe.

 – Pan komisarz rozkazuje pani zdjąć ten obraz! – powtarza tajniak podniesionym głosem.

Ba, ale który? Na wystawie jest mnóstwo aktów. Gdy pani Weill wreszcie pojmuje, że chodzi o ten z wystawy, posłusznie ściąga go, przy akompaniamencie śmiechów i żartów zaproszonych na wernisaż artystów.

Agent policji z marsową miną wraca na komisariat.

Tłum przed galerią nie rozchodzi się. Przeciwnie, jest coraz większy. Nowi gapie wysłuchują opowieści o bezeceństwach wiszących w środku i wywrzaskują swoje oburzenie jeszcze głośniej od tych, którzy zdjęty akt Modiglianiego widzieli.

Zgromadzenie cywilów na ulicy, podczas wojny, bez zgody władz, to rzecz niedopuszczalna! Komisarz Rousselot wysyła agenta po raz drugi.

 – Pan komisarz wzywa panią na rozmowę do swego biura – oznajmia pani Weill naburmuszony policjant.

 – Przecież widzi pan, że jestem zajęta. Nie mam czasu – perswaduje Berthe.

Tajniak nalega i w końcu właścicielka galerii wychodzi z nim. Witają ją sprośne, wredne okrzyki tłumu.

Pani Weill z godnością przechodzi na drugą stronę ulicy Taitbout. Liczni z wyzywających ją gapiów wchodzą za nią do komisariatu. Rousselot nie reaguje na ich obecność.

 – Pan mnie wzywał?

 – Tak, i rozkazuję pani, żeby zdjęła wszystkie te plugastwa!

Weill domyśla się, że agent opowiedział Rousselotowi o innych aktach wiszących we wnętrzu galerii.

 – Jest jednak wielu znawców, koneserów, którzy nie podzielają pana opinii. Co pan widzi złego w tych aktach? – próbuje dyskutować.

Komisarz czerwienieje i wybałusza oczy.

 – Te akty mają w-w-w-w-włosy!!! – krztusi się z oburzenia.

Motłoch za plecami Berthe Weill wyzywa ją i wyśmiewa na całe gardło. Rousselot przyjmuje przed tą niewybredną widownią teatralną pozę i z afektowaną godnością wygłasza ostateczną decyzję:

 – A jeżeli mój rozkaz nie zostanie natychmiast wykonany, poślę oddział policji i skonfiskuję wszystkie obrazy.

Zdruzgotana Weill wraca do galerii. Oficjalni goście, z ministrem Simonem na czele, przezornie zdążyli się już ulotnić. Rozeźlona Berthe zamyka galerię, rygluje drzwi, opuszcza żaluzje i ogłasza koniec wystawy. Uwięzieni w środku artyści pomagają zdejmować obrazy ze ścian. Modigliani i jego przyjaciele popijają ostro i dowcipkują na temat aktów w areszcie domowym. Ale paru osobom nie jest do śmiechu. Zborowski liczył, że wystawa będzie sukcesem komercyjnym, który Modiglianiemu pozwoli wreszcie zdobyć należną mu sławę, a im obu przyniesie większe pieniądze, jest załamany. W całym tym zamęcie Berthe sprzedaje tylko 2 rysunki, po 30 franków każdy. Nie mogąc patrzeć na zbolałego Zborowskiego, Weill sama kupuje 5 obrazów olejnych. Uwięzieni w galerii, z powodu godziny policyjnej, artyści piją ostro do białego rana.

Gdy komisarz Rousselot ratuje Paryż przed ohydą aktów z włosami łonowymi, raptem niecałe 140 km od Paryża, pod Cambrai, kończy się niepowodzeniem kolejna brytyjska ofensywa, w której Anglicy po raz pierwszy w historii masowo używają czołgów. Niemiecka grupa armii księcia Rupprechta Bawarskiego kontratakuje i spycha aliantów na zachód. W błotach pod Cambrai ginie w tym tygodniu ponad 20 tys. żołnierzy, Niemcy biorą 9 tys. Jeńców.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

2 grudnia 1789 roku miało miejsce w Warszawie wydarzenie zapamiętane przez historię, jako „Czarna procesja”. Manifestacja ta zapoczątkowała przemiany ustrojowe w Polsce, dzięki którym mieszczanie uzyskali prawa publiczne. W. Kalicki przypomina nam dziś tamtą manifestację:

O 8.00 przed ratusz Starej Warszawy zjeżdżają się powozy delegatów bez mała 200 wolnych miast Rzeczypospolitej. Wszyscy, od stóp do głów, odziani są w czerń. O 9.00 długa kolumna pojazdów powoli rusza w stronę Zamku Królewskiego. Po drodze gromadzą się tłumy plebsu. W stolicy wszyscy już wiedzą, że doszło do rzeczy niesłychanej – mieszczanie domagają się praw! Gawiedź głośno komentuje czarne stroje delegatów. W zamku prowadzą przybyszów do sali mozaikowej z 32 marmurowymi kolumnami. Pochód 200 ubranych na czarno mężczyzn robi wstrząsające wrażenie.

Przybysze karnie ustawiają się w długim szeregu. Na początku, tuż przy drzwiach, którymi ma wejść król, staje z memoriałem w ręku prezydent miasta Stara Warszawa Jan Dekert.

Prezydent stolicy pochodzi z Wielkopolski. Za młodych lat najął się do pracy w sklepie sukiennym Kazimierza Martynkowskiego. Ożenił się z córką pryncypała Różą, zainkasował sowity posag i żywo zabrał się do spekulacji finansowych. Dzięki smykałce do polowań poznał wielu ludzi szlachetnie urodzonych i wpływowych, nabrał towarzyskiej ogłady. Przed 20 z okładem laty do spółki z możnymi partnerami założył kompanię manufaktur wełnianych, potem wziął w dzierżawę monopol tabaczny, dzierżawił warszawski teatr, handlował drewnem, zaopatrywał carskie wojska, kupował i odsprzedawał z intratą majątki ziemskie. Dorobił się kamienicy na Świętojańskiej i pałacu w podwarszawskich Faworach. Nie zapominał przy tym o służbie publicznej. Udzielał się zrazu jako starszy konfraterni kupieckiej. Z czasem obdarzano go coraz poważniejszymi obowiązkami. Przed 5 laty pojechał jako wysłannik warszawskiego mieszczaństwa na sejm grodzieński.

Prezydentem Starej Warszawy 50-letni Dekert jest od lutego tego roku. Od pierwszych dni urzędowania dokładał starań, by uporządkować zrujnowane finanse miasta i powiększyć znikomy zakres praw stanu mieszczańskiego.

Przed kilkoma tygodniami, za radą Hugona Kołłątaja i marszałka Sejmu Stanisława Małachowskiego, zwołał do Warszawy zjazd przedstawicieli wolnych miast Rzeczypospolitej. Odzew zaskoczył pomysłodawców – przybyło 300 delegatów z niemal 200 miast. Przed tygodniem reprezentanci miast podpisali w ratuszu memoriał do króla i stanów.

Stanisław August po wstępnej lekturze zażądał, by usunięto postulaty o powołaniu związku miast oraz o utworzeniu dodatkowej izby sejmowej – miejskiej. Pomysł ten zbytnio kojarzył się ze stanem trzecim francuskich zrewoltowanych Stanów Generalnych.

Wczoraj przed południem, na kolejnej sesji delegatów miast w magistracie Starej Warszawy, Dekert przedstawił poprawiony wedle oczekiwań króla tekst memoriału oraz projekt konstytucji o miastach. Memoriał bardzo się delegatom spodobał. Reprezentanci Kamieńca Podolskiego stwierdzili nawet, iż powinien on uszczęśliwić wszystkie miasta. Odczytanie dokumentów zajęło aż 2 godziny. Podpisywanie ozdobnie wydrukowanych egzemplarzy memoriałów dla króla, dla marszałka koronnego konfederacji sejmowej Stanisława Małachowskiego oraz dla marszałka litewskiego konfederacji sejmowej księcia Kazimierza Sapiehy rozpoczęto po południu, a skończono dopiero późnym wieczorem.

Dekert do późna w nocy omawiał z delegatami miast dzisiejsze wystąpienie. Uzgodniono każdy szczegół, strojów nie pomijając. Delegaci ubrani mają być od stóp do głów na czarno, na znak żałoby z powodu utraty przez miasta dawnych praw.

W memoriale mieszczanie żądają, by miastom przywrócono wszystkie prawa i przywileje, jakimi cieszyły się one przed sejmem unii lubelskiej. Dalej domagają się prawa (które od dawna dane jest szlachcie), by nie mogli być uwięzieni, póki nie zostanie udowodniona im wina. Chcą także móc nabywać, bez żadnych ograniczeń, dobra ziemskie. Dalej – pragną uchylenia konstytucji odbierającej szlachectwo temu, kto podda się prawom miejskim. W końcu żądają także zniesienia ograniczeń w oficerskich awansach mieszczan służących w wojsku i ograniczenia dozoru starostów nad podatkami miast i miejskimi władzami. Ostatnie postulaty dotyczą dopuszczenia przedstawicieli miast do rozmaitych szczebli władz wykonawczych w państwie i – na równych prawach ze szlachtą – do najwyższego sądu ds. miejskich.

Mija kwadrans, pół godziny, a króla nie ma. Wreszcie, po przeszło godzinie zwłoki, Stanisław August zjawia się w sali mozaikowej. Spóźnienie nie jest przypadkowe – król zamierza zrobić wszystko, by zdystansować się od posłania mieszczan.

Dekert przemawia krótko i wręcza memoriał monarsze. Stanisław August przyjmuje dokument i odpowiada: „Wiecie z doświadczenia, że nikt nade mnie bardziej nie życzy wzrostu i pomyślności miastom i mieszczanom. Ale strzeżcie się tych wszystkich wystawień okazałych i zbyt śmiałej elokwencyi w pismach i mowach, bo te wam zawsze bardziej zaszkodzą, niż pomogą. Z uniżonością wyrażajcie prośby i racye. Tą drogą możecie tylko dojść dobrego skutku”.

Król jest zadowolony, że jego przemowy słucha także kilku panów szlachty, obserwujących mieszczańską delegację – za wszelką cenę nie chce dopuścić, by stan szlachecki postrzegał monarchę jako inspiratora buntowniczej akcji mieszczan. Także dlatego przyjmuje reprezentantów wolnych miast, ot tak, od niechcenia, podkreślając, że spotyka się z nimi po drodze do pracowni malarskich.

Stanisław August przechodzi do malarni przez salę mozaikową i łaskawie zezwala delegatom na całowanie swej dłoni.

Dekert zachowuje kamienną twarz. Rozumie królewską grę i prawdę powiedziawszy, nie ma do monarchy żalu.

Delegaci wychodzą z zamku, wsiadają do karet i jadą do marszałka Stanisława Małachowskiego. Marszałek sprzyja aspiracjom stanu mieszczańskiego, wszak to on sam, wraz z Kołłątajem, podsunął Dekertowi myśl zwołania do Warszawy zjazdu delegatów wolnych miast. Małachowski z miejsca woła na służbę, by podawała czekoladę i kawę, ale delegaci w czerni powściągliwie dziękują. Marszałek zapewnia solennie gości, że mogą zawsze liczyć na jego życzliwość i że już nazajutrz, gdy tylko Sejm zakończy obrady nad ustawą o rekrutach, wniesie memoriał miast na forum sejmowe.

Od Stanisława Małachowskiego kolumna powozów udaje się do rezydencji marszałka Kazimierza księcia Sapiehy. Wzdłuż trasy przejazdu gromadzą się wiwatujące tłumy. Warszawski plebs już wie, z czym krąży po mieście 200 delegatów. Marszałek Sapieha przyjmuje mieszczan życzliwie.

Teraz czas na wizytę u kanclerza Jacka Małachowskiego. Dekert wie, że kanclerz bawi w sądach asesorskich, i tam właśnie ruszają delegaci. To trudna wizyta. Kanclerz jest nieprzychylny aspiracjom miast, uważa, że ich narzekania na ucisk i krzywdy są mocno przesadzone. Zjazd delegatów uznaje – po prawdzie i słusznie – za czyn zuchwały, nielegalny i samowolny, bo zwołany za jego plecami, zaś samego Dekerta postrzega jako rewolucjonistę, gdyż poważył się ominąć kanclerza jako zwierzchnika miast i udał się ze skargami bezpośrednio do króla i Sejmu.

Czarna procesja zjawia się w Pałacu Rzeczypospolitej przed obliczem kanclerza, który nieporuszony siedzi przy stoliku i na dzień dobry stwierdza wrogo: „Jam kanclerzem przy tronie, tu sędzią, w domu Małachowskim”.

Dekert wręcza mu memoriał. Jacek Małachowski odpowiada dyplomatycznie: „Kiedy Najjaśniejszy Pan łaskaw jest na miasta i na delegatów z tychże, za cóż kanclerz ma odmawiać Waść Panom swoję łatwość, który to czyni, co Najjaśniejszy Pan pragnie. Upewniam, że będę miastom asystował, jak najmocniej będę mógł”.

Wśród obecnej w Warszawie szlachty błyskawicznie rozchodzą się wieści o treści memoriału. Co prawda, autorzy dyplomatycznie pomieścili w nim wzniosłe przypomnienie zasług stanu szlacheckiego dla ojczyzny i zapewnienie, że nowe prawa miast obrócą się i na pomyślność szlachetnie urodzonych, ale wśród szlachty żądania mieszczan budzą oburzenie i wściekłość. A zwłaszcza przypomnienie rewolucyjnych rozruchów we Francji i podniesionej tam kwestii praw człowieka.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

Zabójstwa zazwyczaj zamykają jakiś rozdział, ale to zabójstwo opisywane przez W. Kalickiego, które miało miejsce 1 grudnia 1934 roku w Petersburgu otworzyło pewną straszną epokę dla Rosji – epokę wielkiego terroru:

Niepozorny mężczyzna koło trzydziestki, ze skórzaną teczką, leciutko utykając, zmierza w stronę klasycystycznego portyku pałacu. W czasach cara pałac nazywał się Smolny i mieściła się tu szkoła dla panien z arystokratycznych domów. W czasie rewolucji zainstalował się tu Lenin ze swym sztabem i stąd kierował zdobyciem władzy przez bolszewików. Teraz, gdy zaprowadzili oni w Rosji nowe porządki, gdy Petersburg przemianowali na Leningrad, dawny Smolny jest siedzibą leningradzkiego sowietu.

Jest późne popołudnie, zapada zmierzch. Wszędzie biało, prószy śnieg. Przed głównym wejściem pusto. O dziwo, nie ma stojącej tam zawsze warty. Mężczyzna bez przeszkód wchodzi do Smolnego. Idzie na 3. piętro, na którym mają biura i gabinety najważniejsi funkcjonariusze leningradzkiej organizacji partii komunistycznej i tutejszego sowietu. Przybysz nie błądzi. Idzie prosto do toalety. Zamyka się i przez okienko obserwuje podjazd. Leonid Wasiliewicz Nikołajew wszystko, co robi, od dawna starannie zaplanował.

Do partii bolszewickiej Nikołajew wstąpił w roku 1920. Po wojnie z Polską dostał pracę w jednej z petersburskich fabryk. Uważał się jednak za stworzonego do wielkich zadań i domagał się od partii zdecydowanie bardziej prestiżowego zajęcia. W końcu otrzymał posadę w administracji, ale niecały rok temu partia skierowała go do pracy fizycznej na kolei. Odmówił i w marcu wyrzucono go z WKP(b) za złamanie dyscypliny partyjnej. W maju legitymację odzyskał. Ale pracy nie. Bezrobotny, sfrustrowany, coraz głośniej narzekał wśród znajomych na znieczulicę partyjnej biurokracji. I coraz częściej dawał do zrozumienia, że zaskorupiałymi bolszewickimi układami wstrząsnąć może tylko zabójstwo eksponowanego działacza partii. O dziwo, nie tylko on tak uważał. Pewien nieznajomy, poznany przez Nikołajewa kilka miesięcy temu, życzliwie wysłuchiwał jego planów i przechwałek, że wkrótce stanie się sławny jak najsłynniejsi zamachowcy w historii, w rodzaju Charlotty Corday. Ba, miły nieznajomy nawet ćwiczył z Nikołajewem pod miastem strzelanie z rewolweru Nagant i życzliwie podsuwał konkretny pomysł zabicia szefa leningradzkiej organizacji partyjnej Siergieja Mironowicza Kirowa, a nie jednego z urzędników komisji kontroli, co najpierw zamierzał uczynić Nikołajew. W sowieckiej rzeczywistości roku 1934 życzliwe wysłuchiwanie planów zabicia jednego z partyjnych liderów przez tajemniczego nieznajomego, wysłuchiwanie, które nie kończy się w lochach NKWD, ale na potajemnym treningu strzelania, to prawdziwy cud. Niejedyny to cud, jaki ostatnio spotkał Nikołajewa. 2 razy usiłował dostać się z nagantem w kieszeni do Smolnego i dwukrotnie aresztowały go straże. Jakiś niezwykły anioł stróż czuwał jednak nad sfrustrowanym zamachowcem. Za każdym razem NKWD szybko go zwalniało.

Dochodzi 16.00. Przed pałacem zatrzymuje się samochód osobowy. Wysiada zeń postawny mężczyzna. Siergiej Mironowicz Kirow, sekretarz komitetu leningradzkiego partii komunistycznej. Komunista zasłużony podczas rewolucji i wojny domowej, bolszewik lojalny wobec generalnego sekretarza partii Stalina, ale pozwalający sobie na niebezpieczny luksus zachowywania własnego zdania. W ciągu ostatnich 3 lat kilkakrotnie sprzeciwił się gensekowi, gdy ten żądał kary śmierci dla opozycyjnych działaczy partyjnych. Co więcej, Kirow niedawno doprowadził do otwartej konfrontacji ze Stalinem, domagając się lepszego wyżywienia dla leningradzkich robotników. A gdy latem tego roku Stalin zaproponował, by Kirow przeniósł się do Moskwy, pod jego bezpośrednią kuratelę, ten odmówił. Od roku w partii mówi się o „linii Kirowa” jako o leciutko liberalniejszej od bezwzględnej linii Stalina. To niebezpieczne, o takich konkurentach Stalin nigdy nie zapomina.

Kirow szybkim krokiem wchodzi do Smolnego. Nie zauważa nienormalnej sytuacji – nie ma żadnego wartownika! Z samochodu Kirowa wysiada także szef jego osobistej ochrony, ale zamiast towarzyszyć sekretarzowi do jego biur na 3. piętrze, zostaje na dole. Dotąd nigdy tak się nie zachowywał.

Kirow wchodzi na 3 piętro, idzie do swego biura, rozmawia ze współpracownikami i z jednym z sekretarzy leningradzkiej organizacji partyjnej, Michaiłem Czudowem. Potem wychodzi. Idzie korytarzem do swego gabinetu. Gdy skręca w lewo, zza rogu wyłania się Nikołajew i z najbliższej odległości strzela z tyłu do Kirowa. Z biura wybiega Czudow i inni urzędnicy. Krwawiący, nieprzytomny Kirow leży na korytarzu. Obok niego Nikołajew. Po strzale zamachowiec zemdlał. Nieprzytomnego Nikołajewa osobiście aresztuje zastępca szefa leningradzkiego NKWD Fiodor Fomin.

Przybiegają lekarze. Szybko robią zastrzyki z adrenaliny, eteru, kamfory, kofeiny. Ale Kirow umiera.

Czudow telefonuje do Moskwy, do Stalina. Nie mija parę godzin, gdy Kreml wydaje nadzwyczajny dekret:

 „I. Władzom śledczym poleca się prowadzić w trybie przyspieszonym sprawy oskarżonych o przygotowanie lub dokonanie aktów terroru.

II. Organom sądowym poleca się nie wstrzymywać wykonywania wyroków śmierci w związku z prośbą przestępców tej kategorii o zastosowanie prawa łaski.

III. […] Poleca się wykonywać wyroki śmierci na przestępcach wymienionej wyżej kategorii natychmiast po wydaniu wyroków”.

Jednocześnie Stalin zapowiada przyjazd do Leningradu na jutro rano.

NKWD znajduje w teczce zamachowca oświadczenia w związku z zamachem. Są adresowane do różnych sowieckich instytucji. Późnym wieczorem enkawudziści przeszukują mieszkanie Nikołajewa. Znajdują dziennik i kolejne dokumenty potwierdzające, że zabójstwo Kirowa było zemstą życiowego nieudacznika. W jednym z pomieszczeń na 3. piętrze Smolnego Fiodor Fomin z własnej inicjatywy przesłuchuje zabójcę. Nikołajew jest zdrowo podpity, wymiotuje, często płacze. Prosi, by znalezione w jego mieszkaniu pieniądze przekazać żonie i matce. W czasie nocnego przesłuchania Nikołajew spostrzega wśród enkawudzistów nieznajomego, z którym ćwiczył strzelanie z naganta i omawiał szczegóły zamachu. Zabójca chciał być sowiecką Charlottą Corday. Nagle pojmuje, że był tylko pionkiem w rękach NKWD.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

30 listopada 1938 roku zabity został Corneliu Zelea Codreanu, przywódca rumuńskiego nacjonalistyczno-faszystowskiego Legionu Michała Archanioła i Żelaznej Gwardii. Śmierć poniósł, wraz z kilkunastoma towarzyszami, z rąk rumuńskich żandarmów. W. Kalicki tak oto opisuje to, dokonane w iście mafijnym stylu, morderstwo:

Ok. 21.00 przed bramą więzienia w Ramnicu Sarat, niewielkim miasteczku na wschodnich stokach Karpat Mołdawskich w Rumunii, zatrzymuje się ciężarówka z paką pokrytą brezentową plandeką. Za kierownicą siedzi oficer policji mjr Dinulescu. Szef policji Królestwa Rumunii gen. lejtn. Ioan Bengliu uprzedził naczelnika więzienia o jego przyjeździe i strażnicy bez formalności otwierają bramę. Mjr Dinulescu idzie prosto do gabinetu naczelnika. Przedstawia mu listę więźniów przeznaczonych do przewiezienia do więzienia w Jilavie, tuż na południe od Bukaresztu. Strażnicy po kolei wyprowadzają aresztantów z cel, skuwają im ręce kajdankami i prowadzą na dziedziniec, do ciężarówki.

Nicolae Constantinescu, Ion Caranica i Doru Belimace odbywają bezterminową karę więzienia za udział w zabójstwie premiera Rumunii Iona Gheorge Ducy.

Ion Caratanase, Iosif Bozanatan, Stefan Curca, Ion Pele, Ion State, Ion Atanasiu, Gavrila Bogdan i Radu Vlad także zostali skazani na bezterminowe więzienie, ale za udział w spektakularnym zabójstwie byłego działacza rumuńskiej faszyzującej Żelaznej Gwardii Mihaila Stelescu. Stefan Georgescu i Ion Trandafir za udział w tej samej zbrodni zostali skazani na 10 lat twierdzy.

Wszyscy są młodzi, to 20- i ledwo 30-latkowie. Wszyscy są członkami Żelaznej Gwardii.

Ostatnim z 14 wywożonych więźniów jest Corneliu Zelea Codreanu, charyzmatyczny przywódca Żelaznej Gwardii.

Codreanu, fanatyczny nacjonalista rumuński, urodził się w 1899 roku jako najstarszy syn w rodzinie polsko-niemieckiej. Jego dziadek po mieczu nazywał się Mikołaj Zieliński, nazwiska Zieliński używał też, do czasu ślubu z pochodzącą z Bawarii panną Braun, ojciec wywożonego właśnie z więzienia Corneliu; człon Zelea w jego nazwisku to pozostałość po polskim Zielińskim.

Nastoletni licealista Corneliu czuł się Rumunem z krwi i kości; pod koniec I wojny światowej ogarnęła go, jak wielu jego rówieśników, patriotyczna gorączka. W wieku 17 lat ukończył kurs podoficerski i wkrótce potem założył swą pierwszą patriotyczną konspirację. Wespół z innymi uczniami zbierał na pobojowiskach wojny światowej broń, uczył swych nastoletnich podwładnych strzelania i czekał na następną wojnę – z sowiecką Rosją o Bukowinę, zdobytą w listopadzie 1918 roku przez rumuńską armię na Rosjanach. Sowieci jednak nie uderzyli i Codreanu musiał znaleźć innego wroga prawdziwych Rumunów. Znalazł go w komunistach i w Żydach.

Na początku lat 20. w szeregach prawicowych bojówek zwalczał organizowane przez komunistów strajki (wsławił się porwaniem z kompanami lokomotywy na stacji w Nikolinie i staranowaniem nią bramy fabryki okupowanej przez strajkujących). Jako student prawa wraz z jednym towarzyszy zablokował drzwi do uniwersytetu w Jassach w proteście przeciw wycofaniu uroczystości religijnych z uczelni. Ciężko pobity przez liberalnych studentów, doprowadził jednak do przywrócenia mszy na otwarciu roku akademickiego.

Podczas podróży do Niemiec na początku lat 30. młody prawicowy radykał Codreanu poznał rzemieślnika szyjącego dla ruchu niejakiego Adolfa Hitlera opaski ze swastykami. Zapamiętał ten symbol i potem wprowadził go także na swoje sztandary.

Po powrocie do Rumunii Codreanu wspomagał prawicowego ideologa prof. Cuzę w zakładaniu Ligi Narodowo-Chrześcijańskiej, w której szybko stał się czołowym działaczem (jej członkiem był też ojciec Corneliu). Antysemickie awantury i zajścia z policją Codreanu zakończył z wielkim hukiem: broniąc w sądzie w Jassach prawicowego studenta, wyciągnął z kieszeni rewolwer i zastrzelił znienawidzonego przez siebie prefekta policji Manciu, ciężko zranił 2 kolejnych policjantów, komisarza oraz inspektora, i z rewolwerem przyłożonym do skroni zakładnika uciekł i ukrył się w domu swych sympatyków.

Aresztowany, postawiony wraz z kilkoma kompanami z Ligi przed sądem, został… uniewinniony. Za Codreanu wstawili się rektorzy rumuńskich uczelni, którzy w liście otwartym oskarżyli zastrzelonego prefekta o łamanie prawa.

W roku 1927 Corneliu założył Legion Archanioła Michała, organizację, która miała wychować nowego, prawdziwego Rumuna, odrodzić duchowo naród rumuński. Wrogami niezmiennie pozostawali Żydzi i demokracja. Codreanu roił sobie, że buduje system polityczny całkiem odmienny od dyktatury faszystowskiej we Włoszech i od narodowego socjalizmu Hitlera – on nie będzie narzucającym swą wolę dyktatorem, gdyż posiada intuicję zdolną odczytywać prawdziwą wolę narodu. Legioniści Archanioła Michała odziewali się w ludowe długie białe koszule, białe portki i haftowane serdaki, manifestowali, organizowali marsze, ale nie mieli żadnego znaczenia na politycznej mapie kraju. W 1930 roku Codreanu założył Garda de Fier, Żelazną Gwardię, paramilitarne ramię Legionu Archanioła Michała. Uniformem Gwardii stała się zielona koszula, pas z koalicyjką, buty oficerki, symbolem zaś – podpatrzona w Berlinie swastyka, później zastąpiona potrójnym krzyżem na zielonym tle.

W latach 30. liczący kilka tysięcy zwolenników ruch Codreanu ciągle jeszcze był tylko częścią politycznego folkloru. Zdesperowany lider z mizernym powodzeniem próbował sił w wyborach parlamentarnych – wpadł na pomysł, że najlepszym motorem kampanii będzie jego nazwisko, i zarejestrował partię Ugrupowanie Corneliu Z. Codreanu, ale nie weszła ona do parlamentu. Kolejne rządy rumuńskie, niezależnie od politycznej orientacji, brutalnie trzymały w narożniku ruch Codreanu, już to delegalizując Gwardię i Legion, już to nękając ich aktywistów aresztowaniami i procesami.

Odpowiedzią był terror. W 1934 roku 3 członków Żelaznej Gwardii zastrzeliło premiera Iona Ducę przygotowującego ostateczną rozprawę z ruchem Codreanu (a teraz 3 zamachowców żandarmi prowadzą na więzienny dziedziniec).

Gdy Mihail Stelescu, prawa ręka Codreanu w rumuńskim parlamencie, oskarżył założyciela Legionu i Gwardii o pyszałkowatość, sprzeniewierzanie funduszy i wydanie rozkazu zamordowania premiera Ducy, gwardziści wykonali na nim iście mafijną egzekucję. 8 morderców, których teraz żandarmi sprowadzają skutych po schodach więzienia w Ramnicu Sarat, weszło do szpitala, w którym leżał Stelescu, wpakowało weń 120 pocisków rewolwerowych, a następnie rozrąbało siekierami jego ciało.

Przed 4 laty wreszcie zła karta odwróciła się. Administracja rządowa przestała prześladować ruch Codreanu, z każdym miesiącem jego szeregi rosły o tysiące członków (zaraz po procesie zabójców premiera Ducy do Żelaznej Gwardii zapisał się cały skład sędziowski, z generałem służby czynnej na czele).

Za tym nagłym powodzeniem ruchu Codreanu stał król Karol II, który z szatańską przebiegłością dążył do pochwycenia władzy absolutnej i prawicowych ekstremistów postanowił użyć do zdemolowania sceny politycznej kraju.

Corneliu Codreanu, zajęty utrzymywaniem spoistości błyskawicznie rozrastającej się Gwardii, utrzymaniem bezpiecznego dystansu do faszyzmu Mussoliniego i nazizmu Hitlera, w końcu też ideologicznymi dziwactwami, w rodzaju kampanii zbierania złomu, organizowania sprzedaży płodów rolnych taniej niż u kupców żydowskich czy wręcz otwierania knajp z prawdziwie narodowym, rumuńskim jedzeniem, nie przejrzał gry króla. Odrzucił propozycję dworu sformowania rządu w oparciu o kadry Legionu Michała Archanioła. Co więcej, otwarcie rzucił monarsze rękawicę, postponując go osobiście oraz jego wpływową kochankę panią Elenę Lupescu.

Codreanu był pewien, że jego czas właśnie nadchodzi. Przebudzenie było bolesne.

Najpierw, rok temu, jego ruch nieoczekiwanie, z kretesem przegrał wybory parlamentarne.

Przed 7 miesiącami Codreanu został aresztowany pod pretekstem obrazy urzędującego ministra. To był tylko wstęp – po niechlujnym, stronniczym procesie (choć akurat uczciwie przeprowadzony proces musiałby skończyć się ciężkim wyrokiem dla lidera Żelaznej Gwardii) sąd wojskowy skazał go na 10 lat więzienia. Aresztowano także niemal 300 czołowych działaczy Legionu i Gwardii.

A przed tygodniem król Karol II spotkał się w Berchtesgaden z Hitlerem, który niezbyt zręcznie interweniował w sprawie uwolnienia Codreanu.

Rozjuszony rumuński monarcha natychmiast polecił ministrowi spraw wewnętrznych Armandowi Calinescu zlikwidować Codreanu, a na dokładkę gwardzistów winnych 2 najbardziej spektakularnych morderstw politycznych. Minister zlecił zabójstwo gen. Bengliu, ten zaś wyznaczył do przeprowadzenia likwidacji zaufanego oficera od brudnej roboty mjr. Dinulescu.

Major miał raptem kilka godzin na zaplanowanie zbiorowego zabójstwa. W policyjnej ciężarówce polecił zamocować 2 długie ławy z desek wzdłuż paki, tak by między ławami a burtami zostało trochę miejsca. Do akcji wybrał 15 zaufanych żandarmów.

Na dziedzińcu skuci więźniowie pakowani są do ciężarówki i sadzani na ławkach, plecami do burt. Za każdym z nich staje żandarm, który natychmiast zakłada na szyję każdego więźnia pętlę z cienkiego stalowego drutu. Kierowana przez mjr. Dinulescu ciężarówka wyjeżdża z więzienia i rusza w stronę Ploeszti. Droga jest marna, ciężarówka jedzie powoli. Z Ploeszti wyjeżdża na szosę do Bukaresztu, szumnie zwaną autostradą, już po północy. Gdy przejeżdża przez las, mjr Dinulescu świeci przez okienko w tyle kabiny latarką. Na ten znak każdy z żandarmów zaciąga drucianą pętlę. Po paru minutach agonii na dnie paki leży 14 trupów. Dinulescu zatrzymuje ciężarówkę. Żandarmi kolejno wynoszą zwłoki i na poboczu strzelają im w plecy. Oficjalna wersja, którą dziś rano ma podać agencja Rador, to napaść bandy terrorystów Żelaznej Gwardii na transport jeńców, ich ucieczka i w końcu zastrzelenie – wszystkich, co do jednego – podczas ucieczki.

Jeszcze przed świtem ciężarówka z zabitymi zajeżdża do więzienia fortecznego Predeal, gdzie żandarmi zrzucają zwłoki do uprzednio przygotowanego dołu i zasypują go. W ciągu dnia zwierzchnicy mjr. Dinulescu dochodzą do wniosku, że ciała trzeba ukryć gdzie indziej. Ci sami żandarmi, którzy udusili więźniów, wykopują ich zwłoki, przewożą do więzienia w Jilavie. Tam polewają je kwasem, wrzucają do głębokiego dołu, zalewają grubą warstwą betonu i zasypują ziemią.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

27 listopada 1942 roku w Tulonie, we Francji nastąpiło samozatopienie floty francuskiej, aby zapobiec przejęciu jej przez Niemców. To jedno z bardziej spektakularnych wydarzeń II wojny światowej opisuje nam dziś W. Kalicki:

Żandarm pełniący nocną wartę przed koszarami policji nieopodal skrzyżowania szos Marsylia–Tulon i Meounes–La Ciotat słyszy wyraźnie zbliżające się, potężne dudnienie silników. Jest 1.45. Ki diabeł? W ciemnościach nie jest w stanie niczego dostrzec, ale po chwili obok ryku silników wyraźnie rozpoznaje chrzęst gąsienic. To czołgi. Ale kadłubowe państwo Vichy, powstałe po kapitulacji Francji w czerwcu 1940 roku, którego żandarm jest funkcjonariuszem, nie dysponuje oddziałami pancernymi. To mogą być tylko Niemcy! Po chwili samotny wartownik nie ma wątpliwości – kolumna czołgów zmierza do miejscowości Le Beausset. A niecałą godzinę drogi dalej leży Tulon, główna baza francuskiej marynarki wojennej. Żandarm telefonuje do dyżurnego w koszarach i zawiadamia go, że szosą na Tulon jadą niemieckie czołgi. Dyżurny usiłuje zaalarmować prefekturę w Tulonie, ale centrala telefoniczna odpowiada, że ktoś przerwał linie telefoniczne. Przed koszarami zatrzymują się motocykle bez świateł, wyskakują z nich niemieccy żołnierze. Aresztują vichystowskich żandarmów.

Teraz niemieccy motocykliści pędzą do miasteczka Le Beausset. Zanim francuscy policjanci orientują się, co się dzieje, Niemcy przecinają kable telefoniczne na ścianie posterunku policji. Gdy czołgi przejeżdżają przez Le Beausset, w Tulonie nikt nie ma pojęcia o zbliżającym się niebezpieczeństwie.

O 3.30 w nocy pancerna kolumna dociera w pobliże miejscowości Ollioules. Stąd do tulońskiego portu jest już tylko 5 km. Tu czołgi rozdzielają się na 3 grupy, które mają jednocześnie zająć wybrzeże portu wojennego i baterię ciężkich dział w miejscowości St. Mandrier, panującą nad wyjściem z tulońskiego portu.

Od wschodu tymczasem pędzi w stronę Tulonu inna grupa niemieckich czołgów. Ich zadaniem jest opanowanie fortu Lamalque, którego działa także kontrolują wejście do portu. O 4.45 niemieccy grenadierzy pancerni zeskakują z czołgów pod bramą fortu. Zaskoczona, sterroryzowana warta otwiera bramę. Niemcy zajmują umocnienia, aresztują żołnierzy i oficerów. Korzystając z chwili nieuwagi napastników, którzy wychodzą do sąsiedniego pomieszczenia, zerwany z łóżka w bieliźnie kontradm. Robin podnosi słuchawkę telefonu. Z ulgą stwierdza, że łączność z portem nie jest przerwana. Żąda połączenia z szefem sztabu kontradm. Dornonem.

 – Tu Robin. Niemcy zajęli fort. Zaalarmuj jednostki floty – mówi szybko.

Chwilę później, gdy pospiesznie wkłada mundur, terkoce jego telefon. To adm. de Laborde, dowódca francuskiej floty, znajdujący się na pokładzie okrętu liniowego „Strasbourg”. Kontradm. Robin melduje, że Niemcy jego zdaniem chcą przechwycić okręty w porcie. W połowie zdania w słuchawce rozlega się trzask i zapada cisza. Niemieccy saperzy przecinają kable łączące fort z miastem.

Ale adm. de Laborde już wie, co się święci. O 5.20 od strony basenów, w których zacumowane są okręty podwodne, dobiega kanonada broni maszynowej. Admirał poleca nadać rozkaz: „Natychmiast zatapiać okręty!”. Pancernik „Strasbourg” rozbłyskuje migocącymi reflektorami sygnałowymi jak choinka. Od burty odbijają motorówki z łącznikami wiozącymi rozkazy.

Po klęsce Francji i powołaniu kadłubowego, zależnego od III Rzeszy państwa francuskiego kierowanego przez marsz. Philippe’a Pétaina ze stolicą w uzdrowisku Vichy potężna francuska flota wojenna, czwarta flota świata, opuściła Francję. Część okrętów trafiła do Wielkiej Brytanii, większość – do portów francuskiej Afryki Północnej. Ta potężna siła, podporządkowana Vichy i formalnie neutralna, nęciła Hitlera i Churchilla. W brytyjskim premierze dodatkowo budziła obsesyjny lęk – gdyby francuska flota wpadła w ręce Niemców, Wielka Brytania byłaby zagrożona. Przed rokiem Anglicy z zaskoczenia zajęli francuskie okręty stacjonujące w ich portach, zaś brytyjska flota znienacka ostrzelała okręty niedawnych sojuszników w afrykańskich portach. Po tej masakrze sprawne okręty francuskie przepłynęły do Tulonu.

Przed z tygodniami Anglicy i Amerykanie wysadzili desanty we francuskiej Afryce Północnej, wiernej Vichy. Hitler odpowiedział 10 dni temu zerwaniem rozejmu zawartego z Pétainem – Wehrmacht wkroczył do francuskiej Tunezji i zajął nieokupowaną dotychczas Prowansję. Ale w obawie, by nie wypłoszyć francuskiej floty z tulońskiej bazy, niemieckie czołgi zatrzymały się kilkadziesiąt kilometrów przed Tulonem. Hitler obłudnie zapewnił kolaboracyjny rząd w Vichy, że w żadnym wypadku Niemcy nie wkroczą do portu, Wehrmachtowi zaś wydał rozkaz do operacji zajęcia Tulonu. Dowódca francuskiej floty adm. de Laborde, zamiast wyjść w morze, obietnice Hitlera wziął za dobrą monetę, pozostał w porcie, kazał wygasić kotły i nawet nie zarządził wzmożonych środków bezpieczeństwa.

Strzelanina w rejonie bramy do portu alarmuje załogi okrętów podwodnych. Przed kilkoma dniami dowódca dywizjonu podwodników zawarł tajne porozumienie z dowódcami poszczególnych jednostek: jeśli Niemcy zaatakują, wszyscy odmówią wykonania rozkazu adm. de Laborde o samozatopieniu i spróbują wyrwać się z portu na pełne morze. Żaden z wyższych oficerów francuskiej marynarki o tym sekretnym pakcie nie ma pojęcia. Młodzi oficerowie uważają, że ich miejsce jest raczej u boku znienawidzonych przez dowództwo marynarki Vichy Anglików. Na każdym z sześciu okrętów podwodnych marynarze rzucają się do cum. Jako pierwszy odbija „Venus” dowodzony przez kpt. Crescenta. Powoli nabiera prędkości. Wyjście z basenu zagrodzone jest jednak siecią z solidnych stalowych lin. „Venus” taranuje sieć. Bezskutecznie. Lina okręca śrubę. Okręt cofa się i szczęśliwie wyplątuje się z pułapki. Teraz w sieć uderza idąca jako druga, dwukrotnie większa od „Venus” „Casabianka”. Przeraźliwy trzask lin trących o kadłub i sieć pęka z hukiem. W wyrwaną dziurę wpływa teraz „Venus”, za nią kolejne 2 okręty podwodne. Ostatni wychodzi „Glorieux”. Z kłopotami. Z brzegiem łączą go przewody sprężonego powietrza i kable elektryczne do doładowywania akumulatorów. Dowódca kmdr Meynier każe odpływać i zerwać przewody. Gdy okręt powoli wykonuje przy nabrzeżu zwrot, na keję wpadają niemieccy grenadierzy. Widząc, że zdobycz wymyka się im z rąk, z odległości kilkunastu metrów otwierają ogień do krzątających się po pokładzie marynarzy. Kmdr Meynier reaguje jak szeryf z westernu: wyrywa pistolet z kabury i strzela z wolnej ręki do napastników. „Glorieux” wpływa w wyrwę w sieci i dogania resztę okrętów. Ale to nie koniec kłopotów. Nad portem pojawiają się niemieckie samoloty i zrzucają flary. Robi się jasno jak w dzień. Okręty zwalniają przed ostatnią przegrodą oddzielającą je od pełnego morza – kolejną stalową siecią. Ta jest tak potężna, że okręty podwodne nie mają cienia szansy na rozerwanie jej taranem. Dowódca „Casabianki” woła do szypra holownika, który zwija i rozwija sieć, by otworzył drogę. Szyper nie zgadza się – nie ma rozkazu z dowództwa portu. Nie przekonują go argumenty, że dowództwo jest już aresztowane przez Niemców. Dopiero gdy nad okręty nadlatuje bombowiec nurkujący Ju 87 Stuka i zrzuca bombę, która wybucha tuż za rufą „Casabianki”, holownik rusza. Okręty podwodne już są na wielkiej redzie, tu jest już na tyle głęboko, że będą mogły się zanurzyć. I wtedy nadlatuje druga fala stukasów. Jedna z bomb uderza w „Venus”. Na szczęście nie wybucha, ale i tak przedziurawiony okręt szybko nabiera wody. Załoga opuszcza pokład. Pozostałe 4 okręty podwodne wreszcie zanurzają się w bezpieczną toń zatoki.

Nad wyjście z portu nadlatuje kolejna fala niemieckich bombowców. Spod ich kadłubów odrywają się białe spadochrony. To miny magnetyczne. Port jest zablokowany, nie ucieknie już zeń żadna jednostka.

Czołgi rozjeżdżają się po wybrzeżach skomplikowanej sieci basenów portowych. Niemieccy oficerowie usiłują czym prędzej dostać się na pokłady okrętów i zapobiec ich zniszczeniu. Ale Francuzi, którzy nie mają dość ducha, by walczyć z Niemcami, nie mają też zamiaru oddawać im swej oceanicznej floty. Marynarze zatrzaskują włazy, by napastnicy nie mogli im przeszkodzić w dziele zniszczenia. Rozpalają kotły – zalane wodą, ulegną rozerwaniu. Rozlewają w pomieszczeniach ropę i podpalają ją, zakładają ładunki wybuchowe w lufach dział i magazynach amunicji. Zewsząd rozlegają się potężne eksplozje, słupy ognia i dymu biją w niebo. Potężny, nowoczesny pancernik „Strasbourg”, 3 ciężkie krążowniki, 2 lekkie, 10 potężnie uzbrojonych, najszybszych na świecie wielkich niszczycieli, okręty podwodne, mniejsze niszczyciele idą na dno. W porcie jest płytko, woda nawet nie zalewa pokładów większych jednostek, ale to już tylko wraki. Podobnie jak płonący w suchym doku pancernik „Dunquerque”. W ciągu godziny Francja przestaje być mocarstwem morskim.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.

26 listopada 1796 roku rosyjski car Paweł I Romanow uwolnił bardzo cennego dla Rosji więźnia – Tadeusza Kościuszkę. Oto opis wydarzenia w ujęciu W. Kalickiego:

Z petersburskiego Pałacu Zimowego w otoczeniu eskorty wyjeżdża kawalkada carskich powozów i kieruje się do Pałacu Marmurowego Grzegorza Orłowa. Przed pałacem czeka już służba – przybywa przecież nowy samodzierżca Rosji car Paweł I. Zaledwie przed 10 dniami jego matka caryca Katarzyna II na wieść o zerwaniu małżeństwa jej wnuczki Aleksandry z królem szwedzkim doznała udaru mózgu. Konała przez 36 godzin. Katarzyna II nie cierpiała Pawła – z wzajemnością zresztą. Niedawno spisała dekret odbierający mu prawo dziedziczenia tronu na rzecz jego syna a ulubionego wnuka carycy – Aleksandra. Planowała ogłoszenie dekretu w Nowy Rok, ale wcześniej powaliła ją apopleksja.

Otoczenie Katarzyny II, wiedząc o jej niechęci do syna, długo nie powiadamiało go o fatalnym stanie matki. Paweł zjawił się w ostatniej chwili przed jej śmiercią i 2 godziny po zgonie przyjął wiernopoddańczą przysięgę dworzan w pałacowej cerkwi. W wieku 42 lat został samodzierżcą. I od razu zaczął zmieniać ustalony przez Katarzynę ład w imperium. Jedną z podstawowych zmian, które zaplanował, jest zwrot w stosunku do Polaków.

Paweł I nie ma zamiaru restytuować Polski w przedzaborowych granicach, choćby i pod rosyjską dominacją – oznaczałoby to wojnę z Prusami i Austrią, a wojen chce uniknąć. Za to zamierza całkowicie zmienić stosunek do Polaków żyjących w granicach imperium, do tej pory gnębionych przez Katarzynę II.

Paweł jest polonofilem. Ciągle pamięta, jak wiele życzliwości doświadczył w Rzeczypospolitej, gdy w młodości anonimowo, jako hrabia du Nord, podróżował przez polskie ziemie. Co ważniejsze jednak, car jest przekonany, że w istocie jego ojcem nie był obalony z tronu i uwięziony przez Katarzynę II jej mąż car Piotr III, lecz jeden z kochanków carycy – polski król Stanisław August. Słusznie czy nie, Paweł I czuje się półkrwi Polakiem.

Od lat otacza się Polakami.

Pierwszą jego decyzją po przejęciu władzy było wezwanie lekarza dr. Rogersona, który opiekuje się więźniem stanu Tadeuszem Kościuszką.

Po klęsce pod Maciejowicami w październiku 1794 roku ciężko ranny Naczelnik został wzięty do niewoli przez żołnierzy gen. Fersena. Osadzony został w Twierdzy Pietropawłowskiej. Ponieważ jego stan zdrowia budził obawy, Katarzyna II zezwoliła mu zamieszkać w dwóch pokojach w mieszkaniu komendanta twierdzy, a do posługi wolno mu było zatrzymać lokaja i kucharza. Opłacić ich musiał już sam.

Zaraz po osadzeniu w twierdzy carski prokurator rozpoczął śledztwo w sprawie polskiej insurekcji. Schorowany Kościuszko z najwyższym napięciem intelektu i woli unikał pułapek zastawianych przez przesłuchującego, który chciał uzyskać od więźnia zeznania obciążające uczestników insurekcji. Po zakończeniu śledztwa Kościuszko wpadł w głęboką depresję. Od początku uwięzienia dręczyły go silne bóle głowy. Symulując przez dłuższy czas bezwład zranionej nogi, rzeczywiście nabawił się poważnych trudności z chodzeniem. Podjął nawet próbę samobójstwa – usiłował stopniowo zagłodzić się na śmierć.

Przeżył, gdyż był potrzebny Katarzynie II. Caryca wysłała do Kościuszki, pochodzącego z Anglii, lejbmedyka dworu Iwana Samojłowicza Rogersona. Dr Rogerson zdiagnozował u chorego skręcenie się z głodu lub skurczenie się jelit i zaaplikował skuteczną kurację. Kościuszko od razu polubił lejbmedyka i szybko się z nim zaprzyjaźnił. Pod wpływem alarmujących raportów dr. Rogersona caryca przeniosła Kościuszkę z twierdzy do wygodniejszego domu Sztegelmana, a potem do pomieszczeń w Pałacu Marmurowym. Więzień zatrzymał swą służbę – czarnoskórego kamerdynera Jeana Lapierre’a i francuskiego kucharza. Kościuszko nie wie tylko, że obaj donoszą o każdym jego kroku carskim urzędnikom.

Dr Rogerson, wezwany przez Pawła I, złożył carowi sprawozdanie o stanie zdrowia Kościuszki. Car napomknął, że rychło zamierza odwiedzić polskiego więźnia. Lekarz uprzedził Kościuszkę.

Jakoż i car wkracza na czele świty do Pałacu Marmurowego. Jest niewysoki, dość krępy. Niesamowite wrażenie czyni jego nieproporcjonalnie wielka, okolona blond lokami głowa. Szeroko rozstawione oczy i mały zadarty nos sprawiają, że głowa cara wydaje się nawet większa, niż jest w rzeczywistości. Gdy wchodzi do komnaty zajmowanej przez Kościuszkę, uśmiecha się szeroko. Za monarchą do pokoju wkracza tłum dworzan. Wśród nich jest syn Pawła I carewicz Aleksander. Mimo że uprzedzony, na widok cara Kościuszko doznaje tak silnego wzruszenia, że nie jest w stanie wykrztusić ani słowa. Milcząc siedzi przy stole.

 – Przyszedłem, mój generale, przywrócić ci wolność! – mówi po francusku Paweł I. Widząc, że więzień siedzi jak sparaliżowany, car bierze krzesło i siada u boku Kościuszki.

 – Czyli nie poznajesz, kim jestem? – pyta car.

 – Uznaję w tobie Pawła imperatora, a w darze przywróconej mi wolności, wyższego nad zaszczyt tronu, który posiadasz – Kościuszko jest wyraźnie wzruszony, ale odpowiada po francusku, nader dyplomatycznie, zręcznie odwołując się do szlachetnych przymiotów władcy.

 – Ubolewałem zawsze nad losem wielmożnego pana, ale za rządów mojej matki nic mu pomóc nie mogłem. Teraz zaś wziąłem za najpierwszy mej władzy obowiązek udarować wielmożnego pana wolnością. Wolny już pan jesteś! – ogłasza z emfazą car.

Kościuszko, siedząc, kłania się.

 – Najjaśniejszy panie, nigdy bym nie ubolewał nad losem własnym, ale nigdy ubolewać nie przestanę nad losem ojczyzny mojej – odpowiada powściągliwie.

 – Zapomnij pan o ojczyźnie, przyszła na nią kolej, jaka spotkała tyle innych państw, których pamięć tylko w dziejach została, a w tych wielmożny pan zawsze piękne wspomnienie mieć będziesz.

 – Obym był raczej zapomniany, a ojczyzna moja wolna została. Upadło zapewne państw wiele, ale upadek Polski nie ma podobnego przykładu – replikuje gwałtownie Kościuszko.

 – Dlaczego, mój generale? Wszakże greckie i rzymskie państwa podzielone zostały – zauważa ze zdziwieniem Paweł I.

Kościuszko odpowiada, że antyczne państwa padły ofiarą swej imperialnej polityki, a Polska od dawna prowadziła politykę pokojową.

 – Ale przyznasz waćpan, że to wasza polska wolność nie zgadzała się z interesem państw sąsiedzkich i że wasi rodacy sami służyli za narzędzie do zguby swej ojczyzny – przypomina trzeźwo car.

Na wspomnienie targowiczan Kościuszkę ogarnia silne wzburzenie. Prosi cara, by nie rozmawiać dalej o upadku Polski, i wygłasza płomienną pochwałę ojczyzny i insurekcji. Paweł I obraca się do stojących wokół dworzan i generałów.

 – Patrzcie, co za żywość!

Kościuszko miarkuje się, przeprasza swego dobrodzieja. Paweł I dwornie zauważa, że Kościuszko mówił wszak z porywu serca. Prosi byłego więźnia, by dbał o zdrowie.

 – Szacunek najwyższy i najczulsza wdzięczność będą zawsze moim obowiązkiem – mówi Kościuszko.

 – Dodaj i przyjaźń, adieu, do widzenia – kończy car.

Wielki książę Aleksander na pożegnanie ciepło obejmuje Kościuszkę.

Po wyjściu cara i jego orszaku Kościuszko siedzi wyczerpany, bez słowa. Jego czarnoskóry kamerdyner, francuski kucharz i inni służący z Pałacu Marmurowego w kącie komnaty żywo piją za zdrowie uwolnionego.

Opracowano na podstawie książki Włodzimierza Kalickiego „Zdarzyło się” wydanej w Krakowie 2014 roku przez wydawnictwo Znak Horyzont.